S.N.U.F.F - Wiktor Pielewin - ebook

S.N.U.F.F ebook

Wiktor Pielewin

4,4

Opis


Bogactwo i przepych kontrastujący z biedą. Technologiczny postęp naprzeciw ciemnoty. Barbarzyństwo kontra ład. Przyczyny i powiązania istniejące w konfliktach rozgrywających się między odmiennymi krajami oraz ich kulturami.

S.N.U.F.F. to powieść analizująca niezgodę pomiędzy cywilizowanymi mieszkańcami Bizancjum/ Big Biz, a nieokiełznanymi Orkami/Urkami zamieszkującymi w kraju Urkana. Pilot Damilola Karpov przygotowuje bestialskie filmiki bez cenzury określane jako S.N.U.F.F. Mają one zaspokoić potrzeby kultury Biznancjum. Ofiary są potrzebne, by stworzyć obraz obcego.

To prawdziwe oszałamiająca, bestsellerowa, postapokaliptyczna powieść. Zawiera wizjonerskie spojrzenie na zjawisko wojny i mediów.

Wiktor Pielewin jako topowy, rosyjski prozaik młodego pokolenia znów dowiódł wartości swego kunsztu. Dzięki wielowątkowej fabule i trafnym aluzjom odniósł się do tego, co dzieje się w dzisiejszym świecie. Dowiódł, że zasłużył na status wizjonera i jednego z najbardziej znaczących twórców światowej kultury.

Powieść S.N.U.F.F., pierwszy raz ukazała się na rynku wydawniczym w roku 2011. Od tamtej pory wciąż zachwyca czytelników i krytyków na całym świecie. Fantastka staje się wymownym obrazem rzeczywistości. W ten sposób powstaje frapująca antyutopia na temat kultury przyszłości, która jest odniesieniem wobec aktualnych konfliktów. Tę książkę po prostu trzeba przeczytać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 557

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (14 ocen)
10
1
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agnieszka3201

Nie oderwiesz się od lektury

Oszałamiająca, bestsellerowa, postapokaliptyczna powieść ukazująca wizjonerskie spojrzenie na wojnę i media. To także językowo majstersztyk, bo mimo objętości, od początku do końca trzyma żwawe tempo dzięki dialogom, ale też wciągającej narracji głównego bohatera. Interesująca lektura dla fanów i fanek science fiction, osób interesujących się tym, jak media i informacje wpływają na społeczeństwo, jak też dla osób zainteresowanych sex robotami. Dla mnie rewelacja - jak każda powieść Pielewina!!!!
Magda_lom

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie skonstruowany dystopijny świat obnażający absurdy wojny, okrucieństwo władzy i mechanizmy tworzące i utrwalające nierówności społeczne. To naprawdę książka warta przeczytania.
00
Greg44

Nie oderwiesz się od lektury

Pielewin w najlepszym wydaniu, polecam, lektura warta przeczytania. Pielewin opowiada historię, która się wydarzyła i wydarzy, a robi to w sposób fascynujący, wciągający i porywający – w takiej właśnie kolejności: fascynuje, wciąga i porywa. Powieść wyraźnie pozostaje pod wpływem, modnej aktualnie (głównie dzięki takim wieloautorskim projektom jak „Uniwersum Metro 2033”, czy „S.T.A.L.K.E.R.”), tematyce postapokaliptycznej.
00

Popularność




Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2018

Wiktor Pielewin „S.N.U.F.F”

Copyright © by Wiktor Pielewin, 2018

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i  udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Tłumacz: Aleksander Janowski

Redaktor prowadząca: Renata Grześkowiak

Skład: Jacek Antoniewski

Projekt okładki: Robert Rumak

Korekta: Bogusław Jusiak, Robert Olejnik

Ilustracje na okładce: © eightonesix – Freepik.com

Skład epub i  mobi: Kamil Skitek

ISBN: 978-83-8119-172-2

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Jour après jour

les amours mortes

n’en finissent pas de mourir.

[Dzień po dniu umarli zakochani nie przestają

umierać na nowo.]

Serge Gainsbourg

Część I

Panienka w  stresie

BB

Są pewne zbawienne czynności, do jakich uciekamy się w  chwilach duchowego zamętu. Skonsternowany umysł uświadamia sobie naraz, co i  w jakiej kolejności ma czynić, i  chwilowo odzyskuje utracony spokój. Do takich zaliczam na przykład układanie pasjansa, przystrzyganie brody i  wąsów oraz tybetańskie haftowanie dekoracyjne. Dodałbym do nich również prawie zapomnianą sztukę tworzenia książek.

Czuję się niezwykle dziwnie. Gdyby mi powiedziano, że jak ten ostatni somelier będę tkwił przed manitu i  dopasowywał do siebie wycyzelowane na edytorze klocki słów, splunąłbym takiemu oszczercy w  twarz. W  sensie figuratywnym, oczywiście. Nie stałem się jeszcze Orkiem, mimo że poznałem to plemię o  wiele lepiej, niżbym chciał.

Spisałem ten niewielki pamiętnik nie dla ludzi. Uczyniłem to z  myślą o  Manitu, który wkrótce powoła mnie przed swoje oblicze, jeśli oczywiście zechce mnie widzieć (może okazać się zbyt zajęty, jako że wraz ze mną na to spotkanie wybierze się niejeden zastęp ludzi).

Duchowni powiadają, że każdy apel do Jednostkowego winien szczegółowo przedstawiać wszystkie okoliczności sprawy. Złe języki natomiast zapewniają, że chodzi o  narzut za recytację: im dłuższa prośba, tym drożej kosztuje odczytanie jej w  świątyni.

Skoro już wypadło mi opowiadać tę historię przed obliczem wieczności, wyłożę ją skrupulatnie, objaśniając nawet to, co zapewne wiecie już i  beze mnie. Powód? Z  naszego odwiecznego świata niebawem może nie pozostać nic prócz tych nieuporządkowanych szkiców.

Kiedy rozpoczynałem pisanie notatek, nie wiedziałem, czym zakończy się cała ta historia. Dlatego też opisuję wydarzenia tak, jak je odbierałem i  pojmowałem w  momencie, kiedy miały miejsce. Stąd w  swej narracji co rusz stosuję czas teraźniejszy. Wszystkie te zapisy można by poprawić i  odpowiednio zredagować, lecz sądzę, że przez to moje obecne sprawozdanie zyskuje na autentyczności. To tak, jakby zrządzeniem losu moją opowieść zarejestrowano na ikonowej taśmie celuloidowej. Niech więc wszystko pozostanie, jak jest.

Głównymi bohaterami tej opowieści będą młody Ork Grym oraz jego przyjaciółka Chloe. Okoliczności tak się złożyły, że przez dłuższy czas obserwowałem ich z  powietrza. Wszystkie ich spisane później dialogi utrwaliła za pomocą superczułych telemikrofonów moja wierna „Hennelore”. Dzięki temu mogę przekazywać wydarzenia widziane oczami samego Gryma, co czyni moje zadanie o  wiele bardziej interesującym i  w żaden sposób nie podważy wiarygodności samej opowieści.

Próba ukazania świata oczami młodego Orka może się komuś wydać niezbyt przekonująca, szczególnie we fragmentach opisujących jego odczucia i  rozważania. Owszem, zgoda – dążenie człowieka cywilizowanego do zanurzenia się w  mgliste stany orkowej duszy wygląda na wątpliwe i  sztuczne. Proszę jednak zauważyć, że nawet nie usiłuję rysować wewnętrznego portretu Orka w  jego, że tak powiem, całokształcie.

Antyczny poeta sugerował, że wszelka opowieść podobna jest do tkaniny rozpiętej na ostrzach precyzyjnych olśnień, i  jeśli mój wgląd w  duszę orkowego młodzieńca jest dokładny – a  zapewniam, że jest! – to nie moja w  tym zasługa. Nawet nie naszych somelierów, od stuleci tworzących tak zwaną „kulturę Orków” w  taki sposób, by uczynić jej horyzonty duchowe absolutnie przejrzystymi dla należytego nadzoru i  kontroli.

Wszystko jest o  wiele prostsze. Chodzi o  to, że wykonałem większą cześć pracy nad tymi notatkami, kiedy Grym z  woli losu okazał się moim sąsiadem i  kiedy mogłem zadawać mu każde interesujące mnie pytanie. Kiedy więc piszę: „Grym pomyślał” czy „Grym postanowił”, nie są to moje domysły, lecz nieco tylko wystylizowane rozszyfrowanie jego własnej wypowiedzi.

Stawiałem przed sobą trudne zadanie – ukazanie znanego nam od dziecka świata, widzianego oczami Orka. Pokazanie, jak młody dzikus, bez pojęcia o  historii i  cywilizacji czy budowie wszechświata, zaczyna się wtapiać w  jej „tkankę” i  kulturę (chętnie ująłbym też drugie słowo w  cudzysłów). Jeszcze trudniej ujrzeć cudzymi oczami siebie – musiałem więc stać się bohaterem tych pamiętników w  dwojakiej roli: narratora i  jednej z  postaci dramatu.

Centralne miejsce w  tej smutnej opowieści o  miłości i  zemście wyznaczam jednak nie sobie i  nawet nie Orkom, lecz tej, której imienia ciągle nie mogę wspominać bez łez. Może po dalszych kilkudziesięciu stronach będę w  stanie się przemóc…

Kilka słów o  sobie. Nazywam się Damian‑Landu Damilola Karpow [1]. Nie mam dodatkowych manitu na tropienie genealogii swego nazwiska i  wiem tylko, że część tych słów pochodzi od cerkiewnoangielskiego, część od górnorosyjskiego, a  reszta sięga korzeniami do zapomnianych starożytnych języków, którymi we współczesnej Syberii od dawna nikt się już nie posługuje. Przyjaciele wołają mnie po prostu Damilola.

