Rzeka świadomości - Oliver Sacks - ebook + książka

Rzeka świadomości ebook

Oliver Sacks

3,9

Opis

„Każda strona tej książki przypomina nam, jak utalentowanym i błyskotliwym gawędziarzem był

Oliver Sacks”.

„Wall Street Journal”

Olivera Sacksa, u którego naukowa dociekliwość szła w parze z talentem do snucia

pasjonujących opowieści, czytelnicy kochają za jego książki o niezwykłych przypadkach

neurologicznych (Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem, Przebudzenia, Antropolog na

Marsie), które dziś są już znanymi zaburzeniami, takimi jak autyzm, zespół Tourette’a, ślepota

twarzy, zespół sawanta. Jednak nie każdy wie, że Sacks dysponował nie tylko głęboką znajomością

literatury i medycyny, ale także wszechstronną wiedzą botaniczną, zoologiczną, chemiczną,

psychologiczną, filozoficzną, świetnie znał też historię nauki. Rzeka świadomości w pełni pokazuje

tę erudycję, ale przede wszystkim potwierdza jego zdolność do niezwykłych skojarzeń, radość,

jaką czerpał z nauki, a także bezkresne zaangażowanie się w wielki projekt badawczy: Co czyni

nas ludźmi?

Niekonwencjonalne punkty widzenia, które proponuje autor, oraz dobrze znane kwestie,

umieszczone jednak w zaskakującej perspektywie, od Darwina i natury ewolucji, przez

pojmowanie czasu, na istocie świadomości kończąc to główne zalety tej fascynującej naukowo i

okraszonej subtelnym poczuciem humoru książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 223

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (45 ocen)
10
21
14
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bobereg

Całkiem niezła

Jak dla mnie dosyć nierówna. Miejscami pełna ciekawych rozmyślań, miejscami bardziej przypomina opis historii danego zagadnienia czy postaci. Myślałam, że to książka poświęcona świadomości ale to bardziej strumień świadomości autora. Nie dorasta do pięt innym pozycjom autora jak "Mężczyzna który pomylił żonę z kapeluszem" albo "Halucynacje" których czytanie od początku do końca było czystą przyjemnością.
00

Popularność




Oliver Sacks Rzeka świadomości Tytuł oryginału The River of Consciousness ISBN Copyright © 2017, The Estate of Oliver SacksAll rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2018 Redakcja Zofia Domańska Projekt graficzny okładki www.studio7a.pl Opracowanie graficzne i techniczne Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Bobowi Silversowi

Przedmowa

Dwa tygodnie przed śmiercią, w sierpniu 2015 roku, Oliver Sacks nakreślił zarys Rzeki świadomości, ostatniej książki, którą chciał nadzorować, i zobowiązał naszą trójkę do przygotowania jej do publikacji.

Jednym z głównych katalizatorów powstania tej książki było zaproszenie, które Sacks otrzymał w roku 1991 od holenderskiego reżysera filmowego, do udziału w dokumentalnej serii telewizyjnej noszącej tytuł A Glorious Accident. W ostatnim odcinku sześciu naukowców, fizyk Freeman Dyson, biolog Rupert Sheldrake, paleontolog Stephen Jay Gould, historyk nauki Stephen Toulmin, filozof Daniel Dennett oraz dr Sacks, zebranych przy stole, miało omawiać kilka najbardziej interesujących kwestii, jakie napotkała nauka: pochodzenie życia, sens ewolucji, naturę świadomości. W trakcie ożywionej dyskusji jedno było jasne: Sacks potrafił płynnie poruszać się w każdej z tych dyscyplin. Jego wiedza nie ograniczała się do neurologii czy medycyny — pasjonowały go problemy, idee i pytania wszystkich nauk. Ta rozległa wiedza i pasja decydują o perspektywie tej książki, w której autor zastanawia się nad naturą nie tylko ludzkiego doświadczenia, ale także całego życia (łącznie z życiem botanicznym).

W Rzece świadomości zajmuje się ewolucją, botaniką, chemią, medycyną, neurologią i sztukami plastycznymi, a także przywołuje swoich największych bohaterów naukowych i twórczych, przede wszystkim Darwina, Freuda i Williama Jamesa. Pisarze ci towarzyszyli Sacksowi od najmłodszych lat i znaczną część jego pracy można uważać za rozbudowany dialog z nimi. Podobnie jak Darwin, był bystrym obserwatorem, który namiętnie gromadził najróżniejsze przykłady, a wiele z nich pochodziło z jego rozległej korespondencji z pacjentami i kolegami. Podobnie jak Freud, starał się zrozumieć ludzkie zachowanie w jego najbardziej tajemniczych przejawach. I podobnie jak James — chociaż podejście Sacksa jest teoretyczne — w rozważaniach nad czasem, pamięcią i twórczością skupia się przede wszystkim na swoim niepowtarzalnym doświadczeniu.

Doktor Sacks pragnął zadedykować tę książkę swojemu wydawcy, mentorowi i przyjacielowi od ponad trzydziestu lat, Robertowi Silversowi, który pierwszy publikował w „New York Review of Books” niektóre z zamieszczonych tu tekstów.

Kate Edgar, Daniel Frank, Bill Hayes

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Darwin i znaczenie kwiatów

Wszyscy znają kanoniczne opowieści o Karolu Darwinie: dwudziestodwulatek zaciąga się na pokład „Beagle‘a”, statku płynącego na koniec świata; Darwin w Patagonii; Darwin na argentyńskich pampasach (gdzie udaje mu się schwycić na lasso nogę własnego konia); Darwin w Ameryce Południowej, gdzie zbiera kości wielkich wymarłych zwierząt; Darwin w Australii — ciągle jeszcze gorący wyznawca religii — osłupiały na widok kangura („Z całą pewnością do rzeczy musieli się zabrać dwaj różni stwórcy”). I oczywiście Darwin na Galapagos, gdy obserwując różnice między ziębami na każdej wyspie, doznaje prawdziwie sejsmicznego wstrząsu, gdy zaczyna rozumieć, że żywe organizmy mogą ewoluować — co ćwierć wieku później zostanie ogłoszone w książce O powstawaniu gatunków drogą naturalnego doboru.

