Muzykofilia - Oliver Sacks - ebook + książka

Muzykofilia ebook

Oliver Sacks

4,1

Opis

Jazz i rock z ich silnym dźwiękiem i swobodą improwizacyjną mogą być szczególnie atrakcyjne dla muzyków z zespołem Tourette'a i znałem wielu znakomitych jazzmanów z taką dolegliwością (chociaż niektórzy muzycy z Tourette'em wolą strukturę i rygor muzyki klasycznej). David Aldridge, zawodowy perkusista jazzowy, rozwija ten temat we wspomnieniach zatytułowanych "Rhythm Man".

"Od wieku sześciu lat nieustannie bębniłem na chłodnicach samochodowych, aż rytm wylewał mi się z uszu. [...] Rytm i Tourette splotły się ze sobą od chwili, gdy odkryłem, że wybijanie rytmu na blacie stołu pozwala ukryć niekontrolowane podrygiwanie moich rąk, nóg i szyi. [...] Odkrycie to spowodowało, że mogłem pokierować moją niepohamowaną energię, porządkując ją i formując. [...] To "pozwolenie na eksplozję" pozwoliło mi czerpać z wielkiego zasobu dźwięków i fizycznych doznań, co sprawiło, że nareszcie wiedziałem, jakie jest moje przeznaczenie: zostanę człowiekiem rytmu."

W Muzykofilii Oliver Sacks bada potęgę muzyki, analizując doświadczenia pacjentów, muzyków i zwykłych ludzi, a znajdą się między nimi: chirurg, który po porażeniu piorunem dostaje obsesji na punkcie muzyki Chopina, osoby z amuzją, dla których symfonia brzmi jak brzęk rondli i pokrywek, oraz człowiek, którego pamięć nie obejmuje więcej niż siedem sekund – chyba że chodzi o muzykę. Doktor Sacks opisuje, jak muzyka potrafi ożywić zastygłych w bezruchu parkinsonistów, pozwala przemówić niemym ludziom po zawale, a także uspokaja i organizuje życie chorych na Alzheimera czy schizofreników. Muzyka potrafi inspirować, porywać na szczyty emocji i rzucać w ich głębie, bywa też czasami najlepszym lekarstwem. Gatunek ludzki jest pod tym względem absolutnie unikalny. W Muzykofilii Oliver Sacks tłumaczy, dlaczego.

"Jak można żyć, nie poddając się czemuś tak tajemniczemu, czarownemu, wyzbytemu lęku jak muzyka? - pyta Oliver Sacks, wybitny neurolog i pisarz w swojej najnowszej książce Muzykofilia. Możemy postrzegać muzykę i jeszcze łączyć z nią silne emocje, gatunek ludzki jest w tym unikalny, twierdzi. Ten zachwycający mechanizm może jednak łatwo ulec mniejszym lub większym uszkodzeniom, jak to się dzieje w przypadku bohaterów jego książki. Muzyka może stać się przekleństwem, jak to się zdarza chorym, którzy na jakiś określony rodzaj muzyki reagują atakami epilepsji. Ale też może być nadzieją, jak dla pacjentów dotkniętych demencją, którzy poprzez muzykę są w stanie, choćby na chwilę, nawiązać jakiś kontakt z zewnętrznym światem".

Anna Bikont, "Gazeta Wyborcza"

Oliver Sacks jest praktykującym lekarzem i autorem dziesięciu książek, między innymi bestsellera Mężczyzna, który pomylił żonę z kapeluszem oraz Przebudzeń (które stały się podstawą scenariusza filmu nominowanego do Oscara). Aktualnie mieszka w Nowym Jorku; jest profesorem neurologii i psychiatrii w Columbia University Medical Centre, jest też pierwszym Columbia University Artist.

W 2009 nakładem Zysk i S-ka Wydawnictwo ukazały się nowe wydania wcześniejszych książek Olivera Sacksa, Antropolog na Marsie oraz Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 507

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (16 ocen)
8
3
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dzenczykowska

Nie oderwiesz się od lektury

Wprost niesamowita książka! Pasjonująca lektura nawet dla mało muzykalnego czytelnika, świetnie równoważąca empatyczne opisy konkretnych przypadków medycznych z ich całkiem zaawansowaną fachową analizą teoretyczną. To prawdziwa "perła w koronie" wśród pozostałych, zawsze niezmiernie interesujących dzieł dr. Sacksa.
10
Mariola110272

Nie oderwiesz się od lektury

świetna lektura
00
Jakub1970

Nie oderwiesz się od lektury

Książka porusza również temat muzyki jako narzędzia rozwoju i uczenia się. Autor analizuje wpływ muzyki na rozwój mózgu, zdolności poznawcze i pamięć. Przedstawia również przykłady, jak muzyka może wspomagać procesy nauki i kreatywności, zarówno u dzieci, jak i dorosłych.
00

Popularność




Oliver Sacks Muzykofilia. Opowieści o muzyce i mózgu Tytuł oryginału Musicophilia Tales of Music and the Brain ISBN Copyright © 2007, 2008 by Oliver SacksAll rights reserved Copyright © 2009 by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Grateful acknowledgment is made to Hal Leonard Corporation for permission to reprint an excerpt from ”Music”, words and music by Carole King, copyright © 1971 (renewed 1999) by Colgems-EMI Music Inc. All rights reserved. International copyright secured. Reprinted by permission of Hal Leonard Corporation. Opracowanie graficzne okładki PANOKO Przemysław Hajek Opracowanie graficzne i techniczne Jarosław Szumski Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla Orrina Devinsky’ego, Ralpha Siegla i Connie Tomaino

Przedmowa

Jakiż to dziwny widok: cały wielki gatunek — miliardy ludzi — zajmuje się tym, co nazywa „muzyką”, budując wyzbyte sensu konstrukcje dźwiękowe i słuchając ich. Była to jedna z tych rzeczy, które zainteresowały niezwykle inteligentnych przybyszów z Kosmosu, Nadzorców, w powieści Arthura Clarke’a Koniec dzieciństwa. Ciekawość sprowadziła ich na Ziemię, gdzie grzecznie wysłuchali do końca koncertu, a następnie pogratulowali kompozytorowi „wielkiej pomysłowości”, chociaż cała impreza wydała się im absolutnie tajemnicza. Nie mogli dociec, co się dzieje z ludźmi, kiedy grają muzykę czy jej słuchają, z nimi bowiem nie działo się NIC. Jako gatunek nie znali muzyki.

Możemy sobie wyobrazić dysputy Nadzorców podczas kosmicznego powrotu. Musieli przyjąć, że to dziwne coś, „muzyka”, ma jakiś istotny wpływ na ludzi, jest ważna w ich życiu, ale nie wiążą się z nią żadne pojęcia ani twierdzenia, brak w niej obrazów, symboli, materii językowej. Nie ma żadnej mocy przedstawiania, nie ma żadnego koniecznego powiązania ze światem.

Niekiedy zdarzają się ludzie, którym podobnie jak Nadzorcom brak odpowiednich układów neuronowych, aby mogli oceniać dźwięki czy melodie, ale dla większości z nas muzyka ma wielką moc niezależnie od tego, czy jej celowo poszukujemy, czy uważamy się za „muzykalnych”. To upodobanie w muzyce — czyli muzykofilia — przejawia się już u bardzo małych dzieci, ma istotne znaczenie w każdej kulturze i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa jest specyficznie ukształtowane przez kultury, w których żyjemy, przez okoliczności życia, przez specyficzne jednostkowe uzdolnienia lub ich brak, ale samo ono wydaje się tak głęboko zakorzenione w ludzkiej naturze, iż chce się je uznać za wrodzone, tak jak za wrodzoną nam E.O. Wilson uważa biofilię — nasze upodobanie do żywych istot. (A może w ogóle muzykofilia jest tylko pewną postacią biofilii, skoro odczuwa się muzykę jak żywą istotę?).

Ponieważ śpiew ptasi ma oczywistą funkcję adaptacyjną (w zalotach jako narzędzie agresji czy wytyczanie terytorium), nie dziwi więc jego względnie stała struktura i względnie jednoznaczne osadzenie w systemie nerwowym ptaków (aczkolwiek zdarzają się przypadki ptasich improwizacji czy duetów). O wiele trudniej zrozumieć źródła ludzkiej muzyki. Darwin z niekłamanym zdziwieniem pisał w O pochodzeniu człowieka: „Skoro zaś ani zamiłowanie, ani zdolność do wytwarzania tonów muzycznych nie są właściwościami oddającymi najmniejszą nawet przysługę człowiekowi w jego codziennym trybie życia, musi się je zaliczyć do zdolności najbardziej tajemniczych, w które człowiek jest wyposażony”1. W znacznie bliższych nam czasach Steven Pinker pisze: „Jakie mogą być korzyści ze zużywania czasu i energii na wytwarzanie dźwięcznego hałasu? [...] Jeśli chodzi o biologiczną przyczynę i skutek, muzyka jest bezużyteczna. [...] Muzyka mogłaby przestać istnieć, a nasz tryb życia praktycznie pozostałby niezmieniony”2. On sam wprawdzie jest bardzo muzykalny i na pewno życie bez muzyki bardzo by dla niego zubożało, nie sądzi jednak, by muzyka czy jakakolwiek inna sztuka były bezpośrednim efektem ewolucyjnej adaptacji. W artykule z 2007 roku pisał:

Wiele ze sztuk może nie mieć w ogóle żadnej funkcji adaptacyjnej. Mogą być produktami ubocznymi dwóch innych czynników: systemów motywacyjnych, które wzbudzają w nas przyjemność, gdy doświadczamy sygnałów wiążących się z efektami adaptacyjnymi (bezpieczeństwem, seksem, uznaniem, bogatym informacyjnie otoczeniem), oraz technicznej biegłości, którą nabywa się przy tworzeniu tych sygnałów w bardziej czystej i skoncentrowanej postaci.