Jeśli chodzi natomiast o  moją samoidentyfikację kulturową oraz religijno‑polityczną – co jest rzeczą umowną, ale czytelnik powinien rozumieć, czyj głos dosięga go z  oddali wieków – jestem postantychrześcijańskim świeckim egzystencjalistą, liberalnym konserwatystą, zakochanym sługą Manitu i  po prostu wolnym, niezaangażowanym człowiekiem, który zwykł myśleć o  wszystkim na świecie przy użyciu swej własnej głowy.

Moja praca? Jestem kreatorem realu.

Nie, nie jestem wariatem, który wyobraża sobie, że stał się bóstwem równym Manitu. Na odwrót – trzeźwo oceniam swoją pracę, za którą mi tak mizernie płacą.

Każdy real, jak wiadomo, stanowi określoną sumę technologii informacyjnych. W  jednakowym stopniu dotyczy oddalonej gwiazdy, którą nasz mózg odgaduje w  impulsach nerwu wzrokowego, jak i  rewolucji orkowej, o  której informuje dziennik telewizyjny. W  tym sensie jestem jego okiem, nerwem i  wirusem jednocześnie. Prócz tego – środkiem dostarczania oka do celu (przechodzę na delikatny szept): czyli zainstalowałem również dwie szybkostrzelne armatki po bokach kamery.

Oficjalnie moja praca nazywa się „operator live news” [2]. Cerkiewnoangielskie „live” [3] byłoby stosowniej zamienić w  tym przypadku na „dead” [4], jeśli mamy już nazywać rzeczy po imieniu.

No cóż, każda epoka wymyśla swoje eufemizmy. W  starożytności określone pomieszczenie użytkowe nazywano wychodkiem, potem latryną, potem ubikacją, szaletem, toaletą i  jeszcze jakoś. Każdy z  tych wyrazów niezmiennie nasiąkał zapachami tego intymnego przybytku i  domagał się zamiany. To samo dotyczy procesu przymusowego pozbawiania życia – jak byśmy go nie określali, istota tej czynności wymaga częstej rotacji nalepek i  etykietek.

Z wdzięcznością wykorzystuję słowa „operator” i  „wideografik”, lecz w  głębi serca, oczywiście, doskonale rozumiem, na czym polega moje zajęcie. Wszyscy w  głębi serc doskonale wszystko rozumiemy – właśnie tam, w  przedwieczornym zmierzchu, gdzie rodzi się światło naszego rozumu, zamieszkuje Manitu i  On widzi samo sedno sprawy poprzez łachmany wszystkich słów.

Moj zawód ma dwa nieodłączne aspekty.

Jestem wideografikiem. Swoje personalne studio nazwałem „DK V‑Arts & All” – wszyscy poważni profesjonaliści znają jego niewielkie, nierzucające się w  oczy logo, widoczne w  prawym dolnym rogu każdego kadru przy dużym powiększeniu.

Poza tym jestem bojowym asem lotniczym CINEWS Inc. – korporacji, która nagrywa wiadomości i  snuffy.

Jest to struktura całkowicie niezależna od państwa, co Orkowie pojmują z  trudem. Podejrzewają nas o  kłamstwo. Myślą, że każde społeczeństwo może funkcjonować tylko według takiego samego schematu jak u  nich, tyle że o  wiele bardziej cynicznego i  podłego. Dlatego właśnie pozostają Orkami.

Nasze państwo to po prostu firma, która zatyka i  smołuje szpary w  łodzi na koszt podatnika. Na jego pogardzanego sługę nie pluje już tylko największy leniwiec i  z każdym upływającym rokiem coraz trudniej o  kandydata na to stanowisko – w  naszych czasach funkcjonariuszy państwowych musimy dobrze ukrywać.

Za gardło natomiast trzyma wszystkich Rezerwa Manitu. Pracujący tam chłopaki niezbyt lubią, by o  nich rozmawiano. Wymyślili w  związku z  tym nawet specjalne prawo o  „hate speach” [5]. Stosuje się je wobec każdego przypadku najmniejszej wzmianki o  tym urzędzie. Dlatego też CINEWS Inc. chuja kładzie na państwo, ale z  Rezerwą raczej kopać się nie będzie. To samo dotyczy Domu Manitu, który prawnie nie podlega nikomu i  niczemu prócz prawdy (nie należy więc specjalnie dążyć do jej poszukiwania – ktoś może nas niewłaściwie zrozumieć).

Jestem niezłym grafikiem, ale takich przecież nie brak.

Lotnikiem natomiast jestem najlepszym i  w firmie wszyscy to wiedzą. Właśnie mnie zawsze powierzano najbardziej skomplikowane i  delikatne zadania. Ani razu nie zawiodłem ani CINEWS Inc., ani Domu Manitu.

W życiu kocham dwie rzeczy: moją kamerę i  moją surę.

Tym razem opowiem o  kamerze.

„Hennelore 25” z  pełnym kamuflażem optycznym jest w  pełni moją własnością, co pozwala mi na zawieranie transakcji na bardziej korzystnych warunkach niż moim mniej szczęśliwym konkurentom.

Wyczytałem gdzieś, że „Hennelore” to znak wywoławczy antycznego asa lotniczego Joschki Rudla z  partii Zielonych SS, nagrodzonego Czerwonym Krzyżem z  Koronkami i  Liśćmi Konopi za swoje wyczyny na froncie afrykańskim [6]. Mogę jednak się mylić, jako że aspekt historyczny interesuje mnie w  stopniu minimalnym. Mnie osobiście ta nazwa kojarzy się z  łagodną i  mądrą świnką morską.

Z wyglądu jest to rybokształtny pocisk z  przyrządami optycznymi na dziobie i  kilkoma sterami–stabilizatorami, wystającymi w  różnych płaszczyznach. Niektórzy znajdują podobieństwo między „Hennelore” a  opływowymi motocyklami wyścigowymi minionych epok. Postawiona na sztorc kamera, pokryta kamuflażową matowoczarną farbą, przewyższa mnie o  dwie głowy.

„Hennelore” potrafi poruszać się w  powietrzu z  niewiarygodną żwawością – zdolna jest też do długiego przebywania nad celem, wybierając najlepszy kąt ataku lub zdjęcia. Czyni to prawie bezgłośnie, tak że usłyszeć ją można tylko wtedy, kiedy już jest za późno. Dostrzeżenie jej przy włączonym kamuflażu jest niemożliwe. Superczułe mikrofony potrafią wychwycić i  zarejestrować rozmowę za zatrzaśniętymi drzwiami, a  hiperoptyka pozwala ukazać przez ściany sylwetki ludzi. Jest idealna do śledzenia celu przy locie koszącym. No i, naturalnie, do robienia zdjęć.

„Hennelore” nie jest absolutną nowością na rynku. Niektórzy uważają, że „Sky Pravda” przewyższa ją w  większości parametrów, szczególnie w  robieniu pornozdjęć w  podczerwieni. „Pravda” ma też o  wiele lepszy kamuflaż optyczny – system „split time” na falowodach silikonowych. Nie wykryje jej żaden radar. Moja „Hennelore” natomiast wykorzystuje tradycyjne metamateriały i  lepiej, by nie podlatywała do celu za blisko. Najkorzystniej, jak zawsze, od strony słońca.

„Hennelore”, po pierwsze, jest dużo lepiej uzbrojona. Po drugie, odpowiednie podrasowanie zapewnia jej absolutną przewagę nad modelami seryjnymi. Po trzecie, zżyłem się z  nią jak z  własnym ciałem i  byłoby mi bardzo trudno przesiąść się na nowy sprzęt.

Kiedy powiadam „lotnik bojowy”, to nie znaczy, że samotnie latam po niebie ze swym grubym brzuchem, jak kiedyś nasi owłosieni przodkowie w  swych napędzanych naftą gondolach. Jak wszyscy wysoce zaawansowani profesjonaliści naszej epoki pracuję w  domu.

Siedzę obok kontrolnego manitu ze zgiętymi w  kolanach nogami, opierając się piersią i  brzuchem o  miękkie poduszki – w  podobnej pozycji jeździ się na motocyklach wyścigowych. Pod sobą mam najprawdziwsze orkowe siodło książęce z  prastarych czasów, które nabyłem w  antykwariacie za ogromne pieniądze. Poczerniało z  upływu czasu wraz ze swym drogim szyciem i  jest dosyć twarde, ale przy siedzącym i  na wpół leżącym trybie pracy przyczynia się do zapobiegania chorobom prostaty i  hemoroidom.

Na nosie mam lekkie okulary ze stereoskopowym manitu, w  których widzę otaczającą „Hennelore” przestrzeń równie dobrze, jak gdybym kręcił przymocowaną do kamery głową. Nad kontrolnym manitu zawiesiłem rycinę starodawnego mistrza Czterech jeźdźców Apokalipsy. Na moją prośbę pewien znajomy somelier zlikwidował jednego z  nich i  obecnie moje miejsce pracy stanowi jakby kontynuację tej metafory. Czasem czerpię z  niej natchnienie.

