Ruch - cudowne lekarstwo. Dlaczego warto chodzić po mieście - Peter Walker - ebook

Ruch - cudowne lekarstwo. Dlaczego warto chodzić po mieście ebook

Peter Walker

4,3

Opis

Po znakomicie przyjętej książce Jak rowery mogą uratować świat Peter Walker zajął się tematem ruchu (aktywności) w mieście. Czym jest tytułowe cudowne lekarstwo, przynoszące tak ogromne korzyści zdrowotne, że gdyby zostało przekształcone w lek, byłoby najcenniejszym lekiem na świecie? Odpowiedzią jest ruch, a dobrą wiadomością jest to, że jest on bezpłatny, łatwy i dostępny dla każdego. Codzienny wysiłek był przez tysiąclecia nieodłączną częścią naszego życia, ale w ciągu zaledwie kilku dekad został praktycznie z niego wyeliminowany. Ta książka jest kroniką tej bardzo współczesnej i w dużej mierze niezbadanej katastrofy oraz historią ludzi próbujących ją odwrócić. Poprzez wywiady z ekspertami z różnych dziedzin – lekarzami, naukowcami, architektami i politykami – Peter Walker bada, jak wprowadzić więcej ruchu do współczesnego świata i, co najważniejsze, do życia każdego z nas.

 

Ta książka jest o ruchu, o tym, że najlepiej by było, gdybyśmy do pracy jechali rowerem, a już na miejscu co jakiś czas wstawali, podchodzili po szklankę wody, a na lunch szli do nieodległego bistro lub wychodzili na dziedziniec budynku, przy okazji pokonując kilka kondygnacji. Jak jednak można mówić o takich śmiałych marzeniach, skoro w Polsce bycie osobą pieszą oznacza ciągłe poczucie, że jest się gorszym? Dopóki nie przemodelujemy naszego podejścia i radykalnie nie zmienimy siły nacisku na to, kto ma priorytet w poruszaniu się na mieście, niewiele się zmieni. 

ARCHITEKTKA, URBANISTKA, TWÓRCZYNI BLOGA PIEING

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 408

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (30 ocen)
14
11
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Abu-Dalzim

Dobrze spędzony czas

Książka jest dobrze napisana i porusza temat miły mojemu sercu. Najciekawsze są przytoczone badania i statystyki obrazujące problematykę aktywności fizycznej. Ocenę obniża promowanie agendy socjalistycznej i poglądu, że to rząd ma zająć się problemem zanikającej sprawności społeczenstwa. W obu swoich książkach Peter Walker opisuje jak sam pozbył się dolegliwości związanych z astmą bez udziału NHS. Skoro jemu się udało...
00
MagdalenaJatczak

Nie oderwiesz się od lektury

Dużo chodzę i popieram inicjatywę autora. Im lepsza infrastruktura tym lepiej dla zdrowia wielu ludzi.
00
asmogo

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka na nowo obudziła we mnie zapał do ruszania się. Uświadomiła mi też jak ruch jest ważny dla naszego dobrego samopoczucia i zdrowia. Daje też do myślenia w kwestiach związanych z tym, dlaczego w miastach nie tak łatwo o ruch, o jazdę na rowerze i o tym, jak ruch może wpływać na okres naszej starości. Każdy ruch się liczy!
00

Popularność




TYTUŁORYGINALNY The Miracle Pill. Why a Sedentary World is Getting it All Wrong

© Copyright for this translation by Agnieszka Szling, 2023

© Copyright for introduction by Magdalena Milert, 2023

© Copyright for this edition by Wysoki Zamek, Kraków 2023

Published by agreement with Rachel Mills Literary, UK and Book/lab Literary Agency, Poland

REDAKCJA

Joanna Lickiewicz, Tomasz Mincer

KOREKTA

Marlena Będkowska

PROJEKTOKŁADKI, OPRACOWANIEGRAFICZNE

Agnieszka Pasierska/ Pracownia Papierówka

Wydawnictwo Wysoki Zamek

www.wysokizamek.com.pl

[email protected]

ISBN 978-83-969491-2-7

Piętnasta książka z serii MIASTOSZCZĘŚLIWE

Magdalena MilertAlbo zaczniemy się ruszać, albo…

We wstępie do Walki o ulice Marta Żakowska napisała, że próby przeforsowania rozwiązań projektu ulicy zamkniętej dla ruchu kołowego w 2016 roku zakończyły się fiaskiem1. Siedem lat później, także będąc na chwilę przed wyborami, jesteśmy już w innej rzeczywistości. Co prawda nasze miasta nie są jeszcze idealne, dla wielu miejsc koncepcja tworzenia ulic, gdzie ruch pieszy jest nadrzędny, nawet nie miała racji bytu. Jesteśmy jednak po doświadczeniu, które nie marzyło się nawet najśmielej działającym aktywistom. Co takiego się zdarzyło? Wzięliśmy udział w eksperymencie pod nazwą lockdown. Nie, nie wysnuwam tu żadnej teorii spiskowej, daleka jestem od podważania tego, co mówią lekarze. Mam tu na myśli działania na ulicach naszych miast, kiedy z dnia na dzień zakazano nam wychodzić, spędzać czas w przestrzeniach publicznych, a potem pozwolono jedynie na minimalne załatwianie najważniejszych spraw i potrzeb. Czujne oko chwytało momenty, w których ludzie odnajdywali swoją sąsiedzkość. Okazało się, że nasze otoczenie jest kompletnie niewyposażone. Brakuje w nim ławek, chodników, po których możemy spokojnie spacerować, i miejsc, do których możemy się udać. Część wspólnot sąsiedzkich zaczęła się samoorganizować, niektóre miasta poczęły wdrażać różnego rodzaju rozwiązania z zakresu taktycznego urbanizmu. To działania wykonywane jako tymczasowe, małym kosztem, mające pokazać, jak użytkownicy mogą korzystać z danej przestrzeni o zmienionym charakterze. Najwięcej tego typu przekształceń znajdziemy w Paryżu i Barcelonie, ale dobrym przykładem może być tu także wprowadzenie pasa rowerowego w Krakowie, który w końcu połączył dwa strategiczne punkty: rondo Grunwaldzkie i ulicę Starowiślną. To, co wcześniej było niemożliwe z powodów przywoływanych przez autorkę, nagle stało się rzeczywistością. Dawne wiecznie zakorkowane ulice stały się puste, a wiele osób zmieniło tryb pracy na zdalny, w efekcie gubiąc dotychczasową rutynę wiecznego spieszenia się.

Chociaż Peter Walker poświęca właśnie temu pandemicznemu zamknięciu część swojej książki, wskazując na niezdrowy nawyk siedzenia i braku ruchu, ja widzę niedawne zdarzenia nieco inaczej, właśnie jako możliwość zweryfikowania jakości naszego sąsiedztwa. Na to też wskazuje Joanna Erbel, autorka książek, ale także przedmowy do książki Miasto życzliwe. Pisze tam, że pandemiczne miasta były w większości szare i ponure2. Ja szczęśliwie nie miałam takich doznań, ale wiele z nas pewnie miało dokładnie takie odczucia. Wyrwanie nas z codziennego biegu wokół pracy i obowiązków sprawiło, że powiedzieliśmy „Sprawdzam!”. Odkryte karty jakości przestrzeni naszych miast okazały się dość brutalne. W projektowaniu uzmysłowienie sobie pewnych aspektów nazywa się „Aha Moment”. To uczucie, kiedy wszystkie elementy zaczynają się układać w całość, a brakujący puzzel znajduje swoje miejsce. Fakt, że w czasie lockdownu czuliśmy się niekomfortowo, wybierając się na spacer, bo w naszej okolicy brakowało chodnika lub oświetlenia wieczorem, mógł być jednym z tych momentów.

