Sabat czarownic - Graham Masterton - ebook + audiobook + książka

Sabat czarownic ebook i audiobook

Graham Masterton,

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Długo wyczekiwana kontynuacja Szkarłatnej wdowy nareszcie w Polsce!

Detektyw Katie Maguire w wersji kostiumowej.

Graham Masterton brawurowo łączy elementy horroru, thrillera, powieści historycznej i detektywistycznej, tworząc porywającą fabułę osadzoną w starannie zrekonstruowanych realiach osiemnastowiecznej Anglii.

Mówią, że dziewczęta były wiedźmami.

Ale Beatrice Scarlet, inteligentna racjonalistka, jest pewna, że były tylko niewinnymi ofiarami…

Londyn, rok 1758. Beatrice Scarlet, córka aptekarza, jest przełożoną w przytułku dla upadłych kobiet imienia Świętej Marii Magdaleny. Praca sprawia jej przyjemność, ma poczucie misji, ale też nawiązuje silną więź z podopiecznymi.

Przytułek wspiera bogaty kupiec, handlarz tytoniem, który oferuje dziewczętom stabilną pracę, by pomóc w ich moralnej i społecznej rehabilitacji. Lecz gdy siedem młodych kobiet wysłanych do jego fabryki przepada bez wieści, Beatrice wie już, że dzieje się coś niedobrego.

Ich rzekomy dobroczyńca utrzymuje, że podopieczne Beatrice były wiedźmami, oddanymi szatanowi i jego demonicznym występkom. Ale ona jest przekonana, że chodzi tu o coś znacznie bardziej mrocznego niż wiedźmie czary…

Opowieść o odwiecznej walce dobra ze złem, która w swej istocie jest walką pomiędzy nauką a przesądami. Powieść historyczna z elementami rasowego horroru, tak cenionymi przez wielbicieli Grahama Mastertona.
Promoting Crime Fiction

Fanom niezłomnej detektyw Katie Magurie z pewnością spodoba się ta wycieczka w przeszłość – genialne pióro bestsellerowego autora horrorów nabiera tu jeszcze większego rozmachu!

The Sunday Times Crime Club

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 490

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 14 min

Lektor: Janusz Zadura

Oceny
4,2 (173 oceny)
86
51
25
7
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
olivialasocka

Nie polecam

Plik jest uszkodzony i nie zawiera wszystkich rozdziałów książki
10
polunieczka
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykła emocjonujący i pięknie przeczytana
00
kotolka

Nie polecam

Po pierwszej części (DNF), nawet nie zaczynam drugiej.
00
AlicjaWasiak34

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z lepszych książek Grahama do tego lepsza niż Tom pierwszy
00
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Druga część również mistrzowsko przekazana przez lektora. Ciekawa powieść obyczajowo-historyczna.
00

Popularność




DŁUGO WYCZEKIWANA KONTYNUACJASZKARŁATNEJ WDOWY!

DETEKTYW KATIE MAGUIRE W WERSJI KOSTIUMOWEJ.

Mówią, że dziewczęta były wiedźmami. Ale Beatrice Scarlet, inteligentna racjonalistka, jest pewna, że były tylko niewinnymi ofiarami…

Londyn, rok 1758. Beatrice Scarlet, córka aptekarza, jest przełożoną w przytułku dla upadłych kobiet imienia Świętej Marii Magdaleny. Praca sprawia jej przyjemność, ma poczucie misji, ale też nawiązuje silną więź z podopiecznymi.

Przytułek wspiera bogaty kupiec, handlarz tytoniem, który oferuje dziewczętom stabilną pracę, by pomóc w ich moralnej i społecznej rehabilitacji. Lecz gdy siedem młodych kobiet wysłanych do jego fabryki przepada bez wieści, ich przełożona wie już, że dzieje się coś niedobrego. Rzekomy dobroczyńca utrzymuje, że podopieczne Beatrice były wiedźmami, oddanymi szatanowi i jego demonicznym występkom. Ale ona jest przekonana, że chodzi tu o coś znacznie bardziej mrocznego niż wiedźmie czary…

GRAHAM MASTERTON

Urodził się w 1946 r. w Edynburgu. Po ukończeniu studiów pracował jako redaktor w „Mayfair” i brytyjskim wydaniu „Penthouse’a”. Autor horrorów, romansów, powieści obyczajowych, thrillerów – w tym 11 kryminałów z Katie Maguire – oraz poradników seksuologicznych. Zdobył Edgar Allan Poe Award, Prix Julia Verlanger i był nominowany do Bram Stoker Award. Debiutował w 1976 r. horrorem Manitou (zekranizowanym z Tonym Curtisem w roli głównej). Jego dorobek literacki obejmuje ponad 100 książek – powieści i zbiorów opowiadań – o całkowitym nakładzie przekraczającym 20 milionów egzemplarzy, z czego ponad 2 miliony kupili polscy czytelnicy. O popularności Grahama Mastertona w Polsce może świadczyć choćby to, że w 2021 roku w sierpniu stanął we Wrocławiu przed Art Hotelem jego krasnal – Mastertonek.

grahammasterton.co.ukgrahammasterton.pl

Tego autora

Sagi historyczne

WŁADCY PRZESTWORZY

IMPERIUM

DYNASTIA

Rook

ROOK

KŁY I PAZURY

STRACH

DEMON ZIMNA

SYRENA

CIEMNIA

ZŁODZIEJ DUSZ

OGRÓD ZŁA

Manitou

MANITOU

ZEMSTA MANITOU

DUCH ZAGŁADY

KREW MANITOU

ARMAGEDON

INFEKCJA

Wojownicy Nocy

ŚMIERTELNE SNY

POWRÓT WOJOWNIKÓW NOCY

DZIEWIĄTY KOSZMAR

Inne tytuły

STUDNIE PIEKIEŁ

ANIOŁ JESSIKI

STRAŻNICY PIEKŁA

DEMONY NORMANDII

ŚWIĘTY TERROR

SZARY DIABEŁ

ZWIERCIADŁO PIEKIEŁ

ZJAWA

BEZSENNI

CZARNY ANIOŁ

STRACH MA WIELE TWARZY

SFINKS

WYZNAWCY PŁOMIENIA

WENDIGO

OKRUCHY STRACHU

CIAŁO I KREW

DRAPIEŻCY

WALHALLA

PIĄTA CZAROWNICA

MUZYKA Z ZAŚWIATÓW

BŁYSKAWICA

DUCH OGNIA

ZAKLĘCI

ŚPIĄCZKA

SUSZA

SZKARŁATNA WDOWA

DOM STU SZEPTÓW

Katie Maguire

BIAŁE KOŚCI (książka wcześniej ukazała się pt. KATIE MAGUIRE)

UPADŁE ANIOŁY

CZERWONE ŚWIATŁO HAŃBY

UZNANI ZA ZMARŁYCH

SIOSTRY KRWI

POGRZEBANI

MARTWI ZA ŻYCIA

TAŃCZĄCE MARTWE DZIEWCZYNKI

ŚWIST UMARŁYCH

ŻEBRZĄC O ŚMIERĆ

DO OSTATNIEJ KROPLI KRWI

Tytuł oryginału:

THE COVEN

Copyright © Graham Masterton 2017

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2022

Polish translation copyright © Anna Esden-Tempska 2022

Redakcja: Anna Walenko

Projekt graficzny okładki oryginalnej: Estuary English

Opracowanie graficzne okładki polskiej: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Zdjęcie na okładce: Shutterstock.com

ISBN 978-83-6751-208-4

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47

Dla Marcina Dymalskiego ze Stowarzyszenia Aglomeracja Wrocławska, Roberta Kuczery, dyrektora Zakładu Karnego w Wołowie, i Iwony Bawolskiej. Z wdzięcznością za pomoc w realizacji ogólnopolskiego konkursu „W więzieniu pisane”.

Rozdział 1

Kiedy Beatrice wyniosła na podwórko kosz mokrego prania, żeby je rozwiesić, zobaczyła, że konik na biegunach Noaha leży przewrócony obok chlewika, ale chłopiec zniknął. Jeszcze dziesięć minut temu widziała go, jak się buja, wymachując czapeczką i nawołując swoje wyimaginowane wojska, by ruszały za nim w bój. Ale teraz go nie było.

Odstawiła kosz i poszła podnieść konika. Zrobił go Noahowi na piąte urodziny William Tandridge i polakierował na biało, domalowując wielkie oczy i wyszczerzone zęby, jakby konik rżał. Stolarz nie chciał za to pieniędzy. Beatrice podejrzewała, że próbował zaskarbić sobie jej względy. W końcu była wdową, a on wdowcem. Jego żona zmarła na tyfus trzy zimy temu, podobnie jak trzy inne mężatki w miasteczku i pięcioro dzieci.

– Noah! – zawołała Beatrice. – Noah, gdzie jesteś? Niedługo kolacja!

Uniosła nieco rąbek ciemnobrązowej sukni, żeby zejść po porośniętym trawami zboczu na brzeg rzeki. Było jasne wietrzne popołudnie, po niebie płynęły białe chmury. Zawołała Noaha jeszcze raz, ale słyszała tylko szelest kołyszących się drzew osiki oraz poświstywanie i świergot wireonków.

– Noah! – krzyknęła znowu, teraz już naprawdę zaniepokojona.

Jak mógł tak nagle zniknąć? Może bawi się w chowanego, żeby się z nią droczyć, ale wątpiła w to, bo od śmierci Francisa stał się poważniejszy i troszczył się o nią, choć był jeszcze taki mały. Oczywiście przekomarzał się ze swoją siostrą, Florence, lecz dla Beatrice był niemal jak miniaturka męża.

Zbiegła ze wzgórza, potykając się ze dwa lub trzy razy. Rzeka była wąska, zarośnięta i płytka – tak płytka, że ledwie sięgała Noahowi do kolan, kiedy w niej brodził – ale Beatrice zakazała mu się w niej bawić, jeśli jej nie było w pobliżu. Modliła się w duchu, by nie okazało się, że jej nie posłuchał i przyszedł tu puszczać stateczki albo próbować łapać ryby.

Dwadzieścia metrów od brzegu zauważyła na ziemi usztywnioną, wypchaną końskim włosiem czapeczkę syna i aż ścisnęło ją w piersi ze strachu. Uwielbiał tę czapkę i nigdy nie ruszał się bez niej. Chciał w niej nawet spać. Podniosła ją i zrozpaczona rozglądała się dokoła.

– Noah, gdzie jesteś? Noah! Mam nadzieję, że nie robisz sobie głupich żartów, młody człowieku, bo to nie jest zabawne! Noah!

Nadal nie było odpowiedzi. Beatrice podbiegła na sam brzeg rzeki i przeszła nim aż do osikowego zagajnika. Omiotła wzrokiem pomarszczoną wodę, by upewnić się, że nie leży w niej Noah, że się nie utopił. Jednak dostrzegła tylko kilka ryb między wodorostami, nic więcej.

Wreszcie przystanęła, wciąż raz po raz nawołując syna.

Dobry Boże, proszę, nie pozwól, by stało mu się coś złego. Nie zniosłabym takiej straty. Tak bardzo przypomina ojca, wyglądem i tym, jak mówi, i jest właściwie wszystkim, co mi po moim ukochanym Francisie pozostało.

Wspięła się z powrotem na wzgórze prowadzące do probostwa. Żeby sprawdzić, czy Noah nie bawi się z nią w chowanego, przeszła wzdłuż tyczek na grządkach fasoli i między jabłoniami i gruszami w sadzie z boku domu. Zajrzała do pomalowanej na zielono komórki z narzędziami ogrodowymi, a nawet do chlewu, gdzie stały trzy chrumkające świnie, i nachyliła się, żeby zobaczyć, czy Noah się tam nie ukrył.

Oczywiście było bardzo mało prawdopodobne, by się przed nią chował. Podobnie jak to, że upuścił swoją ukochaną czapkę i zostawił ją w trawie.

Kiedy weszła do domu, usłyszała płacz Florence.

– Idę, Florrie! – zawołała i pobiegła przez kuchnię i dalej, po wąskich schodkach na górę.

Florence stała w swoim łóżeczku z żelaznymi prętami. Policzki miała zaróżowione, a blond loczki wilgotne po śnie. Beatrice wzięła ją na ręce, przytuliła i otarła jej łzy czubkami palców.

– No już, już, Florrie, nie płacz. Możesz dostać trochę mleczka, jak chce ci się pić. A potem ubierzemy się i pójdziemy poszukać twojego braciszka. Nie wiem, gdzie zniknął. Miejmy tylko nadzieję, że nic mu się nie stało.

Florence skrzywiła się żałośnie.

– Gdzie No-no?

– Nie wiem, kochanie. Ale znajdziemy go, zanim się ściemni.

Rozpięła Florence białą koszulkę i ściągnęła ją, po czym delikatnie położyła dziewczynkę na złożonym kocu na stole w kącie pokoju, by zmienić jej przemoczoną pieluszkę. W głowie miała zamęt. Myślała, co mogło się stać z Noahem, i tak pospiesznie przewijała córkę, że ukłuła się do krwi agrafką w palec i musiała go possać. Modliła się, żeby to nie był zły znak.

• • •

Zastanawiała się, co ma robić. Duży zegar stojący w korytarzu wybił właśnie czwartą. Zostały jeszcze ponad trzy godziny do zmroku. Ale jak długo zdoła sama szukać synka, niosąc na ręku córeczkę?

Do niedawna mieszkał z nią kuzyn, Jeremy, lecz dwa tygodnie temu wyjechał do Portsmouth, by podjąć pracę w przedsiębiorstwie spedycyjnym. Zawiadomienie go potrwa co najmniej jeden dzień. Żeby znaleźć kogoś, kto pomógłby jej szukać Noaha, musi zaprząc do dwukółki ich konia, Bramble’a, i pojechać do Sutton albo też wybrać się tam na piechotę. To zajmie jej dobre dwadzieścia minut. Jakkolwiek postąpi, straci godzinę, a co będzie, jeśli w tym czasie do domu przyjdzie Noah, wystraszony, może ranny, wymagający natychmiastowej pomocy, i nikogo nie zastanie?

Ubrała Florence w jasnobrązową bawełnianą sukienkę, zawiązała jej fartuszek i czepeczek. Spróbuje jeszcze zawołać Noaha, ale wiedziała, że jeśli to nic nie da, musi jechać do miasteczka i spytać generała Holyoke’a, czy mógłby zwołać grupę poszukiwawczą. Dzieciom łatwo było zabłąkać się w lasach wokół Sutton. Zeszłej jesieni zaginął mały Tommy Greene i tylko szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że trzy dni później natknął się na niego jakiś polujący na króliki traper. Chłopiec był ponad sześć kilometrów od domu, wygłodzony, odwodniony, potargany, z suchymi liśćmi i gałązkami w kręconych włosach.

Zaniosła Florence do kuchni i posadziła ją w wysokim krzesełku. Nalała jej do kubka mleka i dała kruche ciasteczko, a sama wybiegła, by jeszcze raz zawołać Noaha.

Wiatr przybierał na sile, chmury gęstniały, zbierało się na deszcz.

– Noah! – krzyczała. – Noah, gdzie jesteś? Noah!

Wreszcie wróciła do kuchni. Florence popatrzyła na nią zmartwiona.

– Gdzie No-no?

– Nie wiem, Florrie. Chciałabym, żeby już był w domu.

Wzięła ze stołu czapkę syna. Może powinna wypuścić z budy czarnego labradora, Serapha, dać mu ją powąchać i kazać szukać chłopca. Nie wiedziała jednak, ile by to trwało, a musiałaby nieść Florence.

Nadal biła się z myślami, kiedy usłyszała pukanie do drzwi. Pojedyncze, nieśmiałe, po którym zaraz nastąpiło kolejne, nieco głośniejsze.

– Mama, to No-no! – powiedziała Florence z buzią pełną ciasteczka.

– Nie sądzę, kochanie – odparła Beatrice. – Ale czekaj, zobaczę.

Otworzyła drzwi. W progu stała Emma Harris, w długiej szarej pelerynie z kapturem założonym na głowę, przez co wyglądała jak widmo. Była żoną Williama Harrisa, hodowcy koni, który miał największą stadninę w hrabstwie Rockingham.

– Pani Harris! – powitała ją Beatrice. – Przykro mi, to chyba najbardziej nieodpowiednia pora na odwiedziny! Mój synek Noah zaginął. Muszę go szukać!

Emma Harris zsunęła kaptur. Była młoda, miała nie więcej jak dwadzieścia trzy lata i odznaczała się nieprzeciętną urodą – jasne, związane wstążką loki, uróżowane policzki, ogromne błękitne oczy. Jej mąż, zwalisty gderliwy siwy mężczyzna, liczył sobie pięćdziesiąt cztery lata, tak że Emmę Harris często brano za jego córkę.

– O… przyszłam prosić o pomoc, wdowo Scarlet. Ale jeśli to pani potrzebuje jej ode mnie, zrobię, co w mojej mocy.

– Czy to coś pilnego? – spytała Beatrice.

– Właściwie tak, ale nie tak bardzo jak sprawa pani synka.

– Czyli to nie jest sprawa życia i śmierci?

– Może być, jeśli William się dowie. Ale mój problem musi poczekać, aż znajdzie pani syna.

Beatrice zobaczyła, że Emma Harris przyjechała kaleszą i że w tym eleganckim powozie siedzi jakiś młody człowiek i czeka na nią. Gdy się obrócił, poznała, że to John Meadows, syn rusznikarza z Sutton, Waltera Meadowsa.

– Pojechalibyście z Johnem szybko do miasteczka zawiadomić generała Holyoke’a? – spytała. – Wyjaśnijcie mu, proszę, że Noah zniknął. Gdyby zwołał grupę poszukiwawczą, byłabym mu dozgonnie wdzięczna.

– Oczywiście. Pojedziemy natychmiast – zapewniła Emma Harris.

Beatrice patrzyła, jak kobieta biegnie do powozu, wsiada i mówi coś do Johna Meadowsa. On skinął głową i uniósł bat, dając Beatrice znać, że sprowadzą pomoc.

Kiedy wóz potoczył się alejką między dębami, Beatrice przycisnęła dłoń do ust. Do oczu napłynęły jej łzy. Niebo jeszcze bardziej pociemniało. Spadły pierwsze krople deszczu. Czuła, że nadchodzi koniec świata.

Rozdział 2

W niespełna godzinę pojawili się ludzie. W sumie ze dwudziestu. Niektórzy konno, większość w powozach. Przywieźli latarnie, bo teraz już bardzo szybko zapadał zmrok.

Beatrice czekała na nich, ubrana w długą czarną pelerynę. Kilka razy wybiegała z domu, by nawoływać Noaha, ale padał deszcz, a ponieważ Florence dopiero co wyszła z zaziębienia, Beatrice nie chciała ryzykować, że córeczka dostanie zapalenia płuc, i zostawiała ją w domu.

Generał Holyoke wysiadł z powozu i zdecydowanym krokiem podszedł do ganku. Był niskim tęgim mężczyzną o szorstkich siwych bokobrodach. Na lewym oku nosił czarną przepaskę. Miał na sobie brązowy sztormiak z olejowanego płótna, przez co wyglądał jak maszerujący namiot. Sprawował urząd sędziowski w miasteczku od ponad siedmiu lat i choć słynął z surowych wyroków, które wydawał za kradzieże i napady, był również znany z dobroci, jaką okazywał każdemu w potrzebie.

– Wdowo Scarlet! – zawołał swoim tubalnym głosem, jakby zwracał się do ławy przysięgłych. – Pani Harris powiedziała mi, że zaginął twój Noah!

Beatrice skinęła głową.

– Bawił się na podwórku jeszcze godzinę temu. Pobiegłam aż nad rzekę i znalazłam jego czapkę, ale poza tym nie ma po nim śladu.

Generał Holyoke położył jej dłoń na ramieniu, po czym obejrzał się na mężczyzn, którzy z nim przyjechali.

– Rozdzielcie się, chłopaki! Sprawdźcie teren w kierunku rzeki i las! Wołajcie po imieniu chłopaczka! – Znów spojrzał na Beatrice. – Wejdźmy, droga pani. Nie ma powodu stać tu na deszczu. Nie chcielibyśmy, żeby się nam pani w dodatku rozchorowała.

Beatrice przez chwilę nie ruszała się z ganku. Patrzyła, jak mężczyźni okrążają plebanię. Oczywiście znała ich wszystkich. Jeden czy drugi dotknęli kapeluszy, żeby ją pozdrowić. Ale inni najwyraźniej woleli jej nie zaczepiać. Widząc jej rozpacz, szybko odwracali wzrok.

Zaprowadziła generała Holyoke’a do kuchni, gdzie Florence nadal siedziała w wysokim krzesełku. Trzymając dużą drewnianą łyżkę, udawała, że karmi swoją lalkę Minnie.

– Przywitaj się z panem generałem – zwróciła się do niej matka.

Florence gapiła się na czarną przepaskę na oku generała, ale nie odezwała się słowem.

– Florrie…

– Nie szkodzi, wdowo Scarlet – wtrącił dobrodusznie generał. – Swoim wyglądem pewnie wystraszyłem to biedne dziecko. Zresztą mam pani coś bardzo ważnego do powiedzenia.

– Tak, słucham.

Przez okna w kuchni Beatrice widziała, jak mężczyźni schodzą nad rzekę i ruszają w kierunku zagajnika.

– Nie ma co owijać w bawełnę, będę z panią szczery – oświadczył generał Holyoke. – Wczoraj po południu otrzymałem wiadomość, że w okolicy włóczy się banda Indian z plemienia Ossipi. Spalili dwa domy w Epsom, ukradli konie, broń i inne rzeczy.

– Co?! Myślałam, że Ossipich dawno już tu nie ma!

Beatrice z lękiem czekała, co powie dalej generał.

– Owszem, przenieśli się do Nowej Francji i o ile mi wiadomo, to tylko mała grupa – oznajmił. – Nie wiem, czy atakują nas z zemsty za to, że zajmujemy ich dawne terytorium, czy też może Francuzi przysłali ich tutaj, by siali zamęt. Ale poza kradzieżami i dewastowaniem gospodarstw porwali trzy kobiety i kilkoro dzieci.

– O dobry Boże – jęknęła Beatrice.

Zdarzały się takie historie, ale od ponad trzech lat panował spokój. Niektórzy z porwanych zdołali uciec i wrócić do Sutton. Opowiadali potworne rzeczy o tym, jak pędzono ich prawie trzysta kilometrów do Kanady, bez jedzenia i picia. Większość uprowadzonych nie miała innego wyjścia, jak przywyknąć do życia wśród Indian i zostać z nimi.

– Oczywiście, pani Noah mógł się po prostu zabłąkać – zaznaczył generał Holyoke. – Módlmy się, żeby odnalazł się cały i zdrowy, i to szybko. Ale moim obowiązkiem jest poinformować panią o prawdopodobieństwie, że uprowadzili go Indianie.

Po policzkach Beatrice płynęły teraz łzy. Musiała otrzeć je rąbkiem fartucha. Florence patrzyła zdumiona, zwłaszcza kiedy generał objął matkę i mocno przytulił ją do siebie.

– No już, już, moja droga – wyszeptał szorstko do jej ucha.

Pachniał tytoniem, skwaśniałym piwem i zaimpregnowaną olejem peleryną, ale w tej chwili Beatrice bardzo potrzebowała jego pociechy. Wiedziała, że nie wspomniałby jej o Indianach, gdyby prawdopodobieństwo, że to oni porwali Noaha, nie było naprawdę duże. Nie należał do ludzi, którzy straszyliby matkę bez potrzeby. Musiał przygotować ją na najgorsze.

Florence wyraźnie poczuła, że dzieje się coś złego, bo nagle zaczęła płakać. Beatrice wzięła ją na ręce i starała się uspokoić, kołysząc ją w ramionach.

– Wygląda na to, że już aż tak nie pada – odezwał się generał. – Pójdę zobaczyć, jak tam postępy.

• • •

Poszukiwania Noaha prowadzono jeszcze długo po zmierzchu, kiedy chmary brązowych nietoperzy zgromadziły się, jak co noc, wokół dachu plebanii. Beatrice ze splecionymi dłońmi siedziała przy stole w kuchni. Jej cierpienie było tym większe, że jedyne, co mogła zrobić, to uspokajać Florence i czekać na wiadomości.

Wkrótce po tym, jak zegar wybił dziesiątą, zobaczyła w ciemnościach na zewnątrz kołyszące się latarnie i usłyszała męskie głosy. Rozległo się pukanie do drzwi kuchni i znów pojawił się generał Holyoke. Towarzyszyli mu David Purbright, właściciel sklepu spożywczego, i Ebenezer Banks, który budował powozy. Wszyscy wydawali się wyczerpani, a ich długie buty były przemoczone i pokryte błotem.

– Przykro mi, wdowo Scarlet – powiedział generał Holyoke. – Przeczesaliśmy każdy centymetr stąd do głównej drogi na zachód i na północ, aż do farmy Wilmotów. Las i okolice jeziora Abenaki. Nigdzie ani śladu Noaha.

– Nie ma sensu dalej szukać, nie tej nocy – wtrącił David Purbright. – Ale wrócimy o świcie i weźmiemy ze sobą kilka psów. Nigel Porter ma dwa doskonałe posokowce i jeśli one nie wytropią chłopca…

Już miał dodać: „to znaczy, że przepadł na zawsze”, ale powstrzymał się i tylko spojrzał ze współczuciem na Beatrice, lekko wzruszając ramionami.

– Chce pani pojechać z nami do miasteczka i zanocować u nas? – spytał generał Holyoke.

– Dziękuję za propozycję, ale nie – odparła. – Bo co by było, gdyby Noah jednak wrócił w nocy do domu i nikogo nie zastał?

– W takim razie radzę pani porządnie zamknąć drzwi i okna. Sądzę, że Indianie już się ulotnili ze swoim łupem, ale jacyś mogą się tu jeszcze kręcić. Ma pani muszkiet? Proch strzelniczy, naboje?

– Tak – potwierdziła.

Kiedy tylko sprowadzili się na plebanię w Sutton, Francis kupił strzelbę i nauczył Beatrice, jak się nią posługiwać. Ćwiczyła i ćwiczyła, aż opanowała ładowanie do lufy prochu i pocisku, a przygotowanie broni do użycia zajmowało jej niespełna piętnaście sekund. Umiała też celnie strzelać. Pewnego październikowego ranka trafiła kuropatwę z trzydziestu metrów. Zjedli ją na kolację z zupą ze słodkich ziemniaków.

Mężczyźni odjechali. Kiedy stukot kół i kopyt ucichł w oddali, poszła na górę, żeby poczekać, aż Florence zaśnie. Zwykle kładła się do łóżka wkrótce po córeczce, bo teraz, kiedy była sama, nie miała zbyt wiele do roboty w kuchni. I w ten sposób oszczędzało się też świece. Ale tego wieczoru wiedziała, że nie zdoła zasnąć, więc wróciła na dół, do salonu, by napisać coś w swoim pamiętniku i trochę poczytać książkę – Pamela, czyli cnota nagrodzona – powieść, którą przywiozła jej z Anglii przyjaciółka, Sally Monckton.

Jednak siedząc samotnie, w migotliwym blasku świecy, zdołała napisać tylko: „Boże, błagam, chroń Noaha, niech wróci do mnie cały i zdrowy”. Popatrzyła na oprawną w skórę książkę, ale nie mogła nawet pomyśleć, że miałaby czytać dalej o cnotliwej Pameli i o tym, jak zręcznie unikała zakusów rozpustnika, który chciał ją uwieść.

Kiedy zamordowano Francisa, jej rozpacz była niemal nie do zniesienia, ale myśl, że mogłaby stracić Noaha, bolała ją jeszcze bardziej. Francis przynajmniej miał okazję trochę pożyć, pokochał ją, poślubił i przybył do Nowej Anglii, by krzewić tu chrześcijaństwo. I od początku zdawał sobie sprawę, co może mu tutaj grozić. Noah miał zaledwie pięć lat. Do tej pory tylko się bawił i śpiewał piosenki, nie wiedząc, co to zło.

Przesiedziała tak całą noc. Po dwóch, trzech godzinach głowa jej opadła i Beatrice zapadła w sen, ale szybko się ocknęła, gdy znów zerwał się wiatr i załomotał kuchennymi drzwiami, jakby ktoś próbował je wyłamać i dostać się do środka. Wytężyła słuch. Miała wrażenie, że z lasu dobiegają ją jakieś płacze i gwizdy, ale to były tylko lelki i inne nocne ptaki. Tuż przed świtem zaczęło grzmieć i lunęło jak z cebra – i Beatrice słyszała już tylko szum spływającej rynnami wody.

Podeszła do kuchennego okna i wyjrzała na podwórko. Stał tam jeszcze jej kosz z upraną bielizną, która mokła coraz bardziej. Konik na biegunach Noaha leżał przewrócony na bok. Strugi deszczu nadciągały znad rzeki niczym kondukt żałobny duchów.

Zamknęła oczy i odmówiła kolejną modlitwę za Noaha, ale już dopuszczała do siebie myśl, że może go nigdy więcej nie zobaczyć, a nawet nie dowiedzieć się, co się z nim stało.

Rozdział 3

Nieco później tego ranka generał Holyoke znów sprowadził pod plebanię grupę poszukiwawczą. Przyjechali z psami Nigela Portera. Ale chociaż wąchały czapkę Noaha, nie potrafiły wywęszyć żadnych śladów przed domem. Biegały w kółko, szturchały nosem konika, a w końcu wracały zdyszane, z wywieszonymi jęzorami.

– Przykro mi ogromnie, ale utwierdzam się w przekonaniu, że chłopca porwano – powiedział generał Holyoke. – Gdyby poszedł pieszo, zostawiłby ślad, który psy zdołałyby podjąć, nawet po takim deszczu. A jeśli ktoś go złapał i niósł na rękach, to oczywiście śladu nie będzie.

– Nie słyszał pan o kimś, kto prowadzi interesy z tymi Indianami? – spytała Beatrice. – Jakiś traper albo kupiec? Ktoś z wojska? Zna pan jakiegoś oficera, który mógłby wysłać pościg? Może udałoby się dogonić Indian, zanim wywiozą Noaha do Kanady?

– Nie wiem o żadnych traperach ani handlarzach, którzy mieliby z nimi kontakty. Niestety. Na pewno zdaje sobie pani sprawę, że wszystkie plemiona Abenaki są nam zdecydowanie wrogie. Znam oficera z Pierwszego Batalionu, pułkownika Andrew Petty’ego, ale jego ludzie mają aż nadto roboty z trzymaniem w ryzach tych przeklętych perfidnych Francuzów, a zresztą wątpię, żebym zdołał się z nim w ogóle skontaktować.

Przez dłuższą chwilę milczeli.

– Rozszerzymy nasze poszukiwania, wdowo Scarlet, ale niestety, trzeba zakładać, że stało się najgorsze i pani Noaha uprowadzono. Módlmy się tylko, by porywacze dobrze go traktowali.

W drzwiach kuchni pojawiła się Florence. Niosła swoją lalkę, Minnie. Beatrice nie lubiła Minnie od chwili, kiedy ich była służąca, Mary, sprawiła dziewczynce taki prezent, bo lalka miała dziko wytrzeszczone oczy. Sprawiała wrażenie, jakby dopiero co uciekła z domu wariatów.

– Gdzie No-no? – spytała dziewczynka, marszcząc brwi. – Chcę się bawić.

• • •

Minęły trzy dni. Wielu członków ekipy poszukiwawczej zapuszczało się dalej, próbując znaleźć kogoś, kto widziałby Indian z małym białym chłopcem. Dwóch farmerów i pewien poganiacz bydła twierdzili, że dostrzegli niewielką grupę Ossipich zmierzającą na północ doliną rzeki Merrimack. Indian mogło być kilkunastu, może dwudziestu. Ale znajdowali się zbyt daleko, żeby zobaczyć, czy mają ze sobą Noaha albo jakichś innych białych jeńców.

Beatrice napisała do Jeremy’ego, że Noah zaginął. Dała list pocztylionowi jadącemu do Portsmouth. Generał Holyoke z kolei wysłał informację do pułkownika Petty’ego z prośbą, aby jego ludzie mieli oko na Indian, którzy mogą prowadzić ze sobą porwane białe kobiety i dzieci. Zdawał sobie sprawę, że to mało prawdopodobne, by coś zauważyli. Indianie przemieszczali się tylko pod osłoną nocy, bardzo szybko i najbardziej niedostępnymi drogami.

W południe trzeciego dnia Beatrice siedziała w kuchni i jadła z Florence zupę z groszku z szynką, gdy usłyszała nadjeżdżający powóz, a potem pukanie do drzwi.

To była znów Emma Harris. Dzień był wietrzny, ale słoneczny, i pani Harris miała na sobie jasnoniebieską pelerynę i pasujący do niej kapturek. Tak jak poprzednio, po drugiej stronie drogi w kaleszy czekał John Meadows.

– Słyszałam, że pani synek wciąż się nie odnalazł – powiedziała. – Wyobrażam sobie, jak bardzo się pani martwi.

– Proszę wejść – zaprosiła ją Beatrice. – A John nie ma ochoty wysiąść? Serdecznie zapraszam.

– Woli, żebym porozmawiała z panią sama, wdowo Scarlet. I tak czuje się wystarczająco winny.

Beatrice poprowadziła Emmę Harris do kuchni. Florence próbowała karmić gęstą zupą i siebie, i lalkę. Obie miały całe buzie wysmarowane na zielono.

– Florrie, jak ty wyglądasz! – Beatrice otarła jej twarz wilgotną szmatką z gazy, po czym zwróciła się do Emmy Harris: – Proszę usiąść. Mogę coś zaproponować? Może herbaty, a może ma pani ochotę na miseczkę zupy? Jest jej mnóstwo, a jak się pani domyśla, sama nie mam wielkiego apetytu.

– Nadal nic nie wiadomo o pani synku?

Beatrice pokręciła głową.

– Nie. – Wolała nie myśleć, jaki wystraszony, głodny i zmęczony musi być Noah. – Ale w czym mogłabym pomóc?

– Potwornie wstyd mi o tym mówić… – Emma Harris spuściła wzrok, okręcając na palcach wstążeczki swojej wyszywanej torebki. – Od pierwszego lipca John Meadows i ja… jesteśmy kochankami.

– Rozumiem. Jak przypuszczam, chodzi o to, że legliście razem?

– Tak – przyznała Emma Harris cicho.

Beatrice ledwie ją usłyszała, zwłaszcza że Florence, kołysząc w ramionach Minnie, śpiewała jej na całe gardło: Lulaj mi, lulaj, na drzewku.

– Ciszej, Florrie, i śpiewaj coś innego, proszę.

Ta kołysanka nawiązywała do indiańskiego zwyczaju wieszania kołyski z kory brzozy na gałęzi drzewa, żeby wiatr ukołysał dziecko do snu. Beatrice nie mogła znieść myśli, że mały Noah musi starać się zasnąć pod gołym niebem, na zimnym wietrze, otoczony przez wrogich Indian. Zawsze bał się ciemności.

– Nie jest pani brzemienna? – spytała.

– Nie. Ale John w zeszłym miesiącu pojechał w interesach do Bostonu, a kiedy wrócił, miał rankę i sączyło się z niej coś żółtawego. Nie zwróciliśmy na to większej uwagi, jednak wkrótce i ja poczułam, że coś jest nie tak.

– Są też jakieś inne objawy? Widzę, że ma pani zaczerwienione oczy.

– Tak. Łapią mnie od czasu do czasu silne bóle brzucha. Miejsca intymne są opuchnięte. Piecze mnie przy każdym siusianiu. Czasami plamiłam prześcieradło po tym, jak obcowaliśmy ze sobą. W ogóle trochę krwawiłam, choć to jeszcze nie czas na te dni.

– Emmo – powiedziała Beatrice. Nie znała dobrze tej młodej kobiety, stwierdziła jednak, że to absurd zwracać się do niej oficjalnie, kiedy omawiały tak intymny problem. – Czy masz też upławy?

– Tak. I to jest najbardziej przykre. Żółtawe, jak u Johna.

– Zastanawiałaś się nad wizytą u doktora Merrydew?

– Jak mogłabym do niego pójść? Doktor Merrydew będzie chciał koniecznie wiedzieć, skąd u mnie ta przypadłość, a to jeden z najbliższych przyjaciół Williama. Dwa razy w tygodniu grają w kwadryla.

– Czy odkąd zaczęły się te dolegliwości, miałaś zbliżenia intymne z Williamem? Zdajesz sobie sprawę, że możesz go zarazić, a wtedy on na pewno odkryje, co było między tobą a Johnem?

– Williama od ponad dwóch lat nie interesuje już intymna strona naszego małżeństwa. Śpimy w osobnych pokojach, a on wymaga ode mnie tylko prowadzenia domu i ksiąg rachunkowych. Chciał mieć dzieci. Zwłaszcza syna. Kiedy odkryliśmy, że nie mogę stać się brzemienna, stracił jedyny powód do kontaktów fizycznych. Teraz nawet nie obejmie mnie ani nie pocałuje. Czy można winić mnie za to, że szukałam pociechy u Johna?

– Wprawdzie jestem wdową po pastorze, Emmo, ale nie mam żadnego prawa osądzać moralności innych. Muszę jednak zapytać, czy John wyjawił ci, jak złapał tę chorobę?

Emma poczerwieniała. Zaczęła jeszcze mocniej skubać wstążeczki przy torebce, jakby trzeba je było rozplątać.

– Przyznał, że kiedy był w Bostonie, bardzo za mną tęsknił. Pewnego wieczoru myślał o tym, jak się kochamy, i to go tak pobudziło, że nie wytrzymał. Jeden z kolegów skierował go do domu prowadzonego przez kobietę, która nazywa się Hannah Dilley, gdzie mężczyźni mogą obcować z kobietami za pieniądze. Mówił, że zaraz potem czuł wyrzuty sumienia, ale jego żal to było zbyt mało, by oczyścić go z tego, czym zaraziła go tamta ladacznica.

– Dobrze, że do mnie przyszłaś – powiedziała Beatrice. – Nie mam pojęcia, ile doktor Merrydew wie o chorobach przenoszonych drogą płciową, ale słyszałam, że nadal przepisuje azotan srebra na taką dolegliwość jak wasza, choć może to trwale uszkodzić skórę i pogorszyć ogólny stan zdrowia, a nawet spowodować śmierć. Mój świętej pamięci ojciec był aptekarzem w Londynie. Nauczył mnie wszystkiego, co wiem o chorobach i ich leczeniu, i oczywiście często przepisywał lekarstwa na tę przypadłość. Jestem niemal pewna, że cierpisz na rzeżączkę, Emmo, powszechnie zwaną tryprem.

– Tak podejrzewałam – szepnęła Emma, nie podnosząc wzroku. – Modliłam się i modliłam, żeby to samo jakoś minęło, ale z dnia na dzień jest tylko coraz gorzej. Potrafi nas pani wyleczyć?

Beatrice podeszła do kredensu po drugiej stronie kuchni. W środku miała przeróżne proszki i specyfiki, które sama przygotowywała, by leczyć tych, co woleli przyjść do niej, niż udać się do doktora Merrydew – bo albo wstydzili się swoich dolegliwości, jak Emma Harris, albo wiedzieli, że to Beatrice zna najnowsze i najbardziej skuteczne sposoby leczenia. Teraz wyjęła z kredensu dużą butelkę z brązowego szkła zatkaną korkiem i postawiła ją na kuchennym stole.

– Podobnie jak doktor Merrydew, na rzeżączkę większość lekarzy przepisałaby jakiś metal, arsen, antymon albo bizmut. Pewien lekarz, którego znaliśmy w Londynie, zalecał, żeby kobieta usiadła na sedesie pokojowym i okadzała intymne części ciała cynobrem, rtęcią i siarką, które umieszczano na rozgrzanym metalowym talerzu pod nią. A na to lekarstwo – Beatrice wskazała butelkę – trafiłam, kiedy spotkałam w Portsmouth lekarza okrętowego. Właśnie wrócił z Brazylii. Odkrył je, gdy leczył tam jakichś miejscowych. To balsam z drzewa zwanego copaiba, którym tubylcy leczą owrzodzenia i zapalenia skórne, a także łagodzą nim kaszel. Używają go też od uroku, ale nie sądzę, żebyś potrzebowała tego działania, chyba że William odkryje twój związek z Johnem. Tamten lekarz próbował zastosować balsam u żeglarzy, którzy złapali rzeżączkę od dziwek w różnych portach. Przekonał się, że jest najbardziej skuteczny, nie zostawia trwałych śladów na skórze i nie ma działań niepożądanych, tak jak azotan srebra.

– Wdowo Scarlet, nie wiem, jak mam dziękować – powiedziała Emma ze łzami w oczach. – Ile jestem pani winna?

– Chętnie dałabym ci to za darmo – odparła Beatrice. – Jednak, niestety, od kościoła otrzymuję bardzo skromną wdowią rentę i muszę dorabiać sporządzaniem i sprzedawaniem leków. Ćwierć dolara to będzie aż nadto.

Emma wyjęła z torebki monetę i położyła obok butelki. A potem wstała i objęła Beatrice.

– Dziękuję – szepnęła jej do ucha. – Niech panią Bóg błogosławi.

Florence zaczęła śpiewać: Róże dokoluśka, róże pali wróżka! Na popiół, na popiół, a my wszyscy bęc!

Rozdział 4

Dwa dni później z Portsmouth przyjechał Jeremy. Kiedy wysiadł z powozu, Beatrice zauważyła, że przytył i przystrzygł krócej swoje wijące się brązowe włosy. Był blady i wyczerpany. Uniósł trójgraniasty kapelusz, otrzepał zakurzony płaszcz i ze smutnym uśmiechem wyciągnął do niej ręce.

Beatrice uściskała go, tuląc policzek do jego piersi. Poczuła ogromną ulgę, że przybył ją pocieszyć i że ma teraz kogoś, z kim może dzielić swój ból. Odkąd zniknął Noah, była w stanie zasnąć tylko wtedy, kiedy ze zmęczenia mieszało jej się już w głowie, a jadła niewiele poza odrobiną kukurydzianki i chleba z dyni.

– Jak się masz, Jeremy? – spytała.

– Szczerze mówiąc, jestem wykończony. Przy dziewiętnastym kamieniu milowym od powozu odpadło koło i czekaliśmy trzy godziny, aż to naprawią. Ale musiałem przyjechać, moja droga. To zbyt straszne, co stało się z małym Noahem. Na pewno jesteś zdruzgotana.

Weszli do środka. Jeremy zdjął płaszcz i kapelusz, a Beatrice zawołała Florence, która bawiła się z Seraphem na podwórku za domem, rzucając mu drewnianą łyżkę, żeby ją przynosił.

– Moja śliczna Florrie! Nie było mnie tylko miesiąc, a ty tak urosłaś!

– No-no nie ma – powiedziała Florrie. – Mama płakała i ja też.

– Tak, wiem. Ale nie martw się. Znajdziemy go i znów będzie z wami. Obiecuję.

Kiedy Florence z powrotem wybiegła na podwórko, Beatrice spojrzała na kuzyna.

– Nie powinieneś robić jej zbytnich nadziei, Jeremy. Mnie też nie. Generał Holyoke wysłał ludzi na poszukiwania. Zmierzają na północ, aż do Białej Góry. Dał też znać pewnemu pułkownikowi, że Noah mógł zostać porwany przez Indian, i prosił, żeby jego ludzie rozglądali się za nim. Ale jeśli Bóg ochronił Noaha, jeśli on żyje, wątpię, bym jeszcze kiedykolwiek mogła wziąć go w ramiona.

Zaczęła płakać, głęboko i boleśnie, aż trudno jej było oddychać. Jeremy przytulił ją mocno i pocałował w czoło.

– Beo, Beatrice. Gdybym wierzył, że mogę go odnaleźć, sam pojechałbym go szukać.

– Wiem, wiem, Jeremy. Zawsze tak się nami opiekowałeś. Ale naprawdę się boję, że nie ma żadnej nadziei. Chwilami myślę, że łatwiej już byłoby to znieść, gdyby zachorował i umarł. Teraz nigdy nie będę wiedziała, czy on żyje, czy nie. Ani na jakiego wyrósł człowieka, jeśli nadal żyje.

• • •

Kilka następnych godzin spędzili w kuchni. Beatrice zamiesiła ciasto z mąki pszennej, papki kukurydzianej i melasy na dwa duże bochny chleba, a potem przygotowała potrawkę z kury z cebulą, marchwią i selerem. Jeremy siedział przy stole z kubkiem cydru i starał się odwrócić jej myśli od Noaha, opowiadając, co wyprawiają z kolegami po dniu pracy w biurze.

– Na pewno brak ci Mary – rzucił.

– Nadal wpada czasami, żeby mi pomóc – odparła Beatrice. – Ale oczywiście nie stać mnie teraz na służącą. Zresztą zostałyśmy tylko we dwie, ja i Florrie, więc nie ma tyle prania i gotowania co dawniej. Francisowi zawsze zależało na tym, żeby codziennie mieć czyste pończochy, i uwielbiał zupę rybną.

Jeremy wstał, żeby dołożyć trochę drewna do żelaznego pieca Franklina.

– Bardzo tęskniłem za tobą w Portsmouth, Beo – powiedział, kiedy znów usiadł. – Niewątpliwie lubię tę pracę, jednak stale myślę o tobie.

– Mnie też ciebie brakuje, Jeremy. Mam wielu przyjaciół w Sutton, jednak czuję się tu samotna, szczególnie wieczorami. Florrie jest kochana, ale miło byłoby czasem porozmawiać o czymś poważniejszym niż lalki i pieski czy o tym, kiedy znów upieczemy ciasteczka cynamonowe.

Jeremy odstawił kubek.

– Prawie się uśmiechnęłaś.

– Będę musiała znów nauczyć się uśmiechać. Od chwili, gdy zdałam sobie sprawę, że Noah zaginął, jedyne, co czuję, to przerażenie.

– Wiesz, dlaczego przyjechałem tu za tobą z Anglii, prawda?

– Jeremy, mówiliśmy już o tym. Mam świadomość, jak bardzo jesteś do mnie przywiązany. Ja też darzę cię najcieplejszymi uczuciami. Jednak przywiązanie i sympatia to coś zupełnie innego niż miłość. Poza tym nie otrząsnęłam się jeszcze po stracie Francisa, jeśli w ogóle kiedyś mi się to uda. Mam nadzieję, że nigdy sam tego nie doświadczysz, ale nie przestajemy kogoś kochać tylko dlatego, że umarł.

– Minęły już prawie trzy lata, Beo. Czy to wykluczone, żebyś pokochała mnie choć w połowie tak mocno, jak kochałaś Francisa?

– Byłeś cudowny, Jeremy, uratowałeś mi życie, za co zawsze będę ci wdzięczna. Ale jesteśmy kuzynami. Nie potrafię myśleć o tobie jak o kochanku czy mężu.

– Mam teraz dobrze płatną pracę, Beo, i nawet gdyby miało trochę potrwać, zanim zobaczysz we mnie męża, mógłbym pomagać ci finansowo i wspierać cię na duchu w czasie twej żałoby. – Urwał, po czym nabrał głęboko powietrza i dodał: – Kocham cię, Beo. Kocham cię całym sobą. Jeśli muszę poczekać dłużej, będzie mnie to bolało, ale wytrzymam. Gdybym tylko mógł liczyć, że pewnego dnia zechcesz oddać mi swoją rękę…

Beatrice przestała zagniatać ciasto. Zamknęła oczy. Miała wrażenie, że spada do czarnej studni bez dna, coraz głębiej i głębiej, bez końca. Jeremy nigdy nie krył, że ona mu się podoba, od kiedy po śmierci jej rodziców przygarnęła ją w Birmingham jego matka, kuzynka Sarah.

Jako młodzieniec lubił popić i się zabawić, ale z czasem wyrósł na pracowitego i odpowiedzialnego mężczyznę. Noah i Florence go uwielbiali. Był dość przystojny, choć miał małe oczy i Beatrice zawsze uważała, że nadaje mu to wygląd spryciarza. Jego usta były wyjątkowo pełne i czerwone jak na mężczyznę. Nie potrafiła sobie wyobrazić, żeby mogła się z nim całować tak jak z Francisem.

Pomyślała, że to bardzo nie w porządku z jego strony prosić, by za niego wyszła, kiedy ona jest w rozpaczy po zaginięciu synka. Jeremy na pewno zdawał sobie z tego sprawę, jednak uznał, że oto nadarza mu się najlepsza okazja. Beatrice bardzo potrzebny był ktoś, kto by się nią zaopiekował, szczególnie że jej oszczędności już prawie się wyczerpały i nie widziała dla siebie przyszłości w Sutton. To, co zarabiała na sprzedaży maści i leków, ledwie pokrywało koszty składników. A jak długo jeszcze kościół będzie wypłacał jej wdowią rentę?

Otworzyła oczy i zobaczyła, że Jeremy wpatruje się w nią, unosząc brwi, jakby czekał na odpowiedź. Był młody i na pewno niebrzydki, i kochał ją. Zresztą czy znała kogokolwiek innego, kto nadawałby się na jej męża? Wszyscy mężczyźni w miasteczku byli żonaci, poza szewcem Henrym Nobbsem, łysym i niemal zawsze wstawionym, który miał pięćdziesiąt pięć lat.

Bardzo niewiele par małżeńskich, z jakimi się zetknęła, zdawało się kochać tak namiętnie jak ona z Francisem, a jednak ci ludzie mieszkali razem, pracowali, robili wrażenie zadowolonych. Czemu nie miałaby zaryzykować takiego związku z Jeremym?

– Doceniam twoją propozycję – odezwała się wreszcie. – Nie mogę jednak dać ci odpowiedzi, w każdym razie nie dzisiaj i pewnie jeszcze nie przez wiele tygodni. Za bardzo martwię się o Noaha. Tylko o nim jestem teraz w stanie myśleć.

Jeremy spuścił wzrok na kubek z cydrem. Zmarszczył brwi, jakby to stamtąd nadeszła odpowiedź, nie od Beatrice.

– Rozumiem, Beo – rzucił, nie patrząc na nią. – I przepraszam, jeśli cię uraziłem. Myślałem, że w tych trudnych chwilach będzie ci lżej, gdy się dowiesz, że jesteś kochana i że zrobiłbym wszystko, by cię chronić.

– Nie przepraszaj, Jeremy, nie trzeba. Wolę, że jesteś ze mną szczery, nie tłamsisz w sobie tego, co czujesz. Kiedy indziej na pewno by mi to pochlebiło.

– Ale jak sądzisz, co mogłabyś mi odpowiedzieć w jakimś innym czasie?

Beatrice skończyła zagniatać ciasto i przełożyła je do fajansowej misy, żeby urosło.

– Nie wiem, Jeremy. Jeśli jest coś, czego nauczyłam się o czasie, to że nie zważa on na nasze marzenia, na to, czego pragniemy. Niesie nas z prądem, bezbronnych, jak gałązki na wezbranej rzece.

• • •

Zanim położyła się spać, zajrzała do Florence. W świetle świecy zobaczyła, że córeczka śpi mocno, ale jej usta się poruszają, jakby we śnie mówiła do kogoś. Beatrice nachyliła się nad łóżeczkiem i pocałowała małą.

Poszła do swojej sypialni i rozebrała się. Słyszała skrzypienie łóżka Jeremy’ego w pokoju obok i stuknięcie zamykanej szafy. Kiedy miała już na sobie długą białą koszulę nocną, zdmuchnęła świecę i wyjrzała przez okno. Była jasna, wietrzna noc. Świeciły gwiazdy. Miliony gwiazd. Oczy zaszły jej łzami, bo pomyślała, że gdzieś tam musi być Noah, który patrzy na te same gwiazdy, lecz na pewno jest już wiele kilometrów stąd.

W końcu się położyła. Nadal sypiała po lewej stronie, jak wtedy, gdy Francis kładł się obok niej. Zupełnie jakby wciąż miał tu swoje miejsce – teraz zimne i puste niczym zimowy krajobraz, a jednak było jego, bo wolał prawą stronę.

Senność ogarnęła ją dopiero po godzinie. W kuchennym kredensie miała wiele buteleczek swojej nalewki nasennej – zawierającej opium, piżmo, gałkę muszkatołową i brandy – ale zawsze, kiedy pomogła sobie czymś takim, na drugi dzień chodziła nieprzytomna, a poza tym wiedziała, że jeśli będzie popijać to zbyt często, może się uzależnić.

Zza chmur wyjrzał niepełny księżyc, tak jasny, że zrobiło się prawie jak w dzień. Pomodliła się szeptem za Noaha, po czym zamknęła oczy i posłała mu swoją miłość przez jakiegokolwiek ducha, który mógł jej słuchać.

Obróciła się twarzą do okna, gdy nagle dobiegło ją ciche skrzypnięcie otwieranych drzwi jej sypialni. Zamarła w bezruchu. Po dłuższej chwili usłyszała oddech. Obejrzała się i zobaczyła w progu Jeremy’ego. Stał tam w koszuli do kolan.

– Jeremy! – szepnęła. – Co się stało?

– Pomyślałem, że może potrzebujesz pociechy – powiedział chrypliwie.

– Muszę się tylko wyspać, to wszystko – odparła, ale on bez słowa podszedł do niej, podniósł nakrycie i położył się obok. – Jeremy! Nie! Idź sobie, proszę!

Próbowała usiąść, jednak Jeremy objął ją i przytrzymał za ramię. W jego oddechu wyczuła brandy.

– W porządku, Beo. Nie skrzywdzę cię ani nie wykorzystam, słowo. Chcę cię tylko przytulić i zapewnić, że nie musisz się już niczego obawiać.

Beatrice szarpała się, usiłując go odepchnąć, jednak był o wiele silniejszy od niej i mocno przyciskał ją do materaca. Próbowała go kopnąć, ale koszula krępowała jej ruchy.

– Jeremy, tak nie wolno! Jeśli mnie nie puścisz i nie wyjdziesz zaraz z tego łóżka, będę musiała przegnać cię ze swojego domu na zawsze!

– Dlaczego? Wiesz, że mnie potrzebujesz! Wiesz, jak bardzo cię kocham!

Złapał ją za lewy nadgarstek i przyciągnął jej dłoń do swojego krocza. Przez bawełnianą koszulę wyczuła penisa, tak twardego jak świeca przy jej łóżku. Jeremy starał się zmusić ją, żeby go chwyciła, ale zdołała wyrwać rękę. Przybliżył się do niej, próbując ją pocałować.

Prawą ręką Beatrice sięgnęła pod poduszkę i namacała kolbę naładowanego pistoletu, który zawsze tam trzymała na wypadek nocnej napaści na dom. Odpychając Jeremy’ego lewą dłonią, kciukiem prawej odciągnęła cyngiel.

– Jeremy, zabieraj się stąd, no już! – wysapała, jakby odganiała nieznośnego psa, ale on był z każdą chwilą bardziej podniecony.

– Bea! Nigdy nie tknąłem żadnej innej kobiety! Zachowałem siebie dla ciebie! Proszę, Bea! Jeśli mi nie pozwolisz, to chyba eksploduję!

Beatrice pociągnęła za spust i pistolet wystrzelił z potwornym hukiem. Poduszka została rozerwana i w całym pokoju uniosła się chmura pierza, mieniącego się bielą w blasku księżyca. Kula utkwiła w przeciwległej ścianie korytarza.

Jeremy poderwał się, przyciskając dłoń do lewego ucha. Stracił równowagę i zleciał z łóżka, padając na wytarty chodniczek i waląc mocno głową o stolik nocny. Leżał tak, zdumiony, i gapił się na wirujące gęsie pierze, które powoli na niego opadało.

Beatrice wyskoczyła z łóżka po drugiej stronie, podbiegła do Jeremy’ego i stanęła nad nim, wciąż trzymając pistolet.

– Myślałem, że mnie zabiłaś! – wychrypiał.

– Masz szczęście, że tego nie zrobiłam. Przysięgałeś, że się mną zaopiekujesz i mnie nie wykorzystasz.

– Mów głośniej. Ogłuchłem.

Beatrice uklękła przy nim.

– Wiesz, jaka jestem zrozpaczona, jak się martwię o Noaha! – wrzasnęła. – Obiecałeś się o mnie zatroszczyć!

– Chciałem cię po prostu przytulić. Przysięgam. Myślałem, że będzie ci lżej.

– Przykro mi, Jeremy. Dałeś mi twardy dowód, że chciałeś czegoś więcej, niż tylko mnie objąć. Powinnam raz jeszcze załadować pistolet i rozprawić się z tobą jak należy.

Jeremy wydął usta i zaczął zawodzić jak ryczący żałośnie osioł.

– Błagam, wybacz mi, Beo! Tak bardzo cię pragnę, od tak dawna! Nie mogłem się powstrzymać!

Beatrice wstała.

– Wracaj do swojego łóżka, Jeremy. Rano dam ci śniadanie, a potem masz się stąd zabierać. Jedź do Portsmouth, do swojego biura. Mam nadzieję, że ci się tam powiedzie i pewnego dnia znajdziesz sobie żonę. Ale nie dowiem się tego, bo nie życzę sobie nigdy więcej oglądać cię na oczy.

Jeremy złapał brzeg łóżka, żeby dźwignąć się na nogi. Strzepnął pierze z rękawów i popatrzył na Beatrice z miną pokonanego, ale nic nie powiedział. Znał ją na tyle długo, by wiedzieć, że ona nie żartuje.

Powlókł się do wyjścia i wszedł do swojego pokoju, zamykając za sobą drzwi. Beatrice zajrzała do Florence i nie była zaskoczona, że dziewczynka ma oczy szeroko otwarte. Ale nie płakała.

– Było jakieś bum! – powiedziała.

– Tak, kochanie, ale to tylko Pan Bóg przesunął sobie fotel. Chciał usiąść tak, żeby cię lepiej widzieć, mieć pewność, że jesteś bezpieczna.

– Słyszałam, jak krzyczałaś, mamusiu. Gniewasz się na wujka Jeremy’ego?

– Nie. Ale czasem ludzie udają, że nie słyszą, bo nie chcą słyszeć, i trzeba mówić bardzo głośno, żeby dotarło do nich to, co mówimy.

– Czy No-no rano wróci? – spytała Florence.

– Nie wiem, Florrie. Możemy się tylko o to modlić.

– Dasz mi buzi?

Beatrice nachyliła się nad łóżeczkiem.

– Tak, kochanie. Dziś, jutro i zawsze.

Wróciła do swojej sypialni i zamknęła drzwi. Pierze już opadło, ale postanowiła uprzątnąć je rano. Będzie musiała też zmienić prześcieradło, bo przy wystrzale pobrudziło się prochem, a poszewka poduszki była cała w strzępach.

Zmęczona, położyła się i zamknęła oczy. Pomimo tego, co się stało, a może właśnie dlatego, zasnęła niemal natychmiast i spała twardo aż do szóstej, gdy pokój wypełniło światło brzasku.

Rozdział 5

Umyła się i ubrała, po czym wyszła na korytarz i zobaczyła, że drzwi pokoju Jeremy’ego są otwarte. Nie potrudził się, by zasłać łóżko. Pewnie domyślał się, że Beatrice i tak zaraz ściągnie prześcieradła i je wypierze, choćby po to, żeby usunąć z nich jego zapach. Znikła jego duża skórzana torba podróżna. W szafie, której nie przymknął, nie było żadnych jego rzeczy, leżały tam tylko jakiś zgnieciony brązowy papier i długa łyżka do butów.

Kiedy zeszła na dół, uświadomiła sobie, że opuścił dom bez śniadania i nawet się nie pożegnał. Nie słyszała powozu, więc Jeremy musiał pójść pieszo do Sutton, by znaleźć kogoś, kto go odwiezie do Portsmouth. Nie zostawił żadnego listu.

Stanęła na ganku, zapatrzona w drogę między dębami szumiącymi w blasku słońca, i poczuła bezgraniczny smutek. Jej jedyną rodziną była teraz Florence, a nawet nie mogła być pewna, czy to córka Francisa. Po jego śmierci napadł ją i brutalnie zgwałcił pewien łajdak, Jonathan Shooks, i gdyby Jeremy nie zainterweniował, Shooks pewnie by ją zabił. A teraz straciła również Jeremy’ego.

Podniosła wzrok na wielkie białe chmury płynące po niebie i nie mogła powstrzymać myśli: Boże, czy ty tam naprawdę jesteś, a jeśli tak, to czemu chowasz się za tymi chmurami?

Wróciła do środka, by ubrać Florence i dać jej miseczkę owsianki na śniadanie. Zdecydowała, że tego ranka zaprzęgnie dwukółkę i pojedzie do miasteczka po jakieś zapasy. Tak sumiennie prowadziła swój dziennik, że zabrakło jej atramentu. Potrzebowała też więcej wełny.

Właśnie wygarniała popiół z pieca, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Florence spojrzała na nią z nadzieją, ale ona wątpiła, żeby ktoś przynosił wiadomości o Noahu. Poszła otworzyć. Okazało się, że to pastor Miles Bennett z sąsiedniej parafii Canterbury, który od śmierci Francisa zastępował go w Sutton.

Był to życzliwy człowiek, wysoki, chudy jak szkielet, z opadającymi na czoło siwymi kosmykami włosów, co wyglądało, jakby przysiadł mu na głowie zmęczony gołąb. Miał blisko osadzone oczy i duży nos o skomplikowanym kształcie, ale na jego wargach zawsze gościł dobrotliwy uśmiech.

– Dzień dobry, wdowo Scarlet – odezwał się. – Miałem nadzieję odwiedzić panią wcześniej, kiedy tylko dowiedziałem się o pani synku, Noahu. Niestety, zatrzymały mnie ważne sprawy w kościele i choroba mojej biednej żony.

– Jak ona się czuje? – spytała Beatrice.

– Ze smutkiem przyznam, że bardzo niedobrze. Od kilku tygodni cierpi na krztusiec. Żadne leki nie pomagają. Co najwyżej przynoszą chwilową ulgę.

– Trzeba było przyjść do mnie wcześniej – powiedziała Beatrice. – Mam miksturę, którą dwa razy zaleciłam chorującym na krztusiec dzieciom w miasteczku i skutek w obu przypadkach był bardzo dobry. To mieszanka wody źródlanej i syropu z bladych róż z odrobiną cykuty.

– Cykuty? Przecież to trujące.

– W tak małym stężeniu nie. Trzeba też rozważyć, jakie jest ryzyko zatrucia w stosunku do ryzyka śmierci na krztusiec.

– No, jeśli pani to rekomenduje, na pewno wziąłbym trochę, żeby złagodzić mękę żony. Kiedy łapie ją atak, mam wrażenie, że w końcu wykaszle z siebie duszę.

Pastor poszedł za Beatrice do kuchni. Florence wstała, żeby przed nim dygnąć, na co on uśmiechnął się jeszcze szerzej. Dziewczynka klęczała w kącie, suwając foremką do pieczenia niby łódką, w której płynęła Minnie. Beatrice nie pozwalała już bawić się jej samej na zewnątrz. Choć była raczej pewna, że Indianie Ossipi dawno się ulotnili, bała się, że któryś z nich może wrócić i porwać też jej córkę.

Podeszła do kredensu i wyjęła ciemnozieloną buteleczkę.

– Proszę – powiedziała. – Jedna łyżeczka trzy razy dziennie i dwie przed snem. To będzie pół dolara, przykro mi.

Pastor wyciągnął skórzany portfel i zapłacił.

– Jednak nie przyszedłem tu opowiadać pani o chorobie żony, choć jestem z całego serca wdzięczny za lekarstwo.

– Proszę mówić. Czy mogę zaproponować pastorowi herbatę?

– Dziękuję, nic mi nie trzeba. Muszę tylko poinformować panią, że do parafii skierowano już nowego proboszcza, który pojawi się tu z żoną w przyszłym tygodniu. Pochodzą z Lincoln w Anglii. W tej chwili są już w Bostonie, czekają na resztę swoich rzeczy.

– To oznacza, że musimy się z Florence wynieść?

– Niestety. Pastor Mills z żoną mają trójkę dzieci. Potrzebują miejsca. Zajmą całą plebanię.

– Rozumiem. A co z nami? Czy kościół będzie nadal wypłacał mi wdowią rentę?

Pastor Bennett sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął list. Rozłożył go i podniósł wyżej.

– Pastor Mills przywiózł ze sobą to zaproszenie od pastora Edwarda Parsonsa, zarządzającego parafią Windmill Hill w Londynie. Pyta, czy zechciałaby pani rozważyć możliwość powrotu do Anglii, by pomagać w schronisku Świętej Marii Magdaleny dla Zbłąkanych Kobiet. Wie o pani umiejętnościach aptekarskich i sądzi, że może być to bardzo przydatne.

– Mój syn Noah jest tutaj. Jak mogłabym opuścić New Hampshire i wrócić do Anglii, póki się nie odnalazł? To by oznaczało, że go porzuciłam.

– Jak najbardziej rozumiem, wdowo Scarlet – odrzekł pastor. – Ale jeśli naprawdę uprowadzili go Indianie, jak pani podejrzewa, to szanse na odzyskanie go są niemal zerowe. Nawet jeśli przyjąć, że przeżył tę gehennę, choć oczywiście modlimy się, by wyszedł z tego cały i zdrowy.

– Zdaje sobie pastor sprawę, do czego mnie nakłania? – spytała. – Mógłby pastor równie dobrze kazać mi, bym ucięła sobie prawą dłoń i wrzuciła ją do ognia. Noah jest mój, krew z krwi, kość z kości, a co więcej, to krew z krwi mojego ukochanego Francisa. Jest wszystkim, co mi po nim pozostało.

Pastor popatrzył w kąt kuchni, gdzie bawiła się Florence. Przewróciła foremkę, więc Minnie wypadła i teraz dziewczynka cieniutkim głosikiem wołała, że tonie. Beatrice dostrzegła jego spojrzenie i choć nic nie powiedział, potrafiła odgadnąć, co myśli. „Czy Florence nie jest też krew z krwi Francisa?”

– Jeśli wolno, zostawię panią teraz. Proszę sobie to wszystko spokojnie przemyśleć. – Pastor położył list na stole. – Koszty pani podróży do Anglii pokryje oczywiście kościół, a pani z córką zamieszkałaby bez żadnych opłat w placówce Świętej Marii Magdaleny. Poza tym dostawałaby pani dziewięć gwinei rocznie za pomaganie w opiece nad tymi dziewczętami. – Zawahał się, widząc łzy w oczach Beatrice. – Wdowo Scarlet, zapewniam panią… Pastor Mills będzie poinstruowany, by wypatrywać Noaha, gdyby jakimś cudem chłopiec wrócił na plebanię. Uczuli też mieszkańców Sutton, aby się rozglądali, może ktoś trafi na jego ślad. Poza tym niewiele już da się zrobić.

– Wiem – przyznała z goryczą Beatrice. – Ale to boli, trudno mi pogodzić się z tym, że go straciłam. Stale słyszę, jak śpiewa. Mam to w głowie. Czuję go w swoich ramionach.

– Jednak cóż jeszcze mogłaby tu pani zdziałać? Jeśli tylko Noah się odnajdzie, zostanie wysłany do pani najbliższym statkiem płynącym do Anglii. Teraz chodzi o pani dobro, musimy zadbać o przyszłość pani i pani córki.

Beatrice podniosła list i zaraz znowu go odłożyła.

– Dziękuję… i niech Bóg pastora błogosławi.

Pastor nakrył ręką jej dłoń.

– Niech Bóg i panią błogosławi i ma w opiece. I oby przyniósł pani pociechę w czasach smutku.

Kiedy pastor wyszedł, Beatrice otworzyła list i przeczytała go z uwagą. Gdyby nie miała pod opieką Florence, mogłaby rozważać pozostanie w Sutton i znalezienie sobie pracy, nawet jako pokojówka albo w piekarni Johna Levinsona. Ale w obecnej sytuacji potrzebowałaby niani dla Florence, a nie byłoby ją na nią stać, choćby wzięła jakąś dziewczynę z miasteczka.

Poza tym Beatrice wychowała się w Londynie. Miała tam nadal wielu przyjaciół. W porównaniu z New Hampshire było to miejsce zatłoczone i brudne, ale przynajmniej dobrze jej znane.

Poszła do saloniku i spojrzała na swoje odbicie w lustrze nad kominkiem. Szkło było trochę nierówne, więc jej uśmiech zawsze wydawał się jakby tajemniczy. Ale zaskoczyło ją, że pomimo niemal trzydziestu lat wygląda tak młodo w prostej czarnej sukience, ze swoimi wielkimi niebieskimi oczami, ciemnymi lokami i idealnym owalem twarzy, niczym Madonna z renesansowego obrazu.

Mam za sobą całe życie, pomyślała, ale mam też całe życie przed sobą. I wtedy postanowiła, że musi znaleźć sposób, by zapanować nad bólem po stracie Noaha. Pojedzie do Anglii.

Rozdział 6

Zaraz po południu, kiedy kupiła w miasteczku już wszystko, co było jej potrzebne, pojechała wozem na północno-wschodni kraniec terenów zielonych. Uwiązała konia przed domem wdowy Belknap.

W tej części Sutton mieszkali najbiedniejsi, rzemieślnicy, małorolni i najmujący się do dorywczych prac ludzie. Ich domy się rozpadały, ściśnięte jeden obok drugiego, a trawa przed nimi była zryta kołami i pełna końskich odchodów. Jednak dom Clary Belknap stał nieco w głębi i miał trójkątne podwórko z mnóstwem kwitnących ziół – krwawnika pospolitego, wieczornika damskiego, przymiotna.

To był osobliwy dom – pięciobok, o dziwnych proporcjach, niczym złudzenie optyczne. Miał kuchnię w dobudówce, a na tyłach obórkę, przez co wszystko wyglądało jeszcze bardziej nietypowo. Niegdyś był jasnożółty, ale ostatnio Clara pomalowała go na turkusowo.

Beatrice wzięła Florence na ręce i ruszyła ścieżką między kwiatami, jednak nim doszła do ganku, drzwi frontowe się otworzyły i stanęła w nich Clara. Była chudą kobietą około czterdziestki i choć jej twarz świeciła bladością jak księżyc w środku lata, była na swój sposób piękna, niezwykła z tymi swoimi zielonymi kocimi oczami i wąskimi ustami o uniesionych kącikach. Jak zwykle miała na sobie czarny kapturek i czarną suknię. Beatrice nie zdążyła poznać jej męża – zmarł, jeszcze zanim ona przyjechała do Sutton – ale Clara nadal nosiła po nim żałobę, mimo upływu lat.

„Gerald stale jest we mnie – powiedziała kiedyś do Beatrice. – Dopiero gdy odejdzie, będę mogła zrzucić ten wdowi strój i znów nosić coś weselszego, choć taki dzień może nigdy nie nastąpić. On się mnie trzyma. Szepcze mi do ucha. Boi się mnie opuścić i odpłynąć do świata duchów samotnie”.

Beatrice nie ośmieliła się wtedy zapytać, czy może dałoby się jakoś odprawić tego ducha Geralda. Znała egzorcystę w Salem, pastora Sparksa, który przyjaźnił się z kaznodzieją Johnem Wesleyem.

– Beatrice! – zawołała Clara. – Co cię sprowadza w moje progi? Choć nie mówię, że jesteś niemile widziana.

– Zastanawiałam się, czy byłabyś tak dobra mi powróżyć – odrzekła Beatrice.

– Oczywiście, słyszałam o Noahu i serce mi krwawi, bardzo ci współczuję. Chcesz, żebym sprawdziła, co się z nim dzieje?

– To też, ale chciałabym się również dowiedzieć, co czeka Florence i mnie. Dostałam informację, że w przyszłym tygodniu przyjeżdża do Sutton nowy pastor. Musimy opuścić plebanię.

– Wejdź – powiedziała Clara i poprowadziła Beatrice z Florence do swojego saloniku.

Pokój był tak zagracony, że przypominał sklep z meblami. Było tu pięć krzeseł Windsor, obita brokatem sofa i stoliki pełne świec, figurek i ramek ze zdjęciami krewnych. Niemal na każdym skrawku ściany wisiały ciemne obrazy olejne z postaciami aniołów oraz ryciny przedstawiające mnichów, duchy i dziwaczne stwory. Florence już tu kiedyś była, ale niektóre obrazki nadal ją przerażały, tak że trzymała się blisko spódnicy matki.

W pokoju unosił się także silny zapach kadzidła, goździków i stęchłego tytoniowego dymu. Beatrice nie wydawało się to nieprzyjemne, ale wchodząc do tego wnętrza, zawsze miała wrażenie, że wkracza do innej krainy – w ciemny, klaustrofobiczny świat tajemnic i magii. Gdyby nie widziała za oknem zieleni w promieniach słońca, czułaby się tak, jakby została porwana gdzieś daleko na zaczarowanym statku.

– Mogę zaproponować ci herbatę? – spytała Clara. – Mam też trochę cydru, jeśli wolisz, a dla Florence sok jabłkowy.

– Szklaneczka cydru dobrze mi zrobi, dziękuję – powiedziała Beatrice.

Clara poszła do kuchni.

– Nie sądziłam, że naprawdę wierzysz w moje wróżby, Beatrice! – zawołała. – Czy Bóg nie wskazuje ci ścieżki, którą powinnaś podążać?

– O tak, ale nie daje mi mapy wskazującej, dokąd ta ścieżka zaprowadzi mnie jutro i w następnych dniach.

Clara wróciła z dzbankiem cydru, dwiema szklankami, kubkiem soku jabłkowego i talerzem okrągłych małych ciasteczek z galaretką jagodową w środku. Florence od razu odkleiła się od matki i usiadła, już uśmiechnięta.

– Na strach przed diabłem nie ma to jak ciasteczka – powiedziała Clara. Nalała cydru. – Mam nadzieję, że nie zapomniałaś przynieść szczęśliwej kostki?

Beatrice sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej widełkową kość mostka kurczaka, którego ostatnio gotowała. Clara wyciągnęła dłoń i obie zaczepiły o nią małe palce.

– Raz, dwa, trzy… co nam się wyśni? – wyrecytowała Clara i rozłamały mostek.

Większy kawałek został w dłoni Beatrice. Pokręciła głową zaskoczona.

– Za każdym razem, kiedy to robimy, wygrywam – zauważyła.

Clara postukała się palcem w bok nosa.

– Nas, czarownice, uczą tego od dziecka. O wiele trudniej jest przegrać, niż wygrać. Ostatnio używałam szklanej kuli, żeby ci wróżyć, prawda? Ale w zeszłym tygodniu kuzynka przysłała mi z Londynu nowe karty do wróżb. Twierdzi, że bardzo precyzyjnie przepowiadają, co się stanie w najbliższych miesiącach.

Wysunęła szufladę pod niskim stolikiem, przy którym siedziały, i wyjęła tekturowe pudełeczko. Karty wyglądały zwyczajnie, jak do gry – trefl, karo, kier, pik, króle, damy, walety… Ale na dole każdej karty była też wydrukowana czterowersowa rymowanka.

– To nowe dzieło Johna Lenthalla z Fleet Street – wyjaśniła Clara, tasując karty. – Stworzył wiele typów kart, ale te są pierwsze, które mogą przepowiadać przyszłość. Jest ich tylko czterdzieści osiem, nie pięćdziesiąt dwie jak w normalnej talii. Jako twój magik jestem zobowiązana przez wyrocznię delficką, by pomnożyć dwanaście znaków zodiaku przez cztery pory roku, nie więcej, co oznacza, że trzeba było wyłączyć cztery asy.

Rozłożyła czterdzieści osiem kart frontem do dołu, w sześciu rzędach po osiem. Florence przestała udawać, że karmi Minnie ciasteczkiem, i patrzyła zafascynowana.

– A teraz, Beatrice, połóż prawą dłoń na lewej piersi i powtórz: Honi soit qui mal y pense. Potem wybierz kartę. Jeśli nie chcesz wiedzieć, co oznacza, odłóż ją na stół i weź inną, ale tej drugiej już nie wolno ci pominąć. Możesz w sumie wybrać cztery. Po jednej na każdą porę roku.

– Powiedzą, kiedy No-no wróci? – spytała Florence.

– Możliwe – odparła łagodnie Clara. – Miejmy nadzieję. Ale przede wszystkim powiedzą, czego może spodziewać się twoja mama.

– Honi soit qui mal y pense – wyrecytowała Beatrice i podniosła kartę.

Była to siódemka kier, a wierszyk brzmiał: „Siódemkę zdobyłeś, którejś pragnął, bo nie kochałeś na darmo. Teraz spotka cię nagroda złota, lecz dla panien to na odwrót, nie dziwota”.

Beatrice przeczytała, zawahała się chwilę, po czym odłożyła kartę na stół, nie mówiąc Clarze, co było tam napisane. Wybrała inną, a była to trójka trefl. Przeczytała wierszyk: „Ty, który trójkę tę masz w ręce, ladacznice wyklęte wspierać będziesz. Kobiety, które ją mają, ich działaniom się przeciwstawiają”.

Podała kartę Clarze.

– Co to znaczy? Nie rozumiem.

– To znaczy, że spotkasz kobiety lekkiego prowadzenia, staniesz w ich obronie i nie pozwolisz mężczyznom, by je wykorzystywali.

– Zaproponowano mi, żebym pracowała w Londynie w schronisku dla zbłąkanych dziewcząt – oznajmiła Beatrice. – Skąd karty to wiedziały?

Clara wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się.

– Mówiłam ci… Są bardzo precyzyjne. Sama sobie nimi wróżę i jak na razie wszystko się sprawdza. Wyciągnęłam króla kier, co przepowiada kobiecie, że upodoba ją sobie jakiś bardzo stosowny mężczyzna, i tak właśnie się stało. Dwa tygodnie temu poznałam nowego nauczyciela, który w przyszłym miesiącu przyjedzie tu uczyć dzieci w szkole, i od razu bardzo się polubiliśmy.

– I nic mi nie wspomniałaś? A co z Geraldem?

– Na pewno kiedy tylko uświadomi sobie, że jestem szczęśliwa, jego duch mnie opuści. Przecież bardzo mnie kochał. Jednak nie wiem, jak szybko to nastąpi. Wyciągnęłam też dziesiątkę karo, co oznacza, że wkrótce wyjdę za mąż, ale „nie wiadomo kiedy”.

Beatrice wybrała kolejną kartę. Piątkę karo. „Ten, kto wyciągnie pięć, zazna szczęścia tam, gdzie jest, ale jeśli piątka trafi się kobiecie, lepiej niech szuka szczęścia gdzie indziej na świecie”.

Potem w dłoni Beatrice znalazła się królowa pik, a karta powiedziała: „Królowa pik bogactwo wróży, zarówno mężczyznom, jak i kobietom wszystko się ułoży. Dostaną to, czego pragnęli, i spełni się to, o czym marzyli”.

– Nie zależy mi na bogactwie – oświadczyła Beatrice. – Jedyne, czego pragnę, to odzyskać Noaha i go przytulić.

– Jeśli tego chcesz, tak będzie – zapewniła ją Clara.

– Ale to tylko karty. Jak mam temu wierzyć?

– To o wiele więcej niż zwykłe karty, Beatrice. Są jak drogowskazy: mówią ci, którędy możesz pójść. I są też jak lustra: ukazują ci cechy, których sama często nie dostrzegasz. To, że jesteś silna, że jesteś atrakcyjna i że możesz zdobyć wszystko, czego pragniesz, podejmując ryzyko i idąc za wskazówkami, jakie ci dają.

Beatrice wyciągnęła ostatnią kartę. Dwójkę karo. „Skoro masz numer dwa, ślub ze szczerą osobą ci się uda, ale jeśliś białogłową, nie daj się zwieść lubieżników podstępnym słowom”.

Clara rzuciła okiem na kartę.

– No… traktuj to jak ostrzeżenie. Pamiętasz Jonathana Shooksa.

Beatrice spojrzała na Florence, która teraz wstała i chodziła po saloniku, pokazując Minnie niektóre dziwaczne stwory na rycinach.

– Jak mogłabym kiedykolwiek o nim zapomnieć?

• • •