Pilotaż jest sztuką skomplikowaną, podobną do jazdy konnej: trzymam w  ręku wygięte rękojeści, a  stopy opieram na srebrnych orkowych strzemionach, nabytych wraz z  siodłem i  podłączonych do kontrolnego manitu. Skomplikowanymi, prawie tanecznymi ruchami nóg steruję „Hennelore” – przyciski na rękojeściach odpowiadają za systemy bojowe i  kamery zdjęciowe. Jest ich bardzo dużo, lecz moje palce pamiętają je doskonale. Kiedy kamera leci, wydaje mi się, że to ja lecę, korygując swe usytuowanie w  przestrzeni najlżejszymi poruszeniami rąk i  nóg. Przeciążenia nie odczuwam. Kiedy staje się niebezpieczne dla systemów kamery, real w  moich okularach nabiera czerwonego zabarwienia. I  tyle.

Ciekawe, że mniej doświadczony lotnik ma niewiele szans na rozbicie kamery, ponieważ zadziała swego rodzaju obrona przed głupcem. Niejednokrotnie musiałem wyłączać ten system przy wykonywaniu wyjątkowo wyrafinowanych manewrów, szczególnie przy samej ziemi. Jeśli kamera się rozbije, pozostanę przy życiu. Kosztowałoby to mnie jednak tyle manitu, że doprawdy byłoby lepiej, abym nie przeżył. Dlatego też złudzenie lotu staje się dla mnie najprawdziwszym realem.

Jak już wspominałem, wykonuję najbardziej skomplikowane i  delikatne zadania stawiane przez korporację. Na przykład, rozpoczęcie kolejnej wojny z  Orkami.

Muszę opowiedzieć o  nich na samym początku, inaczej nie bardzo będzie wiadomo, co to słowo oznacza i  skąd się wzięło.

Dlaczego ich tak nazywają? Nie chodzi o  to, że traktuje się ich pogardliwie i  uważa za rasowo niepełnowartościowych – takich przesądów w  naszym społeczeństwie nie ma. Orkowie to tacy sami ludzie jak my. Fizycznie, w  każdym razie. Podobieństwo do starodawnego słowa „ork” to po prostu czysty przypadek, chociaż dodam po cichu, że przypadkowość nie istnieje.

W rzeczywistości chodzi o  ich oficjalny język, nazywany górno‑środkowosyberyjskim.

Jest taka nauka, archeologia lingwistyczna, którą kiedyś się interesowałem, gdy badałem przypowieści i  powiedzonka Orków. Do dziś pamiętam mnóstwo przeróżnych ciekawych faktów.

Przed rozpadem Amerygi i  Ghin żaden górno‑środkowosyberyjski język w  ogóle w  naturze nie istniał. Wynaleziony został przez służby wywiadowcze narkopaństwa Aztlan, kiedy stało się jasne, że ghińskie ekokraje walczące między sobą za Wielkim Murem nie mają zamiaru się wtrącać, gdyby aztlantyccy Nagwalowie postanowili pewnego dnia najechać Republikę Syberyjską. Aztlanowie poszli tradycyjnym torem – postanowili rozwalić Syberię na kilka bantustanów, z  których każdy mówi odrębnym narzeczem.

Były to czasy powszechnego upadku i  degradacji, dlatego tenże górno‑środkowosyberyjski wymyślali odurzeni zielskiem chałturszczycy–migranci z  wybrzeży Morza Czarnego. Zgodnie ze zwyczajami Aztlanów płacono im w  naturze. Wyznawali kult Drugiego Masiasza i  z myślą o  nim tworzyli ten górno‑środkowosyberyjski na bazie ukraińskiego z  jidyszyzmami, ale z  niewiadomego powodu (może pod wpływem określonych substancji) przypięli do niego nadzwyczaj skomplikowaną gramatykę, błądzący twardy znak oraz siedem czasów przeszłych. Kiedy wymyślali system fonetyczny, dodali „ukanie” [7] – chyba nic innego do głowy im nie przychodziło.

Tak oto „ukają” sobie te trzysta czy pięćset lat. Dawno nie ma już ani Aztlanu ani Republiki Syberyjskiej, a  język pozostał. Na co dzień używa się górnorosyjskiego, językiem urzędowym natomiast stał się górno‑środkowosyberyjski. Pilnuje tego ściśle ich własny Departament Ekspansji Kulturowej. My też nie pozostajemy bierni. Szczególnie pilnować tych spraw jednak nie musimy, ponieważ cała biurokracja Orków z  tego języka się karmi i  przegryzie gardło każdemu, kto stanie jej na drodze.

Taki orkowy biurokrata kuje wprawdzie ten język przez dziesięć lat, za to potem staje się panem świata. Byle papier należy najpierw przetłumaczyć na górno‑środkowosyberyjski, potem go zewidencjonować, następnie uzyskać górno‑środkowosyberyjskie przyzwolenie od kierownictwa i  dopiero wtedy przełożyć z  powrotem na język petenta. I  jeśli dokument zawiera chociaż jeden błąd literowy, może zostać unieważniony. Wszyscy orkowi biurokraci i  ich agencje tłumaczeniowe – a  jest ich więcej niż świńskich chlewów – żyją z  tego i  obrastają tłuszczem.

Do mowy potocznej górno‑środkowosyberyjski prawie nie przeniknął. Jedyny wyjątek to nazwa ich kraju. Nazwali go Urkaińskim Urkaganatem lub Urkainą, a  siebie Urkami [8]. Wydaje się, że „urki” stworzono w  pośpiechu z  „ukrów”, ale są na ten temat również odmienne hipotezy filologiczne. W  mowie potocznej słowo „Urk” nie jest popularne – używa się go jedynie w  wysokim, napuszonym stylu i  uważa za staromodne i  zbyt zbiurokratyzowane. Jednakowoż dało początek cerkiewnoangielskiemu „Orklandia” i  „Orkowie”.

Urki, szczególnie miejskie, które z  każdym tchnieniem wchłaniają naszą kulturę i  we wszystkim nas naśladują, już wiele wieków nazywają siebie na sposób cerkiewnoangielski Orkami, jakby przesadnie akcentując zgłoskę „o” [9]. Jest to ich swego rodzaju protest przeciwko autorytarnemu despotyzmowi oraz podkreślenie swego wyboru cywilizacyjnego. Naszemu przemysłowi filmowemu to całkiem odpowiada. Dlatego też słowo „ork” prawie całkowicie wyrugowało wyraz „urk” i  nawet nasze kanały informacyjne nazywają ich „urkami” wtedy tylko, kiedy zbierają się chmury historii i  otrzymuję rozkaz startu.

Kiedy mówię: „rozkaz startu”, nie oznacza to oczywiście, że wysyłają mnie na pierwszą misję bojową. Z  tym poradzi sobie byle nowicjusz. Mnie powierzają robienie zdjęć na ikonowym celuloidzie dla wiadomości poprzedzających wybuch wojny. Każdy pracownik biznesu informacyjnego rozumie, jak ważna jest to praca.

W istocie rzeczy nad każdą wojną pracuje ogromna liczba ludzi, lecz ich wysiłki nie są widoczne dla postronnych oczu. Wojny zaczynają się zazwyczaj, kiedy orkowe władze zbyt okrutnie (inaczej nie potrafią) tłumią kolejny protest rewolucyjny. Tak jakoś się składa, że zaczyna się on właśnie wtedy, gdy nadchodzi już czas na robienie zdjęć dla nowej porcji snuffów. Raz w  roku, średnio. Czasem nieco rzadziej. Wielu nie rozumie, jak to się dzieje, że bunty Orków rozpoczynają się dokładnie o  wyznaczonym czasie. Nie śledzę tego zjawiska, oczywiście, ale jego mechanikę rozumiem.

Wiejska populacja Orków do dziś wpada w  religijne przerażenie na widok kuchenek mikrofalowych. Nie rozumie, jak to się dzieje – ognia nie widać, hamburgera nikt nie dotykał, a  nagrzewa się coraz bardziej. To wszystko jest proste – należy wytworzyć pole elektromagnetyczne, w  którym cząsteczki hamburgera wprawia się w  gorączkowy ruch. Rewolucje Orków przygotowuje się w  podobny sposób jak hamburgery, z  wyjątkiem tego, że cząsteczki gówna w  czaszkach Orków wprawia w  obłędny ruch nie pole elektromagnetyczne, lecz informacyjne.

Nawet nie trzeba posyłać do nich specjalnych kurierów. Wystarczy, by jakaś globalna metafora – wszystkie są globalne – uroniła w  dumnej orkowej wsi delikatną aluzję, że jeśli obudzi w  sobie umiłowanie wolności, ludzie jej pomogą. Wtedy można zagwarantować, że umiłowanie wolności po prostu musi przebudzić się w  tej wioseczce. Jako przynętę władze centralne będą z  każdym dniem coraz więcej płaciły lokalnemu wójtowi, by takie umiłowanie utrzymywał w  wyznaczonjch granicach, lecz nieposkromiony pęd do wolności i  szczęścia będzie już niepowstrzymany. Nie wydamy na to ani jednego manitu, mimo że można byłoby nadrukować ich bez liku. Po prostu z  zainteresowaniem śledzimy rozwijający się proces. Kiedy rozwinie się do stopnia dostatecznego, zaczniemy bombardowanie. Nie jakiejś tam nędznej wioski, naturalnie, lecz tego, kogo należy, by otrzymać odpowiednie zdjęcia.

Nie widzę w  tym niczego szczególnie nagannego. Nasze kanały informacyjne wcale nie kłamią. Orkami rzeczywiście rządzą wyjątkowe kanalie, które zasługują na bombardowanie w  każdej chwili. Jeśli ich reżim nie jest złem w  czystej postaci, to wyłącznie z  tego powodu, że jest mocno rozwodniony degeneracyjnym marazmem.