Kiedy piszę te słowa, siedzę w pociągu, podróżując na konferencję, na której też, o zgrozo, będę siedzieć. Zarówno do miejsca konferencji, jak i z mojego miejsca zamieszkania, będę się poruszać pieszo. Zazwyczaj nie wyrabiam arbitralnej liczby kroków na poziomie dziesięciu tysięcy, mój wynik zamyka się zazwyczaj w okolicy sześciu lub siedmiu tysięcy. To jednak o te kilka tysięcy więcej niż u 26 procent Polek i Polaków, którzy w ogóle nie przemieszczają się pieszo3. Tylko co piąty Polak regularnie chodzi4, a 65 procent z nas nigdy nie używa naszego ciała, czyli podstawowego narzędzia ani do przemieszczania się, ani do pracy takiej, jak chociażby pielęgnacja ogrodu5. Zdaniem respondentów główną barierą dla aktywności jest brak czasu, a następnie brak motywacji lub zainteresowania sportem. Aktywność traktujemy silosowo, w całkowitym oderwaniu od codzienności. Pytam moją koleżankę, trenerkę, jakie jej zdaniem są przekonania, które mamy względem ruszania się. „Że trzeba być wysportowanym, żeby uprawiać sport” – odpowiada od razu. W Polsce zalecanych przez WHO 150 minut aktywności fizycznej tygodniowo nie uskutecznia 34 procent dorosłych6. Rezultat? Choroby krążenia, zawały serca, przedwczesna śmierć i ogromne wydatki publiczne. Wstęp nie powinien być streszczeniem książki, dlatego pozostałe dane znajdziecie w lekturze. Chcę jednak przywołać tu swój przykład, bo podobnie jak autor, traktuję swoje ciało jako przedmiot badań i obserwacji.

Pamiętam pierwszy rok studiów, kiedy to w semestrze letnim okazało się, że w zasadzie wszyscy w mojej grupie przytyliśmy i nie mieściliśmy się w nasze ubrania. Wyniki badań wskazywały u mnie na dodatek na podwyższony poziom cholesterolu. Chociaż zaczęłam żyć w innym mieście, w którym nie miałam roweru, a na stację PKP było dobre pół godziny szybkiego marszu, często z bagażem, to codzienność, jaką była siedząca praca nad projektami, zderzyła się z tym, co dotychczas, czyli większą ilością ruchu. Nigdy nie byłam zapaloną zwolenniczką ćwiczeń, ba, do dwudziestego piątego roku życia prawdopodobnie nie odwiedziłam nawet siłowni. Jednak ilość obowiązków, dojazdy komunikacją miejską, w której nie można było usiąść, i bliskie odległości poszczególnych punktów, do których mogłam się dostać pieszo, sprawiały, że byłam nieustannie w ruchu. Jak się okazało, do czasu. Studia i praca w architekturze nie przysparzały możliwości do zwiększania ruchu. Próbowałam więc odcinać kalorie, co oczywiście skończyło się jeszcze gorzej, bo nałożyło się do tego zmęczenie związane z zarywaniem nocy, by dokończyć projekty. Byłam nie tylko większa o kilka rozmiarów, ale do tego osłabiona, każde zmęczenie kończyło się poważnym zapaleniem.

Z perspektywy czasu wiem, że okazałam się klasycznym przykładem z tej książki. Co więc się zmieniło? Dlaczego wspominam to wszystko jako przeszłość, dopiero teraz łącząc kropki? Odpowiedzią jest codzienny ruch i lepsza dieta. To nie jest odkrycie Ameryki. W zasadzie bez planu, po prostu zauważając, że w pewnych momentach czuję się lepiej, uznałam, że przed i po pracy będę wysiadać wcześniej i kilka przystanków się przejdę. W końcu i tak podróżowałam w godzinach szczytu, kiedy podróż w tłoku była daleka od satysfakcjonującej. Pracownia, w której byłam zatrudniona, mieściła się na poddaszu starej kamienicy, dzięki czemu kilka razy w ciągu dnia pokonywałam schody. Dokumenty zaczęłam wozić rowerem. Po jakimś czasie zaczęłam także chodzić na siłownię, głównie na zajęcia, które poprawiały zakres ruchu. Z czasem zaczęłam widzieć efekty, ruch pozwolił mi złapać kontakt ze swoim ciałem. Dzięki temu nauczyłam się dostrzegać momenty, kiedy się rozleniwiam. Jeśli zdarzają się okresy, w których mam mniej aktywności, czuję te zmiany w swoim ciele.

Moje ciało jednak nie jest ciałem sportowca, zapewne w żadnej dyscyplinie nie byłabym lepsza od powszechnej średniej, raczej zamykałabym tabelę. Z racji swojego zawodu i ilości spotykanych osób z różnych środowisk wiem, że moja historia nie jest powszechna i nie każdy miał szansę dojść do podobnych wniosków. Zapytałam moich odbiorców, jak wygląda ich przeciętny tydzień, w tym jak wyglądają codzienne podróże. Oczywiście pytanie skierowane było do konkretnej bańki, a więc niezbyt obiektywne. Na pytanie zadane w serwisie Twitter, jak często schemat dnia można opisać jako „podróż samochodem do biura, na uczelnię, do szkoły, a następnie powrót do miejsca zamieszkania”, na pół tysiąca osób ponad 40 procent odpowiedziało, że codziennie, drugą najwyższą pulą było kilka razy w tygodniu, obejmującą prawie 30 procent. Dostawałam także wiadomości, że fajnie widzieć, że mimo wszystko wiele osób nigdy nie porusza się autem, chociaż przykład zgoła inny dają rodzice. To oni bowiem jeżdżą do pracy, wsiadając do swoich (osobnych!) samochodów w garażu i wysiadając na parkingu firmy. W efekcie można spokojnie nosić letnie obuwie cały rok. Pytając zaś o to, jakim środkiem transportu poruszają się codziennie do pracy lub szkoły obserwujący mnie, na samochód wskazało 24 procent, nieco więcej na rower lub hulajnogę, na komunikację miejską 36 procent, pieszo zaś tylko 12 procent. W ankietach nie pytałam o to, ile z nas dalej pracuje zdalnie, co ogranicza nas do grupy ludzi, którzy muszą chociażby dojść do miejsca postojowego czy przystanku. Oczywiście takie badania nie są naukowe, wyniki zaburzone są doborem niewłaściwej próby i pewnie nie znalazłyby miejsca w czasopismach naukowych. Dają jednak obraz tego, że siedzący tryb życia jest istotnym elementem współczesności. A to przekłada się na nasze zdrowie.

W swoich mediach społecznościowych piszę dużo i często o wykluczeniu przestrzennym, czyli zjawisku ograniczania lub uniemożliwiania dotarcia do danego miejsca. Może to być wykluczenie transportowe, czyli brak komunikacji miejskiej, ale mogą to być też schody bez pochylni i poręczy, które stają się barierą nie do pokonania nie tylko dla osób na wózkach, ale także dla młodych rodziców, będących na spacerze ze swoją pociechą, czy dla osób starszych, które muszą się wspierać poręczą. Gdybym mogła, zapytałabym Petera, czy nie uważa, że najbardziej aktywni w miastach nie są ani sportowi influencerzy ani odziani w profesjonalne uniformy rowerzyści, a matki, babcie, osoby sprzątające czy niosące opiekę. To one bowiem na co dzień spotykają się z koniecznością wyrabiania normy kroków, pokonując trasę z wieloma przesiadkami czy grodzone osiedla, rozbudowują swoje mięśnie, wnosząc wózek na schody do budynków (często publicznych!), komunikacji zbiorowej czy po prostu chodząc po kiepskiej jakości chodniku. Z danych MultiSport Index 2022 wynika, że ćwiczą przede wszystkim ludzie młodzi, z przewagą mężczyzn, osoby pracujące, z miast powyżej 200 tys. mieszkańców7, uprzywilejowani – można powiedzieć. To jednak świadome ćwiczenie, które jest zaplanowane, a przecież „główną barierą dla aktywności jest brak czasu”, jak zostało to już wspomniane. Faktycznie, jeśli zobaczymy, jaka jest średnia czasu ćwiczeń w Europie, okaże się, że Polska znajduje się pod kreską8. Za to w zestawieniu ilości samochodów na ilość mieszkańców uplasowaliśmy się na drugim miejscu!9 Chociaż to chodzenie jest podstawą naszego ruchu, w tym kraju można mieć wrażenie, że wręcz rodzimy się w samochodzie. W środowisku ukuło się już stwierdzenie o „dzieciach wychowanych na tylnym siedzeniu”.

W Łodzi, w której byłam na konferencji, żeby dostać się z hotelu do budynku wystąpienia, muszę przedostać się przez aleję Marszałka Piłsudskiego. Jeśli popatrzymy na mapę, ulica ta wygląda jak blizna po cięciu skalpelem. Rozcięcie tkanki miasta sprawiło, że utworzył się komunikacyjny kanion, którym zapewne miały przemykać lśniące automobile. Zielone nie pojawi się samo, „sygnalizacja uruchamiana przyciskiem” informuje mnie tabliczka. Czuję się prawie, jakbym musiała powiedzieć zaklęcie, „sezamie, otwórz się”, pozwól mi przejść! To praktycznie centrum miasta, pewnie im dalej, tym gorzej. Dokładnie wiem, że jestem tu tylko gościnią, muszę grzecznie poprosić o to, by na chwilę strumień samochodów się zatrzymał. Takich miejsc jak to jest wiele, w samej Warszawie naziemne przejście dla pieszych w okolicy Dworca Centralnego musiało zostać wywalczone. W Krakowie zaś panuje przekonanie, że mieszkańców poznaje się po tym, czy przebiegają przez zebrę na placu Inwalidów. Światła są tam ustawione tak, że idąc normalnym tempem, nie da rady przejść na jednym „zielonym”. Kiedy tylko światło się zmienia, trzeba biec, by przebrnąć wszystkie pasma ulicy. Przykłady mogłabym mnożyć, zapewne w każdym mieście spotka nas coś podobnego. Ta książka jest jednak o ruchu, o tym, że najlepiej by było, gdybyśmy do pracy jechali rowerem, a w pracy co jakiś czas wstawali, podchodzili po szklankę wody, a na lunch szli do nieodległego bistro lub wychodzili na dziedziniec budynku, przy okazji pokonując kilka kondygnacji. Jak jednak można mówić o takich śmiałych marzeniach, skoro w Polsce bycie osobą pieszą oznacza ciągłe poczucie, że jest się gorszym? Dopóki nie zmienimy podejścia i radykalnie nie zmienimy siły nacisku na to, kto ma priorytet w poruszaniu się, niewiele się może zmienić.

Na horyzoncie widzimy pierwsze zmiany – zamykanie ulic dla ruchu samochodowego już się dzieje, dalej okazjonalnie i w sposób szukający poklasku, mamy już jednak takie przestrzenie. Coraz głośniej także o szkolnych ulicach, czyli tych, gdzie dzieci nie można podwozić pod drzwi budynku – by dziecko dotarło na zajęcia, musi iść lub jechać rowerem. To dobra nauka dla młodych ludzi, którzy dopiero wyrabiają sobie nawyki. Miejmy nadzieję, że to oni, nauczeni doświadczeniem, w przyszłości będą projektować miasta pełne ruchu ludzkiego ciała.

WstępŚwiatowa transformacja

Przywołaj w pamięci kilka ostatnich tygodni i przypomnij sobie, ile razy posłużyłeś się ciałem w ramach codziennej rutyny. Nie mówię tu o konkretnych ćwiczeniach fizycznych. Nie chodzi też o apatyczną przebieżkę po pobliskim parku czy o zajęcia na siłowni, wciśnięte między obowiązki zawodowe i rodzinne, podyktowane częściowo poczuciem winy na samą myśl o miesięcznej opłacie za karnet. Mam na myśli używanie ciała w sposób, który choć trochę cię zmęczył, a który byłby także mniej więcej zrozumiały dla, powiedzmy, kogoś, kto żył w czasach edwardiańskich1. Zilustruję to przykładem: przejście żwawym krokiem przez miasto na spotkanie czy przekopanie ogródka. Albo niech to będzie jazda na rowerze pod górę do sklepu, a nie z ciałem obleczonym lycrą w ramach pokuty za zbyt wiele zjedzonych ciastek. Jeśli z trudem przypominasz sobie takie sytuacje z własnego życia, to nie jesteś sam.

Można uczciwie powiedzieć, że gdy chodzi o ruch czy aktywność fizyczną, to mamy do czynienia z kryzysem. Na całym świecie niemal co trzeci dorosły prowadzi na tyle nieaktywny tryb życia, że w dłuższej perspektywie jego zdrowie może ucierpieć. Aż 80 procent dzieci podejmuje wysiłek fizyczny w tak niewielkim stopniu, że w miarę ich rozwoju ten brak oznaczać będzie osłabione kości, słabo rozwinięty układ sercowo-naczyniowy i zwiększone ryzyko chorób przewlekłych. Pamiętajmy, że jest to statystyka ogólnoświatowa. W wielu bogatszych krajach sytuacja jest jeszcze gorsza. W Stanach Zjednoczonych około 40 procent dorosłych za mało się rusza. W Australii odsetek ten przekracza 50 procent badanych.