Historia, której punktem szczytowym jest listopad 1859 roku, gdy Darwin publikuje O powstawaniu gatunków, ma swego rodzaju elegijne post scriptum: obraz starego i schorowanego Darwina, który podczas dwudziestu kilku pozostałych mu jeszcze lat życia krząta się po ogrodzie w Down House, nie mając żadnego konkretnego planu czy celu — ot, napisze jedną książkę, może drugą, ale jego główne dzieło zostało już zrealizowane.

Tymczasem trudno o obraz bardziej odległy od prawdy. Darwin — w dalszym ciągu niezwykle wrażliwy na wszelką krytykę i poszukujący kolejnych dowodów wspierających jego teorię doboru naturalnego — nadzorował pięć edycji O powstawaniu gatunków. Rzeczywiście po 1859 roku mógł był się wycofać (czy powrócić) do swego ogrodu i swoich szklarni (działka otaczająca Down House miała ogromne rozmiary i znajdowało się na niej pięć szklarni). Ale dla niego były to istne machiny wojenne, z których wyrzucać chciał najcięższe pociski dowodowe przeciwko wszelkim sceptykom. Opisy roślin i ich niezwykłych struktur oraz zachowań, które trudno byłoby przypisać konkretnemu planowi twórczemu, stanowią dowody przemawiające za ewolucją i doborem naturalnym, nieporównanie większe niż te przedstawione w O powstawaniu gatunków.

O dziwo, nawet badacze Darwina poświęcają stosunkowo niewielką uwagę jego pracom botanicznym, aczkolwiek stały się one tematem sześciu książek i siedemdziesięciu kilku artykułów. Dlatego Duane Isely w swej wydanej w 1994 roku książce One Hundred and One Botanists pisze, że chociaż:

Napisano o Darwinie więcej niż o którymkolwiek innym z żyjących biologów, [...] z rzadka jest on przedstawiany jako botanik. [...] Wszystkie darwiniana wspominają, rzecz jasna, o jego badaniach nad roślinami, ale robią to mimochodem, trochę tak, jakby chciały powiedzieć: „No cóż, wielki człowiek musi także odrobinę się zabawić”.

Tymczasem Darwin z ogromnym podziwem odnosił się do flory. („Zawsze z najwyższą przyjemnością lokowałem rośliny wysoko w skali zorganizowanych istot”, pisał w swojej autobiografii). Dojrzewał w rodzinie botanicznej — jego dziadek, Erasmus Darwin, napisał długi, dwutomowy poemat zatytułowany The Botanic Garden, sam zaś Karol wyrastał w domu, którego rozległe ogrody pełne były nie tylko kwiatów, lecz także różnorodnych jabłoni krzyżowanych po to, aby zwiększyć zbiory. Jedyne wykłady, na które Darwin pilnie uczęszczał jako student uniwersytetu w Cambridge, stanowiły wykłady botanika, Johna Stevensa Henslowa — i to właśnie Henslow, zorientowawszy się w niezwykłych zdolnościach studenta, zarekomendował go na wyprawę na „Beagle‘a”.

To Henslowowi Darwin wysyłał bardzo dokładne listy pełne obserwacji fauny i flory, a także geologii miejsc, które odwiedzał. (Listy te, wydrukowane i krążące z rąk do rąk, zapewniły Darwinowi sławę w środowisku naukowym, zanim jeszcze „Beagle” powrócił do Anglii). I to właśnie dla Henslowa Darwin, będąc na Galapagos, sporządził szczegółową kolekcję wszystkich roślin i kwiatów, podkreślając, że na różnych wyspach archipelagu ten sam gatunek może występować w odmiennych postaciach. Stało się to jednym z głównych dowodów na ewolucję, a także na rolę uwarunkowań geologicznych w różnicowaniu się gatunków.

W istocie, jak zauważył David Kohn w znakomitym artykule z 2008 roku, kolekcja roślin zebranych przez Darwina na Galapagos, licząca ponad dwieście pozycji, stanowiła „najbardziej inspirującą kolekcję żywych organizmów w całej historii nauki”. Miała się ona stać najwyrazistszym przedstawionym przez Darwina dowodem na ewolucję gatunków na tych wyspach.

(Tymczasem kolekcjonowane przez Darwina ptaki nie zawsze były właściwie zidentyfikowane czy opisane wraz z podaniem wyspy, z której pochodziły, i dopiero po jego powrocie do Anglii John Gould, korzystając z kolekcji zebranych przez towarzyszy podróży Darwina, uporządkował zbiory).

Darwin blisko zaprzyjaźnił się z dwoma botanikami: Josephem Daltonem Hookerem z Kew Gardens oraz Asą Grayem z Harvardu. Hooker zbliżył się do Darwina w latach czterdziestych — tylko jemu Darwin pokazał pierwszy szkic swojej pracy o ewolucji. Asa Gray zaś dołączył do grona zaufanych towarzyszy Darwina w latach pięćdziesiątych XIX wieku. Darwin z rosnącym entuzjazmem pisał do nich obu o „naszej teorii”.

Chociaż sam chętnie nazywał siebie geologiem (napisał trzy książki geologiczne oparte na obserwacjach zebranych podczas podróży na „Beagle‘u” i wysunął niezwykle oryginalną teorię pochodzenia atoli koralowych, która eksperymentalnie została potwierdzona dopiero w drugiej połowie XX wieku), to jednak z naciskiem podkreślał, że nie jest botanikiem. Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy było to, że botanika (pomimo znakomitych pierwocin w początku XVIII wieku za sprawą Vegetable Staticks Stephena Halesa, książki pełnej fascynujących eksperymentów z zakresu fizjologii roślin) pozostawała ciągle jeszcze niemal całkowicie dyscypliną opisową i taksonomiczną: rośliny identyfikowano, klasyfikowano i nazywano, ale ich nie badano. Darwin był przede wszystkim badaczem pytającym o „jak” i „dlaczego” odnośnie do struktur roślin oraz ich zachowań, a nie tylko o „co”.