Wcale nie musimy przed nikim się usprawiedliwiać. Cokolwiek o  nas się myśli, reprezentujemy to, co najlepsze na tym świece. Nie tylko my tak uważamy, Orkowie również.

Wsparcie informacyjne dla ruchów rewolucyjnych w  Orklandii zapewniają somelierzy innego departamentu. Moje zadanie polega wyłącznie na bioprodukcji, co jest o  wiele ważniejsze zarówno z  artystycznego, jak i  religijnego punktu widzenia. Szczególnie na samym początku wojny, kiedy już przejdzie pierwsza fala nagłówków typu „Świat ostrzegł Orków”, a  normalnego feedback jeszcze nie ma.

Podczas ostatnich kilku wojen pracował ze mną Bernard‑Henri Montaigne Montesquieu, na pewno o  nim słyszeliście. Co więcej, Bernard‑Henri był moim sąsiadem (pogłoski o  jego wystawnym trybie życia są mocno przesadne). Nie zostaliśmy przyjaciółmi, ponieważ nie pochwalałem pewnych jego zainteresowań, lecz znajomość zaliczyłbym do bliskich i  w sensie zawodowym stanowiliśmy dobry, zgrany zespół. Byłem operatorem, on – obserwatorem–celowniczym.

Bernard‑Henri uważał się za filozofa. Tak go przedstawiano w  wiadomościach. Na liście płac jednak, sporządzanej w  języku cerkiewnoangielskim, jego stanowisko określono jednoznacznie jako „crack discoursemonger first grade” [10]. Wynika z  tego, że również jest wojskowym. Nie ma w  tym żadnej sprzeczności – nie jesteśmy dziećmi i  doskonale rozumiemy, że potęga współczesnej filozofii nie polega na jakichś tam sylogizmach, lecz na wsparciu lotniczym. Dlatego właśnie Orkowie straszą swe dzieci słowem „dyskursmeister”.

Jako prawdziwy filozof Bernard‑Henri napisał mętną książkę w  języku starofrancuskim pod tytułem Les Feuilles Mortes, co oznacza oczywiście „Martwe liście” (on tłumaczył to nieco inaczej – jako „Martwe kartki”). Szturmowi dyskursmeisterzy dumni są ze znajomości tego języka i  wyprowadzają swój rodowód od starofrancuskich myślicieli, wymyślając sobie podobne imiona.

To wszystko oczywiście jest najczystszą trawestacją i  karnawałem. Oni jednak traktują siebie poważnie – ich oddział specjalny nazywa się Le Coq d’Ésprit [11] i  w towarzystwie ciągle przerzucają się niezrozumiałymi grasejującymi zdaniami. Dobrze jednak wiem, że Bernard‑Henri znał ze starofrancuskiego kilka zaledwie zdań i  nawet piosenek słuchał w  tłumaczeniu. Dlatego też książkę za niego musiał napisać kreatywny redaktor–edytor tekstu z  modułem francuskim.

Dobrze wiemy, jak się tworzy te wszystkie traktaty w  starofrancuskim – bierze się jakiś mętny starożytny cytat, ładuje się go w  manitu, stuka kilka sekund palcami po klawiszach… pstryk… gotowe! Sześcianiki słów można gromadzić pod sam sufit. Inni celowniczowie szturmowego lotnictwa nie zniżają się nawet do tego. Na ich tle Bernard‑Henri to sumienny profesjonalista i, gdyby nie jego ponure hobby, słownik ekranowy poświęciłby mu o  wiele więcej miejsca.

Wielu z  nas dotychczas uważa go za takiego bezinteresownego rycerza ducha i  prawdy. Wcale nim nie był. Nie potępiałem go jednak.

Życie jest zbyt krótkie. I  słodkich kropli miodu na swej drodze nie napotkasz zbyt wiele [12]. Normalny publiczny intelektualista woli komfortowo kłamać według linii siłowych dyskursu, które rozpoczynają się i  kończą gdzieś w  górnej półkuli Big Biza. Czasem pozwala sobie na kogucie pianie swobodnego ducha w  bezpiecznej strefie – zazwyczaj w  języku starofrancuskim, by przypadkiem nikogo nie dotknąć. No i  oczywiście zdemaskować represyjny orkowy reżim. I  tyle.

Każde inne zachowanie jest źle motywowane ekonomicznie. W  cerkiewnoangielskim nazywają to „smart free speach” [13] – sztuka, którą w  stopniu najwyższym opanowali wszyscy uczestnicy światowej parady ducha.

To nie jest takie proste, jak może się wydawać. Nie wystarczy określona wewnętrzna plastyczność. Niezbędna jest wiedza na temat, jak te linie sił przebiegają w  rzeczywistości, czego Orkowie nigdy nie pojmują. W  dodatku linie te mają właściwość płynnej zmiany położenia, dlatego też nasza praca jest prawie tak samo nerwowa i  ryzykowna, jak maklera giełdowego.

À propos, kreatywny redaktor–edytor uważa, że słowo „smart”, to znaczy „sprytny”, pochodzi od starożytnego znaku dolara, jak kiedyś nazywano manitu, oraz skrótu wyrazu „rynek”, czyli „Mart”. Bardzo możliwe. Opanowanie jednak tej smart free speach to samo w  sobie zajęcie niskopłatne, bo podaż znacznie przewyższa popyt.

Nie myślcie tylko, że spoglądam na tych chłopaków z  góry. W  istocie nie jestem niczym lepszym. Jako komercyjny grafik wizualny jestem bez wątpienia tchórzliwym konformistą – i  taki stan rzeczy w  pełni mi odpowiada. Lotnikiem natomiast jestem odważnym i  doświadczonym. To jest fakt. Jestem też pomysłowym i  namiętnym kochankiem, chociaż przedmiot mej miłości raczej nie jest w  stanie tego docenić. O  tym jeszcze opowiem.

* * *

Wszystko zaczęło się od tego, że polecono nam z  Bernardem‑Henrim sfilmowanie dla kanałów informacyjnych powodu do wojny numer 224 – tak zwane casus belli (słowniki ekranowe podają, że ten cerkiewnoangielski wyraz pochodzi od starożytnego idiomu „rozpruć (wrogowi) brzuszek”. „Sfilmować” w  rzeczywistości oznacza „zorganizować”. My z  Bernardem‑Henrim rozumiemy to bez słów. Rozpoczynaliśmy już razem dwie wojenki – numer 220 i  218. Dziewiętnastą zapoczątkowali nasi artystyczni konkurenci.

Zorganizowanie casus belli to zadanie tajne, delikatne i  bardzo nieproste. Powierza się je wyłącznie najlepszym specjalistom. To znaczy nam.

Za najbardziej przekonujący i  bezdyskusyjny wideopowód dla wojny, z  czym zgadzają się absolutnie wszyscy krytycy, komentatorzy i  gadające ekranowe głowy w  dzisiejszej kulturze wizualnej – podobnie jak i  stulecia przedtem – jest tak zwana „damsel in distress” [14]. Przepraszam za mój cerkiewnoangielski, ale inaczej tego się nie określi. W  dodatku podoba mi się brzmienie tych groźnych słów, jakby zalatujących bitewnym prochem.

Damsel in distress to nie tylko „zestresowana paniusia”, jak niektórzy tłumaczą te słowa. Jeśli, powiedzmy, taka pannica śpi gdzieś w  stodole na sianie i  widzi we śnie koszmar, po którym budzi się spocona i  roztrzęsiona, nie stanowi to powodu do bombardowania. Jeśli orkowa dziewczynka wytarzała się w  gównie, dostała od niani po buzi i  ryczy, siedząc w  kałuży sików, pożytku z  tego też niewiele, chociaż stres może być całkiem realny. Nie, damsel in distress zakłada z  jednej strony uciśnioną niewinność, z  drugiej natomiast zawisłe nad nią ciężkozbrojne zło.

Wygenerowanie odpowiedniego obrazka o  dowolnej rozdzielczości zajmuje naszym somelierom pięć minut. Takie rzeczy CINEWS Inc. produkuje jednak tylko w  bloku rozrywkowym. Materiał dla kanałów informacyjnych winien dziać się na planie fizycznym jako część składowa Światła Wszechświata. „Thou shalt keep thy newsreel wholesome” [15] – rzekł Manitu. Może i  nie tak powiedział, ale tak nam przekazano.

Z powodów religijnych właśnie kręcimy wiadomości na ikonowej taśmie celuloidowej. Fotony bombardują światłoczułą emulsję, przygotowaną przez kapłanów Domu Manitu według starodawnych recept, dokładnie tak, jak przed wieloma wiekami.

Z należytym pietyzmem odtwarzają nawet jej szerokość.

Taśma winna być łatwopalna, jako że powiadają Pisma: „goreje jak krew Manitu”. W  jakim celu należy przechowywać żywą odbitkę świata, wyjaśniano mi w  procesie Inicjacji do Misterium, ale zbyt wyrosłem już z  krótkich spodenek, by pamiętać takie rzeczy. Poza tym nie zamierzam wdawać się w  dysputy teologiczne.

Istotne jest, że kamera taśmowa zajmuje w  „Hennelore” strasznie dużo miejsca.

Gdyby nie ta kamera i  nie rakiety z  armatkami, pozostałą technikę można by zmieścić w  kontenerku o  wymiarach falloimitatora. Cóż jednak można poradzić, skoro tak chce Manitu.

Kiedy chodzi o  wiadomości, nie możemy fałszować przekazywanego obrazu wydarzeń. Manitu jednak, jak rozumują teolodzy, nie będzie się sprzeciwiał, jeśli tym wydarzeniom nieco pomożemy zaistnieć. Odrobinkę, oczywiście – subtelną granicę wyczuwają tylko prawdziwi profesjonaliści. Tacy jak ja i  Bernard‑Henri. Nie fałszujemy rzeczywistości. Możemy jednak zastosować, że tak powiem, operację cesarskiego cięcia, obnażając to, czym jest brzemienna – we właściwym miejscu i  stosownym czasie.

Kilka dni czekaliśmy na odpowiedni moment do przeprowadzenia akcji. Potem nasz agent w  świcie urkagana poinformował, że Rwan Durex splamił się krwią zbuntowanych Orków (eskadra kamer telewizyjnych w  porę zapobiegła rozlewowi krwi na wielką skalę, aplikując stosowną salwę rakietową). Na sumieniu kagana pozostały jednak ofiary cywilne oraz zniszczona infrastruktura. Złoczyńca powracać ma do swojej stolicy, Sławy, drogą północną.

Natychmiast wylecieliśmy z  Bernardem‑Henrim na zadanie.

Mówiąc „my” mam na myśli, że poleciała tam moja „Hennelore”, załadowana taśmą filmową i  pociskami. Podróżowała z  nią moja świadomość, ciało zaś pozostawało w  domu i  tylko kręciło głową w  goglach bojowych i  naciskało na dźwignie. Bernarda‑Henriego natomiast dostarczono do Orklandii. Taką już ma pracę. Ryzykował, oczywiście, ale z  moją „Hennelore” w  pobliżu niebezpieczeństwo było całkiem niewielkie.

Platforma transportowa wysadziła Bernarda‑Henriego na skraju drogi kilka kilometrów od Sławy i  ukryła się w  chmurach, by niepotrzebnie nie marnować energii z  baterii na kamuflaż.

Misja się rozpoczęła.

Bernard‑Henri polecił mi obejrzeć okolicę i  znaleźć odpowiednie tło naturalne, podczas gdy on będzie się modlił. Modlił… Akurat! W  rzeczywistości stary satyr po prostu pompował się substancjami, jak zawsze przed bojową sesją zdjęciową. Starsi somelierzy przymykają na to oczy, ponieważ Bernard‑Henri w  takim stanie lepiej prezentuje się przed kamerą.

W pracy ekranowego dyskursmeistera wygląd jest najważniejszy. Otwarte gesty i  poza, spokojny, miarowy głos, pewne gesty i  mowa. Żadne tam drapanie się po głowie, żadnego trzymania rąk w  kieszeniach. Żyjemy w  społeczeństwie wizualnym i  treść znaczeniowa ekranowego ględzenia zapewnia tylko piętnastą część jej efektu ogólnego. Pozostałe to obrazek.

Zażywane prochy zaczynają działać pełną mocą na Bernarda‑Henriego po upływie około dwóch godzin – wtedy właśnie ma się pojawić kolumna samochodowa kagana. Czasu starczało, ale daremnie go tracić nie należało – musiałem jeszcze znaleźć tak zwane tło naturalne do zdjęć.

Nabrałem wysokości.

Miejscowość wyglądała dość depresyjnie. Dokładniej mówiąc, z  jednej strony drogi wyglądała nawet malowniczo, o  ile to słowo stosuje się do Orklandii. Ciągnęły się tam plantacje bananowe i  konopiane i  wiła się rzeczka, okalająca parę smrodliwych orkowych wsi. Z  drugiej zaczynała się najbardziej ponura dżungla. Ponura nie sama z  siebie, lecz z  powodu tego, co znajdowało się za nią. Po kilkuset metrach drzewa rzedną i  widzimy ogromne bagnisko, które jednocześnie służy za cmentarz.

Orkowie nazywają go Bagnem Pamięci – w  nim cała Sława grzebie swych zmarłych. Z  wysokości wygląda na ponure szarozielone jezioro, do którego wpadają niteczki cienkich rzeczułek. Całe prawie jest usiane żółtymi, szarymi i  ciemnymi kropkami, podobnymi z  lotu ptaka do piegów i  krostek. Są to pływające trumny Orków, tak zwane „sputniki” – okrągłe łodzie, pokryte słomianym daszkiem z  czterema sterczącymi kijkami. Orkowie wierzą, że w  tych łódkach ich dusze odlatują w  kosmos do Manitu. No, nie wiem.

Las wzdłuż bagniska Orkowie nasadzili sztucznie (owszem, to się też im zdarza). Uczynili tak, by odseparować się od cuchnącej sinozielonej mazi, zagrażającej ich ogrodom i  drogom. Kiedy kagan tędy przejeżdża, zawsze towarzyszy mu ochrona osobista, ponieważ tu najłatwiej zorganizować zasadzkę. Miejsce to nie jest zbyt ludne. Orkowie boją się nieboszczyków. Ktoś wbił im do głowy, że każde ich następne pokolenie obowiązkowo zdradza poprzednie, i  strach przed przodkami osiągnął u  nich stan zbiorowej psychozy. Przyczyniają się też do tego liczne opasłe krokodyle bagienne, mimo że nigdy nie wyłażą z  wody. Starcza im sputników.

W czasach starożytnych zamieszkiwali tu tak zwani „mędrcy”, którzy dążyli do podkreślenia swego nieziemskiego statusu poprzez codzienne obcowanie ze śmiercią. Miejscy Orkowie chodzili do nich powróżyć na księdze Dao Pasdyn. Wierzyli, że w  ten sposób mogą zadać pytanie samemu Manitu. Nie żartuję. Orkowie rzeczywiście mają taka księgę, chociaż jej autorami byli najpewniej nasi somelierzy. Za rządów orkowego imperatora Przesra Likwida wolnych mędrców anulowano, a  wszystkich wróżbitów podporządkowano Sztabowi Generalnemu. Od tej pory do cmentarnego lasu zapuszczają się tylko młode pary, z  braku innego ustronnego miejsca. Boją się, oczywiście, nieboszczyków i  krokodyli, lecz miłość silniejsza jest od śmierci. Gdybym był filozofem, jak Bernard‑Henri, obowiązkowo uwieczniłbym to w  języku starofrancuskim, opisując tajemne święto życia, rozkwitającego w  tych martwych chaszczach.

Można było poszukać odpowiedniego pejzażu koło wioski, gdzie dorastające orkowe dziewczyny pasą swe bydlątka. Można było przelecieć wzdłuż drogi nad ich wioską. Wybrałem drugi wariant i  dosłownie po kilku minutach natrafiłem na to, czego szukałem.

Skrajem drogi szła para Orków. Chłopak i  dziewczyna, rówieśnicy, na oko szesnastolatki, może trochę starsi. Określam ich wiek z  taką pewnością, ponieważ u  Orków jest to consent age [wiek przyzwolenia seksualnego] i  gdyby któreś z  nich było młodsze, raczej nie odważyliby się pokazywać razem. Orkowe władze z  tępym zapałem naśladują nasz mechanizm represji seksualnych – nawet wiek dojrzałości płciowej chętnie by zapożyczyli, gdyby nasi doradcy im na to pozwolili. Sądzą chyba, że tędy właśnie prowadzi droga do społeczeństwa technotronicznego. Dla nich zresztą żadnej innej nie było.

Młoda para miała przy sobie wędki. Jasne – „wędkowanie” zastępuje młodym Orkom tylny rząd sali kinowej.

Włączyłem maksymalne powiększenie i  jakiś czas przypatrywałem się twarzom wyrostków. Chłopak wyglądał na zwykłego orkowego nastolatka – sympatyczny i  blondynowaty. Wszyscy są tacy, dopóki nie zaczynają popijać swobódki i  wstrzykiwać sobie tumanolu. Panienka natomiast to było to, czego chciałem.

W kadrze prezentowała się doskonale. Po pierwsze, nie wyglądała na dziecko i  o to chodziło, ponieważ małolatów pokazywano już tyle razy przez ostatnie dwie wojny, że widz ma tego powyżej czubka głowy. Po drugie, była bardzo atrakcyjna, oczywiście jak na kobietę biologiczną. Byłem pewien, że Bernard‑Henri natychmiast zapała chęcią obrony takiej rozkosznej istotki z  bajki przed jakimkolwiek nieszczęściem.

Spojrzałem na manitu. Kagan pozostawał jeszcze daleko. Miałem trochę czasu. Z  drugiej strony, nie było sensu poszukiwać jakiegoś innego materiału zdjęciowego. Zameldowałem krótko Bernardowi‑Henriemu o  swym znalezisku i  przekazałem dziewczęcą buzię na jego manitu. Załapał momentalnie. Zrozumiałem to po jego oddechu. Włączyłem maksymalny kamuflaż, ostrożnie obleciałem młodą parę dokoła, zaleciałem im za plecy i  cichutko towarzyszyłem nastolatom, przysłuchując się ich beztroskiej paplaninie.

Skręcili do lasu i  niedługo potem znaleźli polanę na brzegu jednej z  wpadających do bagna rzeczek. Natychmiast zaczęli… wędkować. Chłopak ewidentnie był wędkarzem zapaleńcem i  odganiał od siebie wszystkie inne myśli. Dziewczyna wkrótce zaczęła się nudzić. Ja też, a  chłopak nic tylko wędkował i  wędkował. Co gorsza, ryba brała.

Kiedy do pojawienia się kolumny samochodowej pozostało pół godziny, sprawy przybrały ciekawszy obrót. Niestety, musiałem już interweniować.

* * *

Grym patrzył na zawieszoną na niebie czarną kulę Bizantium. Pochylając głowę i  mrużąc oczy, można było sobie wyobrazić, że widzi się gniazdo ogromnego ptaka na sąsiednim drzewie. Mrużąc jeszcze bardziej, można było dopatrzeć się podobieństwa do ogromnej piłki jakichś gigantycznych graczy, która przyleciała z  odległej starożytności, kiedy dokoła nie rosły jeszcze palmy, śnieg padał wiele dni w  roku i  po białym pustkowiu wędrowały włochate mamuty.

Grym spojrzał na Chloe.

„Trzeba już – pomyślał. – Potem będzie za późno… Ale jak? Mam wstać, podejść do niej i  po prostu przytulić? A  jak spyta; Co cię napadło? Dlaczego teraz, a  nie wcześniej? Cholerne wędki…”.

Sądząc z  wtórnych oznak, Chloe właśnie tego oczekiwała. Nie umalowała się przed spotkaniem – w  obowiązującym rytuale młodzieżowym oznaczało to, że spodziewa się zdecydowanych działań, od których makijaż może ucierpieć.

Dobrze, że się nie umalowała.

Jej okrągła głowa ze śmiesznie odstającymi uszami, różowymi policzkami i  cerą gładziutką jak skóra bębna bojowego, bardziej podobała mu się bez makijażu. Pachniała Chloe też bardzo przyjemnie, wcale nie po orkowemu – widocznie przekładała na noc swe ubrania wonnymi ziołami. Albo kupowała modne w  tym sezonie perfumy Ancient Serpent – jej rodzina nie zaliczała się do biednych.

Ubierała się równie stylowo. Miała na sobie nową sukienkę szkolną, która jednocześnie przypominała o  dzieciństwie i  zapraszała do rozstania się z  nim. Sukieneczkę z  kolei zdobiła kamizelka z  portretami Nicolasa‑Oliviera Lawrence’a von Triera w  rolach z  różnych lat. Kamizelki takie z  napisem „Two Cultures – One World” [16] produkowano w  Żółtej Strefie i  kosztowały nie mniej niż sto manitu. W  rodzinie Gryma na takie głupoty pieniędzy nie marnowano. Z  ramienia Chloe zwisała torebka – kosmetyczka ze skóry dobermana – też nie najtańsza.

– Nie śpij! Ryba znów bierze!

Grym podciął, wyciągnął rybę, zdjął z  haczyka i  rzucił Chloe. Dziewczyna złapała i  leciutko pacnęła ją głową o  kamień. Zachichotała i  uderzyła jeszcze raz. I  jeszcze raz.

Grym nie wytrzymał, podszedł i  zabrał jej podrygującą rybę. Ogłuszył ją jednym ciosem, rzucił w  trawę i  wrócił do swych wędek.

Nie miał zamiaru się sprzeczać – w  porównaniu do innych orkowych dziewczyn Chloe była dobra. Nigdy nie dręczyła komara, zanim go zabiła.

– Czego się irytujesz? – spytała Chloe, chowając rybę do plastikowego worka z  wodą, w  którym już męczyły się dwie sztuki.

– Nudzę się. Niepotrzebnie tu się przywlekłam.

Grym poczuł chłód w  żołądku.

„To już koniec – pomyślał. – Nigdy więcej nie da się namówić…”.

– Jeżeli się nudzisz, możemy porozmawiać – zaproponował.

Na szczęście miał czym zająć ręce – nawlekał na haczyk nowego robaka.

– No to rozmawiajmy. – Chloe westchnęła i  objęła rękami swoje kolana.

Grym zarzucił wędkę, podszedł do dziewczyny i  usiadł obok – ale tak, by przypadkiem jej nie dotknąć.

– Wypracowanie napisałaś?

Chloe skinęła głową.

– Ściągnęłam. A  ty?

– Nawet nie zacząłem.

– No to krecha z  tobą – skonstatowała Chloe.

– Dlaczego? – nie zgodził się chłopak. – W  ciągu jednego dnia napiszę. Zwalę wszystko z  Wolnej encyklopedii.

– Cały czas się chełpisz tą swoją encyklopedią – zarzuciła mu Chloe. – Specjalnie za każdym razem tak prowadzisz rozmowę, żeby o  niej powiedzieć. Czy ja się chwalę, że mój ojciec ma motocykl?

Grym się zaczerwienił. Dziewczyna trafiła w  dziesiątkę.

– Głupiaś ty – powiedział. – Nie dlatego wspomniałem o  encyklopedii. Chodzi o  to, że nawet tam nie potrafiłem niektórych rzeczy znaleźć.

– Jakich?

– Dlaczego wszystkim orkowym dynastiom imiona wybierają na górze? Rwanom, na przykład. Wizyta i  Durex to przecież nie są orkowe słowa. Prawda?

– Nie, nie są.

– Biorą wyrazy ze starożytności, których naród nie rozumie. Może mają obraźliwy sens, a  my nawet tego nie wiemy. Mundury dla żołnierzy też oni projektują. Nam tylko gotowe wykroje przysyłają przed każdą wojną. W  twojej encyklopedii słowa o  tym nie znajdziesz. A  na bazarze powiadają, że Rwanowie cały skarb Orków przechowują u  ludzi. Inaczej ludzie by dla nas nie drukowali manitu.

Chloe lekko trzepnęła Gryma po karku.

– Lepiej byś o  tym milczał – powiedziała. – Jeżeli nie chcesz, by cię w  gównie ugotowano razem z  nietolerastami. Też mi bohater z  Żółtej Strefy!

Trzepiąc go dłonią po karku, Chloe przysunęła się tak, że Grym poczuł dotyk jej biodra. Było to przyjemnie odczucie. Z  jakiegoś powodu chłopak jednak się odsunął. Chloe westchnęła.

– No to spójrz – powiedział Grym. Włożył rękę do kieszeni i  wyciągnął zmięty banknot o  wartości pięciu manitu. Złożył go wielokrotnie tak przemyślnie, że holograficzny wielkolud w  ząbkowanym ubiorze głowy, trzymający na swych ramionach kulę Bizantium, przemienił się w  zadziwiająco obrzydliwego karzełka z  wyrastającymi spod pach nogami.

– Zmęczyłeś mnie swoją polityką – odparła Chloe. – Patrz!

Znów bierze!

Chłopak schował banknot, podbiegł do wędzisk, zręcznie wyszarpnął rybę z  wody i  rzucił ją dziewczynie. Tym razem ogłuszyła zdobycz jednym ciosem.

– To już czwarta – poinformowała, wsadzając rybę do torby.

– Może już pójdziemy, póki nas krokodyl nie pożarł…Grym stoicko skinął głową.

– No to nieco się podmaluję – stwierdziła Chloe i  spojrzała na niego z  nieukrywaną kpiną.

Chłopak odwrócił wzrok.

Dziewczyna otworzyła swoją psią torebkę i  zaczęła się upiększać.

Zerkając na nią, Grym przystąpił do zwijania wędek. Gdyby nie ten ciężar na sercu, na pewno uznałby sytuację za śmieszną. Znał dalszy ciąg zdarzeń – z  poprzedniego, równie bezowocnego wypadu na ryby.

Chloe wyjęła z  torebki ołówek do brwi i  narysowała na czole trzy mocno łamane zygzaki podobne do starczych zmarszczek – tak zwane „linie mądrości”. Orkowe dziewczyny wierzyły, że nadaje im to inteligentny wygląd, lecz Grym w  to powątpiewał. Potem nadeszła kolej ołówka z  białej gliny. Gęsto pobieliła swe rumiane policzki, a  następnie wyjęła pomadkę do policzków i  namalowała na białej powierzchni dwie czerwone plamy, które miały udawać młody, zdrowy rumieniec. Na zakończenie ostrożnie włożyła na nos masywną czarną oprawkę bez szkieł, skręconą w  dwóch miejscach kolorową nitką – ostatni pisk dziewczęcej mody.

Pomimo tych operacji ciągle wyglądała pociągająco w  oczach Gryma, chociaż przypominała teraz bohaterkę jednej z  orkowych bajek, Świnkę Chrum‑Chrum, która w  przeddzień Wielkiego Żarcia wytarzała się w  błocie i  sianie, by upodobnić się do starego szczura i  uniknąć swego losu. Morał bajki był prosty – wszystkie prosiaczki pożarto w  milczeniu, a  Chrum‑Chrum z  żarcikami.

Chowając atrybuty kosmetyczne, Chloe posłała mu czarujące spojrzenie spod gęstych rudych rzęs.

– Możemy iść – powiedziała.

I w  tym momencie – może dlatego, że teraz dziewczyna podobała mu się o  wiele mniej – chłopak w  końcu się zdecydował. Uczynił krok w  kierunku Chloe, objął ją zdecydowanie i  pocałował – najpierw w  policzek, potem w  górną wargę.

– Co tobie? Czego? Odejdź, kretynie… Jestem już umalowana… Poważnie…

Chłopak jednak nie rezygnował i  po kilku minutach przyspieszonego oddechu Chloe leżała już na plecach, a  tryumfujący Grym uskuteczniał wszystko to, o  czym dotychczas mógł sobie tylko pomarzyć.