Co się stało? Krótka odpowiedź brzmi: następuje ogólnoświatowy zmierzch aktywności fizycznej – w mniejszym lub większym stopniu. Regularny, swobodny, nieplanowany wysiłek – integralna część praktycznie każdego ludzkiego życia od chwili, gdy pierwsi przedstawiciele gatunku Homo sapiens zaczęli polować i zbierać pożywienie – został zadziwiająco szybko wyeliminowany z naszego życia. Ten proces rozpoczął się w XIX wieku wraz z rozległym uprzemysłowieniem i urbanizacją, ale w ostatnich dekadach przyspieszył ponad wszelką miarę. Objął wszystko, od zaniku pracy fizycznej na rzecz pracy przy biurku, po domy wypełnione sprzętami usprawniającymi nam życie. I nawet tak drobny wysiłek, jak spacer do kina czy restauracji, jest stopniowo zastępowany przez streaming filmów i coraz częściej zamawiane za pomocą aplikacji jedzenie. To samo dotyczy naszego otoczenia zewnętrznego, gdzie rutynową aktywność fizyczną, związaną z chodzeniem i jazdą na rowerze, wyparła podróż samochodem, którym – na śmiesznie krótki dystans – jedzie jedna osoba.

Transformacja ta zaszła w niespotykanym dotąd tempie, tak że większość jej elementów pozostała w naszej pamięci. Nawet w bogatszych krajach, takich jak Stany Zjednoczone i Wielka Brytania, w wielu domach jeszcze w latach 50. XX wieku pralki stanowiły rzadkość, a i odkurzacze nie były powszechne. Miliony starszych ludzi wciąż pamiętają porządki domowe, w tym trzepanie dywanów czy ręczne pranie ubrań, wykonywane dzięki sile ludzkich mięśni w formie prawie niezmienionej od XIX wieku. W tym samym czasie większość zawodów na świecie wciąż wiązała się z pracą fizyczną. Dzisiaj, opierając się na przykładzie Stanów Zjednoczonych, mniej niż jedno na pięć stanowisk zawodowych łączy się z jakimkolwiek wysiłkiem fizycznym, a 40 procent czasu pracy spędza się w pozycji siedzącej. Ten sam model zaobserwować można w przypadku transportu. Po drugiej wojnie światowej w wielu miastach najpowszechniejszą formą przemieszczania się był rower. Teraz w wielu miejscach globu ten sposób lokomocji niemal całkiem zanikł. Blisko 0,5 procent dojazdów do pracy w Stanach odbywa się na rowerze, a 60 procent przejazdów na odległość półtora kilometra lub mniejszą – czyli taką, którą można by spokojnie pokonać na jednośladzie w mniej niż 10 minut – samochodem.

Wielka Brytania gromadzi szczegółowe informacje związane z podróżowaniem. Niektóre dane statystyczne, dotyczące braku aktywności ruchowej, wprawiają w zdumienie. W jednym z ostatnich badań Agencja Zdrowia Publicznego Anglii, odpowiedzialna za poprawę stanu zdrowia brytyjskiego społeczeństwa, zapytała respondentów, ile czasu w miesiącu poświęcili przeciętnie na spacer szybkim tempem – a zatem nie na jogging czy nawet delikatną przebieżkę. Jak się okazało, 44 procent badanych odpowiedziało, że mniej niż 10 minut – czyli tyle, co nic. Inny przykład pochodzi z Rocznej Ankiety Podróży (Annual Travel Survey), badania przeprowadzanego przez brytyjskie Ministerstwo Transportu na temat różnych sposobów przemieszczania się ludzi w poprzednich dwunastu miesiącach2. W ostatnim sondażu zapytano grupę ponad 15 tysięcy respondentów o to, jak często chodziła nieprzerwanie przez 20 minut lub dłużej. Pytano o chodzenie z dowolną prędkością, nawet nieszybkim krokiem. Jak się okazało, 18 procent ankietowanych zaznaczyło pole „rzadziej niż raz w roku”, czyli znowu – prawie wcale.

Jest jeszcze jeden element tej „fizycznej rewolucji”. Pustka spowodowana zanikiem zwykłego, codziennego ruchu, została po części wypełniona koncepcją ćwiczeń, czymś oddzielnym od codziennego życia, coraz bardziej skomercjalizowanym, a nawet fetyszyzowanym – i przez to dalekim od powszechności. Mowa oczywiście o branży fitness, która w ostatnich dziesięcioleciach rozwinęła się na całym świecie. Zjawisko to ma co prawda nieznaczny wpływ na ogólny poziom aktywności fizycznej, natomiast powoduje, że rządy koncentrują się na samej idei sportu jako zamiennika codziennego ruchu.

Nie chcę piętnować chodzenia na siłownię czy kultywowania innych form sportu. Dają one radość i spełnienie milionom ludzi, nie wspominając nawet o ogromnych korzyściach zdrowotnych. Twojego ciała nie interesuje, jaki rodzaj aktywności fizycznej uprawiasz. Jedyny problem to fakt, że nie robi tego wystarczająco wielu ludzi. W całej Unii Europejskiej blisko połowa dorosłych nie uprawia żadnego sportu. Tymczasem, z czego warto zdać sobie sprawę, uwaga poświęcana ćwiczeniom, a nie codziennej porcji ruchu, spowodowała zmianę narracji społecznej, opartej dziś na zbyt uproszczonym pojęciu osobistej odpowiedzialności. Tak jakby spadek poziomu aktywności fizycznej wynikał z masowej epidemii lenistwa! Takie podejście nie tylko mija się z celem, ale daje wymówkę politykom, by nie traktować braku ruchu z powagą, na jaką ten problem zasługuje.

Bez wątpienia jest to jedna z najbardziej doniosłych zmian w życiu współczesnego człowieka. Aby wyobrazić sobie skalę tego zjawiska, przyjrzyjmy się wynikom prawdopodobnie najdokładniejszej akademickiej próby podsumowania rocznej liczby zgonów na świecie związanych z brakiem aktywności. Liczba ta wynosi 5,3 miliona – czyli mniej więcej tylu ludzi, ilu liczy populacja Norwegii, umiera wcześniej, niż powinno. To więcej niż ginie w wyniku wojen lub głodu, a w wielu krajach więcej, niż traci życie z powodu palenia tytoniu. Urzędnicy brytyjskiej publicznej ochrony zdrowia (National Health Service, NHS) szacują, że liczba zgonów powiązanych z brakiem aktywności Anglików wynosi w kraju około 100 tysięcy rocznie.

Skutki braku ruchu wykraczają daleko poza statystyki śmiertelności i związaną z nimi ludzką tragedię. Miliony ludzi w coraz młodszym wieku zapadają na choroby cywilizacyjne, takie jak cukrzyca typu 2, i przez kolejne dziesięciolecia borykają się z całą gamą przewlekłych, wyniszczających schorzeń. Większość ekspertów zgadza się, że jeśli nic się z tym nie zrobi, to brak aktywności doprowadzi do sytuacji, w której usługi zdrowotne zasadniczo staną się nieopłacalne. To w dużej mierze kwestia tego kiedy, a nie czy, tak się stanie.

W ciągu ponad sześciu dekad, które upłynęły od momentu, gdy pewien pomysłowy brytyjski badacz wykazał związek między deficytem aktywności w życiu codziennym a chorobą przewlekłą, wiedza o skali zagrożeń, jakie może powodować brak ruchu, wzrosła. Tysiące późniejszych badań jednoznacznie udowodniły, że to właśnie utrzymujący się przez lata i dekady brak ruchu zwiększa ryzyko wystąpienia nie tylko cukrzycy typu 2 i innych zaburzeń metabolicznych, ale także chorób serca, nadciśnienia i udarów, różnych typów raka, słabej wydolności płuc, jak również depresji i stanów lękowych, osłabienia funkcji poznawczych, gorszego snu oraz choroby Alzheimera i innych rodzajów demencji pod koniec życia. Nie wspominając o najważniejszych potencjalnych skutkach – większym ryzyku wczesnej śmierci, a jeśli człowiek dożyje do emerytury – mniejszej szansie na zdrowe i samodzielne życie.

Brak aktywności fizycznej to również kluczowy czynnik w powiązanej, mimo że odrębnie traktowanej, katastrofie zdrowia publicznego, jaką jest nadwaga i otyłość. Co więcej, równolegle występuje także plaga chorób powodowanych siedzącym trybem życia, co również silnie łączy się z cukrzycą typu 2 i chorobami układu krążenia.

Adrian Davies, brytyjski naukowiec, poświęcił ponad 30 lat na znalezienie sposobu, by ludzie się ruszali. Bez ogródek mówi, w jakim miejscu obecnie się znajdujemy: „Patrząc z perspektywy naukowej w kontekście zdrowia publicznego, z całą pewnością możemy powiedzieć, że Homo sapiens został pomyślany jako zbieracz-łowca, tak by regularnie był w ruchu, goniąc po prerii antylopy czy inną zwierzynę. I choć nie mogliśmy zmienić naszych biologicznych uwarunkowań, to przekształciliśmy otaczające nas środowisko. Zamiast więc polować na antylopę, wsiadamy do samochodu i jedziemy do hipermarketu Sainsbury’s”.

Ta książka to opowieść o tym, jak z naszego życia zniknęły rutynowe czynności, i o licznych wynikających z tego konsekwencjach. Jest kilka kwestii, których książka ta nie porusza; nie nawołuje też do tego, by cofnąć czas. Nikt nie chce bowiem wracać do epoki zbiorowej, powtarzającej się pracy fizycznej. Może z wyjątkiem garstki survivalowców we włosienicach niewielu zapewne opowiedziałoby się za koniecznością dźwigania dzień po dniu stosów drewna z szopy, by ogrzać się i ugotować posiłek. Jednocześnie sprzęty gospodarstwa domowego, takie jak pralka i odkurzacz, uwolniły miliony ludzi – głównie kobiety – od wielogodzinnej harówki. Chodzi więc raczej o znalezienie całkowicie nowego sposobu, by wysiłek fizyczny stał się na powrót częścią współczesnego życia.

Książka, którą trzymasz w ręku, nie jest ani poradnikiem zdrowotnym, ani dogłębnym manifestem politycznym. Takich jest już wiele. To raczej przewodnik po jakże często niezauważanym zjawisku i jego licznych konsekwencjach, które praktycznie widać gołym okiem na całym świecie. Mam jednak nadzieję, że przy okazji pokażę ci przynajmniej kilka sposobów, dzięki którym będziesz mógł wprowadzić do swojego codziennego życia więcej ruchu. Ukażę ci także niemal magiczne korzyści, które mogą z tego wyniknąć. A to dlatego, że ta książka jest również opowieścią o nadziei. Nawet w środowisku zaprojektowanym na przekór ruchowi napędzanemu siłą ludzkich mięśni zmiana może być łatwiejsza, niż myślisz. Nadal można wykorzystywać ruch i wysiłek jako typowe elementy życia, a nie tylko traktować je jak obowiązek czy pokutę. Powtórzę: nie chodzi o to, by lekceważyć sport, ale to zwyczajnie nie jest tym samym. Kiedy w twoim życiu coś staje się rutyną, normą, czymś, o czym w ogóle zapominasz, nie musisz już więcej wygospodarowywać na to czasu w ciągu dnia ani czuć się winnym, gdy tego nie robisz. Wręcz przeciwnie, to coś się w tobie zakorzenia. Wtedy czujesz się prawie tak, jakbyś uzyskał dostęp do sekretnej wiedzy.

Gdy tak się stanie, konsekwencje dla twojego dobrego samopoczucia okażą się zdumiewające. Dziesiątki lat badań nad zagrożeniami związanymi z brakiem aktywności fizycznej zaowocowały wzrostem wiedzy o pozornie niekończących się sposobach, dzięki którym, gdy tylko ponownie zaczniesz się ruszać, szala zdrowia znów przechyli się na twoją korzyść – i to niemal od ręki. Odkąd naukowcy potrafią za pomocą urządzeń elektronicznych lepiej monitorować drobne różnice w ruchu i wysiłku, wiadomo, że nawet stosunkowo umiarkowany codzienny wysiłek fizyczny może przynieść wymierne rezultaty. Im więcej informacji, tym bardziej rośnie krzywa dawka–reakcja. Wygląda na to, że prawie wszystko jest tu lepsze niż nic. Podam tylko jeden przykład, skupiając się na najzwyklejszej aktywności fizycznej, jaką jest przemieszczanie się na rowerze. Naukowcy z Danii obserwowali mniej więcej przez 15 lat 30 tysięcy losowo wybranych osób w różnym wieku. Badanie wykazało, że nawet po uwzględnieniu innych czynników demograficznych, społecznych i stylu życia, w tym ćwiczeń w czasie wolnym, osoby, które jeździły rowerem do i z pracy, były o 40 procent mniej narażone na śmierć w okresie objętym badaniem niż te, które tego nie robiły, niezależnie od przyczyny. Powtórzę, 40 procent – to właśnie tego rodzaju statystyki pomagają zrozumieć, dlaczego niektórzy eksperci mają łzy w oczach, kiedy mówią o aktywności fizycznej. Dlatego też tak wielu z nich porównuje codzienny ruch do cudownego leku, o którym mowa w tytule książki.

W dziedzinie zdrowia publicznego idea aktywności jako fenomenalnego lekarstwa jest tak powszechna, że można ją uznać za banał, ale wciąż jest to najlepsze porównanie, jakie przychodzi mi na myśl. Wyobraź sobie, że jesteś naukowcem i odkryłeś lek, który poprawiłby parametry zdrowotne ludzi w takim stopniu, w jakim korzystnie działa na organizm dojeżdżanie do pracy rowerem. Nagroda Nobla byłaby prawie pewna, podobnie jak tytuł szlachecki. Zyskałbyś sławę tej miary, że miałbyś ogromną szansę ujrzeć przed śmiercią swoją podobiznę na banknocie. A jednak to cudo już istnieje!

Ucieczka przed brakiem ruchu

Jest jeszcze ostatni element wprowadzenia do tej historii: dlaczego to ja ją opowiadam? Nie jestem naukowcem, a tym bardziej epidemiologiem, czyli badaczem zajmującym się analizą zdrowia całej populacji. Jestem dziennikarzem. Relacjonuję brytyjską politykę i pracuję w brytyjskim parlamencie.

Muszę przyznać, że moje zainteresowanie tym tematem ociera się o obsesję – z dwóch powodów. Przede wszystkim mój zawód wymaga kontaktu z wieloma politykami, urzędnikami i innymi pracownikami. Próbuję zrozumieć, dlaczego podejmują oni takie, a nie inne decyzje. Jeśli zdarza mi się skierować rozmowę z politykami na kwestię braku aktywności fizycznej w społeczeństwie, prawie wszyscy zgadzają się, że oczywiście jest to ogromnie istotny problem i należy robić w tym zakresie więcej. A jednak nie robi się niemal nic. Zresztą pomimo że konsekwencje deficytu ruchu są dobrze znane od dziesięcioleci, brak aktywności jest czymś, co można by określić mianem powszechnie akceptowanej katastrofy. Rządy rzadko bowiem uchwalają ustawy lub organizują pilne konferencje prasowe, aby zapowiedzieć działania na rzecz zmiany tej sytuacji. Zamiast tego skupiają się na całkowicie nieskutecznych publicznych kampaniach informacyjnych.

Być może ten czas już minął. Tak się składa, że książka ta powstaje w momencie, gdy Wielka Brytania i wiele innych krajów jest zamkniętych z powodu pandemii koronawirusa. I jak przekonaliśmy się globalnie, szybka i spójna reakcja polityków na sytuacje nadzwyczajne w kontekście zdrowia jest jak najbardziej możliwa. Ministrowie nie zawahali się, by zamknąć całe sektory gospodarki krajowej i poważnie ograniczyć indywidualne swobody, aby tylko chronić ludzkie życie. W większości przypadków opinia publiczna popierała te działania. Interwencjonistyczna polityka zdrowotna nie jest więc już czymś wyjątkowym. Najwyraźniej wyborcy potrafią zaakceptować rząd, który na dwa miesiące skutecznie zamyka ich w domach, aby ratować życie obywateli. Kto wie, może działania, którym przyświeca podobny cel ochrony życia, polegające teraz na zwiększeniu codziennej dawki ruchu, niekoniecznie wzbudzą tradycyjny okrzyk sprzeciwu, że to „państwo (nad)opiekuńcze!”.

Istotne zmiany już zaszły. Po złagodzeniu lockdownu rządzący namawiają do chodzenia do pracy pieszo lub dojeżdżania do niej na rowerze, aby uniknąć tłoku w środkach transportu publicznego czy korków na ulicach. W miastach na całym świecie pojawiają się stworzone ad hoc drogi rowerowe. I jak zobaczymy później, aktywne przemieszczanie się jest jednym z najlepszych sposobów na zapewnienie sobie ruchu w ramach codziennej rutyny.

Czy zatem wkraczamy w nową erę działań rządowych, które mają na celu zwiększenie aktywności ruchowej obywateli, nawet jeśli nie w sposób bezpośredni? Miną lata, zanim naprawdę się tego dowiemy. Wpierw jednak będziemy musieli zmienić mnóstwo zakorzenionych postaw. Obecnie bowiem wiele z podzielanych powszechnie przekonań na ten temat opiera się na błędnych założeniach. Jednym z nich jest mniemanie, że w kryzysie bezruchu brakuje motywacji, a nie świadomości, że świat został tak przeprojektowany, by do ruchu zniechęcać. Innym jest przekonanie, że jeśli ludzie nie są aktywni fizycznie, to konsekwencje tego ponoszą tylko oni sami. Tymczasem problem ten nie tylko pogarsza stan zdrowia poszczególnych ludzi, ale i – na poziomie krajowym – grozi upadkiem całego NHS, nie wspominając już o systemie opieki nad osobami starszymi. Niektóre kryzysy są zwyczajnie zbyt duże, by pozostawić je w sferze osobistej odpowiedzialności.

Jestem także zafascynowany tym tematem z powodów, powiedzmy, biograficznych. Fakt że jako dorosły człowiek regularnie uprawiam aktywność fizyczną, czerpiąc z tego wszelkie dobrodziejstwa, wynika z przypadkowych okoliczności. One zapoczątkowały coś, za co jestem i pozostanę na zawsze wdzięczny losowi. Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że codzienny ruch odmienił moje życie.

Ekspert od spraw zdrowia publicznego mógłby zasadnie twierdzić, że z uwagi na to, że pochodzę z relatywnie uprzywilejowanej klasy średniej, to statystyka działałaby na moją korzyść pod względem długotrwałej aktywności i sprawności fizycznej. W moim przypadku jednak okoliczności nie były tak typowe. W młodości zaliczyłem za to etap, kiedy stopniowe dryfowanie w kierunku coraz mniej aktywnego życia wydawało się całkiem realne.

W dzieciństwie wyniszczała mnie astma, która rozwinęła się wyjątkowo wcześnie po tym, jak w wieku dwóch lat niemal umarłem na zapalenie płuc. Wkrótce zdiagnozowano ją jako ciężki przypadek. Choroba ta jest częściowo dziedziczna, częściowo ma podłoże środowiskowe, a w moim wypadku wynikała z jednego i drugiego czynnika. Mój ojciec i jeden z wujów po stronie matki w dzieciństwie byli astmatykami, a moja matka paliła papierosy zarówno podczas ciąży ze mną, jak i przez cały okres mojego niemowlęctwa, co szkodziło moim rozwijającym się płucom.

Nie chcę pisać o sobie jako o jakimś gruźliczym wiktoriańskim mizeraku. Poza sporadycznymi atakami byłem aktywnym, choć niepokojąco chudym dzieciakiem, pasjami grającym w piłkę nożną mimo dość widocznego braku talentu. Jednak astma była na tyle poważna, że lekarze podczas regularnych wizyt w szpitalnych oddziałach ambulatoryjnych testowali na mnie całą gamę nowych leków. Wszystko zmieniło się, gdy stałem się nastolatkiem. Jak to bywa z tym schorzeniem, nie dokuczało mi ono na co dzień, ale przybrało formę rzadkich i przerażających epizodów ciężkiego świszczącego oddechu, z których kilka skończyło się nagłym przyjęciem do szpitala. W Wielkiej Brytanii z powodu astmy umiera rocznie około 1,4 tysiąca osób i gdyby nie pewne okoliczności, bez trudu mógłbym zostać jedną z nich.

Jak to często bywa, mój stan znacznie poprawił się po wkroczeniu w dorosłość, ale do tego czasu całkiem zrezygnowałem z wszelkiej aktywności poza chodzeniem. Było to częściowo spowodowane moim wiekiem – znajdziecie setki statystyk pokazujących, jak ilość ruchu charakterystyczna dla okresu dzieciństwa zmniejsza się w okresie dojrzewania i później. Przede wszystkim jednak straciłem wiarę w swoje ciało. Przez cały okres studiów miałem świadomość tego, jak bardzo nieatrakcyjnym okazem fizycznym byłem, trupio bladym i tak nieumięśnionym, że nawet myśl o włożeniu szortów, nie mówiąc już o koszulce z krótkim rękawem, napawała mnie niepokojem. Zdawałem sobie także sprawę z tego, że jeśli spróbowałbym czegokolwiek związanego ze sportem, wymagałoby to jeszcze większego wysiłku. Nie miałem pojęcia, co z tym wszystkim zrobić.

Po skończeniu studiów, nie wiedząc, czym chcę się zajmować w życiu, zacząłem nudną, choć niebywale stabilną pracę na stanowisku administratora na uniwersytecie i spędzałem całe dnie przy biurku. Moja przyszłość wydawała się jasno określona. Aż nastąpiła wielka zmiana, która polegała na tym, że odszedłem z tego stanowiska i podjąłem się najbardziej podstawowego i nieuniknionego rodzaju codziennej aktywności: pracy fizycznej. A dokładnie, zostałem kurierem rowerowym czy też gońcem, i całe dnie pedałowałem z ważnymi dokumentami po Londynie. Patrząc wstecz, nadal nie do końca rozumiem, jakie były przyczyny tego dość pochopnego, jak się wydawało, posunięcia zawodowego. Zwłaszcza że od dwunastego roku życia nie jeździłem regularnie na rowerze, a pensja nie była określona z góry – płacono w zależności od tego, ile zrobiło się dostaw. Co więcej, na pracę na świeżym powietrzu zdecydowałem się jesienią. Mogę stwierdzić jedynie, że decyzja ta, która wprawiła w osłupienie moich kolegów z biura, była podyktowana w dużym stopniu nudą. Praca na uczelni wymagała wykonania serii zadań w ciągu roku i bez większego wysiłku udawało mi się je sfinalizować mniej więcej dwa miesiące przed czasem, co oznaczało, że spędzałem, dosłownie, tygodnie na nicnierobieniu. Miałem też niejasne, mało skonkretyzowane wyobrażenia o tym, że chciałbym być sprawny, i wydawało się, że jest to jedna z dróg do osiągnięcia tego celu. Zapewne myślałem sobie wówczas, co może wydawać się banalne z dzisiejszej perspektywy, że kurierzy rowerowi dobrze się prezentują i jak w przypadku wielu młodych mężczyzn była to cecha, której mi brakowało i którą ceniłem.

Tak czy inaczej, decyzja zapadła, a realizacja podstawowych potrzeb, takich jak zakupy spożywcze i zapłacenie czynszu, nagle zaczęła zależeć od tych patykowatych nóg, które miały za zadanie pedałować na długie dystanse i to z niezłą prędkością. Pierwsze tygodnie były dość trudne – pamiętam, że prawie się rozpłakałem, gdy zobaczyłem, jak niska była moja początkowa wypłata – ale w miarę jak uczyłem się zawodu, zacząłem dostawać coraz lepsze wynagrodzenia. Przyzwyczaiłem się też do wysiłku. W moim wypadku było to dość brutalne wprowadzenie, bo przeszedłem niemal natychmiast z poziomu zerowego do pracy, w której regularnie pokonywałem 80 lub ponad 90 kilometrów pięć razy w tygodniu. Jednak kiedy zacząłem, miałem 22 lata; to wiek, w którym nawet tak nieprzyzwyczajone ciało jak moje jest zdolne do dużej adaptacji. Wpierw udało mi się osiągnąć nieco większą prędkość na rowerze, potem poprawiłem swoją kondycję. Po pewnym czasie – ku nie tylko mojemu zaskoczeniu – w nogach rozwinęły mi się mięśnie.

Wreszcie, być może po raz pierwszy w życiu, doświadczyłem tego niesamowitego wzniosłego poczucia, który często staje się udziałem osób młodych i sprawnych. Skłamałbym, mówiąc, że nie cieszyłem się z owego nowego wizerunku, zwłaszcza gdy ludzie, których nie widziałem od jakiegoś czasu, zwracali na to uwagę. Jednak to mentalna transformacja miała największe znaczenie. Pół roku zajęło mi zdanie sobie sprawy, że – nawet tego nie zauważając – wyzbyłem się niezwerbalizowanego przekonania o własnej słabości fizycznej. Dla odmiany nagle poczułem, że mogę wszystko. To przekonanie, w różnych postaciach, nigdy tak naprawdę mnie nie opuściło, podobnie jak towarzyszące temu zachwyt i poczucie przyjemności.

Rozumie się samo przez się, że mój przykład jest nieco skrajny. Jak zobaczymy w rozdziale pierwszym, należy dążyć do minimum pół godziny aktywności dziennie. Z kolei naukowcy powiedzą, że nawet 10 minut może przynieść wiele dobrego. Jako że aktywność fizyczna jest cudownym środkiem zapewniającym nam zdrowie i dobre samopoczucie, to pokonując na rowerze ponad 400 kilometrów tygodniowo, zaaplikowałem sobie jego megadawkę.

Od czasu tamtego nagłego zwrotu akcji w mojej karierze, który ostatecznie trwał około trzech lat, zawsze byłem mniej lub bardziej aktywny. Teraz jestem w średnim wieku, mam rodzinę i pracę, która w dużej mierze wiąże się z siedzeniem za biurkiem. Dodam, że moja praca, w najbardziej chaotycznym politycznym okresie w najnowszej historii Wielkiej Brytanii, jest dość szalona. Wciąż jeżdżę do pracy i z powrotem rowerem, ale to często największy wysiłek, na jaki mogę sobie pozwolić w ciągu dnia. Zbieranie materiałów i pisanie książki skłoniły mnie do ponownego przeanalizowania tej części mojego życia. W szczególności byłem ciekaw, czy mój obecny reżim o umiarkowanym charakterze przekłada się na taką kondycję fizyczną, jaką przypuszczałem, że mam.

Tym samym zrobiłem z siebie królika doświadczalnego, obwieszonego elektronicznymi gadżetami, które śledziły każdy mój ruch, czas spędzony w pozycji siedzącej, tętno i spalane kalorie. Przeszedłem także serię testów kondycyjnych i ogólnego stanu zdrowia fizycznego. Więcej o tym wszystkim opowiem w kolejnych rozdziałach, ale nie chcąc trzymać cię w niepewności: dane i badania ukazały mi bardziej zróżnicowany obraz, niż się spodziewałem. Tak, byłem znacznie sprawniejszy od przeciętnego człowieka. Pod kilkoma względami jednak – nie tylko z powodu czasu, jaki codziennie spędzam w pozycji siedzącej – wygląda na to, że popadłem w lekkie samozadowolenie. Nie miej więc złudzeń: to dla mnie bardzo osobista sprawa.

Rozdział 1Długotrwały brak codziennej dawki ruchu

Wraz z zanikiem codziennej aktywności fizycznej nasze życie miało drastycznie się zmienić. Tylko kiedy to się wszystko zaczęło? Ta opowieść swój początek bierze około 12 tysięcy lat temu – to z pewnością dużo wcześniej, niż mógłbyś przypuszczać. Mniej więcej wtedy, kiedy część naszych neolitycznych przodków z terenów dzisiejszego Bliskiego Wschodu porzuciło zbieracko-łowiecki tryb życia i poświęciło się uprawie ziemi, udomowianiu zwierząt i zakładaniu stałych osad.

Jak na standardy historii ludzkości nie było to aż tak dawno – Homo sapiens pojawił się mniej więcej 300 tysięcy lat wcześniej – ale to, co dziś zwane jest pierwszą rewolucją agrarną, czyli rewolucją neolityczną, dało początek życiu osiadłemu, z większą gęstością zaludnienia. Rewolucja ta przyczyniła się do rozwoju nowych narzędzi, a następnie do specjalizacji pracy. Innymi słowy, ustanowiła fundamenty nowoczesnej cywilizacji.

Gdyby przenieść w czasie człowieka żyjącego w XXI wieku do jednej z takich neolitycznych wiosek, szybko przekonałby się, że życie tam było wyczerpujące i angażujące fizycznie. Mimo wszystko i tak było spokojniejsze niż zbieracko-łowiecka egzystencja, wolne od niekończących się kilometrów marszu – koniecznych, by zdobyć pożywienie i upolować zwierzynę. Co ciekawe, w ciągu wieków coś zaczęło się dziać z tymi pierwszymi mieszkającymi w domach ludźmi – zmieniały się ich ciała.

Od dawna wiadomo, że współczesny człowiek ma znacznie mniejszą gęstość kości niż inne naczelne o podobnym rozmiarze, co często wiąże się z naszą charakterystyczną wyprostowaną postawą podczas chodzenia. Jednakże fascynujące badanie przeprowadzone w 2014 roku przez amerykańskich i brytyjskich naukowców wykazało, że kości ludzi, którzy żyli w społecznościach zbieracko-łowieckich w Ameryce Północnej około 7 tysięcy lat temu (rewolucja agrarna nie wszędzie zaszła w tym samym czasie), były tak mocne i gęste jak te, które dzisiaj spotykane są u orangutanów. Z kolei poddane badaniu kości rolników, którzy żyli 700 lat temu, były o 20 procent lżejsze od wspomnianych wyżej kości sprzed siedmiu tysiącleci. Badacze doszli do wniosku, że smukłość – przepiękne, bardziej medyczne określenie wiotkości – tego najmłodszego szkieletu nie była ewolucyjnym skutkiem zmieniającej się diety ani innych rozmiarów ciała, ale mniejszego wysiłku fizycznego.

Takie zmiany musiały przynieść za sobą istotne konsekwencje. Na gęstość kości znaczący wpływ ma aktywność fizyczna człowieka, szczególnie w dzieciństwie i w okresie dojrzewania, kiedy ruchy obciążeniowe takie jak bieganie i skakanie są kluczowe dla rozwoju. Szczyt gęstości tkanki kostnej zazwyczaj przypada na wczesną dorosłość, a następnie zmniejsza się wraz z wiekiem, szczególnie u kobiet, tym bardziej w wyniku długotrwałego braku aktywności fizycznej. Utrata gęstości kości zwiększa ryzyko złamań lub powoduje wyniszczającą osteoporozę, co jest kolejnym sugestywnym terminem medycznym, który dosłownie oznacza „porowate kości”. Skutki zdrowotne są poważne. Badania udowodniły, że do 20 procent osób starszych, które doznały urazu biodra spowodowanego osteoporozą, umiera w ciągu pierwszego roku, a 2/3 nigdy nie odzyskuje poziomu sprawności ruchowej sprzed urazu.

Można na to spojrzeć jeszcze z innego, istotnego punktu widzenia: pod względem aktywności rolnicy żyjący 700 lat temu mieli o wiele więcej wspólnego z dawnymi zbieraczami-łowcami sprzed tysiącleci niż z bliższymi sobie chronologicznie współczesnymi ludźmi. Na tym tle widać, że zmiany, które zachodziły na poziomie organizmów, okazują się względne, przynajmniej jeśli chodzi o czynnik czasu.

Kolejne badanie dotyczyło masy kostnej kobiet z wczesnych społeczności rolniczych z rejonu Europy Środkowej. Stwierdzono, że o ile kości ich nóg można na ogół porównać z kośćmi nóg współczesnych kobiet, o tyle w przypadku kości ramion nie ma to większego sensu. Kość ramienna wykazywała sztywność i oznaki siły porównywalnej (lub większej) do kości ramiennej u współczesnych najlepszych wioślarek. Oczywiste było, że kobiety te nosiły lub podnosiły spore ciężary niemal codziennie, czego dowodem była właśnie gęstość ich kości.

Bardziej szczegółowa analiza fizycznego aspektu życia naszych przodków jest, co zrozumiałe, niełatwa; nie mamy możliwości skorzystania z machiny czasu i przymocowania monitora aktywności do nogi prehistorycznego rolnika. Jedną z sensownych, lecz połowicznych odpowiedzi, dało badanie ludzi, których styl życia nasuwa skojarzenia z funkcjonowaniem w odległej epoce. W ramach fascynującego projektu naukowcy analizowali wzorce aktywności w społeczności amiszów z kanadyjskiej prowincji Ontario. Amisze to protestancka wspólnota wywodząca się ze Szwajcarii, która przybyła do Ameryki Północnej w XVIII wieku. Wyznają zasadę niestosowania przemocy, a także żyją w zgodzie z wartościami, które można by określić jako tradycyjne – odrzucają wszystkie nowoczesne technologie. Oznacza to, że – jak często ukazane jest to w filmach i programach telewizyjnych – uprawiając ziemię, podróżując i wykonując inne czynności, nie używają oni niczego bardziej zaawansowanego technologicznie niż konie i narzędzia ręczne.

Na szczęście dla badaczy amiszów nie obowiązuje całkowity zakaz korzystania z nowoczesnych wynalazków, tylko ich posiadania. Dzięki temu udało się przebadać grupę amiszów liczącą 98 osób, zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Badani spędzili tydzień z elektronicznym licznikiem kroków przyczepionym do spodni lub do fartucha – niewielkim utrudnieniem był fakt, że amiszom nie wolno nosić pasków.

Wyniki robiły wrażenie. Oddzielnie przeprowadzone badania wykazały, że przeciętny dorosły Kanadyjczyk robi dziennie blisko 5 tysięcy kroków. Amisze zaś zrobili średnio prawie 18,5 tysiąca. Nawet kobiety, które tradycyjnie poświęcają większość czasu pracom domowym i wychowywaniu dzieci, a nie rolnictwu, zrobiły ponad 14 tysięcy kroków.

1J. Sadik-Khan, S. Solomonow, Walka o ulice, Kraków 2017.

2D. Sim, Miasto życzliwe, Kraków, 2020

3Poziom aktywności fizycznej Polaków, Ministerstwo Sportu i Turystyki, 2021

4tamże

5Special Eurobarometer 525, Sport and Physical Activity, Survey requested and coordinated by the European Commission; Directorate-General for Education, Youth, Sport and Culture, European Commission, 2022

6https://www.who.int/data/gho/data/indicators/indicator-details/GHO/prevalence-of-insufficient-physical-activity-among-adults-aged-18-years-(crude-estimate)-(-) dostęp 20.05.2023

7https://biuroprasowe.benefitsystems.pl/186355-badanie-multisport-index-2022-aktywnosc-fizyczna-polakow-po-dwoch-latach-pandemii dostęp 29.05.2023

8https://ec.europa.eu/eurostat/statistics-explained/index.php?title=File:Share_of_persons_aged_15_and_over_performing_non-work-related_physical_activities_at_least_once_a_week,_by_type_of_activity,_2019_(%25).png dostęp 30.05.2023

9https://www.acea.auto/figure/motorisation-rates-in-the-eu-by-country-and-vehicle-type/ dostęp 30.05.2023

1Okres ten obejmuje lata 1901–1910 (przyp. red.).

2Autor miał zapewne na myśli badanie National Travel Survey (przyp. red.).