Botanika nie była jedynie hobby dla Darwina — jak dla wielu osób w epoce wiktoriańskiej; w jego przypadku badanie roślin zawsze było połączone z głęboko teoretycznym celem, ten zaś wiązał się z ewolucją i doborem naturalnym. Wyglądało to tak, jak opisał jego syn, Francis: „Miało się wrażenie, że napełnia go teoretyczna moc, która gotowa jest wpłynąć w każdy kanał, gdzie pojawi się najdrobniejsza przeszkoda, aby żaden fakt nie pozostał na uboczu strumienia teorii”, a strumień płynął w obu kierunkach, gdyż — jak często mawiał sam Darwin — nie można być dobrym „obserwatorem”, jeśli nie jest się dobrym teoretykiem.

W XVIII wieku szwedzki przyrodnik Karol Linneusz wykazał, że rośliny mają organy płciowe (słupki i pręciki), i na tym oparł swoją klasyfikację ich. Tymczasem niemal powszechnie wierzono, że rośliny rozmnażają się drogą samozapylenia, inaczej bowiem dlaczego każdy kwiat miałby organy męskie i żeńskie? Linneusz nie zamierzał zmieniać tego przeświadczenia, gdyż odmalował kwiat jako sypialnię z dziewięcioma pręcikami i jednym słupkiem, w której jedna dama otoczona była przez dziewięciu wielbicieli. Podobny pomysł pojawił się w drugim tomie książki dziadka Darwina, Botanic Garden, zatytułowanym The Loves of the Plants. W takiej to atmosferze dojrzewał młody Darwin.

Ale rok czy dwa lata po powrocie „Beagle‘a” Darwin czuł się zmuszony — z racji teoretycznych — zakwestionować ideę samozapłodnienia. W roku 1837 zapisał w notatniku: „Czy rośliny, które mają organy męskie i żeńskie, nie doznają jednak wpływu innych roślin?”. Jeśli rośliny miałyby ewoluować, rozumował, nieodzowne wydawało się zapłodnienie krzyżowe, w innym bowiem przypadku nie mogłaby się pojawić żadna modyfikacja, a świat ugrzązłby w jednej, samoodtwarzającej się roślinie zamiast w niebywałym bogactwie gatunków. Na początku lat czterdziestych XIX wieku Darwin zaczął testować swoją teorię, rozcinając mnóstwo kwiatów (pośród nich azalii i rododendronów) i pokazując, że wiele z nich wytworzyło strukturalne rozwiązania, które miały zapobiec samozapłodnieniu albo przynajmniej je zminimalizować.

Dopiero jednak po opublikowaniu dzieła O powstawaniu gatunków w roku 1859 Darwin mógł całą swoją uwagę poświęcić roślinom i o ile wcześniejszą pracę botaniczną prowadził jako obserwator i kolekcjoner, o tyle teraz eksperymenty stały się głównym narzędziem pozwalającym zdobywać nową wiedzę.

Podobnie jak inni zauważył, że kwiaty pierwiosnka występują w dwóch formach: „igłowej”, z długą szyjką słupka — żeńskiego organu, oraz „strzępkowatej”, krótką szyjką. Uważano, że różnice te nie mają szczególnego znaczenia, jednak Darwin podejrzewał, że jest inaczej, a badając przynoszone przez dzieci kiście pierwiosnków, stwierdził, że stosunek „igieł” do „strzępków” jest dokładnie jak jeden do jednego.

To bardzo pobudziło jego wyobraźnię. Stosunku jeden do jednego można oczekiwać w przypadku gatunków, u których formy męskie są oddalone od żeńskich; czy zatem nie byłoby możliwe, że chociaż kwiaty są hermafrodytami, to „długoszyjkowe” znajdują się w procesie stawania się kwiatami żeńskimi, podczas gdy „krótkoszyjkowe” w procesie stawania się formami męskimi? Czy możliwe, że oto miałoby się przed oczyma pośrednie formy ewolucji w działaniu? Była to piękna idea, ale nie udawało się jej utrzymać, gdyż kwiaty o krótkiej szyjce, domniemane męskie, produkowały równie wiele nasion jak długoszyjkowe, „żeńskie”. Dokonywało się tutaj (jak ujął to przyjaciel Darwina, T.H. Huxley) „morderstwo pięknej hipotezy przez obrzydliwe fakty”.

W takim razie jaki sens miała owa różnica szyjek, a także relacja jeden do jednego?

Odkładając na bok teorię, Darwin zwrócił się w stronę eksperymentów. Z wielkim mozołem starał się być zapylaczem, kiedy leżał na brzuchu na trawniku i przenosił pyłki z jednego kwiatu do drugiego: długa szyjka do długiej szyjki, krótka do krótkiej, długa do krótkieji na odwrót. Kiedy pojawiały się nasiona, zbierał je i ważył, stwierdzając, że największy plon pochodził z krzyżówek. Wyciągnął zatem wniosek, że sytuacja z szyjkami różnej długościto rozwiązanie ewoluujące po to, aby ułatwić rozmnażanie, i że krzyżówka zwiększała liczbę oraz odporność nasion (co Darwin nazwał wigorem hybryd). Pisał później: „Nie sądzę, by cokolwiek w moim życiu naukowym dało mi tak wiele satysfakcji jak stwierdzenie znaczenia owej struktury u roślin”.

Chociaż kwestii tej Darwin poświęcał szczególną uwagę (w roku 1877 wydał książkę The Different Forms of Flowers on Plants of the Same Species), to koncentrował się przede wszystkim na tym, w jaki sposób kwitnące rośliny same się przystosowują, aby wykorzystać owady jako czynnik ich zapłodnienia. Dobrze wiedziano, że owady mają upodobanie do szczególnych kwiatów, chętnie je odwiedzają, a opuszczają pokryte pyłkami rośliny. Nikt jednak nie przypuszczał, że ma to jakieś większe znaczenie, przyjmowano bowiem, że kwiaty dokonują samozapłodnienia.