Chloe w  żaden sposób go nie zachęcała, lecz i  niezbyt oponowała – patrzyła gdzieś w  bok, marszczyła się i  pogardliwie wzdychała, jak gdyby to wszystko okropnie jej zbrzydło już wiele lat temu. Grym zachowywał się niezbyt zręcznie, ponieważ nie miał w  tym względzie żadnego prawie doświadczenia, ale wszystkie guziki w  końcu się porozpinały, tasiemki rozwiązały, a  chłopak zrozumiał, że za chwilę to się nareszcie stanie.

Właściwie już się zaczęło, kiedy Chloe mocno walnęła go dłonią w  plecy.

– Patrz! – Skinęła głową w  kierunku polany.

Grym podniósł wzrok.

Niczego nie dojrzał. Po tym jak bardzo stężało ciało dziewczyny, Grym zrozumiał, że nie żartuje. No i  zobaczył.

W powietrzu nad polaną powstało jakieś zawirowanie. Drgała jakaś niewyraźna plama. Wirowała jednak nie ona sama, lecz drzewa z  drugiej strony przesieki – podobnie wyglądają fale rozgrzanego powietrze nad polem w  upalny dzień. Prawie niezauważalne na początku, lecz w  miarę przyglądania się tym dziwniej wyglądały drzewa w  tej plamie – jak gdyby nie prawdziwe pnie i  gałęzie, lecz ich odbicia w  krzywych zwierciadłach.

– Widzisz? – szepnęła Chloe.

– Tak 

– Co to jest? – spytała.

– Zaczekaj – odpowiedział.

Starając się powstrzymać dziewczynę przed wyślizgnięciem się spod niego, Grym chwycił kawał gliny z  trawą i  cisnął w  drgający okrąg.

Lepiej, by tego nie czynił.

Zamiast przelecieć przez plamę, glina odbiła się od niej i  spadła na ziemię. Uderzenie było bardzo lekkie, lecz plama zmieniła się w  sposób zdumiewający. W  ułamku sekundy zmalała i… znikła.

A w  miejscu, gdzie dopiero co była, ukazała się Śmierć.

Grym od razu zrozumiał, że to ona – jak gdyby mu ją pokazywano wcześniej i  wyjaśniano, jakie będzie ich ostatnie spotkanie.

Rozpoznał ją i  prawie się nie przeląkł.

Śmierć była matowoczarna, podobna do długiego, opływowego motocykla – bez kół, ale z  mnóstwem niesymetrycznych reflektorów na przodzie. Niektóre były przezroczyste, inne białe jak oczy ślepca. Motocykl nie miał jeźdźca, lecz dla Śmierci to wydawało się naturalne. Miała krótkie czarne skrzydła, sterczące ukośnie na boki, a  jej zwarty, niesymetryczny kadłub składał się z  mnóstwa płynnie kołyszących się płaszczyzn – jakby nieustannie otwierających i  zamykających się zaworów.

Miała nawet swój tatuaż – zbiegające się na przodzie czerwone strzały, tworzące zygzak w  środku kadłuba. Pod strzałami widniały jakieś drobne znaczki, oznaczające odniesione zwycięstwa – duże i  małe figurki ludzkie i  jakieś cyfry, bardzo znaczne cyfry. Zaraz za cyframi widać było zakopcone stalowe nakładki, z  których sterczały krótkie lufy armatek. Do tego Śmierć jakby brzęczała – całkiem cichutko. Gdyby Grym uważnie się nie wsłuchiwał, nie dosłyszałby tego szumu.

– Kamera! – domyśliła się Chloe i  Grym zrozumiał, że ma rację.

Nie oznaczało to jednak, że pomylił się w  sprawie śmierci. Nigdy nie widział kamery bojowej tak blisko. Tylko na obrazkach.

– Nie trzęś się tak – szepnęła dziewczyna. – Gdyby chciał nas zabić, dawno by zabił. Chce czegoś od nas. Wstajemy, tylko powolutku. I  unieś ręce.

Starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów, Grym wstał i  zrozumiał całą złożoność sytuacji. Dziewczynie było łatwiej – wstała i  po prostu wygładziła sukienkę. Jego spodnie opadły do kostek i  stał teraz czerwony ze wstydu, patrząc w  bielma wiszącego nad nim motocykla.

Naraz rozległa się głośna muzyka – kamera włączyła zewnętrzne głośniki.

Muzyka była dziwna, wcale nie orkowa. Jakaś gniewnie przenikliwa, przypominająca o  starożytności, dawnej chwale i  śmierci. Grała co najmniej pełną minutę, nie mniej, i  przy jej końcu Grym poczuł w  piersi taką odwagę, że pochylił się, podciągnął spodnie i  zapiął guziki.

Muzyka ucichła. Kamera płynnie wahnęła się w  powietrzu, jakby wskazując kierunek. Grym zdecydowanie uczynił krok w  tę stronę. Kamera kiwnęła białym dziobem prawie jak człowiek wyrażający zgodę.

Grym zrobił jeden krok, potem drugi. Kamera przemieszczała się wraz z  nim.

– Chce, byśmy wyszli na drogę – powiedziała Chloe.

– Zrozumiałem – odparł Grym. – Może uciekniemy do lasu…

Wśród drzew nas nie złapie…

Trudno uwierzyć, ale kamera jakby usłyszała te słowa. Zwróciła się w  kierunku lasu, oddzielającego polanę od drogi, i  chłopak zobaczył jej skomplikowanie wygięty wąski kadłub z  profilu. Na jednym ze stabilizatorów zauważył żółty emblemat Bizantium – podwójne lustrzana litera „B” podobna do pionowo odwróconej ósemki.

Rozległ się głośny trzask. Kamerę otoczył obłok dymu i  do lasu pomknęły jakieś niezwykle szybkie czerwone nici, pozostawiające za sobą dymne ślady. W  miejscach, gdzie te nitki zderzały się z  pniami drzew, powstawały żółte obłoki drzewnego pyłu i  wysokie stare drzewa padały w  różne strony jak świece przecięte na pół.

Kamera przestała strzelać, obróciła się do Gryma i  Chloe i  kilka razy przecząco pokiwała dziobem – zupełnie jak człowiek głową.

Kiedy zamarła, jeszcze się słyszało trzask padających drzew.

– Tak będzie nas łapał – powiedziała dziewczyna. – Zrozumiałeś?

– Jasne – odparł Grym, sam nie wiedząc komu, kamerze czy dziewczynie.

Teraz przez las prowadziła dymiąca się przesieka i  wybrać drogę wcale nie było trudno. Kamera przepuściła ich przodem i  popłynęła za nimi.

Grym i  Chloe wyszli na drogę i  zatrzymali się.

– A  dalej co? – zapytał chłopak.

– Zaraz nam powie – odezwała się dziewczyna.

Grym obrócił się do kamery.

Zachowywała się dziwnie. Nie odrywając od nich swych ślepych oczu, popłynęła w  bok i  do góry – i  naraz znikła. Grym zrozumiał, że ponownie włączyła kamuflaż. Nie rozumiał natomiast, gdzie się podziała – nie zauważył żadnego zawirowania powietrza.

Kilka sekund wpatrywał się w  niebo.

– Może odleciała? – powiedział.

Odpowiedzi nie usłyszał.

Odwrócił się i  zobaczył, że Chloe leży na drodze starannie zwinięta w  kłębek. Wyglądała na spokojnie śpiącą, a  z jej przedramienia sterczała jakaś zielona strzałka. Grym chciał się pochylić, kiedy usłyszał trzask i  poczuł, że jego też coś ukłuło. Zobaczył taką samą zieloną strzałkę, sterczącą z  jego piersi. Wyszarpnął ją – plastikowy uchwyt z  krótką giętką igłą, na tyle cienką, że nawet kropla krwi nie popłynęła.

„Nic strasznego” – pomyślał.

Potem okropnie zachciało mu się usiąść wprost na drodze i  nie było żadnej możliwości przeciwstawienia się tej chęci. Kiedy usiadł, zrozumiał, że musi się położyć. I  się położył.

Chloe leżała obok – widział jej sukienkę, ramię i  część twarzy.

Patrzyła gdzieś w  bok otwartymi, nieruchomymi oczami.

Grym nie rozumiał, co się dzieje. Wydawało mu się, że wystarczy trochę tylko wytężyć siły i  będzie mógł wstać. Gdyby ktoś mu odrobinę pomógł, trochę go wsparł, wtedy odrętwienie by ustąpiło. Pomoc jednak nie nadchodziła.

Słońce chyba zdążyło nieco przemieścić się po niebie. Potem Grym poczuł jeszcze jedno ukłucie, tym razem w  nogę, i  paraliż od razu ustąpił. Chłopak obrócił głowę i  zobaczył, że Chloe też ożyła.

Prawie już wstała, kiedy otrzymała taki cios w  plecy, że padła jak długa w  drogowy pył. Grymowi wydało się, że słońce schowało się za chmury. Podniósł wzrok.

Zasłaniając połowę nieba, wisieli nad nim uzbrojeni jeźdźcy, za których plecami ciągnęła cała kawalkada. Grym z  Chloe zagradzali im drogę.

W tej kawalkadzie musiał jechać ktoś bardzo ważny. Chronili go konni handżuberserkowie z  garnizonu Sławy – bohaterscy posiwiali brodacze z  nakładanymi zakurzonymi dredami i  krótkimi fajkami z  kości w  zębach. Ubrani w  kamuflaż z  czarną zbroją, przy siodłach mieli ciężkie dzidy. To właśnie jeden z  jeźdźców przed chwilą szturchnął Chloe w  plecy tępym końcem oręża i  teraz obracał go, by zadać cios ostrzem. Berserkowie zabijali bez namysłu, dlatego Grym zamarł w  przerażeniu.