Podobnie jak inni, także Pinker uważa, że nasze muzyczne uzdolnienia — a przynajmniej niektóre z nich — stały się możliwe dzięki wykorzystaniu czy dokooptowaniu układów mózgowych, które wcześniej wyłoniły się dla innych celów. Może się to wiązać z faktem, że nie ma w ludzkim mózgu jednego „centrum muzycznego”, lecz w związku z muzyką uruchamianych jest kilkanaście sieci rozproszonych po całym mózgu. Stephen Jay Gould, który pierwszy podjął skomplikowany problem zmian nieadaptacyjnych, skłonny jest w tym przypadku mówić o egzaptacjach — a nie adaptacjach — a jako jeden z najlepszych przykładów egzaptacji przytacza muzykę. (William James miał najpewniej właśnie coś takiego na myśli, kiedy pisał, że nasza wrażliwość na muzykę, podobnie jak inne aspekty „wyższego życia estetycznego, moralnego i intelektualnego”, dostały się do naszego mózgu „tylnymi schodami”).

Niezależnie od tego, w jak wielkim stopniu zdolności muzyczne i wrażliwość na muzykę są zaprogramowane w naszym mózgu, czy też na ile są produktami ubocznymi innych władz i skłonności, muzyka w każdej kulturze odgrywa rolę fundamentalną i centralną.

My, ludzie, jesteśmy gatunkiem w nie mniejszym stopniu muzycznym niż mówiącym. Owa muzyczność przybiera różne formy. Większość z nas (z bardzo nielicznymi wyjątkami) potrafi odbierać muzykę, rozpoznawać tony, ich dźwięk, stosunki wysokości, kontury melodyczne, harmonię i (w bardziej może elementarnym stopniu) rytm. Zestrajamy wszystkie te elementy i „konstruujemy” w naszym mózgu muzykę, wykorzystując do tego różne obszary mózgu. A do tej strukturalnej oceny muzyki — w dużej mierze nieświadomej — często dołącza się bardzo intensywna i emocjonalna reakcja. „Niewyrażalna intymność wszelkiej muzyki — pisał Schopen­hauer — w pełni zrozumiała, a jednak tak niewytłumaczalna, polega na tym, że oddaje ona wszystkie poruszenia naszej najgłębszej istoty, lecz w sposób całkiem nierzeczywisty i pozbawiony udręki [...] Muzyka wyraża zawsze jedynie kwintesencję życia i jego procesów, a nie życie i procesy same”3.

Jednak słuchanie muzyki to nie tylko zdarzenie dźwiękowe i emocjonalne, ale także motoryczne. „Nasze zdolności są wysubtylizowane ze zdolności pełniejszych — pisze Nietzsche — ale i dziś jeszcze słucha się muzyki mięśniami”4. Dostosowujemy się do muzyki, nawet jeśli zupełnie bezwiednie, nasze miny i gesty odzwierciedlają jej „narrację”, a także myśli i uczucia, jakie wywołuje.

Wiele z tego, co się dzieje podczas słuchania muzyki, zajść może także wtedy, gdy tylko „gra nam ona w głowie”. Przypominanie sobie muzyki nawet u ludzi niespecjalnie muzykalnych dość wiernie oddaje nie tylko dźwięk i nastrój całości, ale także wysokość dźwięków i stosunki czasowe. Do tego dołącza się jeszcze niezwykła trwałość muzycznych wspomnień, tak że wiele z tego, co usłyszeliśmy we wczesnym dzieciństwie, pozostaje „wyryte” w mózgu do końca życia. Nasz układ słuchowy i nerwowy znakomicie nadaje się do muzyki. W jakiej mierze wiąże się to z cechami samej muzyki — z jej zawiłymi wzorcami dźwiękowymi zorganizowanymi w czasie, z jej logiką, impetem, upartymi sekwencjami, natrętnymi rytmami, tajemniczym sposobem, w jaki ucieleśnia uczucia i „wolę” — a w jakiej ze specyficznymi rezonansami, synchronizacjami, oscylacjami, wzajemnymi pobudzeniami i sprzężeniami zwrotnymi w nieprawdopodobnie skomplikowanych, wielopoziomowych obwodach nerwowych, które leżą u podstaw percepcji muzyki i jej odtwarzania — tego wszystkiego jeszcze nie wiemy.

Jednak ta cudowna machineria — być może właśnie z powodu swej zawiłości i rozległości — łatwo ulega najróżniejszym deformacjom, przerostom i awariom. Zdolność odbierania (czy wyobrażania sobie) muzyki może zostać zakłócona przez pewne uszkodzenia mózgu i jest wiele typów takiej amuzji. Z drugiej strony zdarza się, iż wyobraźnia muzyczna staje się nadmierna, wymyka się spod kontroli, co powoduje natrętne powtarzanie się jakiejś melodii, a nawet muzyczne halucynacje. U niektórych osób muzyka wywołuje napady padaczkowe. Zdarzają się pewne neurologiczne defekty, „uszczerbki biegłości”, które dotykają zawodowych muzyków. Bywa, iż zostają zakłócone normalne związki czynników intelektualnych i emocjonalnych, a wtedy ktoś zupełnie poprawnie odbiera muzykę, ale pozostaje całkowicie obojętny, albo też przeciwnie — jest niesłychanie poruszony, lecz nie potrafi zrozumieć, co takiego słyszy. Wiele osób — zdumiewająco nawet wiele — podczas słuchania muzyki doznaje najróżniejszych wrażeń zmysłowych: barwnych, zapachowych, smakowych i innych, ale taka synestezja wydaje się bardziej darem niż upośledzeniem.

William James mówił o naszej „podatności na muzykę” i chociaż oddziałuje ona na nas wszystkich — uspokaja, pobudza, kontentuje, podnieca, koordynuje nasze działania podczas pracy i zabawy — szczególnie wielki może się okazywać jej potencjał przy leczeniu pacjentów z różnymi schorzeniami neurologicznymi. Osoby takie mogą bardzo silnie i bardzo swoiście reagować na muzykę (czasami na niewiele więcej). Niekiedy chodzi o rozległe zaburzenia w korze mózgowej spowodowane przez wylewy, chorobę Alzheimera albo inne przypadki demencji, a niekiedy o jej charakterystyczne uszkodzenia, które powodują utratę zdolności językowych lub ruchowych, amnezję, czasami upośledzenie płatów czołowych. Niektórzy pacjenci są zapóźnieni w rozwoju, niektórzy — autystyczni, inni natomiast mają zaburzenia podkorowe, cierpią więc na chorobę Parkinsona czy inne zakłócenia sprawności ruchowej. Niewykluczone, że w tych schorzeniach i wielu innych pomocna może się okazać terapia muzyczna.

Pierwszy impuls do myślenia i pisania o muzyce pojawił się u mnie w 1966 roku, kiedy obserwowałem silne oddziaływanie muzyki na pacjentów z bardzo rozwiniętą chorobą Parkinsona, co przedstawiłem później w Przebudzeniach. Od tego czasu na wiele sposobów, których najpewniej nie jestem nawet w stanie wyliczyć, muzyka nieustannie zaprzątała moją uwagę, pokazując, jak oddziałuje na niemal każdy aspekt funkcjonowania móz­gu — i na niemal każdy aspekt życia.

„Muzyka” to hasło, którego jako jednego z pierwszych szukałem w indeksie każdej nowej publikacji neurologicznej lub fizjologicznej. Niemal zawsze jednak szukałem na próżno aż do roku 1977, gdy ukazała się książka Macdonalda Critchleya i R.A. Hensona Music and The Brain, pełna przykładów historycznych i klinicznych. Być może informacji o schorzeniach „muzycznych” jest tak niewiele, ponieważ lekarze rzadko pytają pacjentów o zakłócenia w odbiorze muzyki (podczas gdy na przykład problemy językowe natychmiast same by się zademonstrowały). Inną przyczyną tego stanu rzeczy może być to, że neurolodzy lubią wyjaśniać, wskazując prawdopodobne mechanizmy — a przed rokiem 1980 nie istniała neurologia muzyki. Sytuacja ta bardzo się zmieniła w ostatnich dwóch dekadach, gdyż teraz dzięki nowym technikom możemy obserwować życie mózgu także wtedy, gdy ludzie słuchają muzyki, wyobrażają ją sobie, czy nawet gdy ją komponują. Dzisiaj mamy już wielką i nieustannie rosnącą liczbę prac o neurologicznej podstawie muzycznej percepcji i wyobraźni, a także zawiłych i często całkowicie zaskakujących zaburzeniach z nimi związanych. Te nowe obszary neurologii są niebywale pasjonujące, zawsze jednak istnieje niebezpieczeństwo, że można przeoczyć prostsze sposoby obserwacji, opis kliniczny zaś jest zbyt powierzchowny, gdyż pomija całe bogactwo kontekstu ludzkiego.

To oczywiste, że potrzebne są oba podejścia i że „staromodne” obserwacje i opisy trzeba łączyć z najnowszymi technikami, co starałem się robić w tej książce. Ale przede wszystkim starałem się słuchać moich pacjentów, wyobrażać sobie ich doświadczenia oraz wczuwać się w nie — i to właśnie stanowi zasadniczy trzon niniejszej książki.

1 K. Darwin, Dzieła wybrane, t. V: Dobór płciowy, tłum. K. Zaćwilichowska, Warszawa 1960, s. 381. Drugą i trzecią część O pochodzeniu człowieka w polskiej edycji opublikowano jako Dobór płciowy. (Przypisy oznaczone asteryskiem pochodzą od tłumacza).

2 S. Pinker, Jak działa umysł, tłum. M. Koraszewska, Warszawa 2002, s. 571.

3 A. Schopenhauer, Świat jako wola i przedstawienie, tłum. J. Garewicz, Warszawa 1994, t. I, s. 404, 407-408.

4 F. Nietzsche, Wola mocy, tłum. S. Frycz, K. Drzewiecki, Warszawa 1984, s. 414.

Część I – Nawiedzeni przez muzykę

1. Grom z jasnego nieba: nagła muzykofilia

Tony Cicoria, sprawny i krzepki czterdziestodwulatek, w college’u grał w reprezentacji futbolowej, a potem został cenionym chirurgiem ortopedą w niewielkim miasteczku w stanie Nowy Jork. Pewnego jesiennego popołudnia miał rodzinną uroczystość w restauracji nad jeziorem. Była ładna pogoda, wiał lekki wietrzyk, chociaż widząc kilka chmur na horyzoncie, Cicoria uznał, że zanosi się na deszcz.

Wyszedł do automatu na zewnątrz restauracji, aby zadzwonić do matki (było to w roku 1994, zanim nastała epoka telefonów komórkowych). Dokładnie pamięta każdy szczegół tego, co potem nastąpiło.

„Rozmawiałem z matką. Zaczęło lekko kropić, w oddali zagrzmiało. Matka się rozłączyła. Byłem jakąś stopę od telefonu, kiedy zostałem porażony piorunem. Pamiętam błysk, iskrę, która trysnęła mi w twarz, a ja odleciałem”. Na chwilę się zawahał. „Potem leciałem przed siebie. Widziałem swoje leżące na ziemi ciało i pomyślałem: »O cholera, umarłem«. Wokół ciała zgromadzili się ludzie. Kobieta, która czekała w kolejce do telefonu, nachyliła się nade mną i udzielała mi pierwszej pomocy. [...] Pofrunąłem w górę schodów; świadomość podążyła za mną. Zobaczyłem dzieci i pomyślałem, że wszystko będzie z nimi w porządku. Potem spowiło mnie jasnoniebieskie światło [...] miałem wspaniałe uczucie błogości i spokoju. Przed oczyma stanęły mi wszystkie moje wzloty i upadki, żadnych przy tym złych emocji, samo czyste myślenie, i ekstaza. Poczułem przyspieszenie, wzlot [...] był pęd i kierunek. »To najwspanialsze wrażenie, jakiego kiedykolwiek doznałem«, pomyślałem. I wtedy: BUCH! Wróciłem”.

Doktor Cicoria wiedział, że jest znowu w swoim ciele, gdyż teraz czuł ból. Paliła go twarz i lewa stopa — miejsce wejścia i wyjścia ładunku elektrycznego — powiedział sobie, że boleć musi tylko ciało. Nie chciał w nie wracać, chciał powiedzieć kobiecie, aby przestała go ratować, ale było już za późno. Znowu był osadzony w ciele. Kiedy po minucie czy dwóch odzyskał mowę, powiedział: „Już w porządku; jestem lekarzem”. „Kilka minut temu pan nie był”, odparła kobieta — jak się okazało, pielęgniarka z oddziału intensywnej terapii.

Na miejscu zaraz zjawiła się policja, chcieli wezwać karetkę, ale Cicoria się sprzeciwił, więc odwieźli go do domu („zdawało mi się, że to trwa godzinami”), dokąd sam wezwał kardiologa. Ten na widok Cicorii pomyślał, że na chwilę musiało mu stanąć serce, ale ani osłuchanie, ani EKG nie ujawniły żadnych nieprawidłowości. „Przy takich zdarzeniach na dwoje babka wróżyła: albo giniesz, albo żyjesz sobie dalej”. Nie sądził, by porażenie piorunem miało jakieś poważne konsekwencje dla Cicorii.

Ten skontaktował się też z neurologiem; czuł się jakiś ospały (coś u niego niezwykłego), miał także kłopoty z pamięcią, zapominał nazwiska znajomych. Zrobiono EEG, rezonans magnetyczny, ale i one niczego nie wykazały.

Po kilku tygodniach powróciła mu dawna energia; Cicoria poszedł z powrotem do pracy. Utrzymywały się kłopoty z pamięcią — od czasu do czasu nie mógł sobie przypomnieć nazw rzadkich chorób czy technik medycznych — ale sprawności chirurgiczne pozostały nienaruszone. Po dalszych dwóch tygodniach z pamięcią było już wszystko w porządku, uznał więc, że sprawa skończona.

To, co potem nastąpiło, jeszcze dwanaście lat później napełnia Cicorię zdumieniem. Wydawało się, że zasadniczo życie toczy się jak dawniej. „Nagle nawiedziło mnie nieodparte pragnienie słuchania muzyki fortepianowej”.Było to o tyle paradoksalne, że chociaż miał w dzieciństwie kilka lekcji gry na pianinie, to zupełnie go nie wciągnęły. Nie miał w domu pianina, jeśli słuchał czegoś, to najchętniej rocka.

Teraz zaczął na potęgę kupować płyty z utworami fortepianowymi; szczególnie zagustował w nagraniach Władimira Aszkenazego z jego ulubionymi utworami Chopina: Polonezem A-dur (zw. „wojskowym”), Etiudą a-moll („Zimowy wiatr”), Etiudą C-dur („Czarny klucz”), Polonezem As-dur, Scherzem b-moll. „Wszystkie mnie zachwycały — wspomina. — Chciałem sam je grać. Zamówiłem nuty. Dokładnie wtedy jedna z naszych opiekunek do dzieci spytała, czy mogłaby przez jakiś czas przechować u nas pianino. Przyjechało, schludne, dobrze utrzymane. Cudownie, pomyślałem. Kiepsko mi szło z nutami, kiepsko z klawiszami, ale zacząłem próbować”. Trzydzieści lat minęło od dziecięcych lekcji, palce wydawały się sztywne i niezręczne.

Tymczasem w ślad za tęsknotą za muzyką fortepianową przyszła muzyka, którą Cicoria zaczął słyszeć w głowie. „Po raz pierwszy zdarzyło się to we śnie — wspomina. — W smokingu, na scenie grałem swój utwór. Zbudziłem się zdumiony, ale muzyka nadal rozbrzmiewała mi w głowie. Wyskoczyłem z łóżka i usiłowałem zapisać to, co udało mi się zapamiętać, ale właściwie nie wiedziałem, jak to zrobić”. Trudno się dziwić: nigdy wcześniej nie próbował ani komponować, ani zapisywać muzyki. Teraz jednak ilekroć zasiadał do pianina, aby popracować nad Chopinem, jego własna muzyka brała górę. „Była w niej jakaś przemożna siła”.

Nie bardzo wiedział, co począć z tą natrętną muzyką, która go nawiedzała i przytłaczała. Czyżby miał muzyczne halucynacje? Nie, sprzeciwia się doktor Cicoria, nie halucynacje, a bardziej „inspiracje”. Muzyka była gdzieś głęboko w nim — czy gdziekolwiek — a on musiał tylko ją do siebie dopuścić. „Zupełnie jak częstotliwość w odbiorniku radiowym. Wystarczy, że się otworzę, i jest. Powiedziałbym za Mozartem: »Płynie z nieba«. Jest niewyczerpana. Nigdy nie wysycha. Jeśli już, to muszę ją wyłączyć”.

Musiał się teraz zmagać nie z graniem Chopina, lecz wyrażeniem muzyki, którą miał w głowie, wypróbowywał ją na pianinie lub zapisywał na papierze. „To było okropne — opowiadał. — Budziłem się o czwartej rano i grałem aż do chwili, gdy musiałem wyjść do pracy. Kiedy wracałem, znowu na cały wieczór zasiadałem do pianina. Żona nie była tym zachwycona. Zachowywałem się jak opętany”.

I tak trzy miesiące po porażeniu piorunem Cicoria — niegdyś człowiek bez żadnych problemów, bardzo rodzinny, niemal zupełnie nieczuły na muzykę, teraz był przez nią nawiedzony, jeśli nie wręcz nią opętany, skoro nie potrafił myśleć o czymkolwiek innym. Naszła go myśl, że został „ocalony” z jakiejś racji. „Zacząłem podejrzewać — mówił — że dane mi było przeżyć tylko ze względu na muzykę”. Spytałem, czy przed wypadkiem wiele dla niego znaczyła religia. Powiedział, że wychował się w katolickiej rodzinie, ale nie był szczególnie praktykujący i miał pewne „nieortodoksyjne” przypuszczenia, na przykład o reinkarnacji.

Teraz zaczynał podejrzewać, że sam przeszedł coś w rodzaju reinkarnacji: otrzymał specjalny dar, misję, aby dostroił się do muzyki, którą tylko na pół metaforycznie nazywał „niebiańską”. Napływała „rwącym strumieniem” dźwięków nieznającym żadnej przerwy, a on musiał jej nadać kształt i formę. (Jego słowa przypomniały mi Caedmona, poetę anglosaskiego z VII wieku, prostego pasterza, który pewnej nocy miał otrzymać we śnie „dar pieśni” i resztę życia spędził, sławiąc w hymnach i poematach Boga i jego dzieło).

Cicoria nadal starał się grać na pianinie i komponować; kupił podręcznik notacji muzycznej i szybko się zorientował, że potrzebny mu jest nauczyciel muzyki. Uczęszczał na koncerty swoich ulubionych wykonawców, ale nie utrzymywał żadnych kontaktów z melomanami ze swego miasta ani z organizacjami muzycznymi — była to misja samotnicza: chodziło tylko o niego i muzykę.

Interesowałem się, czy porażenie piorunem miało jeszcze jakieś inne skutki, czy zmieniły się także inne jego gusta estetyczne, na przykład literackie. Odrzekł, że od chwili gdy znalazł się na skraju śmierci, stał się „bardzo uduchowiony”. Przeczytał wszystko, co udało mu się znaleźć na temat niemal śmiertelnych doświadczeń i porażeń piorunem. Zebrał całą kolekcję książek o Tesli, a także innych prac traktujących o straszliwym i pięknym zjawisku wysokiej elektryczności. Miewał wrażenie — co nigdy nie zdarzało mu się wcześniej — że dostrzega „aurę” światła czy energii wokół ludzkich ciał.

Minęło kilka lat, a nowa pasja Cicorii nie odstępowała go nawet na chwilę. Dalej pracował jako chirurg, ale jego głowę i serce pochłaniała teraz muzyka. Rozwiódł się w roku 2004 i w tym samym roku miał poważny wypadek motocyklowy, z którego nic nie pamiętał. Dowiedział się jednak, że jakiś inny pojazd uderzył w jego harleya; znaleziono go w rowie nieprzytomnego i ciężko poranionego: ze złamanymi kośćmi, pękniętą śledzioną, uszkodzonym płucem, stłuczeniami serca, a także poważnymi obrażeniami głowy, które odniósł pomimo kasku. Tymczasem już po dwóch miesiącach znowu był w pracy cały i zdrowy. Ani wypadek, ani kontuzja głowy, ani rozwód nie miały wpływu na jego pasję do grania i komponowania muzyki.

Nigdy nie spotkałem nikogo z historią tak dramatyczną jak Tony’ego Cicorii, miewałem jednak pacjentów, których podobnie nagle nawiedzały pasje muzyczne czy artystyczne, jak było na przykład z chemiczką Salimah M. Przekroczyła czterdziestkę, gdy na minutę lub krócej zaczęła doznawać „dziwnych uczuć” — znienacka pojawiało się wrażenie, że jest na znanej już wcześniej plaży, aczkolwiek zarazem w pełni się orientowała, gdzie się naprawdę znajduje, i dalej bez żadnych przeszkód prowadziła rozmowę czy kierowała autem. Czasami tym zdarzeniom towarzyszył „kwaśny posmak” w ustach. Zaskoczyły ją te doświadczenia, ale nie sądziła, by miały jakiekolwiek podłoże neurologiczne. Dopiero kiedy w lecie 2003 roku miała uogólniony napad toniczno-kloniczny, poszła do neurologa, który wykrył u niej duży guz w prawym płacie skroniowym. To właśnie napady skroniowe były odpowiedzialne za jej osobliwe przeżycia. Zdaniem lekarza guz był złośliwy (chociaż najpewniej chodziło o skąpodrzewiaka o niewielkiej złośliwości) i trzeba było go usunąć. Salimah obawiała się, że jest to właściwie wyrok śmierci; bardzo bała się operacji i jej konsekwencji, zwłaszcza że wraz z mężem usłyszeli, iż możliwe są pewne „zmiany osobowości”. Ostatecznie jednak wszystko potoczyło się dobrze, większość guza usunięto i po krótkiej rekonwalescencji Salimah mogła wrócić do pracy.

Przed operacją Salimah była bardzo drobiazgowa, bardzo przejmowała się kurzem i brudem, niekiedy, jak to określał jej mąż, porządki domowe były wręcz jej obsesją. Po operacji natomiast stała się, powtarzając jego nieco dziwne słowa (angielski nie był jego pierwszym językiem), „szczęśliwą kotką”, była teraz „uciecholubna”.

Jej zmianę natychmiast dostrzeżono w pracy. Od piętnastu lat była zatrudniona w tym samym laboratorium, gdzie bardzo ją ceniono za kompetencję i pracowitość. Nic nie straciła ze swoich zawodowych zalet, natomiast o wiele cieplej zaczęła się odnosić do innych, wykazując wielkie zainteresowanie życiem i uczuciami swoich koleżanek i kolegów. Wcześniej, ich zdaniem, „była dość zamknięta w sobie”; teraz cieszyła się zaufaniem wszystkich i to wokół niej skupiało się życie towarzyskie.

W domu mniej już przejmowała się obowiązkami. Zapominała o zawodowych problemach i chętnie wychodziła do kina czy na imprezy. W jej życiu pojawiła się też nowa miłość, nowa pasja. Dawniej nie była, jak to ujęła, „zbyt muzykalna”; jako dziewczynka grała trochę na pianinie, ale potem nigdy już do tego nie wracała. Teraz wszystko się zmieniło. Tęskniła za muzyką i koncertami, z zapałem słuchała muzyki poważnej w radiu i z płyt. Chociaż przedtem muzyka nie robiła na niej „szczególnego wrażenia”, teraz potrafiła znienacka ją porywać lub przyprawiać o płacz. Jadąc do pracy, „nałogowo” słuchała radia w samochodzie. Mijający ją po drodze kolega mówił, że muzyka była „strasznie głośna”, słyszał ją już z odległości ćwierć mili. Kiedy Salimah jechała w swoim convertible, „bawiła się cała szosa”.

Podobnie jak Tony Cicoria, Salimah dramatycznie zmieniła się z osoby umiarkowanie interesującej się muzyką w osobę przykładającą do niej wielką wagę i nieustannie jej potrzebującą. U obojga zwiększyła się też emocjonalność: uczucia łatwo nabrzmiewały i szukały ujścia. „Po operacji — mówi Salimah — poczułam się jak nowo narodzona. Miałam teraz zupełnie inne podejście do życia: ceniłam każdą jego chwilę”.

Czy może kogoś nawiedzić „czysta” muzykofilia, niepowodująca żadnych zmian osobowości czy zachowania? W roku 2006 takie zdarzenie opisali Rohrer, Smith i Warren, których sześćdziesięciokilkuletnia pacjentka miała nieuleczalne napady skroniowe, szczególnie częste w prawym płacie. Po siedmiu latach dzięki lekowi antykonwulsyjnemu, lamotriginie (LTG), opanowano napady. Przed rozpoczęciem kuracji, pisał Rohrer wraz z kolegami, ich pacjentka:

była zupełnie obojętna na muzykę, nigdy nie słuchała jej dla przyjemności ani nie chodziła na koncerty, zupełnie inaczej niż jej mąż i córka, którzy grali na pianinie i skrzypcach [...]. Nie podobała jej się tradycyjna tajska muzyka, którą słyszała prywatnie i publicznie w Bangkoku, ani też muzyka klasyczna i popularna, z którymi stykała się po przyjeździe do Anglii. Jeśli tylko mogła, w ogóle unikała muzyki, a niektórych jej rodzajów po prostu nie znosiła (zamykała drzwi, kiedy mąż zasiadał do pianina, a muzykę chóralną uważała za „nieznośną”).

I oto wszytko zmieniło LTG.

Po kilku tygodniach podawania leku wyraźnie zmienił się stosunek pacjentki do muzyki. Zaczęła szukać audycji muzycznych w radiu i telewizji, po kilka godzin dziennie wysłuchiwała ich w domu, chciała chodzić na koncerty. Mąż opowiada, że Traviata zupełnie odmieniła żonę, która nie potrafiła pojąć, że ludzie na widowni mog­li rozmawiać w trakcie przedstawienia. Ogromnie lubiła teraz słuchać muzyki klasycznej, która bardzo ją poruszała, natomiast nie pojawiły się żadne inne zmiany w jej zachowaniu, nie zaczęła na przykład gwizdać czy nucić, także jej osobowość nie uległa zmianie. Nie pojawiły się żadne zakłócenia myślenia, halucynacje czy niepokojące nastroje.

Rohrer i jego współpracownicy nie wiedzą wprawdzie, co dokładnie odpowiedzialne jest za muzykofilię ich pacjentki, niemniej wysunęli hipotezę, że przez lata nieuleczalnych napadów wytworzyły się funkcjonalne powiązania między systemami percepcyjnymi w płatach skroniowych a ośrodkami w układzie limbicznym odpowiedzialnymi za reakcje emocjonalne, co ujawniło się dopiero wtedy, gdy napady zostały opanowane przez lekarstwo. W latach siedemdziesiątych XX wieku David Bear sugerował, że takie hiperpowiązania sensoryczno-limbiczne mogą powodować nagłe pojawianie się doznań artystycznych, seksualnych, mistycznych czy religijnych, co zdarza się ludziom chorym na padaczkę skroniową. Czy właśnie coś takiego przytrafiło się Tony’emu Cicorii?

Zeszłej wiosny Cicoria wziął udział w dziesięciodniowych warsztatach studentów muzyki, utalentowanych amatorów i młodych profesjonalistów. W zajęciach uczestniczyła też Erica vanderLinde Feidner, koncertująca pianistka, która doradza też swoim klientom przy kupnie instrumentu. Tony kupił od niej fortepian, Bösendorfera, wyjątkowy model wykonany w Wiedniu; miała wrażenie, iż z niezwykłym wyczuciem szukał instrumentu o odpowiednim dla niego tonie. Cicoria uznał, że to właściwy czas i miejsce, aby zadebiutować jako muzyk.

Na koncert złożyły się dwa utwory: jego pierwsza miłość, Scherzo b-moll Chopina, oraz jego własny utwór, który nazwał Rapsodią opus 1. Jego gra i historia poruszyły wszystkich uczestników (niektórzy zastanawiali się, czy i oni nie powinni zostać porażeni piorunem). Erica opowiada, że grał z „wielka pasją i wigorem”; nie był wprawdzie geniuszem, ale miał niewątpliwy talent, co musiało zdumiewać u osoby bez żadnego przygotowania muzycznego, która grać nauczyła się sama w wieku czterdziestu dwóch lat.

A co ja o tym wszystkim sądzę, spytał mnie na koniec doktor Cicoria. Czy spotkałem się już kiedyś z podobnym przypadkiem? Odpowiedziałem mu pytaniem, co on myśli o całej historii, co jego zdaniem mu się przydarzyło. Odrzekł, że jako lekarz na próżno szukał jakiegoś wyjaśnienia i teraz pozostały mu już tylko kategorie „duchowe”. Stwierdziłem, że w niczym nie umniejszając duchowości, uważam jednak, iż najbardziej wzniosłe stany umysłu, najbardziej zdumiewające transformacje muszą mieć podstawę cielesną, a przynajmniej fizjologiczny korelat w postaci aktywności neuronów.

W chwili porażenia piorunem doktor Cicoria otarł się o śmierć i odniósł wrażenie oddzielenia od ciała. Pojawiło się wiele nadprzyrodzonych czy mistycznych wyjaśnień takich doświadczeń, ale od ponad wieku cieszą się one także wielkim zainteresowaniem neurologów. Przyjmują one najczęściej pewną stałą formę: ktoś ma poczucie, iż znajduje się poza własnym ciałem i najczęściej spogląda na nie z wysokości ośmiu, dziewięciu stóp (neurolodzy nazywają to „autoskopią”). Dostrzega otoczenie swego ciała, inne osoby i przedmioty, wszystko jednak w przestrzennej perspektywie. Osoby, które przeżyły takie doświadczenia, często mówią o wrażeniu „unoszenia się” czy „latania”. Mogą temu towarzyszyć strach, radość lub poczucie zdystansowania, zwykle jednak podkreśla się „realność” doznań, inaczej niż przy śnie czy halucynacji. Tego typu opowieści powtarzają się przy doświadczeniach na pograniczu śmierci, ale także przy padaczce skroniowej. Wiele wskazuje na to, że wizualno-przestrzenne i motoryczne aspekty tych doświadczeń wynikają z zakłócenia funkcji kory mózgowej, a zwłaszcza obszaru, gdzie stykają się płaty skroniowy i ciemieniowy1.

W przypadku doktora Cicorii nie chodziło jednak wyłącznie o doświadczenie pozostawania poza ciałem. Widział niebieskawe światło, widział swoje dzieci, przed oczyma stanęło mu całe życie, miał poczucie ekstazy, a nade wszystko tego, że dzieje się coś transcendentnego, niezwykle ważnego. Jaka może być tego podstawa neurologiczna? O podobnych doświadczeniach na krawędzi śmierci często opowiadają osoby, które znalazły się — przynajmniej w swoim mniemaniu — w wielkim niebezpieczeństwie: czy był to nagły wypadek, uderzenie pioruna, czy dość często atak serca. We wszystkich tych sytuacjach mamy do czynienia nie tylko ze strachem, ale także z gwałtownym skokiem ciśnienia krwi i napływem krwi do mózgu (z kolei jeśli jest to atak serca, mózg nie jest odpowiednio dotleniony). Towarzyszą temu silne emocje, a więc i podwyższenie poziomu noradrenaliny oraz innych neuroprzekaźników, niezależnie od tego, czy chodzi o strach, czy uniesienie. Jak dotąd niewiele wiemy o neurologicznych korelatach takich doświadczeń, ponieważ jednak są to bardzo głębokie zmiany świadomości i emocji, muszą w nich uczestniczyć emocjonalne obszary mózgu: jądro migdałowate, jądro pnia mózgu oraz kora2. O ile doświadczenia oddzielenia od ciała mają charakter percepcyjnych iluzji (aczkolwiek złożonych i bardzo swoistych), o tyle doświadczenia z pogranicza śmieci mają wszystkie cechy przeżyć mistycznych, zgodnie z definicją Williama Jamesa: są pasywne, nieodparte, mają charakter transcendentny i noetyczny. Doświadczenie jest wszechogarniające; przeżywająca je osoba zostaje wchłonięta w strumień światła i wyniesiona gdzieś Poza: poza życie, przestrzeń i czas. Dokonuje się pożegnanie — ostatnie spojrzenie na rzeczy ziemskie: miejsca, ludzi i zdarzenia, czemu towarzyszy ekstaza i poczucie lotu ku swemu przeznaczeniu, symboliczny archetyp śmierci i przeistoczenia. Ci, którzy tego zaznali, nie potrafią zdeprecjonować tych doświadczeń, często prowadzących do przemiany w całym dotychczasowym życiu i jego celach. Podobnie jak w przypadku oddzielenia od ciała, także i tutaj trudno przypuszczać, że to tylko fantazje — we wszystkich sprawozdaniach pojawiają się te same lub bardzo podobne cechy. Przeżycia na granicy śmierci muszą również mieć neurologiczną podstawę, która głęboko odmienia całą świadomość.

A co z nagłą przemianą doktora Cicorii w stosunku do muzyki, z jego muzykofilią? U pacjentów z uszkodzonymi przednimi partiami mózgu, cierpiących na tak zwane otępienie czołowo-skroniowe, często pojawiają się lub zanikają talenty i zainteresowania muzyczne, podobnie jak zdolności abstrakcyjne i językowe, najwyraźniej jednak nie był to przypadek doktora Cicorii, który niczego nie utracił ze swego wykształcenia i kompetencji zawodowych. W roku 1984 Daniel Jacome opisał wprawdzie przypadek pacjenta, któremu wylew sparaliżował lewą półkulę mózgową, powodując „hipermuzję” i „muzykofilię”, ale także afazję i inne poważne problemy, nic jednak nie wskazuje na to, by Tony Cicoria doznał jakichkolwiek istotnych uszkodzeń mózgu, bo trudno tak ocenić pewne kłopoty z pamięcią przez tydzień czy dwa po porażeniu piorunem.

Jego historia przypomina mi trochę Franca Magnaniego, „artystę pamięci”, o którym pisałem gdzie indziej3. Przez całe życie nigdy nie przypuszczał, że zostanie malarzem, aż w wieku trzydziestu jeden lat poważnie zachorował (niewykluczone, iż była to padaczka skroniowa). W nocy śniło mu się Pontito, mała toskańska wioska, w której się urodził, ale po przebudzeniu obrazy pozostawały żywe i intensywne („jak hologramy”). Czuł gwałtowną potrzebę ich utrwalenia, dlatego też nauczył się malować i każdą wolną chwilę poświęcał na tworzenie setek pejzaży Pontito.

Czy muzyczne stany doktora Cicorii, jego muzyczne natchnienie mogło mieć charakter epileptyczny? Odpowiedź na to pytanie wymaga o wiele większej liczby systematycznych badań EEG niż te, którym został poddany po wypadku.

I dlaczego muzykofilia pojawiła się u niego z takim opóźnieniem? Co działo się przez sześć czy siedem tygodni, które upłynęły między atakiem serca a nagłym przypływem muzykalności? Wiemy, że były doraźne następstwa porażenia piorunem: przez kilka godzin utrzymywał się stan niepewności, przez parę tygodni trwały kłopoty z pamięcią. Przyczyną mogło być prostu niedotlenienie kory mózgowej — z całą pewnością bowiem przez jakąś minutę jego mózg nie otrzymywał odpowiedniej ilości tlenu. Można podejrzewać, że po kilku tygodniach skutki te nie minęły tak całkowicie, jak się wydawało, a mózg potrzebował pewnego czasu, aby przeorganizować swoją działalność w odpowiedzi na owe ukryte zmiany.

Dzisiaj doktor Cicoria uważa się za „zupełnie inną osobę”, odmienioną w sensie muzycznym, emocjonalnym, psychicznym i duchowym. Takie też było i moje wrażenie, gdy słuchając jego opowieści, mogłem poczuć coś z jego nowych pasji. Z neurologicznego punktu widzenia sądzę, że jego mózg jest dziś zupełnie inny niż przed wypadkiem i w czasie, który nastąpił bezpośrednio po nim, gdy badania neurologiczne nie wykazały żadnych poważnych odchyleń. Czy teraz, po kilkunastu latach, potrafimy określić neurologiczną podstawę jego muzykofilii? Po roku 1994, gdy uległ wypadkowi, pojawiło się wiele nowych, o wiele subtelniejszych metod badania mózgu. Zgodził się, że byłoby interesujące dowiedzieć się czegoś więcej, ale po chwili zmienił zdanie: lepiej niech wszystko zostanie po staremu. Miał wypadek, który okazał się zrządzeniem losu, muzyka, jakkolwiek się na nią otworzył, była prawdziwym błogosławieństwem, łaską, której nie należy drobiazgowo sondować.

Postscriptum

Od chwili gdy po raz pierwszy opisałem historię doktora Cicorii, otrzymałem wiele listów od osób, które nie zostały porażone piorunem ani nie znalazły się w żadnej niezwykłej sytuacji fizycznej czy psychicznej, a przecież — często ku wielkiemu swemu zdumieniu, w wieku lat czterdziestu, pięćdziesięciu czy nawet osiemdziesięciu — nagle zyskiwały wielkie zainteresowania muzyczne czy plastyczne.

Jedna z moich korespondentek, Grace M., pisze, że w wieku pięćdziesięciu pięciu lat nagle stała się niezwykle muzykalna. Wkrótce po powrocie z wakacji w Izraelu i Jordanii zaczęła słyszeć w głowie fragmenty piosenek. Usiłowała je utrwalić w postaci „kresek na papierze”, gdyż nie znała zasad notacji muzycznej. Teraz, trzy lata później, udało jej się zapisać ponad trzy tysiące fragmentów, z których potrafi ułożyć do czterech piosenek miesięcznie. Grace zauważa, że o ile zawsze towarzyszyły jej fragmenty popularnych utworów, o tyle dopiero po owym urlopie zaczęła słyszeć niemal wyłącznie włas­ne piosenki.

„Nigdy nie miałam żadnych talentów muzycznych, a i ucho mam nie najlepsze” — pisze. Właśnie dlatego nie może wyjść ze zdumienia, że ktoś taki jak ona, pozbawiony wszelkich muzycznych pasji, nagle zostaje zalany piosenkami i ich fragmentami. Dość nieśmiało pokazała swoje utwory innym osobom, między innymi profesjonalnym muzykom, i zyskała całkiem pochlebne opinie. „Ani o czymś takim nie marzyłam, ani się tego nie spodziewałam. Ja jako kompozytorka piosenek? [...] Bez żadnych muzycznych uzdolnień? Równie dobrze mogłabym sobie wyobrazić, że zostanę supermodelką”.

Nie mogła odgadnąć żadnych konkretnych powodów takiej zmiany. „W przeciwieństwie do doktora Cicorii — pisała — nie zostałam porażona piorunem, nie miałam żadnego wypadku, nie byłam ranna. Nigdy nie byłam na tyle chora, aby iść do szpitala, nie przypuszczam, bym miała padaczkę skroniową czy otępienie czołowo-skroniowe”. Zastanawia się natomiast, czy nie chodziło o jakiś silny impuls psychiczny, swego rodzaju „odblokowanie” podczas podróży do Izraela i Jordanii. W trakcie tej podróży — bardzo ważnej dla niej jako osoby głęboko religijnej — nie przeżyła żadnych objawień czy wizji. (Nie ma poczucia, że nawiedziła ją jakaś misja szerzenia muzyki; jest dość wstrzemięźliwa w stosunku do swej nowej pasji. „Nie mam żadnych zamiłowań scenicznych, nie lubię się afiszować, tak że czuję się tym wszystkim dość skrępowana”).

Inna korespondentka, Eliza Bussey, także po pięćdziesiątce, pisze:

Cztery lata temu — właśnie ukończyłam pięćdziesiąty rok życia — przechodziłam obok sklepu muzycznego i zobaczyłam na wystawie harfę celtycką. Dwie godziny później wychodziłam z instrumentem kosztującym dwa tysiące dolarów. To zupełnie odmieniło moje życie. Teraz bez reszty koncentruję się na muzyce i muzycznej literaturze. Cztery lata temu nie potrafiłam czytać nut, dzisiaj jestem w klasie harfy klasycznej Peabody Conservatory w Baltimore. Aby nie opuścić czwartkowych i piątkowych zajęć, pełniłam dyżury dwunastogodzinne w news­roomie, podając medyczne informacje z wojny w Iraku. Dziennie ćwiczę dwie do trzech godzin (ach, gdybym mogła więcej!) i nie jestem w stanie opisać radości, jakiej zaznałam pod koniec życia. Kiedy nauczyciel dał mi do grania passacaglia Haendla, czułam, jak mózg i palce starają się wytworzyć nowe synapsy.

„Chciałabym się poddać teraz rezonansowi magnetycznemu — dodała. — Wiem, że mój mózg musiał się dramatycznie odmienić”.

2. Dziwnie znajome uczucie: muzyczne napady

Jon S., krzepki czterdziestopięcioletni mężczyzna, cieszył się znakomitym zdrowiem aż do stycznia 2006 roku. Tydzień właśnie się zaczynał; w poniedziałkowy poranek wstał od biurka, aby wziąć coś z magazynu, a kiedy do niego wszedł, znienacka posłyszał muzykę: „klasyczną, melodyjną, bardzo przyjemną, łagodną, jakoś dziwnie znajomą... Jakiś utwór smyczkowy, pojedyncze skrzypce”.

„Skąd u diabła ta muzyka?”, pomyślał. Na półce stał jakiś elektryczny sprzęt, z gałkami, ale bez głośników. Stropiony, w stanie, jak to później określił, „niejasnego podniecenia”, przekręcił gałki, aby wyłączyć muzykę. „I wtedy zemdlałem”. Kolega znalazł S. „bezwładnego i nie reagującego na potrząśnięcia, ale bez żadnych konwulsji”.

Następne wspomnienie S. to nachylający się nad nim pracownik pogotowia, który o coś go pytał. Nie pamiętał, jaka jest data, ale wiedział, jak się nazywa. Zabrano go do miejscowego szpitala na oddział nagłych wypadków, gdzie nastąpiło kolejne dziwne zdarzenie. „Leżałem w łóżku, badał mnie lekarz, za nim stała moja żona i znowu posłyszałem tę muzykę. Ale ledwie zdążyłem bąknąć: »O, znowu!«, straciłem przytomność”.

Zbudził się w innej sali, miał pogryziony język i policzki, a także silny ból w nogach. „Powiedzieli, że miałem atak epilepsji, z konwulsjami, wszystko rozegrało się o wiele szybciej niż za pierwszym razem”.

Przeprowadzono badania, podano leki antyepileptyczne, aby uchronić S. przed następnymi atakami. Kolejne badania nie wykazały żadnych anomalii, co nie jest rzadkie przy epilepsji skroniowej. Analizy nie ujawniły żadnych poważnych uszkodzeń mózgu, aczkolwiek sam S. oznajmił, że w wieku piętnastu lat miał poważny wypadek (być może wstrząs mózgu), który mógł pozostawić jakieś ślady w płatach skroniowych.

Spytałem o muzykę, którą słyszał tuż przed atakami; usiłował ją zanucić, ale nie potrafił, nigdy bowiem nie umiał zaśpiewać nawet dobrze znanych utworów. Powiedział, że nie jest zbyt muzykalny, a melodia, jaką słyszał przed atakami, nie była w ogóle w jego guście: „taka jakaś piskliwa, jakby kocia”. Najczęściej słuchał muzyki pop, ta jednak melodia była dziwnie znajoma. Może zapamiętał ją jeszcze z czasów dzieciństwa?

„Jeśli usłyszy pan kiedyś ten utwór, na przykład w radiu, niech pan zapamięta, co to takiego, i mi powie”, poprosiłem. Pan S. obiecał, że będzie na to zwracał uwagę, ale jednocześnie zastanawiał się, czy to tylko złudzenie, iż znał tę muzykę, czy też może rzeczywiste przypomnienie. Było w niej coś nieuchwytnie pociągającego, jak w tonach słyszanych we śnie.

Na tym skończyliśmy i rozstaliśmy się. Jestem ciekaw, czy kiedyś pan S. zadzwoni do mnie podekscytowany z informacją: „Właśnie słyszałem w radiu! To suita skrzypcowa Bacha!”, czy też że była to tylko jakaś mniej czy bardziej przypadkowa konstrukcja, której nigdy nie zidentyfikuje, chociaż wydaje mu się dziwnie znajoma.

Hughlings Jackson w latach siedemdziesiątych XIX wie­ku pisał, że poczucie znajomości jakiejś sytuacji czy chwili często poprzedza atak padaczki skroniowej. Mówił w tym kontekście o „stanach jak ze snu”, „déjà vu”, podkreślając, że mogą one nie mieć żadnej określonej treści. Chociaż niektórzy ludzie w trakcie napadu tracą przytomność, inni są świadomi swego otoczenia, ale towarzyszą temu dziwne odczucia, wizje, zapachy — lub muzyka. Hughlings nazywał to „podwojoną świadomością”.

U Erica Markowitza, młodego muzyka i nauczyciela muzyki, w lewym płacie skroniowym rozwinął się gwiaździak, stosunkowo mało złośliwy guz, którego usunięto mu w roku 1993. Odnowił się dziesięć lat później, teraz jednak uznano, że nie warto ryzykować operacji ze względu na bliskość ośrodków mowy w płacie skroniowym. Wraz z tym, jak guz się powiększał, u Erica pojawiały się napady, podczas których nie tracił świadomości, lecz jak to opisywał: „na jakieś dwie minuty eksplodowała mi w głowie muzyka. Kocham muzykę, wokół niej zorganizowałem swoje życie, może więc zakrawać na ironię, że stała się moim udręczeniem”. Eric podkreślał, że ataki nie są powodowane przez muzykę, natomiast stanowi ona istotny ich składnik. Podobnie jak u Jona S., owe halucynacje muzyczne wydają się bardzo realne i jakoś upiornie znajome.

Wprawdzie nie jestem w stanie dokładnie określić, jaką melodię czy melodie słyszę podczas tych dźwiękowych napadów, wiem tyle, iż wydają mi się dziwnie znajome, tak znajome, że czasami nie jestem pewien, czy dźwięki płyną z niedalekiego stereo, czy rozbrzmiewają tylko w moim mózgu. Kiedy nauczyłem się rozpoznawać te osobliwie znajome stany, a zarazem zrozumiałem, że to ataki skroniowej padaczki, nie usiłuję identyfikować tej muzyki, chociaż gdybym zaczął ją uważnie studiować, być może potrafiłbym to zrobić... ale zapewne podświadomie lękam się, że jeśli poświęcę jej zbyt wiele uwagi, już od niej nie ucieknę — jak z ruchomych piasków lub hipnozy.

Chociaż Eric (w przeciwieństwie do Jona S.) jest bardzo umuzykalniony, ma znakomitą pamięć muzyczną oraz wyborny słuch i chociaż przeżył już kilkanaście ataków, to przecież podobnie jak Jon, nie jest w stanie rozpoznać nawiedzającej go muzyki (a przynamniej bez niebezpiecznego pogrążania się w niej)4.

W tych stanach „dziwnie znajomego nieporządku”, który jest niezbywalnym elementem ataku, Ericowi trudno jest myśleć normalnie. Jego żona i przyjaciele potrafią rozpoznać jego „niezwykły wyraz twarzy”. Kiedy napad przydarza mu się w pracy, zazwyczaj potrafi to tak ukryć, że uczniowie nie spostrzegają, iż coś się wydarzyło.

Jest wielka różnica, podkreśla Eric, między jego normalną wyobraźnią muzyczną a tą, która staje się jego udziałem podczas napadów. „Jako autor piosenek dobrze wiem, jak to jest, że melodia i słowa pojawiają się znikąd, co jednak jest wyraźnie intencjonalne. Siedzę z gitarą w swojej pracowni na poddaszu i staram się ułożyć piosenkę. Tymczasem podczas ataków wygląda to zupełnie inaczej”.

Powtarza, że ta epileptyczna muzyka — z jednej strony oderwana od kontekstu i bezsensowna, z drugiej dziwnie znana — rzucała na niego urok budzący lęk, niemal grozę, gdyż chciała wciągać go coraz bardziej i bardziej. Teraz jednak stany te potrafią być także twórczo stymulujące i w swoich normalnych utworach stara się przynajmniej zasugerować tę ich tajemniczą, a zarazem dziwnie swojską aurę.

3. Strach przed muzyką: muzykogenna epilepsja

Macdonald Critchley, znakomity obserwator niezwykłych symptomów neurologicznych, opisał w roku 1937 jedenastu swoich pacjentów, u których ataki epilepsji wyzwalała muzyka, a także poszukał w literaturze podobnych przypadków. Zatytułował swój pionierski artykuł Muzykogenna epilepsja, aczkolwiek wyznał, że z większą chęcią użyłby bardziej zwięzłej nazwy: „muzykolepsja”.

Niektóre z tych osób były muzykalne, inne nie. Muzyka prowadząca do ataków była różna u różnych osób. Jeden pacjent mówił o muzyce klasycznej, inny — o „staromodnej”, którą gdzieś zasłyszał, u trzeciego „najgroźniejszy w muzyce był starannie akcentowany rytm”. Jedna z moich korespondentek reagowała atakami tylko na „współczesną, dysonansową muzykę”, nigdy na klasyczną czy romantyczną (na nieszczęście jej mąż był fascynatem „współczesnej, dysonansowej muzyki”). Critchley wskazywał na to, że niektórzy z pacjentów reagowali jedynie na określone instrumenty czy dźwięki. Na jednego pacjenta fatalnie działały tylko „niskie tony blaszanych instrumentów dętych”. Był radiooperatorem na dużym transatlantyku i nieustannie przyprawiały go o konwulsje dźwięki orkiestry; musiał zatrudnić się na mniejszym statku, gdzie nie było żadnego zespołu muzycznego. (Na jednego z moich pacjentów z muzykogenicznymi atakami działały tylko określone dźwięki. Bardzo istotna jest wysokość: gis niebezpieczne w jednej tonacji może być zupełnie nieszkodliwe w tonacji wyższej lub niższej. Jest ponadto bardzo wrażliwy na barwę dźwięku — bardziej prawdopodobne, że atak nastąpi, kiedy się szarpnie strunę gitarową, niż kiedy się po niej przeciągnie). Niektórzy z pacjentów Critchleya reagują tylko na konkretne melodie czy piosenki.

Najbardziej uderzający był przypadek dziewiętnastowiecznego krytyka muzycznego Nikonowa, który po raz pierwszy dostał ataku podczas przedstawienia opery Meyerbeera Prorok. Potem stawał się coraz bardziej wyczulony na muzykę, aż wreszcie konwulsjami reagował na wszystkie, nawet najłagodniejsze melodie. („Najgorsze ze wszystkiego — pisze Critchley — było tak zwane »tło muzyczne« Wagnera, stanowiące nieprzerwany potok dźwięków”). I tak pomimo całej wiedzy o muzyce i zamiłowania do niej Nikonow musiał zmienić zawód i w ogóle unikać jakichkolwiek kontaktów z muzyką. Kiedy słyszał na ulicy orkiestrę dętą, zatykał uszy i chronił się za najbliższymi drzwiami. Nabawił się prawdziwej fobii, strachu przed muzyką i tak właśnie — „Lęk przed muzyką” — zatytułował opowieść o swoim przypadku5.

Kilka lat wcześniej Critchley opublikował artykuł o atakach wywoływanych przez dźwięki niemuzyczne, najczęściej monotonne jak woda gotująca się w czajniku, lecący samolot albo maszyna pracująca w warsztacie. Sugerował, że w jednych przypadkach epilepsji muzykogennej najważniejsza jest jakość dźwięku (jak u radiooperatora nieznoszącego basowych tonów instrumentów blaszanych), a w innych istotniejsze jest emocjonalne oddziaływanie muzyki i najpewniej wiążące się z nią skojarzenia6.

Bardzo różne są też postacie ataków powodowanych przez muzykę. Niektórzy chorzy dostają drgawek, tracą przytomność, gryzą język i nie można nawiązać z nimi kontaktu, u innych są to tylko krótkie chwile „nieobecności”, których znajomi mogą nawet nie zauważyć. Inni mają złożoną padaczkę skroniową, jak w przypadku jednego z pacjentów Critchleya, który mówił: „Mam wrażenie, że to znowu ta sama sytuacja: idę przez scenę, na której tańczą ludzie, zdaje się, że jestem na statku. Nie potrafię tego związać z żadnym rzeczywistym miejscem czy zdarzeniem”.

Epilepsję muzykogenną zazwyczaj uważa się za rzadką, chociaż Critchley podejrzewa, iż może do niej dochodzić dość często7. Może być wielu ludzi, sugerował, którzy słysząc muzykę, czują się nieswojo, doznają na przykład lęku, wtedy jednak natychmiast wyłączają muzykę czy zatykają uszy i nie dopuszczają do rozwinięcia się ataku. Takie poronione postacie — formes frustes — muzycznej epilepsji mogą być dość częste. (Żywię podobne podejrzenie, a sądzę, że są również podobne formy fotoepilepsji, przy której błysk światła czy jego migotanie mogą powodować nieprzyjemne wrażenia, które jednak nie rozwijają się w atak).

Pracując w klinice epileptycznej, widziałem pewną liczbę pacjentów, u których ataki padaczki albo powodowała muzyka, albo też specyficzna muzyczna aura je poprzedzała (niekiedy oba symptomy występowały razem)8. Pacjenci obu typów mają epilepsję skroniową i u większości z nich EEG albo tomografia komputerowa ujawniły odkształcenia płatów skroniowych.

W ostatnim czasie leczyłem G.G., młodego człowieka, który cieszył się dobrym zdrowiem aż do czerwca 2005 roku, gdy doznał silnego ataku opryszczkowego zapalenia mózgu: po wysokiej gorączce przyszły konwulsje, a następnie koma i poważna amnezja. Po roku problemy z pamięcią ustąpiły, ale G.G. łatwo teraz dostawał ataków, niekiedy toniczno-klonicznych, znacznie częściej jednak złożonych napadów częściowych. Z początku dochodziło do nich „spontanicznie”, ale po kilku tygodniach zaczęły występować tylko w następstwie specyficznych dźwięków — „nagłych i silnych jak syrena karetki” — oraz muzyki. Wraz z tym u G.G. pojawiła się wielka wrażliwość na dźwięki, dzięki której mógł wychwytywać te, które dla innych osób są zbyt słabe czy odległe. Bardzo go to cieszy, ma wrażenie, że jego świat dźwiękowy „się poszerzył i stał się bardziej żywy”, chociaż jednocześnie zastanawia się, czy nie pozostaje to w związku z jego epileptycznym teraz uczuleniem na muzykę i dźwięki.

Ataki może u niego powodować najróżniejsza muzyka: od rocka po klasyczną (kiedy po raz pierwszy go zobaczyłem, wygrywał na telefonie komórkowym arię Verdiego, co pół minuty później spowodowało złożony napad częściowy). Powiada, że najbardziej „prowokująca” jest muzyka „romantyczna”, a zwłaszcza piosenki Franka Sinatry („Coś głęboko we mnie poruszają”), muzyka „pełna emocji i nostalgicznych skojarzeń”, którą poznał w dzieciństwie czy wczesnej młodości. Nie musi być głośna, aby spowodować atak, ale szczególnie niebezpieczne są dla niego miejsca hałaśliwe, pełne muzyki, dlatego też większość czasu chodzi z zatyczkami w uszach.

Ataki albo rozpoczynają się od stanu intensywnego, mimowolnego, czasami wręcz jakby wymuszonego uważnego nasłuchiwania albo też są takim stanem poprzedzane. Muzyka staje się wtedy coraz bardziej intensywna, wzbiera, zagarnia G.G., aż nadchodzi chwila, gdy nie jest już w stanie niczego powstrzymać, wyłączyć muzyki ani od niej uciec. Nie ma wtedy świadomości, niczego sobie potem nie przypomina, aczkolwiek występują charakterystyczne automatyzmy epileptyczne, jak łapanie oddechu i oblizywanie warg.

U G.G. muzyka nie tylko wywołuje ataki, ale także stanowi ich istotny składnik, rozszerzając się — jak można sądzić — ze swego pierwotnego umiejscowienia percepcyjnego na inne systemy płatów skroniowych, a niekiedy i na korę ruchową, a wtedy dochodzi do pełnych ataków. Wydaje się, że prowokacyjna muzyka sama doznaje przekształcenia i z totalnego doświadczenia psychicznego przemienia się w padaczkowy atak.

Inna z pacjentek, Silvia N., zjawiła się u mnie pod koniec 2005 roku. Napady pojawiły się u niej po trzydziestce. Niekiedy przybierały poważną postać z konwulsjami i całkowitą utratą przytomności, niekiedy były bardziej złożone i dochodziło przy nich do rozdwojenia świadomości. Czasami napady pojawiały się spontanicznie lub z racji stresu, najczęściej jednak były reakcją na muzykę. Pewnego dnia znaleziono panią N. na podłodze bez przytomności i w konwulsjach. Ostatnim jej wspomnieniem było słuchanie z płyty kompaktowej ulubionych piosenek neapolitańskich. Zrazu nie zwróciła na to uwagi, kiedy jednak niedługo potem znowu uległa atakowi także podczas słuchania neapolitańskiej muzyki, zaczęła się zastanawiać, czy nie ma tu jakiegoś związku. Odtąd uważnie siebie obserwowała i stwierdziła, że słuchanie takich piosenek czy to na żywo, czy z płyt teraz już za każdym razem wywołuje specyficzne uczucie, po którym następuje atak. Takiego efektu nie powodowała żadna inna muzyka.

Uwielbiała piosenki neapolitańskie, gdyż przypominały jej dzieciństwo. („W mojej rodzinie zawsze była obecna ta stara muzyka, jakby trzymała ją razem”). Utwory te były dla niej „bardzo romantyczne, emocjonalne... pełne głębokiego sensu”. Kiedy jednak teraz powodowały ataki, zaczęła się ich bać. Szczególnie niebezpieczne stały się śluby osób z dużych sycylijskich rodzin, przy tej okazji bowiem, jak przy wszystkich dużych uroczystościach rodzinnych, zawsze grano takie utwory. „Kiedy zaczynała grać orkiestra — mówi pani N. — musiałam natychmiast uciekać. Miałam na to pół minuty, nie więcej”.

Niekiedy reakcją na taką muzykę były głębokie ataki, najczęściej jednak dochodziło do dziwnego zmieszania czasu i świadomości, w którym przypominała sobie siebie jako nastolatkę (niekiedy były to jednoznaczne wspomnienia, innym razem oczywiste fantazje). Porównywała te stany do marzeń sennych, z których po jakimś czasie się „budziła” — była świadoma tego, co się dzieje, aczkolwiek na nic nie miała wpływu. Słyszała na przykład, co mówią ludzie dookoła, ale nie mogła nic odpowiedzieć, był to więc ten stan podwojonej świadomości, który Hugh­lings Jackson nazwał „diplopią umysłową”. Chociaż większość tych skomplikowanych ataków dotyczyła przeszłości, za jednym razem, jak opowiadała: „zobaczyłam przyszłość... Leciałam do niebios, babcia stanęła w ich bramie i powiedziała: »Nie, jeszcze nie czas«. Wtedy się zbudziłam”.

Pani N. zaczęła starannie unikać neapolitańskiej muzyki, ale ataki zaczęły się pojawiać także bez niej, coraz bardziej się pogłębiając, aż wreszcie wymknęły się spod medycznej kontroli. Lekarstwa były nieskuteczne, miewała po kilka ataków dziennie i życie stało się nieznośne. Rezonans magnetyczny wykazał nieprawidłowości anatomiczne i elektryczne w lewym płacie skroniowym (najprawdopodobniej efekt wypadku, któremu uległa jako nastolatka), a nieustanne ataki sprawiły, że na początku roku 2003 dokonano częściowej lobotomii płatu skroniowego.

Operacja nie tylko położyła kres większości spontanicznych ataków, ale także — co stwierdziła zupełnie przypadkowo — zlikwidowała jej szczególną wrażliwość na piosenki neapolitańskie. „Po operacji nadal bałam się ich słuchać, a kiedy pewnego razu na przyjęciu zaczęto je grać, uciekłam do innego pokoju, zamykając za sobą drzwi. Potem ktoś je otworzył... Muzyka docierała jakoś z daleka. Nie czułam lęku, więc zaczęłam się przysłuchiwać”. Zaciekawiona, czy czasem nie została wyleczona ze swego dawnego „uczulenia na muzykę”, wróciła do domu („zawsze tu bezpieczniej niż w towarzystwie pięciuset osób”) i włączyła płytę z piosenkami neapolitańskimi na swym stereo. „Stopniowo ją pogłaśniałam, aż wreszcie dźwięk był już naprawdę silny, tymczasem nic się nie działo”.

Teraz więc pani N. przestała się bać muzyki i znowu może spokojnie słuchać swych ulubionych piosenek neapolitańskich. Nie nękają jej już także owe skomplikowane ataki wspomnieniowe; wydaje się, że operacja usunęła oba typy epilepsji (jak zapewne przewidywałby Macdonald Critchley).

Pani N. cieszy się, oczywiście, że została wyleczona, aczkolwiek niekiedy tęskni za niektórymi ze swych epileptycznych doświadczeń, które przyrównuje do „bram nieba”, jako że wprowadzały ją w sfery nigdy dotąd nieodwiedzane.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Orrin Devinsky i inni opisali „zjawisko autoskopii przy napadach” u dziesięciorga swoich pacjentów, co zestawili z podobnymi informacjami w literaturze fachowej, podczas gdy w Szwajcarii Olaf Blanke wraz z kolegami był w stanie śledzić aktywność mózgu pacjentów epileptycznych, przeżywających właśnie doświadczanie oddzielenia od ciała.

2 Kevin Nelson i jego współpracownicy z University of Kentucky ogłosili kilka neurologicznych publikacji, w których zwracają uwagę na podobieństwa między poczuciem oddzielenia, euforią i stanami mistycznymi doświadczeń z pogranicza śmierci a snem REM oraz halucynacjami na pograniczu snu.

3 Historię Franca przedstawiłem w książce Antropolog na Marsie, w rozdziale zatytułowanym „Krajobraz jego marzeń”.

4 Chociaż jednym osobom epileptyczna muzyka wydaje się bardzo „znajoma”, a przecież niemożliwa do identyfikacji, inne rozpoznają ją natychmiast. Tak było z pacjentami, których przez lata badali Wilder Penfield i jego współpracownicy w Montreal Neurological Institute. Penfield opisał co najmniej dziesięć przypadków epilepsji skroniowej o wyraźnie muzycznym charakterze. Podczas ataków pacjenci „słyszeli” dobrze znane utwory: często puszczane w radiu albo kolędy czy hymny narodowe lub kościelne. W każdym z tych przypadków Penfield potrafił zidentyfikować konkretne fragmenty kory w płatach skroniowych, których elektryczne pobudzanie powodowało u pacjentów słyszenie tej właśnie muzyki, a jeśli udawało mu się zablokować te fragmenty, ustępowały ataki — i melodie.

Emerytowany pediatra opisał mi z kolei historię dziewięcioletniego chłopca, którego skierowano do niego z napadami częściowymi złożonymi, co było rodzinnym schorzeniem. Podczas ataków chłopiec słyszał muzykę, a „pierwszą diagnozę postawiła matka. Kiedy chłopiec zaczął zachowywać się dziwnie, jednocześnie podśpiewując dziecięcą piosenkę Pop Goes the Weasel, natychmiast rozpoznała atmosferę poprzedzającą jej własne ataki”.

5 Ataki epileptyczne powodowane przez muzykę nie muszą być tak dewastujące jak w przypadku Nikonowa; niekiedy bywają przyjemne i stymulujące. Napisał do mnie młody naukowiec:

Słuchając pewnego określonego rodzaju muzyki, wpadam w nastrój charakteryzujący się intensywną trwogą, odrazą lub przyjemnością, po czym następuje atak. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy, gdy słucham muzyki z Azji Centralnej, ale zdarza się też przy innych melodiach. Muszę wyznać, że lubię ataki, które poprzedza aura przyjemności, i niemal tęsknię za nimi, gdy jestem pod wpływem leków, natomiast zupełnie mogę się obyć bez tych, którym towarzyszy lęk. Jestem także muzykiem i sądzę, że to właśnie owe przyjemne stany popchnęły mnie do zajęcia się muzyką na serio.

6 David Poskanzer, Arthur Brown i Henry Miller z piękną drobiazgowością opisali przypadek sześćdziesięciodwulatka, który regularnie tracił przytomność o godzinie 20.59 w trakcie słuchania radia. Miewał też ataki podczas bicia dzwonów. Ustalono, że powodowane przez radio ataki wywoływały dzwony Bow Church, którymi BBC poprzedzała wiadomości o godzinie dwudziestej pierwszej. Badając różne bodźce — inne dzwony kościelne, dźwięk dzwonów puszczany od tyłu, muzykę organową i fortepianową — Poskanzer i jego koledzy ustalili, że ataki powodowane są jedynie przez dźwięki o określonej częstotliwości i „dzwonopodobne”. Efekt nie występował, kiedy dźwięki odegrano w odwróconej kolejności. Pacjent nie miał żadnych szczególnych skojarzeń związanych z dzwonami Bow Church, wydaje się przeto, że do wywołania ataku wystarczyły dźwięki o określonej częstotliwości i barwie, występujące w określonej sekwencji. (Badacze ustalili, że usłyszawszy dzwony Bow Church, pacjent na mniej więcej tydzień stawał się na nie niewrażliwy).

Wydaje się, że częste są przypadki łagodnej epilepsji, o której dotknięte nią osoby nie wspominają nawet lekarzom. Po przeczytaniu tego rozdziału napisała do mnie pewna neurolog, że ma „ataki podczas mszy świętej, gdy rozbrzmiewają dzwonki na podniesienie, co w niczym mi nie przeszkadza. Teraz myślę, czy nie powinnam jednak powiedzieć o tym lekarzowi”. (Zastanawiała się także, czy encefalograf lub tomograf komputerowy byłby w stanie wykryć, co się z nią w takich chwilach dzieje).

7 Kwestia ta niezmiennie interesowała Critchleya przez cały czas jego długiej kariery. W roku 1977, a więc czterdzieści lat po swym pionierskim artykule o muzykogennej epilepsji, poświęcił jej dwa rozdziały książki współwydanej z R.A. Hensonem, Music and the Brain.

8 Miałem też pacjentów, u których słuchanie muzyki, a jeszcze częściej granie jej albo łagodziło ataki, albo w ogóle im zapobiegało. Oto, co mi napisał jeden z nich, cierpiący na bardzo silne napady padaczki:

W wieku czternastu lat miałem poważną zapaść o niewyjaśnionym charakterze, po której nastąpiły lata konwulsji i depresji. Jedynym ratunkiem jest dla mnie pianino: kiedy gram, nic nie może mi się przydarzyć. Ostatnio psycholog spytał mnie, czy dostałem kiedyś ataku przy pianinie, a chociaż wcześniej nie zastanawiałem się nad tym, musiałem przyznać, że nie, nigdy.