Miłość do trzech zuckerbrinów - Wiktor Pielewin - ebook + książka

Miłość do trzech zuckerbrinów ebook

Wiktor Pielewin

4,4

Opis


Czy proroctwo o końcu naszego świata powinno nas zatrwożyć? Swoistym końcu ma się rozumieć – takim na miarę ludzkości, bo przecież nie Boga… Chociaż – jeśli wziąć pod uwagę ingerencję cywilizacji obcej w nasz rozwój (?), to czy rządzący światem, i nie mówimy tu o marionetkach postawionych na urzędach, nie planują Boga zastąpić i za pomocą odpowiednich przycisków ten nasz cały system wywindować w kosmos?

Już teraz możliwe jest zanurzanie się w świat cyfrowy. Można uprawiać seks, prowadzić wojny, w ciele własnego awatara zaglądać do obcych lokalizacji komputerowych. A wszystko bez wychodzenia z domu, bez schodzenia z własnego wygodnego fotela. Ba! Czując się całkowicie bezpiecznym, bo przecież „nikt mnie nie kontroluje, nie widzi!”. Czy aby na pewno?

Świat widziany oczami Wiktora Pielewina dla zwyczajnego zjadacza chleba jest światem nierealnym, budzącym sprzeciw, zanim się w niego wgłębi… bo i po co nam wiedza, że jesteśmy kontrolowani, że ktoś wysoko nad nami postawiony porusza sznurkami naszych rąk, nóg, a co najważniejsze UMYSŁÓW.

Aby poznać sposób myślenia autora, trzeba dużego samozaparcia, bo książka jego nie jest książką „do poduszki” to nerwy, czasem pozrywane na strzępy, a za chwilę objawienie typu „ależ tak, przecież to logiczne!”, by po chwili trzasnąć książką o blat, wziąć głęboki oddech i otworzyć na ostatnio czytanej stronie – kontynuować swoiste sado-maso własnego rozumienia świata.

Tłumacz, Aleksander Janowski jest przykładem, że nie trzeba być Rosjaninem, by zrozumieć, a nawet rozmiłować się w skomplikowanym systemie twórczym Pielewina w „Miłości do trzech zuckerbrinów”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 442

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (7 ocen)
4
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agnieszka3201

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam z czystym sumieniem. Lektura zagwarantuje mnóstwo wartościowych przemyśleń oraz pozwoli odkryć współczesną stronę rosyjskiej literatury. Dużo seksu, a w przerwach – przygody, gonitwy, potwory i zamachy terrorystyczne. Ciekawa intelektualna zabawa, której warto poświęcić więcej czasu. Znajduje natychmiastowe przełożenie na wnikliwą i spostrzegawczą obserwację otaczającego nas świata. Jakże wiele niebezpiecznie zaraźliwych wirusów związanych z narkotycznym internetem dostrzec możemy w zachowaniu ludzi, warto mieć ich świadomość i potrafić spojrzeć z dystansem na trendy rozwoju nowoczesnej komunikacji i cywilizacji.
00

Popularność




Wydawnictwo Psychoskok Konin 2017

Wiktor Pielewin „Miłość do trzech zuckerbrinów”

Copyright for translation Aleksander Janowski

Copyright © Aleksander Janowski

& Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o., 2017

Copyright © by Victor Pelevin, 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadzący: Renata Grześkowiak

Skład: MAG

Projekt okładki: MAG

Korekta:Bożena i Janusz Sigismundowie

Ilustracja na okładce: © kmit – www.fotolia.com

ISBN:978-83-8119-093-0

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

„Wszechświat składa się z opowieści, nie z atomów”

Muriel Rukeyser

Wyjaśnienia i usprawiedliwienia

Ta dziwna książka zawiera trzy powieści (jedną nieproporcjonalnie długą) oraz tekst objaśniający, łączący je w jednolitą całość. Materiał wiążący (nazwałem go Kiklopem) można potraktować jako dodatkowe opowiadanie, w pełni dokumentalne, chociaż przyznaję, że w takim charakterze nie nadaje się do niczego – zawiera długi i szczegółowy wstęp i zakończenie, lecz prawie brakuje w nim części narracyjnej. Zamiast niej, czytelnik napotka kilka stronic moich chwiejnych rozmyślań zalatujących popularnym żargonem naukowym, czyli popnauką. 

Chcę prosić o wybaczenie mi tych niedociągnięć – książka mimo wszystko nie mogła być inna. Szczegółowo opisywać pracy Kiklopa nie chciałem z powodów, które za moment staną się w pełni zrozumiałe. Z drugiej strony, nie mogłem nie powiedzieć o Kiklopie nic – wtedy wszystkie trzy powieści utraciłyby wewnętrzną spójność: nikt by nie zrozumiał, co mają ze sobą wspólnego, kto je napisał i z czego powstały.

Dlatego proszę mieć na uwadze: zamierzałem opowiedzieć nie tyle o Kiklopie, ile o tym, co bohater zobaczył i zrozumiał na swoim stanowisku. Wiele z tych spostrzeżeń i przemyśleń zasługuje, moim zdaniem, na odnotowanie.

W swojej książce wykorzystuję czasem terminologię naukową. Chcę podkreślić, że nie jestem fizykiem i w ogóle nie mam żadnej wiedzy technicznej. Usiłuję po prostu objaśnić postrzegane realia przy użyciu terminów, z którymi jesteśmy dostatecznie obyci, by nie tworzyć zbyt wiele neologizmów. Fizycy być może znajdą w mojej opowieści pewne luki i sprzeczności. W takich przypadkach proponuję, by wymyślili wyjaśnienie lepsze od mojego i… zachowali je sobie dla pamięci.

Fizyczna strona zagadnienia nie jest dla mnie szczególnie ważna, aczkolwiek bywa dość interesująca.

W czasach Galileusza i Kopernika do dobrego tonu należało na wstępie czynić ukłon w stronę dogmatu kościelnego i przymierzać doń wszystkie hipotezy i przypuszczenia. W dzisiejszych czasach z takim samym pietyzmem kłaniamy się dogmatom naukowym. Kiedy mówię więc o „multiversie” czy „wielowymiarowości”, czynię to z podobnymi mniej więcej uczuciami, z jakimi tenże Galileusz mógłby wspominać w swej książce o proroku Eneaszu czy aniołach Bożych: z nieśmiałą wiarą, że ja – grzeszny czarownik – chociaż po części zrozumiałem i prawidłowo interpretuję Pismo Święte.

Książka nie zawiera żadnego związku z aktualną rzeczywistością. Sądzę, że w obecnych czasach jest to raczej zaleta niż jej odwrotność.

Wobec tego z szacunkiem składam u stóp Czytelniczek i Czytelników swoje skromne dzieło.

K1156

Rozdział I. KIKLOP

GOLEM ILELEJEM

Na początku należy opisać punkt, w którym zbiegają się wszystkie opowieści – albo z którego się rozbiegają.

To było podobne do rozbłysku magnezji, który uwiecznił bohaterów w przypadkowych pozach – i wysłał w przyszłość ich odbitki fotograficzne. Mówię „magnezji”, ponieważ ogień i dym były prawdziwe. iPhone takiego rozbłysku nie zapewnia nawet na komendę z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Chociaż, kto to wie – czytałem gdzieś, że amerykańskie smartfony mogą nie tylko podsłuchiwać, podglądać i podwąchiwać, lecz i detonować na sygnał z Centrali, przebijając ukierunkowanym wybuchem baterii małżowinę uszną i mózg ich posiadacza. Na pewno jest to rodzaj humoru konspirologicznego.

Po kolei jednak.

Wiedziałem, że nie pozostanę Kiklopem wiecznie. Ta praca jest nerwowa i niebezpieczna. Wykonuje się ją nie dłużej niż rok, dwa. Potem Ptaki lokalizują w tkance naszego świata zawadzający im węzeł z wystarczającą dokładnością, by go wyeliminować – razem z tkanką, jeżeli potrzeba. Nie wykorzystują już w charakterze broni przypadkowych osób, które znalazły się w pobliżu. Zachowują się w taki sposób tylko wtedy, kiedy działają na oślep i Kiklop przypadkiem pojawia się w polu ich uwagi na kilka sekund. Jeżeli wiedzą na pewno, gdzie mają szukać wroga, postępują inaczej.

W jaki sposób, zaraz opowiem.

Dokładnie pode mną mieściło się miejsce pracy Kieszy – młodego człowieka, którego różnym stanom i postaciom poświęcę znaczną część tej książki. Można powiedzieć, że w tamtym okresie był mi najbliższą istotą – w sensie przestrzennym w każdym razie.

Czasami pozwalałem sobie na nieskromną na pewno rozrywkę – nastrajałem się na jego umysł i rozpoczynałem obserwować akcję w otaczającej przestrzeni poprzez jego oczy, a nawet przez pryzmat jego świadomości. Odbierałem nie tylko to, co widział, lecz i głosy rozbrzmiewające w jego umyśle (nie będę nazywał ich myślami, ponieważ połowy z nich on sam nie słyszał, a pozostałej połowie podporządkowywał się bez myślenia).

Czasem to było ciekawe, czasem – niezbyt. Kiedy, na przykład, włączał swe japońskie uczennice (to się zdarzało, kiedy w biurze pozostawało mało ludzi i Kiesza był pewien, że nikt go nie zajdzie od strony pleców), jego wewnętrzną przestrzeń wypełniały niewybredne komentarze podobne do piłkarskich. Kiesza jako zasłużony emerytowany pracownik bondage/bukkake (rodzaj japońskiego seksu, gdzie onanizujący się grupowo mężczyźni ejakulują na ciało kobiety – przyp. tłum.) niby objaśniał zachodzące wydarzenia niewydarzonym prostakom, którzy oglądali pornofilm razem z nim. W takich momentach byłem jedynym widzem – lecz Kiesza w swej wyobraźni transmitował sygnał na sporo większe audytorium. Zdumiewające, do jakiego stopnia człowiek jest istotą społeczną.

Kiedy ludzi w biurze gromadziło się zbyt wielu, by można było oglądać pornusy lub grać z komputerem w różne gry, Kiesza zaczynał trollować zagapionych obywateli w Internecie – jak jaki as powietrzny w czasie II wojny światowej na swobodnym polowaniu. Ekran na ten czas wypełniały przyzwoite obrazki, całkiem funkcjonalne: każdy przecież pracownik medialny pół dnia surfuje po blogosferze.

Czasem Kiesza odrywał się od komputera, patrzył na swoich biurowych współpracowników i ferował im wyroki losu.

Najmniej okrutny był wobec Nadii, która zajmowała się bufetem i zazielenianiem przestrzeni biurowej – „jeśli ostrzyże się normalnie i przestanie bać się ludzi, znajdzie sobie jakiegoś Azerbota” (Azerbejdżanina – przyp. tłum.). Innych osądzał surowiej. Redaktora naczelnego strony internetowej „Contra.ru”, gdzie pracował, ochrzcił w duchu „szabesgejem” (co nie przeszkadzało Kieszy codziennie mu się przypochlebiać – wiadomo przecież, że życie to błazenada). Jednocześnie Kiesza szczerze uważał, że pociąg do wirtualnych japońskich uczennic to norma, a redaktor naczelny – to zboczek.

Produkty informacyjne własnego biura Kiesza odpowiednio nazywał „szabesgonem” (mruczał nawet pod nosem podczas kolejnego deadline własny wierszyk-mantrę: „mój szabesgon, mój szabesgon, jak wiele myśli rodzi on”, na modłę popularnego XIX-wiecznego romansu „Wieczorny dzwon”). Kolegów z pracy dzielił wyłącznie na „śmierdzieli” i „zmęczonych” (pierwsi z upływem lat stawali się ostatnimi, tracąc stopniowo swój fetor – podobnie jak wypalające się gwiazdy).

No i tak dalej. Kiesza nie był ani homofobem, ani antysemitą, ani snobem. Po prostu składaczem cudzych dusz, które przy bliskim przyjrzeniu się rzadko kiedy wyglądają ponętnie. Wrócimy jeszcze do Kieszy – opowiadam teraz o tym, by państwo zrozumieli, co wyczyniałem wewnątrz jego głowy tego dnia, kiedy przydarzyło się to fatalne wydarzenie. Odpoczywałem w niej jak w osobistej sali kinowej – wtedy akurat wyświetlali dość interesujący film.

W redakcji „Kontry” pojawił się wchodzący w modę poeta Gugin, beczkopodobny i łysy z trójkątną ryżą brodą („hipopotam Apokalipsy” jak sam siebie określał, lecz ciemnoczerwony kolor twarzy świadczył raczej o bliskiej apopleksji). Planowano z nim duży wywiad.

Dodano dwie kamery telewizyjne i trzech postępowych dziennikarzy na potrzeby „okrągłego stołu” – usadzono ich półkolem przed wielką białą tarczą z napisem „Contra.ru” i Gugin, stojąc w centrum tego żywego koła recytował swoje wiersze („wiesze”– jak sam mawiał) ze swego nowego projektu „Golem Ilelejem”.

Była to superambitna próba odzwierciedlenia w wierszowanej formie wszystkich najbardziej jaskrawych wydarzeń z nieodległej przeszłości: sporządzenia – jak elegancko wyraziła się jedna z trojga dziennikarzy – „Google – mapy stulecia”. Kiedy Gugin odpoczywał po wysiłku, wtrącał się któryś z pozostałych dziennikarzy i kamery obracały się na niego. Potem niewyczerpalny Gugin ponownie zaczynał deklamować.

Fragment, który wygłaszał przed rozbłyskiem, nazywał się „Bohaterom Pasoliniego”, poświęcony, jak łatwo się domyślić, znanym wydarzeniom w Kijowie, które już lekko wyblakły w pamięci narodu:

„Na zimnym wietrze, w woni prochu

 Gnie się zmarznięty tartaras

Tarczami berkut zjeżył w mroku

Ostatni raz, ostatni raz”

(Berkut – formacja specjalna MSW Ukrainy używana

przed pomarańczową rewolucją do tłumienia zamieszek – przyp. tłum.)

Doskonale pamiętam tę sekundę – i zatrzymany w kadrze stan umysłów wszystkich uczestników zdarzenia.

Gugin, recytując swój wiersz, myśli czy redaktor nie obrazi się o „tartarasa”, interpretując go jako zakamuflowanego „pederasa” (tak się wyraził Chruszczow na wystawie rosyjskiego malarstwa nowoczesnego) i szybko odnotowuje w notatniku pamięci, że trzeba będzie skonkretyzować utwór jako demaskatorską satyrę na chaos w świadomości szturmowca, którego porywa w zaświaty ducha wizerunek Tarasa na tarczy.

Wierszydło, krótko mówiąc, należy dopracować.

Pierwszy z dziennikarzy, kwaśno uśmiechający się blondyn z włosami do ramion, rozmyśla o tym, czy można klasyfikować Gugina jako pełnowartościowego liberała, i wątpi w to – nie wszystkie markery w jego wierszach rozstawiono jak należy i wydaje się, że uczyniono to całkiem świadomie. Chcecie wojny? To ją będziecie mieli!

Drugi żurnalista, z nalaną twarzą w jasnej aureoli włosów w połowie przerzedzonych wiatrami przemian, snuje długą i trudną myśl: Gugina można nazwać jednym z mnóstwa współczesnych kuplecistów uprawiających kulturhandel. Recytuje, w istocie, nie swoje wiersze, lecz cudze, z przebitymi numerami, przemalowane na żądany kolor. Po prostu sprzedaje je z drugiej ręki poprzez prawne mechanizmy parodii. Jakaś idiotka zwabiona widocznie słowem „golem” nazwała nowy projekt Gugina „rosyjską ideą liberalną odlaną w granicie”– i chyba sama nie zrozumiała, co rzekła. A trafiła w sedno. Na prywatyzacji i powtórnej sprzedaży można zarobić, ale można też zarobić i na samym Guginie. Na przykład, napisać na ten temat artykuł pod tytułem „Spenglery są wszędzie”.

Trzeci dziennikarz, kobieta, przypomina sobie te właśnie słowa o odlanej w granicie idei liberalnej, tak niestosownie wypowiedzianej na tle „tartarasa” i w ogóle w kontekście oczerniania rewolucji. Gugin zawiódł zaufanie. Zaliczkę otrzymał przedwcześnie. No cóż, wystawimy mu fakturę do opłacenia…

Dziewczyna imieniem Nadia stoi w odległości kilku metrów od improwizowanej sceny i przeciera szmatką doniczkę z mizernym odrostkiem palmy (w doniczce widzę dwa miniaturowe koniki z plastiku) i nie myśli o niczym – po prostu patrzy na te koniki i palemkę. Nie wiadomo dlaczego ziemia do kwiatów wydaje się jej dziś niezwykle czarna.

Pozostałych umysłów w biurze „Kontry” nie śledzę.

Kiesza słucha zachrypniętego basu Gugina. Na sercu mu ciężko, podobnie jak przez cały ostatni tydzień – perspektywy pracowe wyglądają bardzo niedobrze. Zauważa cień jakiegoś ruchu za swoimi plecami, ogląda się i widzi nieznajomego mężczyznę idącego przejściem między biurkami.

Mężczyzna patrzy Kieszy prosto w oczy. Nieogolona twarz górala pasjonata, brudny, z plecakiem na ramionach. Spod jego rozpiętej kurtki wygląda koszulka z wizerunkiem wyłupiastej owieczki wesoło przeżuwającej liście konopi. Oczy mu płoną szklanym blaskiem: albo jest na haju albo w transie. Wargi się trzęsą …albo coś szybko szepcą.

Kiesza rozumie, że nieznajomy idzie właśnie do niego, lecz nie wie, po co (ja, natomiast, już to pojąłem: człowiek z plecakiem jest pewien, że idzie do mnie, ponieważ kieruje się na moją uwagę nakierowaną na niego poprzez oczy Kieszy). Kiesza zdążył jeszcze wstać i wyciągnąć przed siebie ręce. Mężczyzna jakby wpadł w jego objęcia i przycisnął chłopaka do siebie z całej siły, jakby spotkał nareszcie ukochaną istotę, której szukał przez całe życie. Kiesza zdążył odczuć niedorzeczny erotyzm tej chwili. Ściskający go mężczyzna musiał doznać podobnego wrażenia, gdyż szepnął:

– Mam na imię Batu… Allah akbar!

Po czym nastąpił potwornej mocy wybuch. Żarówki wszystkich zgromadzonych w pokoju umysłów natychmiast gasną.

Odzyskuję świadomość. Leżę na podłodze – siła wybuchu zrzuciła mnie z krzesła o piętro wyżej. Mija sekunda lub dwie i zdaję sobie sprawę, że już nigdy nie będę Kiklopem.

A teraz objaśnię, jak nim zostałem i co to słowo oznacza.

PUDŁO NR 1

Nie zamierzam opowiadać o sobie zbyt wiele. Moje prawdziwe imię winno być utajnione, zgodnie z odwieczną tradycją, której sprzeniewierzać się nie zamierzam. Takiej potrzeby, zresztą, nie będzie – mianuję się ostatnią literą alfabetu, wykazując pokorę, której mi w przeszłości zawsze brakowało.

Wszystko zaczęło się od tego, że zmarł jeden z moich dalekich krewnych i pozostawił mi jednopokojowe mieszkanie w Moskwie w pobliżu bulwaru Sadowoje Kolco. W ten sposób życie moje znacznie się uprościło – wprowadziłem się tam z wynajmowanego lokalu. Mogłem teraz pracować mniej, miałem naraz masę wolnego czasu. Wypełniałem go głównie spacerami, czytaniem i sportem. Z czasem zamierzałem zostać „pisarzem”. Oznaczało to, że trwoniłem młodość, przekonując siebie samego, że gromadzę niezbędne doświadczenie życiowe.

Mieszkanie porządnie odremontowano, dlatego też ograniczyłem się do wyrzucenia z niego wszystkich rzeczy zmarłego i wstawienia swoich. Pozostawiłem tylko jeden z odziedziczonych przedmiotów – wielką skrzynię z dykty, wypełnioną starymi księgami i pożółkłymi kserokopiami. Zachowałem ją głównie dlatego, że spodobał mi się napis farbą olejną na wieku: „Pudło nr 1”.

Mój świętej pamięci krewny, coś pośredniego między wujkiem a dziadkiem, był jednym z późnych postsowieckich „emigrantów wewnętrznych”. Całe życie zbierał charakterystyczną dla tego środowiska literaturę, przeważnie tak zwaną ezoteryczną i przechowywał ją we wsuniętej pod łóżko skrzyni, by nie wpadała w oczy rzadkim gościom. W sowieckich czasach każdy stróż był święcie przekonany, że jest śledzony – i mógł mieć rację.

Nie mogę powiedzieć, że obudziła się we mnie nagła pasja do tajemnej wiedzy z epoki moskiewskiej olimpiady. Z pewnego powodu jednak pomyślałem, że byłoby nierozsądne wyrzucać na śmietnik odziedziczone obligacje i weksle duchowe, nawet nie próbując ich upłynnić.

W skrzyni znalazłem powieści fantastyczne, które mieszkańcy sowieckich katakumb uważali za przesłania z góry. Znalazłem przesłania z góry zakamuflowane na powieści fantastyczne. Natrafiłem na teksty staroegipskie, dzieła Szmakowa i Bławatskiej oraz inne materiały archeologiczne. Wygrzebałem też kilka książek hinduskich mistrzów w angielskich oryginałach.

Dziwny koktajl informacyjny chlusnął na mnie z tej arki i na długo zaczarował mą duszę. Jest taki dowcip o niewidomych obmacujących słonia – w podobny sposób podchodziłem do starożytnej ludzkiej mądrości.

Oczywiście, wielu z was teraz powie, że pieszczotliwa trąba słonia dotykająca mych spragnionych ust stanowiła w rzeczywistości mokry ogon odchodzącej w niepamięć kultury narkotykowej lat sześćdziesiątych. Jeżeli nawet myliłem się, to i tak miałem szczęście. Miałem szczęście, że mogłem się mylić – w tamtych czasach jeszcze można było błądzić i awarie matrycy, jak to przeważnie bywa, prowadziły do nieprzewidywalnego labiryntu cudowności.

Pożółkłe kartki szeptały do mnie: jeżeli chcesz, by sprawy ważne i tajemne zagościły pod ciemnym sklepieniem twojego „ja”, rozwiń w sobie głębokie poszanowanie wobec nieznanego i pochyl się przed nim w milczącym pokłonie. Nie chodzi o to, by te pokłony były komuś potrzebne. Działa tu zwykły efekt podobny do fizycznego: by płuca wciągnęły w siebie powietrze, niezbędne jest wytworzenie w nich próżni. Nie da się napełnić pełnego po brzegi kielicha – musi być pusty.

Jesteśmy zaledwie cząstkami wielkiej całości. Wchłania mnie zamarła w pokłonie cisza i największym złudzeniem człowieka jest wiara w to, że otacza go jakiś „zewnętrzny” świat oddzielony od niego warstwą powietrza. Człowiek składa się właśnie ze świata, przerastającego przez niego tysiącami zielonych gałęzi. Jest przeplataniem się tych gałęzi, wyrastających z jeziora życia. Odbijając się w jego powierzchni, gałęzie wierzą w swą odrębność, podobnie jak mógłby w nią wierzyć – na przykład – lustrzany walet karowy, nie domyślając się, że nim zwyczajnie grają w durnia i poza talią kart nie funkcjonuje.

Nasz rozum jest kontynuacją rozumu ludzi, którzy żyli przed nami. Nasze ciało składa się z prochu dawnych gwiazd, a cudowny język, w którym o tym myślimy, ta najbardziej intymna i centralna część naszej istoty, wystawiony jest na powszechny ogląd w każdym elementarzu… Najwyższe „ja” całego świata zawiera się w każdym z nas – szeptały do mnie pożółkłe kartki. Musisz tylko je odnaleźć.

Od razu jednak zrozumiałem, że poszukiwaniem tego „ja” zajmie się inna, niższa istota, którą w końcu zostałem. Całą potajemną mądrość ludzkości wyobrażałem sobie w postaci zielonego leśnego labiryntu. Jego ścieżki podprowadzały bliziutko, bliziutko do wiszącego nad nim jabłka prawdy – i ponownie wyprowadzały na manowce. Stawanie się lub stanie się tym czymś jedynym i unikatowym było dla śmiertelnego człowieka od samego początku niemożliwe. Jedno przywidzenie może dowolnie przemieniać się w inne, obłoki mogą przyjmować różnorodne kształty, lecz nigdy nie staną się niebem.

„Zrozumieć, że byłeś zawsze…”.

Wyglądało na to, że pożółkłe kartki trochę kłamały. Albo coś przemyślnie ukrywały. Lub nie do końca dopowiadały. Fatamorgana może postrzegać siebie, jak chce, lecz wiecznością nie stanie się nigdy – w najlepszym przypadku zostanie jej mirażem. Droga do wieczności nie istniała, ponieważ po niej nie można było dojść dalej niż od tego płotu do cmentarza, w dodatku nawet tę krótką podróż rozpoczynały i kończyły całkowicie różne istoty. W komentarzach dodawano drobnym drukiem, że właśnie brak drogi stanowi samą drogę. Na tym można byłoby się uspokoić, kolejny raz zachwycić się mądrością starożytnych – i wszystko zapomnieć.

Nie mogłem jednak pozbyć się uczucia, że istnieje jakaś prosta czynność – „wysiłek transcendentalny”, jak wyrażały się moje źródła, która za jednym zamachem prostowała wszystkie ostre kąty i eliminowała wszystkie niedociągnięcia. Podejrzewałem, że tego węzła gordyjskiego nie trzeba nawet rozcinać – wystarczy – jak w cyrku – przesuwać go w dół po linie, aż sam spadnie.

Chodzi o to, że to nie poszukiwacz prawdy stawał się nieskończonością, jak mówiły pożółkłe kartki.

Wszystko było dokładnie odwrotnie – sama nieskończoność stawała się poszukiwaczem prawdy. Mogła to uczynić, ponieważ była w stanie przyjąć dowolny kształt, łącznie z już istniejącym. Mogę ułożyć odpowiednio palce i rzucić na ścianę cień przypominający krokodyla. Cień krokodyla jednak przy największym nawet wysiłku duchowym nigdy nie stanie się moimi palcami.

Wieczność działała nie zgodnie z wyborem poszukiwacza, lecz według własnego rozumienia. Wtedy rzeczywiście wszystkie kąty prostowały się, znikały wszystkie niemożności i wszystkie węzły gordyjskie spadały w trawę same z siebie.

Ale jak? Jak? A nijak – chichotały pożółkłe kartki. Taka właśnie jest ta droga. Długo nad tym rozmyślałem i zdaje się zacząłem rozumieć, że „nijak”. Zakładało to ciszę, spokój i jakby brak zafalowania. Spokój jednak jest niemożliwy bez czystego sumienia. Co to niby znaczy „czyste sumienie”?

Pamiętam, jak zaszokowała mnie pewna scena w jakiejś rosyjskiej powieści: bandyta z krzyżem na piersi zamyśla się na sekundę przed intratnym morderstwem o jego moralnych skutkach, po czym macha ręką i mówi:

– A co tam! Wymodlę jakoś…

Przy całym szacunku wobec ojczystej tradycji duchowej czułem, że nie chodzi o to „wymodlę”. Wiele uczynków uważanych przez ludzkość za grzeszne wydawało mi się niewinnymi igraszkami. Popełniać ich jednak nie należało. Po prostu dlatego, że łamanie ziemskich, niebiańskich czy uważanych za takowe przykazań – niezależnie od stopnia ich dziwaczności dla normalnego człowieka – niezmiennie rodziło w duszy niepokój.

W umyśle zaczynało rozbrzmiewać mnóstwo gniewnych starodawnych głosów, którym wtórował podobny bezlik rozdrażnionych młodszych i cieńszych. Zdarzało się to niezależnie od siły duchowej poszczególnych osób i od wagi osobistego „mam prawo”. Zebrany w duszy mechanizm kulturowy niezmiennie wszczynał dyskusję z samym sobą, co doskonale obrazuje na przykład historia Rodiona Raskolnikowa w „Zbrodni i karze” Dostojewskiego.

Nie chodziło o to, który z głosów „ma rację”, lecz o ten zmierzchowy stan ducha w skali od sztormu na morzu do lekkich zmarszczek na powierzchni wody w stawie, który całkowicie pozbawiał umysł zdolności odzwierciedlania – powiedzmy – ukrywając przed człowiekiem niebo wieczności z jego wielkimi gwiazdami. Domyślałem się, że dlatego właśnie światowe banki emisyjne oraz finansowana przez nie kultura podtrzymują tak zwany postęp, ten wiecznie tlący się konflikt między jednakowo śmierdzącym starym a nowym. Wieczność nie tyle gardziła wejściem do dusz porażonych rozdzierającymi wątpliwościami – po prostu nie była w stanie.

Zwierciadło duszy należy utrzymywać w stanie czystym i jasnym oraz czynić wszystko, co możliwe, by na jej powierzchni nie pojawiały się zafalowania. Dlatego starałem się nie wyrządzać zła innym i przestrzegałem nawet najgłupsze nakazy społeczne, jeżeli ich łamanie groziło karą wewnętrzną. Pomagałem ludziom czym mogłem, nie czyniąc z tego ostentacji. W ogóle byłem zgodnym i dobrym człowiekiem, co pozwalało na szybkie zapominanie napotykanych osób.

Przebaczałem, oczywiście, wyrządzane mi krzywdy, uważając to za jedno z właściwych życiu niedogodności. Nie obrażałem się nawet na tych, którzy świadomie chcieli mnie obrazić i poniżyć. Upatrywałem w tym wzruszającą próbę zawarcia ze mną bliższej znajomości.

Pomagała mi w szczególności pewna doskonale rozumiana okoliczność: w Rosji „przywrócenie pohańbionej godności i honoru” szybko prowadziło na pryczę w niewielkim smrodliwym pomieszczeniu, gdzie zgromadzono wielu przepełnionych godnością ludzi, którzy teraz niespiesznie będą mogli porównywać ją między sobą. Nigdy nie chciałem trafić do ich towarzystwa z powodu chimery, którą usiłowali zainstalować w moim umyśle.

Przy pierwszej nadarzającej się możliwości starałem się dystansować jak najdalej od ziejących podobnymi imperatywami obywateli. Nauczyłem się identyfikować konstrukcje, wtłoczone przez nich w moją psychikę w moich nieświadomych latach. Dlatego też bez szczególnego wysiłku udawało mi się zauważać w swej duszy paroksyzmy nienawiści, tak charakterystyczne dla naszej epoki. Nigdy nie pozwalałem im na skrystalizowanie się w racjonalne jądro, które czyniło z ludzi rusofobów, liberałów, nacjonalistów, bojowników politycznych oraz innych aresztantów.

Ani razu nie czułem pokusy, by spojrzeć hardo w oczy mijającemu mnie gościowi naszej stolicy (chodzi o mieszkańców dawnych azjatyckich republik sowieckich masowo poszukujących zatrudnienia w Moskwie – przyp. tłum.) lub ugryźć dobermana w pozostałość obciętego ogona. Nie miałem programu politycznego ani pistoletu traumatologicznego. Haniebnie unikałem wszelkiej roboty rewolucyjnej i nie dopatrywałem się w odgrywanym przede mną wodewilu niecnych knowań ani swoich, ani obcych, ani nawet owłosionej łapy światowego kahału.

Kawałki rozkładającego się mięsa bojowników o swoją i moją wolność ukazywane w promieniach reflektorów telewizyjnych nie wywoływały we mnie ani współczucia, ani pogardy – tylko obojętne rozumienie sterujących nimi mechanizmów. Zawsze jednak starałem się lokować to rozumienie bliżej współczucia – nierzadko mi to wychodziło.

Nie oglądam telewizji i nie czytam gazet. Z Internetu korzystałem jak z zaświnionej toalety na dworcu kolejowym – z konieczności, szybko i z obrzydzeniem, prawie nie oglądając napisów na ścianach. I w dwudziestym piątym roku życia trwożliwe zmarszczki na powierzchni mojej duszy wygładziły się.

LUSTRO

W życiu każdego młodego człowieka zdarzają się ogromne równiny nudy. Nic się nie dzieje, człowiek drętwieje jak drzewo w lipcowe południe i wydaje mu się, że „teraz” nigdy nie ruszy się z miejsca. W takich chwilach właśnie przyjmujemy swoją główną pozę – główną nie z powodu jakiegoś swoistego dla niej sensu, lecz dlatego że takimi właśnie wieczność utrwala nas na pamiątkę. Najczęściej fotografuje nas młodymi.

Dla mnie ta wieczna fotografia wygląda następująco: chłopak w szarym kimono (za duże dla mnie, służy jako rodzaj podomki) siedzi w pozycji półlotosu przed starym lustrem w dębowej ramie. Lustro ma takie wymiary, że bardziej przypomina furtkę ogrodową. Warstwa górna zaczęła się już utleniać – czy jak to tam się nazywa ten proces w przypadku starych zwierciadeł – i po nim wachlarzowo rozchodzą się czarne plamy. Mnie to nie przeszkadza – tam gdzie patrzę, lustro jest w porządku.

Robię ćwiczenie zwane „cyklopem”, którego opis znalazłem w pudle numer 1 w rozsypującej się ze starości broszurze drukowanej w 1915 roku na papierze kredowym, niebieskimi czcionkami z twardymi znakami (zlikwidowanymi po reformie pisowni po Rewolucji Październikowej – przyp. tłum.).

Ćwiczenie polega na tym, że jogini (bardzo wzruszało mnie to słowo) siada przed lustrem w odległości trochę mniejszej od jednego metra – dokładny dystans ustala się eksperymentalnie – i robi zbieżnego zeza w taki sposób, że odbicia oczu w zwierciadle się rozdwajają, aż odbicie prawego oka nakłada się na odbicie lewego dokładnie nad nasadą nosa. Zrobić to jest łatwo. O wiele trudniej jest utrzymać zeza w taki sposób. Przy odpowiedniej praktyce można tę sztukę opanować. Dzięki temu ćwiczeniu – jak twierdzi broszura – rozwija się jasnowidzenie.

Nie bardzo wierzyłem w jasnowidzenie, oczywiście. Bawił mnie jednak sam proces. Po niedługim czasie z lustra zaczynało spozierać bardzo głębokie, dziwne i zadziwiająco realne oko, już nie całkiem moje – w swojej geometrii stanowiło coś pośredniego między prawym a lewym. Potem już w ogóle przestawałem widzieć cokolwiek poza nim, ponieważ w przeciwnym wypadku nie potrafiłem go zogniskować. Jeżeli robiłem to ćwiczenie dostatecznie długo – czasem przesiadywałem przed lustrem godzinami – oko zaczynało powoli ożywać.

Wyrażało po kolei wszystkie możliwe ludzkie odczucia – pogardę, gniew, zainteresowanie, obrzydzenie, obojętność, kpinę… Wiedziałem, że oglądam po prostu odzwierciedlenie swojego własnego umysłu – „składu psychicznego”, jak głosiła stara broszura z niebieską czcionką. Stopniowo zaczynało do mnie docierać, że nie chodzi tylko o stan psychiczny.

Ćwiczenie, niewątpliwie, zawierało jakąś tajemnicę. Spozierające z lustra oko nie było moim. W ogóle nie było niczyim. Wydawało mi się, że najbardziej przypominało dziurkę od klucza. Jakbym siedział przed drzwiami, za którymi od czasu do czasu ktoś przechodził i na krótko zatrzymywał na mnie swój wzrok – jak gdyby jacyś filozofowie z bardzo poważnymi kontaktami sprywatyzowali słynną pieczarę Platona i wzmocnili ją stalowymi drzwiami.

Czasem dziwne oko spoglądało na mnie z nienawiścią, czasami z pogardą, czasem z obrzydzeniem – za każdym razem moje serce płochliwie zgadzało się na takie traktowanie, że niby na nie w pełni zasługiwałem. Pewnego razu jednak oko spojrzało na mnie z nowym wyrazem.

Spojrzenie to wyglądało na współczujące zrozumienie. Zrozumienie inżyniera, powiedziałbym. Wydawało mi się na moment, że spogląda na moją duszę jak na piłeczkę do gry w pinball – po pochyłej płaszczyźnie z otworami co chwila miota się wyrzucana ukrytą sprężyną piłeczka, odskakując od dźwigienek elektrycznych. Patrzące mi w serce oko uważnie przyglądało się tej piłeczce.

Potem moje spojrzenie straciło na ostrości i oko znikło.

Wspomnienie o tym, co wydarzyło się następnie, dotychczas wywołuje u mnie dreszcze.

Przychodzi mi na myśl scena ze starego filmu katastroficznego, gdzie pokazano wnętrze kabiny pilotów w momencie, kiedy „Concorde” z impetem wpada w fale oceanu – przez rozpryskujące się przednie szyby chlusta srebrzysta woda, zmiatając wszystko na swej drodze.

Stojące przede mną lustro naraz jakby zderzyło się na ogromnej szybkości z takim oceanem – albo powierzchnia oceanu z potworną siłą grzmotnęła w lustro i we mnie, zgniotła nas wybuchem i rozerwała na atomy…

Kiedy odzyskałem przytomność, leżałem na podłodze w środku pokoju. Bolała mnie niezręcznie podwinięta noga, lecz byłem cały. Lustro też wyglądało na całe, gdzieniegdzie pozostało nawet zakurzone, z czego wywnioskowałem, że wybuch był po prostu halucynacją. Albo – pojawiła się w mojej świadomości myśl – przeciwwaga – wybuch był prawdziwy, a halucynacją jest to, co widzę teraz.

Wstałem i spojrzałem w otwarte drzwi balkonu. Zobaczyłem dom naprzeciw i okno cudzej kuchni. Krzątała się w niej przy piecu piersiasta kobieta z agresywnym rumieńcem na cały policzek. Ukłuła się nożem w palec i zmarszczyła się z bólu.

Nazywała się Maria Lwowna, po czterdziestce, mężatka z dwojgiem dzieci. Męża nienawidziła za małą pensję i dużego członka (tak, to też się zdarza). Dzieci raczej kochała, ale czasem darzyła je uczuciem podobnym do nienawiści. Potomstwo bało się jej. Pochodziła z Kostromy, wychowała się na brzegu Wołgi. W dzieciństwie otrzymała w prezencie plastikowy rower o trzech czerwonych kółkach. Pewnego razu, kiedy jeździła na nim po leśnej ścieżce, usiadła jej na ręku zadziwiająco piękna osa o czerwonym podbrzuszu i prawie z ludzką wściekłością wbiła żądło wprost w palec…

Moja uwaga na sekundę zapadła się w pamięć tej kobiety po jakiejś udziwnionej wybiórczej trajektorii, omijając mnóstwo sprasowanych zdarzeń – prosto do punktu, w którym powstał odruch emocjonalny, który zniekształcił twarz kobiety. Nie wiedziała, że przeżywa ponownie tamto dawne wydarzenie. Ja wiedziałem.

Widziałem też więcej. Była w złym nastroju z powodu zakończonego przed chwilą skandalu z wezwaniem policji: oskarżyła sąsiada zza ściany, matematyka z Instytutu imienia Stiekłowa – to też skądś wiedziałem – o pedofilię i rusofobię, na podstawie dolatujących zza ściany odgłosów. Gliny przyjechały na wezwanie i zamierzały pierwotnie zapuszkować ją samą, ale główny łaps chyba dał jej wiarę, jako że doświadczenie operacyjne podpowiadało mu, że prawie wszyscy brodacze-matematycy to pedofile i rusofobi.

Mąż, natomiast, nie uwierzył. Co więcej, zaproponował, by napisała donos na innego sąsiada, oskarżając go o nekrofilię na podstawie totalnego braku odgłosów za ścianą. Główny glina na pewno się na to złapie – powiedział. Może to i jest dowcipne. Kobieta jednak się nie śmiała. Mąż zamierzał błysnąć wyszukaną ironią, a tymczasem w jej oczach żałośnie się zbłaźnił, ponieważ co miesiąc przynosił do domu poniżej tysiaka. Komu więc i na co się zdadzą jego żarty…

Te zygzaki myślowe migotały przed moim spojrzeniem jak białe linie rozgraniczające na asfalcie pod kołami samochodu w świetle reflektorów. Mogłem podążyć dowolną trasą. Wszystko wiedziałem o mężu tej kobiety – wykładowcy historii w jakimś upadającym instytucie. Wiedziałem wszystko o głównym łapsie, który sam cierpiał na pedofilię i dlatego jego werdykt na temat matematyków wydał mi się wiarygodny. Mogłem w sekundę zwalić się lub ześlizgnąć – tak to odczuwałem – w dowolne ich przeżycie dawno przez nich samych zapomniane. Poprzez ich pamięć mogłem dosięgnąć innych ludzi. I tak bez końca. To był bezkresny labirynt, do którego dowolnego miejsca mogłem się przenieść – jak gdybym szybował nad rozległym rozświetlonym miastem i stawał się prądem, który żywi jego światła uliczne.

Wszystko to przemknęło w mojej świadomości, kiedy patrzyłem na kobietę przy piecu w oknie naprzeciw. Jak tylko zamknąłem oczy, widzenie ustało…

Dywanik i poduszkę nabyłem w swoim czasie przez Internet. Teraz już wiedziałem, skąd przywiózł je kurier – ze sklepu o dziwnej nazwie „Jogobranie”. Jeśli znamy odpowiednie słowa hasła, możemy tam kupić stosowne mieszanki do palenia. Właściciel wykorzystuje jedną ze sprzedawczyń w charakterze osobistej zabawki seksualnej. Wiedziałem, że sierpokształtne poduszki wytwarzano w piwnicznym pomieszczeniu, wiedziałem także, gdzie szyto pokrowce na meble i materace (dla nich to był drobny biznes). Potrafiłem nawet zobaczyć pole gryczane, gdzie zrodziły się plewy do nabijania poduszek.

Dywanik pochodził z tego samego sklepu, ale przede mną zdążyła pokorzystać z niego przez dwa dni pewna fenomenalnie giętka dziewczyna. Zwróciła go do sklepu, ponieważ na jej gust był za gruby i za miękki. W sklepie dywanikowi przywrócono dziewictwo, zagrzewając go w folię plastikową.

Lustro… Na jego temat nie miałem prawie żadnych widzeń. Bardzo stare. Wszyscy rzemieślnicy, którzy je tworzyli, dawno zmarli. Mogłem tylko zobaczyć fartuch w paski, ręce z wżartym w nie brudem oraz stojące przy oknie drewniane ramy – chyba w warsztacie. Widzenie to przypominało kawałek starej i źle przechowywanej fotografii.

Nawet parkiet usiłował ponownie stać się umierającym pod piłami lasem i opowiedzieć mi o swoich mordercach. Powstrzymałem go ogromnym wysiłkiem woli.

Świat się zmienił. I to jak!

Z moich słów może się wydawać, że przygoda ta była interesująca i wesoła. Odebrałem ją inaczej – czułem się nurkiem w otoczeniu stada agresywnych ryb, którymi naraz stały się wszystkie bez wyjątku przedmioty. Każda z tych ryb zamierzała wedrzeć się do mego umysłu i go połknąć. W tym celu wystarczyło, bym zatrzymał uwagę na dowolnym otaczającym mnie przedmiocie i nieco osłabił swój opór.

Podszedłem do okna i wyjrzałem na podwórze. Zobaczyłem kilku przechodniów. Zacząłem po kolei wpuszczać ich do swego wnętrza. Przeżyłem w ciągu jednej minuty tyle emocji, dość zresztą jednostajnych (wszyscy jesteśmy skleceni z tych samych desek), że przy końcu tej krótkiej podróży przestałem w ogóle pojmować, kim w rzeczywistości jestem. Moja przeszłość nie różniła się niczym od ich przeszłości – różnica polegała tylko na ukierunkowaniu mojej uwagi.

Po dalszych kilku doświadczeniach z przedmiotami martwymi (zaparkowany w podwórzu czerwony samochód, cebulowata kopuła dalekiej cerkwi, pojemnik na śmieci), odechciało mi się dalszego eksperymentowania z ptakami. Zrozumiałem, dlaczego zwierzętom przedtem odmawiano duszy – nie różnili się niczym od tego, co z nimi się działo, podczas gdy ludzie nosili w sobie ten odosobniony, kipiący i niczym niezwiązany z otoczeniem świat. Ostatecznie przekonałem się, że te zastrzyki informacyjne wcale mi się nie podobają.

Nie, nie były bolesne. Były zbyt natarczywe. Każde penetrujące mnie nowe przeżycie okazywało się ogłuszającym i na tyle oślepiającym, że przypominało wybuch granatu hukowo-błyskowego w głowie.

Mogłem, na szczęście, sprzeciwiać się tej agresji, trzymając na dystans nakierowane na mnie ze wszystkich stron ostrza niezliczonych znaczeń. Mogłem wybierać, któremu ulegnę, a któremu nie.

Wystarczyło jednak na chwilę tylko osłabić uwagę i zapomnieć się, jak równowaga się zachwiała. Jedna z licznych dzid jakby wchłonęła ogólny nacisk całego świata i przebiła moją osłonę – zniknąłem, stając się albo drzewem rosnącym przez ludzkie kości, albo ławką wyszlifowaną przez tysiące sowieckich tyłków, albo i sterczącym z pojemnika śmieciowego damskim butem – nosicielem tajemnic swej pani i jej rottweilera.

Nie przychodziło mi do głowy nic innego jak połknąć trzy tabletki nasenne i popić je wódką z lodówki („smirnowka” okazała się podrabianym produktem osetyńskich baronów alkoholowych, z których jeden pocałował mnie w same usta swym niegolonym śmierdzącym pyskiem w momencie, kiedy wydychałem powietrze po przełknięciu płynu). Potem wlazłem pod kołdrę, zamknąłem oczy i zacząłem odpychać od siebie wszystkie próby wszechświata dostania się do wnętrza mojej czaszki – do chwili, aż nakrył mnie czarny medyczny sen.

Z początku ten sen był jak głęboki dół, podobny do grobu. Podobało mi się leżenie w nim, ponieważ moje zmysły wyłączyły się i przestały mnie dręczyć. Potem nawiedziło mnie bardzo wyraziste i jasne widzenie senne. Zbyt wyraziste – nie wątpiłem ani sekundy, że oglądam zachodzące wydarzenia w realu.

Ujrzałem półciemną komnatę, coś w rodzaju wykutej w skale sali z wysokim, kamiennym tronem surowej formy, bez żadnych ozdób. Siedziała na nim woskowa kukła człowieka. Poznałem w niej siebie – nieco zresztą wyidealizowanego.

W ścianie naprzeciw kukły świecił się szklany prostokąt. Domyśliłem się, że mam przed sobą to samo lustro, przy którym tyle czasu spędziłem w pozycji półlotosu, ale widziane z drugiej strony. Z półciemnego pomieszczenia, skąd patrzyłem, wydawało się, że za szklanym prostokątem znajduje się basen żółtego światła, z którego wpadały do kamiennej sali przyjemnie drżące chłodne refleksy świetlne.

Po bokach mojego woskowego sobowtóra stali dwaj mężczyźni w białych maskach, podobnych do weneckich półwyrobów do pomalowania – ukazywały regularne, miękkie rysy twarzy bez jakiegoś szczególnego wyrazu. Nieznajomych otulały długie peleryny z szarej tkaniny, które idealnie pasowałyby i współczesnemu chirurgowi, i starożytnemu Egipcjaninowi.

Czynili coś dziwnego z moją woskową kopią. Najpierw jeden zawiązał jej oczy szeroką płócienną wstęgą. Następnie przylepił w środku czoła wielkie otwarte oko. Drugi uczestnik tej procedury nałożył na szyję pod gardłem inny woskowy atrybut – czerwone półotwarte usta. Potem pierwszy z nich przykleił na splot słoneczny blade woskowe ucho. Za każdym razem, kiedy ich ręce dotykały mojego sobowtóra, czułem ten dotyk – na czole, szyi i na piersi.

Kiedy skończyli, synchronicznie obrócili się w stronę lustra, skłonili się przed nim i równie synchronicznie powiedzieli:

– Kiklop!

Zrozumiałem, że zwracają się do mnie, a słowo „kiklop” oznacza cyklopa wymawianego na stary sposób. Wydawało mi się też, że do moich uszu doleciał jakiś starodawny dźwięk unoszący się nad światem od czasów Troi – jeśli nie dłużej.

Wiedziałem już, kim są ci ludzie w maskach. To Świta. Nie powinienem na razie zaprzątać nimi swojej uwagi, by nie niepokoić ich na próżno swoimi myślami. To też wiedziałem.

Potem zapadła czarna ciemność.

Obudziłem się prawie w połowie następnego dnia i od razu zrozumiałem, że moje problemy wcale się nie skończyły.

Wcale.

Na prześcieradle przede mną leżało ptasie piórko. Zwykłe takie. Wypadło z poduszki.

Mój umysł, odbijając się od niego, skoczył w cuchnące piekło ptasiej farmy, wynurzył się w jej dyrekcji, gdzie unosił się nie mniejszy fetor, tylko innego rodzaju. Po kilku szaleńczych przewrotkach w cudzych głowach, rozwiązał tajemnicę dawno zapomnianego głośnego morderstwa, jak również metodę popełnienia zbrodni: bezgłośnie, przez uduszenie. W ślad za tym do mojej świadomości z gdakaniem i odpowiednim smrodem wdarło się mnóstwo korporacyjnych tajemnic rosyjskiej społeczności biznesowej, których też nie potrafiłem uniknąć.

Wiedziałem już jednak, co powinienem zrobić. Zachowałem w sobie spokojną, pewną jasność wyniesioną z głębin mojego snu. Nie pamiętałem, czy przyśniło mi się takie rozwiązanie, czy ktoś je mi narzucił, ale rozumiałem, że jest to jedyne wyjście z sytuacji.

Należało całkowicie odrzucić wszelki opór i pozwolić, by świat zewnętrzny do reszty wypełnił mój umysł. Miałem nie odpychać od siebie ostrzy znaczeniowych przebijających moją świadomość, lecz wpuścić je w siebie – wszystkie naraz. Wiedziałem, jakiego rodzaju wysiłek jest niezbędny. Porównałbym go do wyjścia z przeciekającego okapu pod ulewny deszcz lub do skoku z lodowatej zamieci w ciemną przerębel zamarzniętego jeziora.

Wyboru w istocie nie miałem – w innym przypadku życie moje stałoby się nie do zniesienia. Byle piórko w polu mojego widzenia mogłoby rozsadzić mi czaszkę. Nie byłbym w stanie walczyć przez całe życie ze skradającymi się do mnie ze wszystkich stron rewelacjami – stałbym się poduszeczką dla igieł.

Musiałem zdecydować. Pierwszą połowę dnia zmagałem się z wątpliwościami. Dała mi kopniaka lodówka, do której polazłem po jedzenie (nie wiedziałem, że koreańska linia montażowa jest tak podobna do taśmociągu bagażowego na prowincjonalnym lotnisku, a pracujący przy niej ludzie są tak dogłębnie nieszczęśliwi).

Prysznic zmoczył mnie straszliwą prawdą o stanie technicznym powiatowego wodociągu, po czym odczułem chęć ponownego umycia się w jakiejkolwiek innej wodzie.

Nawet drzwi do łazienki zdążyły poinformować o pijaństwie wśród smagłolicych i wąsatych inżynierów w hiszpańskiej fabryce mebli, z powodu czego nieprawidłowo wysuszony lakier pęka na powierzchni drobną siateczką.

Twaróg i włoska oliwa z oliwek (nie bardzo włoska i nie całkiem z oliwek – na sto procent była tylko włoska mafia, która przyprowadziła z Tunezji lewy tankowiec z canolą) przebyły tak długą i nie zawsze higieniczną drogę do mojego talerza, że nie byłem pewien, czy je spożyję. A herbata… Nie, lepiej bym nie widział, kto i w jaki sposób zgarnia ją na kupę.

Ogólnie biorąc, wyglądało na to, jakby świat przestał się mnie krępować i ukazał mi cały swój wstyd i hańbę. Nawet nie wstyd, a wszystkie swoje niezliczone wstydy: jakby rozłożył przed mym obliczem ten sam wieloczłon, który w starym dowcipie tak fascynował zainteresowanych matematyką czerwonych kawalerzystów. Lecz tamto działo się w dowcipie, a tu – w realu. Co więcej, tenże wieloczłon walił mnie swoimi odrostkami ze wszystkich stron, jak tylko na ułamek momentu traciłem czujność.

Jasnowidzenie – to piekło. Należało kapitulować.

Domyślałem się, że drogi z powrotem nie będzie. Ostatnie sekundy przed moim skokiem w nieznane były naprawdę straszne – podobne do schodów, po których wchodziłem na szafot. Jak każdy skazaniec chciałem się jeszcze obejrzeć na pozostawiany za sobą świat. Ostatnie z nim pożegnalne spojrzenie padło na leżący na skraju stołu iPod. Przesycony taką amerykańsko-chińską masowo wyzyskiwaną rozpaczą, że nawet przestałem się martwić o siebie osobiście.

Uczyniłem krok wprost do punktu niepowrotu: odrzuciłem swą niewidoczną tarczę i pozwoliłem światu wypełnić mnie całkowicie, ze wszystkich stron i naraz.

PROROK

Poeci też mają zdolność do pewnego rodzaju wszechwiedzy i jasnowidzenia. Nie spoglądają jednak na świat ze swej wieży, lecz wylegują się na poetyckiej kanapce, gapiąc się w sufit, na który padają odblaski tak miłych ich sercom zachodów słońca. Z tego też powodu odzwierciedlają wydarzenia za oknem w sposób dość swoisty. Mają świadomość, że po niebie płyną obłoki, lecz o ich kształcie i kierunku ruchu większego pojęcia nie mają.

Niemniej jednak.

Puszkin napisał kiedyś wiersz „Prorok”.

W dzieciństwie, muszę przyznać, nie miałem poważnego stosunku do tego utworu, jako że wchodził do programu lektur obowiązkowych. Podobnym uczuciem darzyłem tran – pożyteczny, lecz niesmaczny. Z tym wierszem jednak nawiązałem wyraźny kontakt karmiczny.

W ósmej klasie, cytując jego fragment w wypracowaniu na zadany temat, napisałem: „wzlatują górne duchy”, zamiast „wzlatują w górę duchy”. Nauczycielka literatury odczytała ten lapsus chichocącej klasie i dodała cierpko, że zadała wypracowanie na temat Puszkina, a nie Dostojewskiego. Nie sądzę, by wielu z uczniów zrozumiało jej sarkazm.

Po powrocie z dwóją do domu wysłuchałem od mamy pocieszającej historyjki z jej własnego dzieciństwa. Wtedy za puszkinianę w ogóle można było wyjechać na przymusowy wyrąb lasu i to na długo: mamy kolega z klasy, żydowski chłopczyk Misza, deklamując ten wiersz na porannej imprezie szkolnej pomylił się i zadeklamował: „serafin stanął sześciogwiezdny” zamiast „sześcioskrzydły”. Biedaka cały miesiąc ciągano po powiatowych i miejskich komitetach Komsomołu, upatrując z freudowską przenikliwością w ryżowłosym prymusie przyszłego refusenika (któremu odmawiano prawa na wyjazd do Izraela – przyp. tłum.) i syjonistę. Dlatego być może Misza został zdrowym przeciwnikiem reżymu sowieckiego i zwycięskim emigrantem, i – ostatecznie – spalonym trupem w czołgu.

Reasumując, wiersz ten zawiera istotnie prorocze myśli. Bohater opisuje swe spotkanie z aniołem w następujący sposób:

„I lekkiem palców swych ujęciem

Mych źrenic dotknął: za dotknięciem

 Ocknęły się źrenice wieszcze,

 Jak ptak porwany w strachu dreszcze.

 Mych uszu dotknął czarem ręki

 I je napełnił szum i dźwięki”.

(przekł. Michała Metelickiego)

Każde słowo tu jest prawdziwe. Zadziwiająco dokładna jest kolejność doznawanych przeżyć oraz ich treść. Nie rozumiem nawet, w jaki sposób poeta o tym się dowiedział.

Jak tylko przestałem się opierać, coś dotknęło moich oczu. Jakby mi bezboleśnie odcięto powieki – nie byłem już w stanie zamknąć oczu i przestać widzieć. To, co widziałem, nie poddawało się żadnemu normalnemu ludzkiemu rozumieniu. Podobne było do migotania, pojawiającego się w nerwie wzrokowym przy szczelnym zamknięciu oczu, lecz wielokrotnie wzmocnionego.

Tak mógłby wyglądać abstrakcyjny film rysunkowy przy przyspieszonym przewijaniu. Nie widziałem w nim żadnych „strachów” – najstraszniejsze było to, że przed tym widowiskiem nie było ucieczki. Nie mogłem schować się w ciemności. Jakby ktoś zerwał ze mnie grubą watowaną kołdrę, pod którą mnie kiedyś poczęto, pod którą się urodziłem i wyrosłem – i obudzono na zawsze.

Potem ciśnienie przemieściło się na uszy. I tu też Puszkin wypowiedział się na tyle dokładnie, że do jego słów nie mam prawie nic do dodania. Szum i dźwięk. Dokładnie.

Szum wydał mi się podobny do szumu w muszli morskiej, kiedy ją przyłożymy do ucha, tylko o wiele głośniejszy i bardziej basowy, jak gdyby w niej rzeczywiście ryczało wzburzone morze. Przez ten niski ryczący dźwięk przebijał się inny, delikatny i melodyjny – jak gdyby dzwonienie miniaturowych trybików i dźwigienek jakiejś delikatnej maszynerii z brązu. Składała się z mnóstwa mechanizmów bardzo niepodobnych do siebie: tykały delikatnie z różną prędkością. Dzwonienie wydawało się zadziwiająco sensowne – prawie je rozumiałem, jak jakieś starożytne pismo.

Potem zdarzyło się coś, o czym Puszkin nie wspomniał. Ciśnienie w mojej głowie przemieściło się do tyłu i jakby miękko wtłoczyło tył mojej czaszki do samego jej środka – jakieś rozłączone części mego mózgu, o których nie wiedziałem, że są rozłączone, wygięły się, złączyły ze sobą i nawet jakby się zatrzasnęły, trwale łącząc się zaczepami ze sobą.

Rozumiem, że zabrzmi to nieco dziwacznie, ale tak właśnie było. Rozumiem także, dlaczego Puszkin zachowuje milczenie: spróbujcie znaleźć stosowne porównanie dla takiego wstrząsu (przychodzi mi na myśl angielskie słowo, ale nie mogę przecież imputować go naszemu rosyjskiemu prorokowi – konspirolodzy by mnie zadziobali). Pretensji do Puszkina nie mam. Nie warto jednak – moim zdaniem – traktować wiersza jako „zwierciadła epoki”.

I właśnie po tym utajnionym przez Puszkina wstrząsie zdarzyła się rzecz najciekawsza. To niewyobrażalnie jaskrawe, szybkie i pstrokate, co majaczyło przed moimi oczami, naraz weszło w synchron z dzwoniącym szumem w moich uszach. Stało się jedną całością, dokonało kilku niewyobrażalnych pulsacji, z których każda zmuszała mnie do zgonu i zmartwychwstania przy błyskach i grzmotach (nie usiłuję nawet opisywać tego zjawiska dokładnie, ponieważ normalny człowiek wyłączy się o wiele wcześniej, nim samo odczucie stanie się możliwe).

Potem, po upływie miliardów lat, kiedy zdążyłem już zapomnieć kim jestem (a właściwie kiedy zdążyłem przypomnieć, że nigdy tego nie wiedziałem) wszystko znów stało się jedną całością.

Pierwszym odczuciem była ulga.

Mój plan się powiódł – spowodowane przez przymusowe jasnowidzenie męki ustały. W moim wnętrzu wiedza wszystkiego o wszystkim wyzerowała się samoczynnie, równoważąc zewnętrzną presję takim samym ciśnieniem wewnętrznym. Łódź przyjęła balast i wyrównała się bez groźby wywrócenia. Teraz mogłem spokojnie rozejrzeć się dokoła, nie obawiając się wycelowanych we mnie informacyjnych strzał i sztyletów.

Zamiast jednego problemu pojawił się jednak inny.

Znacie na pewno takie intelektualne zagadki: kartka papieru gęsto pokryta zygzakami i plamami z napisem: „znajdź na rysunku młodą kobietę z wachlarzem”. Kiedy ją w końcu znajdujesz, nie rozumiesz, dlaczego nie widziałeś jej na samym początku – i już nie potrafisz przestać jej widzieć.

Coś podobnego przydarzyło się właśnie mnie, tylko zamiast kobiety z wachlarzem do mego umysłu wdarł się cały wszechświat – zachybotał się kilka razy i znieruchomiał.

W niepojęty sposób opierał się… na mnie samym. Jakby cały świat był ogromnym rozrysowanym talerzem, którego spód balansował na wierzchołku stożka, a ten stożek tworzył mój umysł. Jak tam dalej u Puszkina?

„Jam pojął sfer niebieskich drganie, 

I jak wzlatują w górę duchy,

I czem są płazów morskich ruchy 

I ziół powolne wyrastanie”.

(przekł. Michała Metelickiego)

I znów wszystko się zgadza.

Pozostaje tylko rozszyfrować, co poeta miał na myśli.

Odczuwałem wszechświat jako ogromną równowagę chwiejną, na którą jakby oddziaływała nie jedna wola, lecz dwie, dwa różne symbole znaczeniowe. Oddziaływały z takim wysiłkiem i mocą, że niebo aż zadrżało w konwulsjach. W rzeczywistości jednak w świecie istniała ogromna mnogość różnych rodzajów woli, o różnych ukierunkowaniach. Każda z nich nie chciała niczego wiedzieć o pozostałych. Wszystkie razem tworzyły dwa przeciwstawne, zderzające się ze sobą potoki.

Jeden z nich chciał istnieć, drugi – nie chciał. Dokładniej mówiąc, chciał nie istnieć. Rozpoczęły ze sobą walkę na śmierć i życie: zwierały się, spalały, wymrażały i ponownie powstawały z siebie nawzajem, jak tylko jeden z nich zgęstniał w stopniu dostatecznym. Jeżeli widzieliście kiedykolwiek wschodnie symbole „jin” i „jang”, to właśnie one figurowały na kosmicznym talerzu.

Na dole dodano morza i góry, lasy i rzeki oraz miriady żyjących w nich stworzeń, na górze – niebo z gwiazdami. Dalej zaczynał się kosmos. Rozprzestrzeniał się na wszystkie strony, urządzony właśnie tak jak uczą w szkole, lecz od razu odczułem jego, powiedzmy, nieobowiązujący charakter.

Świat, który na mnie się zwalił, okazał się prawdziwie biblijny. Składał się z wody i twardego gruntu, które chociaż przemyślnie wyginały się w kulę ziemską, to sama planeta Ziemia – w pełnej zgodności z nauką kościelnych obskurantów – pozostawała płaska. Jak to było możliwe? Świadomość opierająca się na tym twardym gruncie odbierała go jako płaszczyznę, okrągłą kulą natomiast mogła zostać wtedy tylko, kiedy przestawała być twardym faktem pod nogami i stawała się błękitnym zjawiskiem w iluminatorze stacji kosmicznej. Nawet w iluminatorze jednak błękitniała już nie sama Ziemia, lecz po prostu jej wizualizowana koncepcja.

Środkiem wszechświata okazała się rzeczywiście Ziemia. Wszystkie słońca, gwiazdy, galaktyki, kwazary i inne czarne dziury stanowiły tylko istniejącą w świecie możliwość i im dalej ode mnie znajdowała się ta możliwość, tym mniej realnie wyglądała.

Na pewno wyrażam się nie w pełni naukowo – lub wcale nienaukowo – lecz po prostu usiłuję opisać realia, jakimi je odczuwałem, kiedy zostałem Kiklopem. Tak samo chyba odbierali je wszyscy poprzedni Kiklopowie, dlatego też jasnowidzenie ludzkie nigdy nie konfliktowało z najbardziej nawet obskuranckim wizerunkiem świata.

Mój świat składał się nie z przedmiotów, lecz z niestałych, ciągle zmieniających się możliwości. I jeśli możliwość podłogi pod mymi stopami wynosiła całe sto procent (z wyjątkiem jakiejś znikającej minimalnej wielkości, którą można pominąć), to już możliwość niekończących się katastrof przestrzeni, które potwornymi wodospadami podążały do tyłu, do początku czasu (tak odczuwałem najstarsze i najdalsze obiekty kosmiczne), wynosiła zero (plus jakaś tam nieskończenie mała wielkość, którą również można było pominąć).

Możliwość, o której teraz rozprawiam, jest czysto życiowa, bytowa i praktyczna. Nie było sposobu na odczucie dowolnej z tych lamp kosmicznych jako punktowego reflektora w niebie i elementu boskiego planu, nawet z długachnymi i skomplikowanymi danymi naukowo-technicznymi, lecz jako coś innego. Obiekt taki istniał nie w moim świecie, lecz w jego hipotetycznej przeszłości, skąd dolatywało światło – to znaczy był czymś w rodzaju szkieletu dinozaura namalowanego na niebie dla ozdoby.

W rzeczywistości to wszystko było całkowicie nierealne – aczkolwiek elementy nierealności współistniały ze sobą bezbłędnie i dokładnie i na zrozumienie tych wszystkich skamielin świetlnych nie starczyłoby ludzkiego życia. To, co zrozumiałem na temat kosmosu, można byłoby sformułować w przybliżeniu następująco: realność wykopaliskowych obiektów kosmicznych jest odwrotnie proporcjonalna do sześcianu odległości do nich.

Można i do kwadratu. Po prostu sześcian mi się bardziej podoba, ponieważ jest praktyczniejszy w życiu codziennym. Real, jak wie każdy mieszczuch, to jest to, z czym możemy kiedyś się zderzyć.

Na tym koniec z ustępstwami na rzecz światopoglądu naukowego. Zrozumiałem od razu: obskuranci religijni mieli rację – Bóg najpierw ujrzał przed sobą czarne lustro ze swoim odbiciem, potem na jego powierzchni ukazały się jakby pofalowania, które stały się wodą, po czym pojawił się twardy grunt.

Wtedy dopiero On narysował nad tym światem całą sferę niebiańską z jej prawami, historią, szybkością światła, czerwonym przesunięciem, niebieskim promieniowaniem oraz mumiami laureatów Nobla, wiecznie lecącymi w mgławicę alzheimera poprzez zwijającą się przestrzeń gasnącego umysłu. Narysował tak, że Ziemia stała się po prostu drobinką pyłu w całym potoku.

Nasz Bóg, jeżeli istnieje, fizykiem nie jest.

Nasz Bóg – to raczej artysta i wielki żartowniś. By nie rzec chuligan z zespołu „Wojna”, który stworzył wszechświat po to, by napisać na nim brzydkie słowo.

Każdy z Jego żartów stanowi przeszkodę nie do przejścia dla kogoś, kto usiłuje poznać Go poprzez fizykę – i w tym zawiera się, moim zdaniem, szczególnie okrutny sarkazm. Ponieważ dotrzeć do Niego można i poprzez drzwi fizyki, tylko że lot do ich klamki potrwałby piętnaście miliardów lat świetlnych – pod warunkiem że potrafimy rozpędzić się do szybkości światła.

Co więcej, Bóg nie tylko jest żartownisiem. On sam jest żartem. Ponieważ w realu, ale nie tym, który świeci się w czarnym planetarium nad naszymi głowami, lecz w prawdziwym, w stosunku do którego cały widzialny świat jest tylko chwiejnym cieniem, powstają i pękają bańki ogromnej liczby światów. Każdy z nich ma swego Boga, nad każdym rozpięto czarny baldachim swego kosmosu z zadziwiającymi starymi wyszywankami, spośród których nie znajdziemy dwóch jednakowych.

Nie chodzi o to, jak urządzony jest kosmos i czy Bóg jest wszechwładny, lecz o to, że każdy z takich wszechwładnych i wszechpotężnych bogów – pozwolę sobie sięgnąć do współczesnego żargonu naukowego – jest po prostu kacykiem mikroskopijnej jedenastowymiarowej bańki, potajemnie rozdętej do wielkości trójwymiarowego iluzorycznego wszechświata, którego sumaryczna energia równa się zeru. Niezliczona liczba takich bogów i tworzonych przez nich wszechświatów rodzi się i zanika co sekundę w każdym milimetrze sześciennym szansy i każda taka banieczka zawiera swoją nielegalną wieczność. Widzimy niekończący się rój Jehowych i tworzonych przez nich kosmosów. Każdy Jehowa jest unikatowy i każdy głośno chichoce. Wystarczy jednak trochę pozezować – znikają co do jednego.

Wszystkie wieczności i ich panujący kroczą jedną i tą samą nieodgadnioną drogą – nie pozwolono mi jednak skoncentrować na niej swego wzroku i majaczący na peryferiach świadomości domysł o istnieniu takiej drogi jest tym właśnie jedynym sposobem jej poznania.

Wszystko to pozostaje narysowane na niebie, w naszym świecie natomiast ważne jest, co dzieje się tu i teraz. Wszystko inne – to dekoracje. Wszechświat istnieje w nas i tylko w nas. Wszystkie galaktyki i kwazary, przesunięcia i dziury, aniołowie i bogowie istnieją nie gdzieś tam sobie, lecz właśnie tu. Jeżeli zniknie człowiek, zniknie i wszechświat. Może i pozostaną inne, ale już nie z nami i nie dla nas.

Wszystko to w ułamku sekundy przemknęło przez mój zaszokowany umysł. Roześmiałem się, potem zapłakałem, potem zaśmiałem się znów.

To właśnie była ta konwulsja niebios.

„I jak wzlatują w górę duchy,

I czem są płazów morskich ruchy

 I ziół powolne wyrastanie”.

Tak jest. Pod całkiem realnym, lecz dekoracyjnym kosmosem pojawił się talerz świata – ogromny jin – jang, o którym już wspominałem. Dwie jego zwalczające się nawzajem żywe siły składały się z mnogości przeciwstawnych rodzajów woli, nieskończenie potężnych i ledwo wyczuwalnych – poczynając od bogów i kończąc na pożerających się nawzajem pierwotniakach. Każda taka wola, nawet najdrobniejsza, zawierała w sobie całe konwulsyjnie drgające niebo.

Najbardziej zdumiewa to, że marna egzystencja dowolnego „powolnie wyrastającego zioła”, którego nawet mrówka nie zaszczyci swoją uwagą, zawierało w sobie niewyobrażalne zmagania największych aniołów i demonów świata. Było jakby odejmowaniem dolnej przepastnej próżni od górnej – wtedy mikroskopijna różnica między nimi stawała się właśnie „marną egzystencją”. Dotyczyło to też całego świata ożywionego.

Kiedy jakaś samotna, biedna i zapomniana przez wszystkich staruszka szlocha w swoim nędznym zakamarku – zrozumiałem z niezmierną czcią – cała ogromna niewymierność skręca się w konwulsjach i płacze razem z nią i to jest najbardziej zadziwiające i zaprawdę bosko przerażające.

Nie pojmowałem, po co ta siła posiadła moją duszę, ukazała mi coś, czego raczej nie powinien oglądać żaden śmiertelnik. Potem równowaga świata, który utrzymywałem na gwoździu swego umysłu, nieco się zachwiała – i naraz zrozumiałem.

CIOS PARASOLKĄ

Na ogromnym kosmicznym talerzu często zdarzało się, albo mówiąc dokładniej pęczniało i miało się wydarzyć – nie rozumiałem wtedy, że oglądam przyszłość – jakieś zajście, zakłócające ogólny porządek stworzenia świata. Z niewiadomych powodów, zawsze jedno.

Najpierw ta jednostkowość wydawała mi się zdumiewająca, lecz po przemyśleniu tego faktu, przestałem się dziwić. Każda przecież równowaga, kiedy dochodzi do jej zakłócenia, przesuwa się w jakąś jedną konkretną stronę, a nie we wszystkie naraz. Niemniej jednak, wyglądało to dziwnie.

Nie mówię tu o równowadze fizycznej, lecz o bilansie tych samych żywych rodzajów woli, stanowiących całą różnorodność świata ludzi. Na szczęście, nie odpowiadałem za inne sfery realu.

Świat ludzi trwa, ponieważ ich egoistyczne i bezmyślne działania skierowane na realizację własnych celów w zadziwiający i całkiem anegdotyczny, przy pobieżnym spojrzeniu, sposób neutralizują się i kompensują nawzajem.

Strumień naszej historii składa się nie ze świadomych działań „podmiotów” podążających do wyznaczonego sobie celu, lecz z przeplatania się miriadów związków przyczynowo-skutkowych nieskończenie starych, całkowicie bezsensownych w swej pstrokaciźnie, a mimo to sterujących biegiem życia. W tych związkach, nazwanych przez Hindusów karmą, mimo ich niedorzeczności, nie ma najmniejszej przypadkowości, ponieważ rozwijają i kontynuują impuls, który dał kiedyś początek naszemu światu.

W każdym skomplikowanym systemie zdarzają się czasem usterki i zachwiania. Na szczęście, prawie zawsze można je skorygować, podobnie jak to czynimy, utrzymując równowagę podczas jazdy na rowerze czy łyżwach.

Czułem delikatną równowagę ludzkiego świata, podobnie jak linoskoczek w cyrku, który jednocześnie utrzymuje na nosie laskę i żongluje kręglami – tylko że na moim nosie spoczywał cały ten cyrk i nie widzowie patrzyli na mnie, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, tylko ja na nich. Kiedy następowało zachwianie równowagi, co zdarzało się prawie codziennie, moja uwaga kierowała się na ten punkt na widowni, gdzie to się zdarzyło, a wszystko inne znikało w cieniu. Wiedziałem, co mam czynić, nawet nie wnikając w sens wydarzenia.

Spróbuję wyjaśnić, o co mi chodzi na zrozumiałym dla wszystkich umownym przykładzie – o realnych przypadkach swej interwencji opowiadać nie mogę, gdyż nie pozwala mi na to kodeks zachowania służbowego.

Oglądali państwo zapewne komedie filmowe i nawet filmy grozy, w których wyraźnie występuje wątek przyczynowo-skutkowy. Rzucony, na przykład z balkonu kijowskiego bloku mieszkalnego, niedopałek trafia na kołnierz przekraczającemu jezdnię setnikowi Gawryle. Imię też podaję przypadkowe: u słynnych autorów Ilfa i Pietrowa od „Złotego cielca” któryś z bohaterów pisał „Gawryliadę”, czyli poemat o nieskończenie wielkiej liczbie alternatywnych wyników pierwszej wojny światowej. O tym właśnie mówię.

Gawryło zatrzymuje się i zaczyna czyścić swój kombinezon maskujący. Potrąca go wyskakująca zza rogu na dużej szybkości ciężarówka na zużytych oponach. Skutkiem tego Gawryło tego wieczoru nie wychodzi na trybunę Majdanu, Janukowycz jeszcze na pół roku zachowuje swój mandat, Krym pozostaje ukraiński, Obama nie przezywa Rosji regionalnym bastionem reakcji, a wszystkie pozostałe koła historii, wielkie i małe, pozostają w bezruchu. Kierunek, w jakim przesunie się równowaga świata, zależy od tego, czy niedopałek trafi setnika we właściwym momencie.

Proszę sobie wyobrazić, że z powodu powstałej w świecie nierównowagi do palącego na balkonie mężczyzny, ostatni raz zaciągającego się papierosem na lutowym wietrze, ma zadzwonić załatwiająca pewną rewolucyjną sprawę małżonka. Palacz nie zaciągnie się po raz ostatni i niedopałek poleci w dół przedwcześnie.

Małżonka palacza gotowa wykonać ten fatalny telefon, w rzeczywistości nie smaży pierogów dla bojowników – jak skłamała mężowi – tylko zeszła na dolne piętro, gdzie uprawiała seks z przyjezdnym aktywistą z Tarnopola. Wspomniany aktywista jeszcze może uratować braterstwo narodów słowiańskich, jeśli dokończy swą czynność o pół minuty wcześniej i spóźni się z telefonem…

By tak się stało, żona palacza musiałaby wyglądać mniej pociągająco – musiałaby zamaskować kremem tonizującym siniaka, który jej kilka dni temu nabiła wredna pasażerka w wagonie metra podczas sporu o miejsce Semena Petlury w historii (socjalista uznający od roku 1917 odrębność narodową Ukrainy – przyp. tłum.). Do tego jednak wrednej pasażerce potrzebna byłaby ciężka parasolka z niebieską rączką, absolutnie zbędna normalnemu człowiekowi w Kijowie w lutym.

I tak dalej, bez początku i końca – podobne związki sięgają w przeszłość i przyszłość nieskończenie daleko.

Kiedy czułem, że delikatna równowaga świata lada chwila się zachwieje, musiałem znaleźć i naprawić usterkę jak najwcześniej. Na przykład w momencie, kiedy wybierająca się w podróż metrem wredna istotka myśli, patrząc na parasolkę: „brać czy nie brać?”.

Nie muszę wiedzieć, do czego potrzebna jej jest parasolka w lutym. Nie musiałem też dociekać politycznych przekonań setnika lub wnikać w stosunki wzajemne palacza balkonowego z jego żoną. Nic mi do tego, jakie kobiety podobają się tarnopolskiemu aktywiście. Sprasowana do niemożliwości natychmiastowa diagnoza istoty rzeczy podpowiadała: wredna obywatelka w mieście Kijów rozmyśla, czy zabierać ze sobą parasolkę – z tego w przyszłości może zrodzić się wiele niespodzianek. Jeżeli włoży parasolkę do torebki, świat będzie taki, a nie inny. Jeżeli nie – stanie się inny, ale już nie taki.

Usterka w systemie mogła nagle się objawić w tym właśnie momencie. Naprawić ją można byłoby i potem, na tysiące różnych sposobów: poprzez tarnopolskiego aktywistę, z pomocą palacza, z użyciem kierowcy ciężarówki oraz z wykorzystaniem mnóstwa innych wplecionych w tę historyjkę trajektorii i tras dojazdowych, łącznie z postacią samego setnika Gawryły. Całe grona możliwości powstawały w moim nacelowanym w przyszłość umyśle. Widziałem je w warstwach i frakcjach – lekkich i ciężkich. Lekkie nie pozostawiały za sobą zafalowań na powierzchni, ciężkie i wielkie natomiast tworzyły nowe problemy, które znów należało rozwiązywać – nazywałem to „wytłumianiem fali”.

Nic nie wiedziałem o związku parasolki z Krymem, chociaż przy dobrych chęciach mogłem prześledzić wszystkie warianty przyczynowo-skutkowe. Nie uczyniłem tego. Czułem tylko instynktownie, że najłatwiej jest uchronić równowagę świata przy odpowiedniej pracy nad zupełnie nieznaną mi panią i jej parasolką. Nie wpatrywałem się w przyszłość bez potrzeby, ponieważ wszechwiedza była męcząca.

Do jakiego stopnia męcząca mógł zrozumieć tylko Kiklop. Przypomina mi się demon ze starego horroru – filmu „Zrodzony z piekła”, którego głowę i twarz usiano małymi ostrymi gwoździkami sterczącymi wprost ze skóry. Powodowały zapewne niesamowity ból przy najmniejszym nawet dotknięciu. Gdyby te gwoździe wychodziły nie ze skóry, lecz z obnażonego mózgu i podłączono je do przewodów elektrycznych, porównanie byłoby jeszcze dokładniejsze.

Mój dar był zbyteczny. Mogłem wejść w kierowcę ciężarówki, w palacza, w jego żonę, we wredną panią z parasolką, lecz byłoby to równoznaczne z przetrząsaniem niewyobrażalnie wielkiego stogu siana już po znalezieniu przysłowiowej igły – wtedy kiedy mój radar wskazywał mi coraz to nowe igły do wyciągnięcia.

Dlatego też dostałem pewnego rodzaju odcisku na swojej wszechwiedzy. Oko ludzkie ma taki punkt zwany „ślepą plamką”, czyli strefę naprzeciw nerwu wzrokowego, której nie odbiera. Wytworzyło mi się coś zbliżonego do takiej plamki. Zakrywała prawie całą strefę możliwego odbioru, oprócz części zagrożonej nierównowagą. Mogłem nie zwracać uwagi na wszystko inne. Gdyby nie ta szczęśliwa okoliczność, po prostu postradałbym zmysły.

Odczuwałem ten przyszły brak równowagi jako pęczniejący na światowym talerzu wrzodzik i usiłowałem zdusić go w zarodku, lecz wrzodzik – po odczekaniu – usiłował wyskoczyć w innym miejscu. Można było uważać wszystkie wrzodziki za różne, lecz mnie się z jakiegoś powodu wydawało, że jest to jeden i ten sam błądzący wrzód, po kolei testujący wytrzymałość różnych punktów naszego globu.

Dlatego też, nie bacząc na ogrom przeżywanych przeze mnie zdarzeń, moja funkcja praktyczna pozostawała dość skromna. Ponadto odpowiadałem nie za cały wszechświat i nawet nie za cały świat ludzi, lecz tylko za niewielki jego odcinek, który pokrywał się geograficznie z obszarami rosyjskojęzycznymi. „Ogniste słowo”, o którym powiem za chwilę, wiąże się w określony sposób z językiem – po rosyjsku moje dobre perswazje słyszano lepiej.

Zdarzało mi się korygować zniekształcenia powstające i poza wspomnianymi obszarami, z czego wysnułem wniosek, że Kiklopów na świecie musi być co najmniej kilku i czasem dublują się nawzajem. Zobaczyć innych nie byłem w stanie, z czego wnioskowałem, że moje jasnowidzenie ma swoje granice.

Później okazało się, że granice te realnie istnieją i są znacznie węższe, niż pierwotnie zakładałem.

OGNISTE SŁOWO

„Prorok” Puszkina kończy się następująco:

„<Proroku, powstań z życiem nowem!

Niech duch mój, co w twym sercu płonie,

 Ognistem w świat wybuchnie słowem,

 Palącem serca w ludzkiem łonie!>”.

(przekł. Michał Metelicki)

Wypełniająca mnie wola nakazywała jednoznacznie, by świat ludzi pozostawał w równowadze, to znaczy rozwijał się zgodnie ze swym pierwotnym planem. Kiedy na drodze realizacji tego planu powstawały przeszkody – wyczuwałem je od razu – do moich zadań należało ich usuwanie. Opowiadałem już dostatecznie dużo o samym problemie, natomiast nie mówiłem nic o sposobie jego rozwiązywania.

Nie