Rozległ się krótki rozkaz i  berserk opuścił broń. Jeźdźcy rozstąpili się i  poczęli zjeżdżać z  drogi.

– Wstać!

Grym i  Chloe z  trudem stanęli na nogi.

Zobaczyli czarny motorenwagen – długi i  otwarty, ten z  najdroższych. Takim może jeździć tylko bardzo ważny grossmacher. Siedziały w  nim jednak nie globalne urki, lecz ponurzy obrońcy prawa w  czarnych płaszczach. Nieco dalej zatrzymał się jeszcze jeden motorenwagen – równie czarny, tylko jeszcze niższy i  potężniejszy. Kawałek dalej kołysała się czerwona lektyka w  złotych spastykach z  cudownym obrazem Manitu, schowanym za kotarką. Nieśli ją spoceni siłacze w  aksamitnych szortach, czterech po każdej stronie.

Góra drugiego motorenwagena płynnie odsunęła się do tyłu, tworząc harmonijkę za siedzeniami. Do drzwiczek od razu podskoczył zgięty w  ukłonie nadworny sekretarz – kastrat ubrany w  herbowy trykot i  maskę koguta. W  motorenwagenie siedział…

Grym nie uwierzył własnym oczom.

Siedział tam Rwan Durex, orkowy kagan i  władca, wielki bohater siedmiu wojen. Po jego lewej ręce na tylnym siedzeniu rozwalił się umazany słodkościami chłopczyk–faworyt. Po prawej połyskiwała złotymi łańcuchami gumowa kobieta z  tych, jakie produkują w  Big Bizie. Kobiet kagan nie lubił, o  czym wiedzieli wszyscy. To był po prostu symbol jego statusu, tolerancyjności i  gotowości do dialogu międzykulturowego.

Zasępiona twarz wodza z  ukośnie podgolonymi baczkami i  szarymi workami wokół oczu nie obiecała niczego dobrego. Uniósł ręce i  ziewnął, prężąc całe ciało, obleczone w  aksamitny czarny płaszcz, tak zwany łapserdak.

– Co jest?

Sekretarz pochylił się, by dziób jego maski zrównał się z  uchem pana, i  cicho coś powiedział, wskazując Gryma i  Chloe.

Zmarszczki na twarzy Rwana Durexa wygładziły się. Władca się uśmiechnął.

– Na drodze? – zapytał.

Sekretarz skinął głową.

Rwan Durex spojrzał na Gryma oceniająco, jakby rozmyślając, czy nada się na pazia. Grym zauważył, że faworyt kagana również bacznie mu się przygląda. Durex przeniósł spojrzenie na Chloe, potem znów na Gryma – jakby zmienił zdanie.

– Precz! – Machnął ręką.

I naraz stała się rzecz nieoczekiwana.

– J’accuse![17] – zabrzmiał nad drogą władczy głos.

Mimo że Grym czuł się dostatecznie wystraszony, przeląkł się jeszcze bardziej. W  obecności kagana nikt nie mógł przemawiać takim tonem.

Nikt oprócz dyskursmeisterów.

Ten świszczący, podobny do chlaśnięcia batem okrzyk dobrze znali w  Urkainie wszyscy. Straszono nim dzieci, ponieważ śladem wkraczała śmierć. J’accuse znaczyło „oskarżam”, ale nie w  cerkiewnoangielskim, lecz w  języku jakiegoś antycznego plemienia, od którego dyskursmeisterzy wyprowadzali swój rodowód.

W kierunku Chloe szybko podążał nieznajomy, który pojawił się nie wiadomo skąd – widocznie zbliżył się do kolumny motorenwagenów, kiedy wszyscy patrzyli na kagana.

Wysokiego wzrostu człowiek promieniał godnością, mimo że ubrany był prosto, a  nawet biednie – w  rodzaj sutanny z  worka, przepasanej sznurkiem. Majestatu dodawały mu siwe pasma włosów spadające na ramiona oraz orli nos. Tak wyglądają rycerze i  herosi.

Grymowi nie wiedzieć dlaczego przypomniała się starożytna moneta ze złotą obwódką o  wartości jednego ojra w  Muzeum Sławy. Ukazywała dwie pokrywające się ze sobą sylwetki ludzkie z  rozpostartymi na boki rękami i  nogami. W  rysunku było tyle swobody i  dumnej godności, że stawało się jasne, iż monetę wybili nie Orkowie i  nawet nie Bizantianie. Tabliczka objaśniająca głosiła, że są to tak zwani „witruwiańscy homolubowie”, rycina Leonarda da Vinci. Mimo demaskującej treści, moneta wywarła na Grymie mocne wrażenie. Podobne do tego uczucie wywoływał obecnie ten dyskursmeister.

Widocznie i  on był poruszony zachodzącymi wydarzeniami – dolna szczęka lekko drgała, jak gdyby szybko wymawiał jakieś drobne słowa, oczy błyszczały. Trzymał w  ręku kij pasterski z  wygiętą rączką, omotaną skórzanym rzemykiem. Kiedy uniósł ręce ku niebu, w  prześwicie sutanny widać było dobraną kolorystycznie kamizelkę kuloodporną. Takie nosili tylko ludzie.

Kagan milczał, ponuro patrząc na nieznajomego – według protokołu odpowiedź po takim wstępie równałaby się hańbie.

Pierwszy oprzytomniał koguci sekretarz.

– Ktoś ty? – przyszedł na pomoc swemu władcy. – Co robisz na ziemi Orków i  jakim prawem i  z mocy czyjego pełnomocnictwa stajesz na drodze urkagana?

Człowiek uczynił krok w  kierunku Chloe i  objął ją za ramiona wolną ręką.

– Odpowiem ci – zagrzmiał, unosząc swój kij jeszcze wyżej. – Jestem filozofem. Jeżeli nie pojmujesz, co znaczy to słowo, niech pozostanę dla ciebie po prostu nieobojętnym przechodniem. Przechodniem, który nie ma żadnych innych pełnomocnictw oprócz nadanych mu przez jego własne sumienie…

Grym zauważył, że człowiek spogląda nie na koguciego sekretarza i  kagana, lecz całkiem w  inną stronę, w  przestrzeń nad lasem. Chłopak domyślił sią, że kamera wciąż gdzieś tam wisi. Sytuacja zaczęła się nieco wyjaśniać.

– Mimo że nie mam pełnomocnictw – grzmiał nadal człowiek dobrze postawionym głosem – mam dla was pewne wiadomości, które wam się nie spodobają. Wasza zgraja morderców i  zbrodniarzy nie wyrządzi szkody temu dziecku i  nie przeleje więcej ani jednej łzy z  tych błękitnych oczu!

Grym pomyślał, że nie o  nim mowa, bo miał oczy koloru szarożółtego. Potem zobaczył, jak człowiek zaczyna obracać Chloe w  kierunku niewidzialnej kamery, tak manewrując, by chłopak pozostał za jego plecami, niewidoczny dla obiektywów. Pradawny orkowy instynkt naraz podpowiedział Grymowi: aby pozostać przy życiu, należy nie uciekać od kamery, lecz odwrotnie – za wszelką cenę pozostać w  kadrze. Zrobił krok do przodu i  stanął obok Chloe. Dyskursmeister spojrzał na niego ponuro, ale nic nie mógł uczynić. Jego głos tymczasem śpiewnie grzmiał nad drogą.

– Każdy człowiek rodzi się wolnym, jak to zrządził Manitu! Nie mogę milczeć i  nie będę milczał, kiedy jakieś monstrum, nienasycona zła bestia rozgniata jasne święto dzieciństwa czarną oponą swej limuzyny, opłaconej łzami niezliczonych wdów. Nie wiem… chociaż z  drugiej strony warto byłoby się dowiedzieć… jak długo jeszcze wolny świat będzie znosił tego mrocznego pogromcę wolności, udając, że nie zauważa niewinnych łez i  kropli krwi kapiących wprost w  nasze przyrządy optyczne! Nic nie usprawiedliwia pastwienia się nad bezbronną niewinnością, żadne zatyczki w  obojętnych uszach nie zagłuszą kołatania dziecięcego serca, rzuconego na pożarcie psom i  wieprzom. 

[1] Dziesięcioletni Damilola Taylor, urodzony w  Nigerii, zmarł w  Londynie w  wyniku zadanych mu przez chuliganów ran kłutych, co stało się powodem głośnego procesu sądowego. [Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza].

[2] Operator wiadomości na żywo.

[3] (Ang.) żywy.

[4] (Ang.) martwy

[5] (Ang.) mowa nienawiści.

[6] Hans Ulrich Rudel był najbardziej utytułowanym asem hitlerowskiego lotnictwa szturmowego.

[7] Wymawianie nieakcentowanej samogłoski „u”.

[8] „Urka” w  rosyjskiej gwarze przestępczej znaczy „złodziej”.

[9] Charakterystyczna wymowa dla ludności północnej Rosji.

[10] (Ang.) szturmowy dyskursmeister pierwszego stopnia.

[11] (Franc.) Kogut ducha.

[12] Trawestacja tekstu Okudżawy.

[13] (Ang.) sprytna swobodna wypowiedzi

[14] (Ang.) panienka w  stresie.

[15] (Ang.) Wiadomości twe niechaj będą nieskażone.

[16] (Ang.) Dwie Kultury – Jeden Świat

[17] (Franc.) Nawiązanie do tytułu słynnego listu otwartego Emila Zoli

do prezydenta Republiki Francuskiej z  roku 1898 w  sprawie tak

zwanej afery Dreyfusa

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok