59,99 zł
Nelson Mandela, segregacja rasowa, przestępczość, bieda, townships – z tym kojarzy się Republika Południowej Afryki. Trzydzieści lat po zmianie systemowej jest to państwo wciąż dotknięte przez liczne bolączki społeczne, gdzie większości mieszkańców żyje się bardzo ciężko, choć nie brakuje też ludzi niezmiernie bogatych. Trudna historia i problemy to tylko jedna z twarzy RPA. Druga to urzekająca afrykańska przyroda, idealna na prawdziwe safari oraz świetne miejsce do uprawiania turystyki aktywnej i sportów ekstremalnych.
Magdalena Osiejewicz snuje wciągającą opowieść o krainie niezliczonych smaków, kultur i języków. Opowiada o codzienności Południowoafrykańczyków – z czym pija się rooibos, co to jest robot i dlaczego bieda ma kolor skóry. Tłumaczy także, dlaczego RPA jest popularnym kierunkiem kręcenia produkcji filmowych – powstały tu m.in. Mad Max, Resident Evil czy Tarzan i zaginione miasto – i co Mzansiwood ma wspólnego z Hollywood.
Styczność z dziką przyrodą jest częścią życia w RPA. Co prawda lwy po ulicach chodzą tylko na terenie parków narodowych, ale nawet mieszkając w mieście, do obecności niektórych braci mniejszych trzeba się po prostu przyzwyczaić. Zasada jest taka, że im bliżej dzikich terenów, zwłaszcza lasów czy gór, tym większe są szanse na to, że będzie trzeba zaakceptować różnych gości.
Mieszkałam dłużej i krócej w wielu miejscach w Kapsztadzie i zdarzyło mi się żyć w dzielnicach, gdzie normalnością były skorpiony, szczury, karaluchy, wielkie pająki, takie jak wałęsaki czy rain spider, oraz pawiany. W Durbanie ludzie często mają problemy z kotawcami sawannowymi podkradającymi jedzenie w nadmorskich restauracjach. W Johannesburgu z kolei okrzyki paniki wywołują wielkie świerszcze: parktown prawn.
Magdalena Osiejewicz – w RPA od 2011 r. Szybko zdecydowała, że to tam chce mieszkać na dobre. Biegła w kilku językach, przez lata pracowała m.in. jako copywriterka, analityczka ryzyka, tłumaczka, nauczycielka i konsultantka platform oraz aplikacji językowych. Dziś mieszka w Kapsztadzie z rodziną. Uwielbia południowoafrykańską przyrodę, różnorodność kulturową kraju i to, że ciągle się czegoś o nim uczy. Autorka bloga i Instagrama Magda w RPA oraz członkini klubu Polek na Obczyźnie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 274
Rok wydania: 2025
Wstęp. Staż, który trwa już kilkanaście lat
Gdybym dostawała złotówkę za każdym razem, gdy ktoś zadaje mi pytanie „Dlaczego RPA?”, byłabym milionerką. Właściwie nie dziwi mnie ta ciekawość, bo Republika Południowej Afryki nie jest popularnym kierunkiem emigracji Polaków. Ten kraj ma też, delikatnie mówiąc, nie najlepszą opinię za granicą.
RPA w rankingach najbardziej niebezpiecznych miejsc plasuje się wysoko; jako jedno z państw z najwyższymi statystykami przestępczości na świecie i z najwyższymi na kontynencie afrykańskim. W mediach zagranicznych dużo mówi się też o panującej tam korupcji, biedzie, o problemach z elektrycznością czy ewentualnie tragicznych wypadkach z udziałem dzikich zwierząt. Obraz, jaki wyłania się z tych informacji, jest daleki od ideału...
O moim wyjeździe do RPA zadecydował przypadek. Byłam ciekawa świata i po studiach chciałam spróbować życia poza Europą. Jako młoda osoba po filologii angielskiej, dopiero zaczynająca życie zawodowe, nie miałam zbyt wielu możliwości. W związku z tym bardziej niż na kraju emigracji skupiłam się na warunkach zatrudnienia. Musiałam być w stanie się utrzymać i chciałam, by to doświadczenie dobrze wyglądało w CV. Zdecydowałam się na szukanie stażu przez organizację i celowałam raczej w Koreę Południową lub Japonię. Tymczasem moje wymagania spełnił staż w Johannesburgu w RPA.
Z mężem na plaży w Simon’s Town
Niewiele pamiętam z rozmów przeprowadzonych z rodziną i przyjaciółmi po podpisaniu umowy. Może dlatego, że kiedy już się zdecydowałam, nic nie było w stanie sprawić, żebym zmieniła zdanie. Niby wszystkim mówiłam, że to przeprowadzka tymczasowa, ale gdzieś w głowie świtała mi myśl, że być może w tym dalekim afrykańskim kraju znajdę dom. Musiała to być intuicja, bo na pewno nie logika, skoro im więcej czytałam o RPA, tym bardziej bałam się tego, co może mnie tam czekać. Czy rozważałam rezygnację z wyjazdu? Jeśli nawet, to tylko przez chwilę.
Uznałam, że jeśli rzeczywiście okaże się, że w RPA jest aż tak niebezpiecznie, to spędzę rok, skupiając się na pracy i na zdobywaniu doświadczenia zawodowego. Nudniejsze kilkanaście miesięcy nie wydawało mi się wygórowaną ceną za ciekawe doświadczenie wpisane do mojego CV.
Od podjęcia decyzji do wyjazdu miałam dwa miesiące. Akurat tyle, by załatwić formalności, nacieszyć się polskim latem i zacząć się zastanawiać, czy poradzę sobie na drugim końcu świata. Po ogromnej ilości papierkowej roboty i uszczupleniu oszczędności, żeby kupić bilet, udało mi się złożyć podanie i otrzymać pozwolenie na odbycie stażu. Pamiętam, że po odebraniu wizy równocześnie się ucieszyłam i przeraziłam.
Zdałam sobie sprawę, że zostawiam wszystko, co znam, i że będę od tego bardzo daleko. Z drugiej strony ciągnęło mnie do nieznanego i byłam ciekawa RPA. Stwierdziłam, że niebezpieczeństwo niebezpieczeństwem, ale skoro ludzie jakoś tam żyją, to i ja dam radę.
Walizki spakowałam w dniu wylotu. Był to mój pierwszy samotny lot długodystansowy z przesiadkami. Odnajdywanie się na olbrzymich lotniskach międzynarodowych było przytłaczające. Nie pomagało to, że w pewnym momencie byłam już półprzytomna ze zmęczenia, bo w trakcie podróży nie mogłam zasnąć z emocji.
W ostatnim samolocie, którym wtedy leciałam, pasażer siedzący obok mnie podczas niezobowiązującej rozmowy zaczął straszyć strażą graniczną. „Twoja wiza nic nie znaczy”, mówił. „To, czy cię wpuszczą, czy nie, zależy od urzędnika, z którym będziesz miała do czynienia”. Wtedy uznałam tego człowieka za fatalistę. Nie wiedziałam jeszcze, że z tutejszymi służbami imigracyjnymi naprawdę nie ma żartów.
Dotarcie do RPA zajęło mi prawie dobę. Po raz pierwszy postawiłam stopę na południowoafrykańskiej ziemi latem 2011 roku. Chciałabym napisać, że był to niezapomniany moment, a moje ciało przeszyły mistyczne prądy, ale nic takiego się nie zdarzyło.
Gdy przeszłam przez kontrolę i odnalazłam swój bagaż, podszedł do mnie jeden z moich nowych współpracowników. Odwiózł mnie do kwatery, w której miałam spędzić cały staż, ale ostatecznie mieszkałam tam tylko przez kilka tygodni. Po niecałym miesiącu, przez obowiązki służbowe, trafiłam do Kapsztadu, gdzie dziś żyję z mężem, synem i dwoma psami.
Jak (prze)żyć w RPA
Czy Johannesburg jest taki straszny, jak go malują? Statystyki przestępczości dla tego miasta, jak i dla całego państwa, przerażają. Po przyjeździe do RPA nauczyłam się jednak, że wszystko zależy od miejsca.
Jak w każdym innym kraju podwyższonego ryzyka lokalni mieszkańcy modyfikują swoje życie tak, by zmniejszyć prawdopodobieństwo zostania ofiarą przestępców. Takie środki ostrożności jak zakładanie ogrodzenia elektrycznego, montaż krat w oknach czy ochrona szyb samochodowych dodatkową warstwą, aby szkło nie rozprysnęło się przy wybiciu szyby na światłach, wydają się ekstremalne z punktu widzenia osób mieszkających w krajach bezpieczniejszych. W RPA to jednak dość zwyczajne strategie, tyle że w niektórych częściach kraju są rzeczywiście mocno zalecane, a w innych to przejaw dmuchania na zimne. W Polsce też wszyscy zmieniają opony na zimowe, bo tak trzeba, choć tylko w niektórych sytuacjach naprawdę będzie to mieć znaczenie.
Poziom zabezpieczeń różni się w zależności od miasta, dzielnicy, jej części czy nawet ulicy. Nieprawdą jest twierdzenie, że „wszędzie w RPA są ogrodzenia pod napięciem”. Podróżowałam po różnych prowincjach, miastach i miasteczkach i wiem, że istnieje olbrzymie zróżnicowanie w tej kwestii. Większość mieszkańców stosuje się do jednej zasady: lepiej mieć zabezpieczenia na podobnym poziomie co sąsiedzi. Nie sposób porównać nowoczesnych apartamentowców z ochroną i strzeżonych osiedli zamkniętych w dużych miastach z domami wolnostojącymi w małym miasteczku czy na sielankowych peryferiach miast.
Po przyjeździe do RPA obcokrajowiec nie widzi tych niuansów. Zabezpieczenia są widoczne i jest to coś, czego nie zna z własnego podwórka. A to dziwi i przeraża. Niektórzy ludzie początkowo wręcz nie rozumieją, że można tak żyć. Sama byłam taką osobą. Z czasem kwestie bezpieczeństwa stają się jedynie tłem codzienności, a zachowania sąsiadów nową normalnością.
Tak jak człowiek ubiera się inaczej w zależności od okazji, tak też różne kraje wymagają różnego postępowania. W RPA możesz ubierać się, jak chcesz, i mało kto zwraca na to uwagę. Tak samo raczej nikt nie spojrzy na ciebie krzywo na ulicy ze względu na kolor skóry czy noszone symbole religijne. Trzeba za to zawsze mieć z tyłu głowy kwestie bezpieczeństwa – pamiętać, by nie chodzić na piechotę, gdy się ściemni, unikać pewnych miejsc i zachowywać się tak, żeby czuć się bezpiecznie. Mieszkając w RPA, człowiek wyrabia sobie własne zdanie na temat tego, co można, a czego nie, i często z przymrużeniem oka zaczyna reagować na osoby, które lubują się w sensacji i historiach o przestępczości.
Kapsztad nocą
Etykieta rozmów o bezprawiu również w dużej mierze zależy od miejsca. W Johannesburgu wydawało mi się, że to zwykły temat, który można poruszyć przy kawie w pracy – „Tak, fajnie minął mi weekend. Byłem na imprezie u tych znajomych, o których ci mówiłem. A w ogóle to słyszałaś o tym facecie, którego pobito i obrabowano w klubie w sobotę?”. W Kapsztadzie takie rozmowy są znacznie rzadsze, choć podobne przestępstwa przecież i tutaj się zdarzają. Znajomi, którzy opuścili Johannesburg – czy szerzej: prowincję Gauteng – by przenieść się do Kapsztadu, potwierdzają, że mniej rozmawia się tu o przestępczości, a tym samym inaczej się żyje.
W małych miasteczkach konwersacje na temat przestępstw dotyczą zwykle dużych miast. Uważa się je za siedliska zła i żadna historia, jaka się tam wydarzy, nie dziwi mieszkańców mniejszych ośrodków, przyzwyczajonych do spokojniejszego życia. Na prowincji przestępczość ma inny profil, głównym problemem są drobne kradzieże i podobne wykroczenia. Jeśli zdarzy się jakieś poważniejsze przestępstwo, żyje nim cała okolica.
Wyjątkami w wiejskim krajobrazie są leżące „w środku niczego” farmy, które bywają celem okrutnych napadów rabunkowych, oraz niektóre townships, czyli biedne dzielnice, gdzie brutalna przestępczość jest częścią codzienności.
Po pierwszym szoku, jaki przeżyłam, stykając się z krajem z wysoką przestępczością, otrząsnęłam się i przyzwyczaiłam do życia w nim. Zauważyłam, jak wiele do zaoferowania ma RPA. Poza absolutnie przepięknymi widokami, trasami wspinaczkowymi, dzikimi zwierzętami, fascynującym zróżnicowaniem kulturowym, smakowym, językowym i architektonicznym ten kraj ma też coś znacznie bardziej przyziemnego. Zapewnia wysoki poziom życia osobom z klasy średniej i wyższej. Zatrudnienie pomocy domowej w postaci osoby sprzątającej, niani czy ogrodnika jest tu powszechne i stosunkowo niedrogie. Ogromnie zwiększa to komfort życia i pomaga w utrzymaniu balansu między pracą a czasem wolnym. Uprzywilejowani Południowoafrykańczycy cieszą się też większą przestrzenią życiową niż ludzie mieszkający w Polsce, zwłaszcza w miastach, ze względu na korzystniejsze ceny nieruchomości. Pośród przedstawicieli klasy średniej zdarzają się ludzie, którzy mają domy z basenem, a bezpieczeństwo życia zależy od wybranej dzielnicy.
Ceny posiłków w dobrych restauracjach czy biletów do kina i teatru są dostępniejsze niż w Polsce i dużo bardziej przystępne niż w krajach Europy Zachodniej. Mimo licznych bolączek trapiących Południową Afrykę życie tutaj jest więc dla uprzywilejowanej mniejszości, która mogłaby łatwo wyemigrować, bardzo wygodne i pod wieloma względami mniej stresujące niż gdzie indziej.
Wiele w moim odbiorze RPA zmieniło się po przeprowadzce do Kapsztadu. To miasto uchodzi za bezpieczniejsze niż Johannesburg, ale to nie do końca prawda. Statystyki rok po roku pokazują, że „to zależy”. W krajach o dużym rozwarstwieniu społecznym po prostu nie można ufać średnim. Kapsztad jest bezpieczniejszy niż Johannesburg tylko dla wybranych, bo ma wiele dzielnic, które skutecznie nabijają licznik zbrodni.
Pamiętam dokładnie moment mojego przyjazdu tutaj. Po ponad tysiącu przejechanych kilometrów i kilkunastu godzinach jazdy zobaczyłam nocne światła tego miasta i zarys Góry Stołowej. Trudno opisać różnicę między Kapsztadem a Johannesburgiem, ale od razu czuje się inny klimat.
Ponieważ w Kapsztadzie przebywały ze mną jedynie dwie osoby z firmy, nie miał kto mnie oprowadzać po mieście i wszędzie wozić. Wybór między tkwieniem w czterech ścianach a zwiedzaniem na własną rękę okazał się stosunkowo prosty. Powoli zaczęłam poznawać miasto, a dzięki platformie dla podróżników Couchsurfing także tutejszych mieszkańców.
Domek na farmie
Pierwsze miesiące w Kapsztadzie były czasem zauroczenia miejscem, ludźmi (zwłaszcza jednym człowiekiem), językami, wszystkim. Kapsztad nie bez powodu uznawany jest za jedno z najpiękniejszych miast na świecie. Leży na zboczu olbrzymiego Parku Narodowego Góry Stołowej, a z drugiej strony omywa go ocean. Tutejsi mieszkańcy nie muszą się głowić nad wyborem między górami a morzem, bo mogą mieć jedno i drugie. Różnorodność kulturowa Kapsztadu także zachwyca, a liczba atrakcji dla turystów i miejscowych jest ogromna. Ciężko się nie zakochać w tym miejscu, mimo że ze względu na problemy dotyczące praktycznej strony życia w kraju nie jest to miłość łatwa.
Ulica Kapsztadu
Gdy na stażu zaczęłam mieć mocno pod górkę i gdy wszystko zaczęło się sypać, łącznie z moim związkiem, głównym zmartwieniem wciąż było dla mnie to, żebym mogła pozostać w tym mieście. Kapsztad rzucił na mnie urok, jak na wielu innych obcokrajowców, którzy przyjechali tu na chwilę, na moment i nigdy już na dobre nie wyjechali.
Wiedziałam, że mój staż niedługo się skończy, a znalezienie pracy w kraju z olbrzymim bezrobociem i restrykcyjnymi zasadami dotyczącymi zatrudniania obcokrajowców nie jest łatwe. Moim atutem okazała się znajomość języków: poza polskim i angielskim także włoskiego i francuskiego. W RPA znajomość języków europejskich, zwłaszcza biegłe władanie więcej niż jednym z nich, to rzadka umiejętność. Co prawda firm, które takich zdolności potrzebują, nie ma zbyt wiele, ale te istniejące są w stanie wiele zrobić dla odpowiedniego kandydata lub kandydatki. Oznacza to nawet gotowość na przebrnięcie przez żmudny proces załatwiania takiej osobie wizy pracowniczej.
Początkowe błogosławieństwo bywa i przekleństwem – tego rodzaju miejsca kurczowo trzymają swoich pracowników, „zachęcając” ich częściej kijem niż marchewką, żeby jak najdłużej zostali na stanowisku. Przywiązani wizami, a czasami i długami po skorzystaniu z usług firmy imigracyjnej, która pomagała przy składaniu podania o wizę, ludzie wielekroć nie mają wyboru i muszą swoje odpracować. Czasem zostają w miejscu, którego nienawidzą, bo już sobie ułożyli życie w tym kraju, a nie mogą znaleźć innego zatrudnienia. O tym jednak w momencie podpisywania pierwszej lokalnej umowy o pracę z prawdziwego zdarzenia nie wie nikt; ja również nie zdawałam sobie z tego sprawy.