Darwin zaczął żywić podejrzenia wobec tej teorii już w latach czterdziestych, a w latach pięćdziesiątych XIX wieku zatrudnił piątkę swoich dzieci, aby śledziły trasy trzmieli. Wielkim upodobaniem darzył miejscowe orchidee, które rosły na łąkach wokół Down, więc to od nich postanowił rozpocząć. Potem, korzystając z pomocy przyjaciół i korespondentów, którzy przesyłali mu orchidee do zbadania — przy czym szczególną rolę odgrywał tu Hooker, który był teraz dyrektorem Kew Gardens — objął swymi badaniami najróżniejsze rodzaje tropikalnych orchidei.

Praca nad tymi kwiatami posuwała się szybko i sprawnie, toteż w roku 1862 Darwin mógł już wysłać do drukarni rękopis. Książka miała charakterystycznie długi i wyraźnie wiktoriański tytuł: On the Various Contrivances by Which British and Foreign Orchids Are Fertilised by Insects. Nie krył się ze swymi intencjami czy nadziejami, jasno stwierdzając na pierwszych stronach:

W mojej pracy O powstawaniu gatunków podałem tylko najogólniejsze racje dla przekonania, że niemal uniwersalnym prawem przyrody jest fakt, iż bardziej skomplikowane organizmy muszą w pewnym momencie skrzyżować się z innymi organizmami. Chcę tutaj pokazać, że nie twierdziłem tak bez zagłębiania się w szczegóły. [...] W niniejszym traktacie mogę też spróbować pokazać, że badanie organizmów może być równie interesujące zarówno dla tego, kto w pełni jest przekonany o tym, iż ich struktura stanowi efekt działania drugorzędnych praw, jak i dla tego, kto uważa, że najdrobniejszy nawet szczegół ich struktury należy do efektów bezpośredniego postanowienia Stwórcy.

Widzimy oto, jak w niedwuznacznych terminach Darwin rzuca rękawicę, mówiąc: „Jeśli potrafisz, to podaj tutaj lepsze wytłumaczenie”.

Darwin badał orchidee i inne kwiaty, tak jak nikt wcześniej tego nie robił, a w książce poświęconej storczykom zamieścił ogromną liczbę szczegółowych obserwacji — o wiele większą, niż można znaleźć w O powstawaniu gatunków. Wynikało to nie z jego pedantyczności czy obsesyjności, ale z poczucia, że najmniejszy nawet szczegół może się okazać bardzo znaczący. Powiada się czasami, że Bóg mieszka w szczegółach, ale dla Darwina w drobiazgach przejawiał się nie Bóg, lecz dobór naturalny działający przez miliony lat, a ukazujący się w drobiazgach, które zdawały się niezrozumiałe, pozbawione sensu, jeśli nie spoglądało się na nie w świetle historii i ewolucji. Jak pisał jego syn Francis, botaniczne badania ojca

dostarczały argumentów przeciwko tym krytykom, którzy z taką swadą twierdzili, że nie ma najmniejszego sensu badać drobnych struktur, gdyż jest absolutnie niemożliwe, aby rozwinęły się za sprawą doboru naturalnego. Jego obserwacje poczynione na orchideach pozwoliły mu powiedzieć: „Mogę tutaj pokazać znaczenie pozornie nieistotnych krawędzi i rożków — i kto teraz ośmieli się powiedzieć, że badanie tych czy innych struktur nie ma żadnej wartości?”.

W 1793 roku bardzo uważny obserwator, niemiecki botanik Christian Konrad Sprengel w książce The Secret of Nature in the Form and Fertilization of Flowers Discovered wysunął tezę, że zapłodnienie dokonuje się za sprawą pszczół przenoszących pyłek z jednego kwiatu na drugi. Darwin książkę tę wielokrotnie nazywał „wspaniałą”. Chociaż Sprengel był bliski odkrycia zagadki przyrody, to jednak chybił, gdyż uparcie trzymał się przekonania Linneusza, że kwiaty rozmnażają się dzięki samozapłodnieniu, a wszystkie kwiaty jednego gatunku uważał za identyczne co do istoty. To właśnie tutaj Darwin dokonał radykalnego przełomu i rozwikłał tajemnicę kwiatów, pokazując, że te za sprawą swoich szczególnych cech — najróżniejszych wzorów, kolorów, kształtów, nektarów i zapachów, którymi kuszą owady, aby przelatywały od jednego kwiatu do drugiego, a także za sprawą rozwiązań, które zapewniały, iż owad nie opuści kwiatu, zanim nie zbierze z niego pyłku — będącymi sztuczkami, jak to określał, ewoluowały dzięki zapłodnieniu krzyżowemu.

To, co kiedyś wydawało się niewinnym obrazem owadów hasających pomiędzy kolorowymi kwiatami, teraz okazało się prawdziwym dramatem życia, pełnym biologicznej głębi i biologicznego znaczenia. Kolory i zapachy kwiatów były dostosowane do czułków owadów. Pszczoły nęcone są przez kwiaty niebieskie i żółte, natomiast ignorują czerwone, a robią to dlatego, że są ślepe na czerwień. Z drugiej strony ich zdolność widzenia fioletu jest wykorzystywana przez kwiaty, które uciekają się do ultrafioletowych znaczników — w ten sposób ściągają pszczoły do swoich nektarników. Motyle dobrze rozpoznające czerwień zapylają czerwone kwiaty, zaś ignorują niebieskie i fioletowe. Kwiaty zapylane przez latające nocą ćmy są w większości bezbarwne, ale po zmierzchu zaczynają wydzielać zapachy. Z kolei kwiaty zapylane przez muchy, które żerują na rozkładających się substancjach, mogą naśladować obrzydliwą (dla nas) woń zgniłego mięsa.

Darwin po raz pierwszy rzucił światło nie tylko na ewolucję roślin, lecz także na koewolucję roślin i owadów. Dobór naturalny zapewnił więc, że aparat gębowy owadów będzie pasował do struktury preferowanych kwiatów, a Darwinowi szczególną satysfakcję sprawiało czynienie w tym względzie pewnych przypuszczeń. Badając jedną z orchidei rosnących na Madagaskarze, której nektarnikmiał niemal stopę długości, przepowiedział, że zostanie kiedyś znaleziona ćma z trąbką dostatecznie długą, aby móc się dostać do jego dna. Kilka dekad po jego śmierci taką ćmę rzeczywiście odkryto.

O powstawaniu gatunków stanowiło frontalny (aczkolwiek delikatnie przeprowadzony) atak na kreacjonizm, a chociaż Darwin wystrzegał się wyraźniejszych wzmianek w tej książce na temat ewolucji człowieka, to implikacje jego teorii były całkowicie jasne. Szczególnie teza, że człowiek miałby pochodzić od innego zwierzęcia — małpy — wywołała wyjątkowe oburzenie i rozbawienie. Dla większości czytelników kwestia roślin przedstawiała się zupełnie inaczej: te ani się nigdzie nie ruszały, ani niczego nie czuły. Zamieszkiwały swoje królestwo oddzielone od królestwa zwierząt głęboką przepaścią. Ewolucja roślin, jak czuł Darwin, mogła wydawać się mniej istotna czy mniej groźna niż ewolucja zwierząt, dlatego też była łatwiejsza do przyjęcia dla chłodnych, racjonalnych rozważań. W rzeczy samej, jak pisał do Asy Graya: „Nikt inny nie dostrzegł, że głównym celem mojej książki o orchideach był »flankowy atak na nieprzyjaciela«”. Darwin nigdy nie był tak wojowniczy jakjego zwolennik Huxley — nazywany buldogiem —dobrze jednak wiedział, że trzeba stoczyć walkę, iwcale nie zamierzał unikać militarnych metafor.

Niemniej jego książkę o orchideach przenika nie bojowniczość czy polemiczność, lecz czysta przyjemność z tego, co się widzi. Ta radość i entuzjazm biją też z jego listów:

Nie możesz sobie wyobrazić, jak zachwycają mnie orchidee. [...] Cóż za wspaniałe struktury! Piękno adaptacji części wydaje mi się niezrównane. [...] Bogactwo orchidei doprowadziło mnie niemal do szaleństwa.[...] Cudowny kwiat Catasetum, najpiękniejsza orchidea, jaką widziałem. [...] Jakim szczęśliwcem jest ten, kto może przyglądać się tłumom pszczół unoszących wokół Catasetum pyłki na swych grzbietach! W całym mym życiu nie spotkałem bardziej interesującego obiektu niż orchidea.

Darwin do końca życia interesował się zapylaniem kwiatów, a po książce o orchideach przyszła, niemal piętnaście lat później, praca bardziej ogólna: Skutki krzyżowania i samozapładniania w świecie roślin.

Ale rośliny muszą także przetrwać, rozwinąć się i znaleźć (albo stworzyć) niszę w świecie — na tyle korzystną dla nich, aby mogły doczekać momentu rozmnożenia. Darwina równie intrygowały narzędzia i adaptacje pozwalające roślinom na to, aby mogły przetrwać w ich zróżnicowanym i niekiedy zdumiewającym bogactwie sposobów życia — w których jest też miejsce dla organów zmysłowych i zdolności przemieszczania się, podobnych do tych obecnych w świecie zwierząt.

W roku 1860 podczas letnich wakacji Darwin po raz pierwszy zetknął się z roślinami owadożernymi i wręcz się w nich zakochał, co stało się początkiem ciągu badań, których kulminacją było opublikowanie piętnaście lat później pracy Insectivorous Plants. Jest to książka łatwa w czytaniu, ma porywający styl i, jak większość książek Darwina, zaczyna się od osobistego wspomnienia:

Byłem zdumiony, widząc na łąkach w Sussex, jak znaczna liczba owadów była łapana przez liście zwykłej rosiczki (Drosera rotundifolia). [...] Widziałem roślinę, która złapała ofiarę wszystkimi sześcioma liśćmi. [...] Wiele roślin powodowało śmierć owadów, nie mając z tego, na ile potrafiliśmy rozpoznać, żadnej korzyści. Wkrótce jednak okazało się, że Drosera jest znakomicie przystosowana do tego szczególnego celu, jaki stanowi łapanie owadów.

Idea adaptacji stale przyświecała Darwinowi, wystarczyło więc jedno spojrzenie na rosiczkę, aby rozpoznać, że są to przystosowania zupełnie nowego rodzaju, albowiem liście rośliny nie tylko miały kleistą powierzchnię, lecz także pokrywały je delikatne włoski (Darwin nazwał je mackami), zakończone gruczołami. Do czego mogą one służyć? — zastanawiał się Darwin.

Jeśli na gruczołach w centrum liścia umieści się mały obiekt organiczny lub nieorganiczny, te przekazują impuls motoryczny do brzegowych macek. [...] Najpierw zostają podrażnione te najbliższe, które z wolna zaczynają się zaginać w kierunku centrum, a potem te dalej położone, aż wreszcie wszystkie zamykają się na obiekcie.

Jeśli jednak nie był to obiekt pożywny, szybko zostawał uwolniony.

Darwin demonstrował to, umieszczając na liściach rosiczki krople białka z jaja, a na innych podobne krople substancji nieorganicznej. Ta ostatnia szybko była uwalniana, podczas gdy białko jaja zostawało zatrzymane i powodowało wydzielanie enzymóworaz kwasu, które szybko dokonywały rozkładu i absorbcji białka. Podobnie działo się z owadami, zwłaszcza żywymi. W ich przypadku Drosera, nie mając pyska, jelit ani nerwów, mogła skutecznie schwytać ofiarę i przyswoić ją sobie, korzystając ze specjalnych enzymów trawiennych.

Darwin zainteresował się nie tylko funkcjonowaniem rosiczki, lecz także tym, dlaczego przyjęła tak niezwykły sposób życia: zauważył, że jest to roślina bytująca na mokradłach, na kwaśnych glebach, względnie ubogich w materię organiczną i przyswajalny azot. Niewiele roślin potrafi przetrwać w takich warunkach, ale Drosera znalazła sposób na zasiedlenie tej niszy dzięki temu, że przyswajała sobie azot bezpośrednio z owadów, a nie z gleby. Zaskoczony niemal zwierzęcą koordynacją włosków rosiczki, które zamykały się na ofierze tak, jak robią to ukwiały, a także niemal zwierzęcą zdolnością rośliny do trawienia, Darwin pisał do Asy Graya: „Jesteś niesprawiedliwy, jeśli chodzi o moją ukochaną Drosera; to cudowna roślina — czy może najbardziej roztropne zwierzę. Będę się trzymał rosiczki aż do dnia mojej śmierci”.

Entuzjazm żywiony przez Darwina dla tej rośliny wzrósł jeszcze bardziej, kiedy stwierdził, że wykonanie małego nacięcia w połowie liścia paraliżuje tę połowę zupełnie tak, jakby przecięto nerw. Zachowanie takiego liścia, pisał, przypominało „człowieka ze złamanym kręgosłupem albo ze sparaliżowanymi kończynami dolnymi”. Później Darwin otrzymał okazy z gatunku muchołówki — należącej do rodziny rosiczkowatych — które w momencie, gdy ich przypominające spust włoski zostały dotknięte, zamykały swe liście na owadzie i więziły go. Reakcje muchołówki były tak szybkie, że Darwin zastanawiał się, czy nie chodzi tu o jakąś elektryczność, podobną do impulsów nerwowych. Dyskutował o tym z zaprzyjaźnionym fizjologiem, Burdonem Sandersonem, i był zachwycony, kiedy tamten był w stanie pokazać, że istotnie liście wytwarzały prąd elektryczny, a także potrafił pobudzić je do zamknięcia się, niczym mózg u mniej rozwiniętych zwierząt — ten bowiem otrzymuje sygnały od organów zmysłowych i steruje określonymi ruchami.

Rośliny często uważa się za niewrażliwe i pozbawione zdolności ruchu, ale rośliny owadożerne w niezwykły sposób przeczyły temu przekonaniu. Darwin zaś, przejęty badaniem innych aspektów ruchu roślin, skwapliwie zwrócił się w stronę badania roślin pnących. (Owocem tego będzie praca On the Movements and Habits of Climbing Plants). Wspinanie się jest bardzo skuteczną adaptacją, pozwala bowiem roślinom wyzwolić się od brzemienia sztywnych wspierających tkanek, gdyż do pięcia się i wznoszenia wykorzystują inne rośliny. Na dodatek jest wiele rodzajów wspinania, a nie tylko jeden. Są rośliny wijące się, są takie, które wspinają się po liściach, a także takie, które do wspinania wykorzystują wąsy. To one szczególnie zafascynowały Darwina, było bowiem tak, konstatował, jak gdyby rośliny te miały „oczy” i potrafiły „rozglądać się” po otoczeniu za najbardziej użytecznym wsparciem. „Jestem przekonany, sir — pisał do J.D. Hookera — że te wąsy potrafią widzieć”. Jak mogło dojść do tak skomplikowanej adaptacji?

Darwin uważał rośliny wijące się za przodków innych roślin piennych i sądził, że to z nich wyewoluowały rośliny mające czułki, a z kolei z tych — rośliny wspinające się po liściach. Każdy zaś nowy szczebel otwierał coraz więcej możliwych nisz, a więc i ról dla organizmów w otoczeniu. Rośliny pienne pojawiły się zatem z czasem — nie zostały stworzone w jednej chwili przez boskie fiat. Jaki mógł być początek samego wicia się? Darwin zaobserwował je w łodygach, liściach i korzeniach, a ruchy takie (które nazwał cirkumnutacyjnymi) można dostrzec także u najdawniejszych roślin: sagowców, paproci, wodorostów. Kiedy rośliny podążają ku światłu, nie rzucają się prosto w górę, lecz wiją się spiralnie. Darwin zaczął podejrzewać, że cirkumnutacja jest uniwersalną dyspozycją roślin i w ogóle poprzedza wszystkie inne ruchy wijące się u roślin.

Przemyślenia te — wraz z dziesiątkami wspaniałych eksperymentów — Darwin zamieścił w swojej ostatniej botanicznej książce The Power of Movement in Plants (Zdolność ruchu u roślin), opublikowanej w roku 1880. Spośród różnych urzekających i niesłychanie pomysłowych eksperymentów wspomina szczególnie jeden. Mianowicie po zasadzeniu kiełków owsa oświetlał je z różnych stron, po czym stwierdził, że zawsze obracały się one w kierunku światła — nawet jeśli było już za ciemno, aby reagowały na to ludzkie oczy. Czy słuszne zatem mogłyby być jego wyobrażenia, że z kiełków wyrastają listki o obrzeżach uwrażliwionych na światło, swego rodzaju „oczach”? Gdy owe malutkie wypustki pokrył tuszem, okazało się, że nie reagowały już na światło. Także korzonki sadzonek muszą pokonać najróżniejsze przeszkody — Darwin stwierdził, że ich zakończenia są niezwykle wrażliwe na dotyk, ciężkość, ciśnienie, wilgotność, obecność wielorakich czynników chemicznych albo ich brak. Pisał więc:

Nie ma w roślinie struktury cudowniejszej, jeśli chodzi o funkcje, od zakończeń korzeni. [...] Bez zbędnej przesady można powiedzieć, że wypustek korzenia [...] poczyna sobie niczym mózg u mniej rozwiniętych zwierząt [...] — otrzymując bodźce od organów zmysłowych i sterując określonymi ruchami.

Jak zauważa Janet Browne w swojej biografii Darwina, jego książka The Power of Movement in Plants okazała się „nieoczekiwanie kontrowersyjna”. Ze wszystkich stron krytykowano Darwinowskie pojęcie ruchów nutacyjnych. Darwin zawsze uważał, że jest to mniej lub bardziej spekulatywne przypuszczenie, ale najbardziej zjadliwa krytyka nadeszła ze strony niemieckiego botanika, Juliusa Sachsa, który, by zacytować Browne: „Szydził z sugestii Darwina, że zakończenie korzonka może być porównane do mózgu prostszych organizmów, i oznajmił, iż chałupnicze techniki eksperymentalne Darwina prowadzą do żałosnych przekłamań”.

Nawet jeśli Darwin używał form chałupniczych, to przecież jego obserwacje były poprawne i precyzyjne. Jego pomysł, że chemiczny goniec jest wysyłany od wrażliwego końca kiełka do jego tkanek „motorycznych”, miał pięćdziesiąt lat później doprowadzić do odkrycia u roślin hormonów takich jak auksyny, odgrywających w nich wiele ról, które u zwierząt spełniane są przez układ nerwowy.

Darwin przez czterdzieści lat niedomagał, cierpiąc na tajemniczą chorobę, która dopadła go, gdy powrócił z Galapagos. Bywały dni, podczas których tylko wymiotował i nie ruszał się z sofy, a im bardziej się starzał, tym poważniejsze stawały się jego kłopoty z sercem. Ale nigdy nie zachwiała się jego energia intelektualna i twórcza. Po O powstawaniu gatunków opublikował dziesięć książek, które wielokrotnie były poprawiane, by nie wspomnieć o dziesiątkach artykułów i niezliczonych listach. Przez całe życie oddawał się swoim licznym zainteresowaniom. W roku 1877 opublikował drugie wydanie, bardzo poszerzone i w znacznej części poprawione, swej książki o orchideach (która ukazała się piętnaście lat wcześniej). Mój przyjaciel, Eric Korn, antykwariusz i specjalista darwinolog, powiedział mi, że kiedyś miał egzemplarz tej książki, do której zabłąkał się datowany na rok 1882 odcinek zamówienia pocztowego opiewającego na dwa szylingi i dziewięć pensów, który został podpisany przez samego Darwina, a wystawiony był na zakup nowej odmiany orchidei. Darwin miał umrzeć w kwietniu tego roku, do końca jednak pełen był miłości do orchidei; kolekcjonował je do obserwacji i badań jeszcze na kilka tygodni przed śmiercią.

Naturalne piękno nie miało dla Darwina charakteru jedynie czysto estetycznego, zawsze bowiem wiązało się z funkcją i przystosowaniem. Orchidee stanowiły nie tylko ozdoby, którymi można było się szczycić w ogrodzie czy w bukiecie, lecz także cudowne przykłady na to, jak działają wyobraźnia natury i dobór naturalny. Kwiatom nie potrzeba było Stwórcy, okazywały się bowiem zupełnie skuteczne jako produkty przypadku i doboru, efekty malutkich, stopniowych zmian, które dokonywały się przez setki milionów lat. Takie właśnie znaczenie miały dla Darwina kwiaty — jak wszystkie inne przystosowania roślinne i zwierzęce — było to bowiem znaczenie doboru naturalnego.

Powiada się często, że Darwin bardziej niż ktokolwiek inny wygnał ze świata „sens” — w tym rozumieniu, że wygnał jakikolwiek wszechogarniający zamysł czy cel boski. W świecie Darwina nie istnieje bowiem żaden zamysł, żaden plan, żadna szczegółowa strategia; dobór naturalny nie ma żadnego kierunku ani celu, nie ma żadnego wyznaczonego kresu, ku któremu miałby zmierzać. Darwinizm, jak się często uważa, oznaczał koniec myślenia teleologicznego. A jednak syn Darwina, Francis, pisze:

Jedną z wielkich zasług, jakie mój ojciec wniósł do badań nad historią naturalną, jest przywrócenie teleologii. Ewolucjonista bada cel czy przeznaczenie organów z pasją dawnego teleologa, ale mając przy tym daleko rozleglejszy i bardziej koherentny zamysł. Pulsuje w nim ożywiająca wiedza o tym, że zyskuje nie tylko wyizolowane zrozumienie ekonomii teraźniejszości, lecz także spójną wizję i przeszłości, i przyszłości. I nawet jeśli nie uda mu się ustalić pożytku z jakiejś części organizmu, to dzięki wiedzy o jego strukturze może odsłonić historię dawnych zmiennych kolei w życiu gatunku. W ten sposób badaniom istot organicznych nadane zostały wigor i spójność, których im przedtem brakło.

W tym zaś, sugeruje Francis, „gatunkowe badania botaniczne Darwina odegrały rolę niemal równie wielką jak O powstawaniu gatunków”.

Nieustannie stawiając pytanie „dlaczego”, poszukując znaczenia (nie w żadnym finalnym sensie, lecz bezpośrednim sensie pożytku czy celu), Darwin uważał swoje badania botaniczne za najsilniejszy dowód na ewolucję i dobór naturalny. A czyniąc tak, samą botanikę z dyscypliny czysto deskryptywnej przemienił w naukę ewolucyjną. W rzeczy samej botanika była pierwszą nauką ewolucyjną, a badania botaniczne Darwina miały torować drogę wszystkim innym naukom ewolucyjnym i prowadzić do przekonania, jak to ujął Theodosius Dobzhansky, że „w biologii wszystko ma sens jedynie w świetle ewolucji”.

Darwin często mówił, że O powstawaniu gatunków jest „jedną długą argumentacją”. Jego książki botaniczne miały natomiast charakter bardziej osobisty i liryczny, mniej systematyczny w formie, a swoich efektów dowodziły przez demonstrację, nie zaś przez argumentację. Asa Gray, jeśli wierzyć Francisowi Darwinowi, miał powiedzieć, że gdyby książka o orchideach „ukazała się przed O powstawaniu gatunków, autor byłby kanonizowany przez naturalnych teologów, którzy nie sięgaliby bynajmniej po anatemę”.

Linus Pauling opowiadał, że przeczytał to dzieło, zanim skończył dziewięć lat.

Nie byłem genialnym dzieckiem i nie byłem w stanie w tym czasie ogarnąć tego całego „długiego argumentu”. Ale Darwinowska wizja świata zgadzała się z moim poczuciem związanym z naszym ogródkiem — miejscem, które w letnie dni pełne było kwiatów i pszczół przelatujących z jednego kwiatu na drugi. To moja matka, interesująca się botaniką, wyjaśniła mi, co pszczoły robią ze swymi nóżkami żółtymi od pyłku i jak dalece one oraz kwiaty wzajemnie od siebie zależą.

Większość kwiatów w ogrodzie pyszniła się bogatymi zapachami i kolorami, mieliśmy jednak także dwie magnolie z wielkimi, ale bladymi i bezwonnymi kwiatami, po których, gdy były dojrzałe, pełzały drobniutkie owady, małe chrząszczyki. Magnolie, jak tłumaczyła mi matka, należały do najstarszych z roślin kwitnących i pojawiły się ponad sto milionów lat temu, w czasach gdy „współczesne” owady, jak na przykład pszczoły, jeszcze się nie pojawiły, tak więc roślina musiała polegać — jeśli chodzi o zapylenie — na dawniejszych owadach, chrząszczach. Pszczoły i motyle, kwiaty ze swymi barwami i aromatami nie były wcześniej zaplanowane, nie czekały w gotowości, aż przywoła się je na scenę, i mogłyby w ogóle się nie pojawić. Rozwinęły się razem, pokonując nieskończenie wiele szczebli, co trwało miliony lat. Myśl o świecie bez pszczół i motyli, bez zapachu i koloru napełniała mnie bojaźnią.

Wizja tak rozległych eonów — a także mocy drobniutkich, przypadkowych zmian, które poprzez nakładanie się na siebie mogą tworzyć nowe światy, światy o niesłychanym bogactwie i różnorodności — wydawała się urzekająca. Teoria ewolucji dostarcza wielu z nas poczucia głębokiego sensu i satysfakcji, którego nie dostarczała nigdy wiara w boski plan. Świat przedstawiał się nam jak przejrzysta powierzchnia, w głębi której dało się zobaczyć całą historię życia. Sama myśl o tym, że mogła ona obrać inny kierunek, że dinozaury nadal mogłyby dudnić po świecie albo że ludzie nigdy by nie wyewoluowali, była zawrotna. Czyniła ona życie tym bardziej cennym i cudownym, trwającą przygodą („wspaniałym przypadkiem”, jak ujął to Stephen Jay Gould) — przygodą, która nie trzyma się sztywno z góry ustalonego planu, lecz jest nieustannie wrażliwa na zmiany i nowe doświadczenia.

Życie na naszej planecie liczy sobie kilka miliardów lat, a my dosłownie ucieleśniamy tę gęstą historię w strukturach naszego organizmu, w naszych zachowaniach i instynktach, w genach. Na przykład ludzie dziedziczą po swoich rybich przodkach bardzo zmodyfikowane łuki skrzelowe, a nawet układ nerwowy, który kiedyś kontrolował ruchy skrzeli. Jak pisał Darwin w O pochodzeniu człowieka: „Człowiek nadal niesie w kośćcu swego ciała niewątpliwe świadectwo swego pochodzenia z niższych szczebli”. Ba, niesiemy w sobie znacznie odleglejszą przeszłość, jako że nasze ciało zbudowane jest z komórek, a komórki sięgają aż do samych początków życia.

W roku 1837 w pierwszym z wielu notesów, które miał poświęcić „problemowi gatunków”, Darwin naszkicował drzewo życia. Jego rozgałęziony kształt, archetypiczny i potężny, odzwierciedlał to, jak wymieranie równoważy ewolucję. Darwin zawsze podkreślał ciągłość życia, to, że wszystkie żywe istoty pochodzą od wspólnego przodka i że w związku z tym jesteśmy w pewnym bardzo istotnym sensie wszyscy ze sobą spokrewnieni. Ludzie pochodzą zatem nie tylko od małp czy innych zwierząt, lecz także od roślin. (Wiemy już, że rośliny i zwierzęta mają wspólne 70 procent DNA). A przecież za sprawą potężnej machiny doboru naturalnego — zróżnicowania — każdy gatunek jest niepowtarzalny i niepowtarzalna jest również każda jednostka.

Drzewo życia pokazuje od jednego spojrzenia starodawność i powiązanie ze sobą wszystkich żywych organizmów, a także to, że na każdym rozgałęzieniu mamy do czynienia z „dziedziczeniem z modyfikacjami” (tak Darwin pierwotnie nazywał ewolucję). Pokazuje ono również, że ewolucja nigdy nie przystaje, nigdy się nie powtarza, nigdy nie zawraca. Pokazuje także nieodwołalność wymierania — jeśli jakaś gałąź zostaje przecięta, pewna konkretna droga ewolucji zostaje na zawsze utracona.

Radością napełnia mnie wiedza o mojej biologicznej niepowtarzalności, biologicznej starodawności i biologicznym pokrewieństwie ze wszystkimi innymi formami życia. Ta wiedza mnie zakorzenia, pozwala mi poczuć się w świecie przyrody jak w domu, daje możliwość wyrobienia sobie mojego własnego poczucia biologicznego znaczenia — niezależnie od tego, jaka przypadła mi w udziale rola w świecie ludzkich kultur. I chociaż życie zwierzęce jest o wiele bardziej skomplikowane niż życie roślin, a z kolei życie ludzkie jest o wiele bardziej skomplikowane niż życie innych zwierząt, to owo poczucie biologicznego sensu zawdzięczam Darwinowskiemu objawieniu znaczenia kwiatów i mojemu własnemu doświadczeniu tego, które miało miejsce w pewnym londyńskim ogrodzie przed niemal całym życiem.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki