Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Przeżyłam w swoim życiu niejeden koniec. Przeszłam przez piekło – samotność, upadki, ból i rozczarowanie. Niejednokrotnie klęczałam z przekonaniem, że nie znajdę w sobie siły, by się podnieść. A jednak… dziś jestem tutaj. Jestem dowodem na to, że po najciemniejszych chwilach mogą przyjść dobre. Że życie, choć bywa bezlitosne, potrafi też nagradzać. To ostatnia część cyklu RÓŻOWO – najbardziej osobista, najbardziej szczera. Piszę ją z miejsca siły, które zbudowałam z bólu. To opowieść o tym, że warto walczyć, nawet kiedy nie widać już sensu.
Jeśli kiedykolwiek czułaś się niewidzialna, zagubiona, niewystarczająca – ta książka jest dla Ciebie”.
- Andżelika Ratajczak
Andżelika Ratajczak – została młodą mamą zastępczą dla pięciu braci. Ironia losu – sama nie potrafiła jeszcze być dorosła, a musiała nauczyć dorosłości innych. Żyła w domu bez miłości, a mimo to musiała znaleźć jej w sobie wystarczająco dużo, by dać ją swoim braciom. Z przeciwności losu zbudowała zbroję, która dziś daje jej siłę. Dziś jest mamą, kobietą biznesu i przede wszystkim – sobą.
Krzysztof Weder – wychowywał się razem z czwórką braci w rodzinie zastępczej, której sercem była ich siostra – Andżelika Ratajczak. To dzięki niej otrzymali namiastkę normalności w świecie, który często był dla nich wrogi. Dziś prowadzą wspólnie firmę. Krzysztof jest ojcem, mężem i człowiekiem, który każdego dnia stara się być lepszą wersją siebie – dla innych i dla samego siebie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 458
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
zdjęcia na okładce:
Lidia Skuza
zdjęcia na skrzydełkach: z archiwum autorki
korekta:
Monika Turała
współpraca:
Tomasz Bruch
© copyright by Andżelika Ratajczak, Krzysztof Weder 2025
© copyright by Pan Wydawca 2025
ISBN 978-83-68239-47-8
wydanie 1
Gdańsk 2025
Pan Wydawca sp. z o.o.
ul. Wały Piastowskie 1/1508
80-855 Gdańsk
PanWydawca.pl
Cześć,
oddaję w Wasze ręce trzecią i zarazem ostatnią część cyklu RÓŻOWO. To zamknięcie pewnego etapu – nie tylko literackiego, ale przede wszystkim osobistego.
Tym razem chciałabym pokazać Wam świat, w którym nie wszystko jest takie, jakim się wydaje. W rzeczywistości pełnej iluzji doskonałości, pod presją ciągłego biegu i ekonomicznych oczekiwań, łatwo jest poczuć się niewystarczającym. Dlatego pragnę przypomnieć Ci, że jesteś dokładnie taka/taki jak ja – wystarczająca/wystarczający, wartościowa/wartościowy i silna/silny.
Moje życie nie było usłane różami. Przeszłam przez wiele bolesnych doświadczeń, które wielokrotnie doprowadzały mnie do granic wytrzymałości. Upadałam z przekonaniem, że nie będę w stanie się podnieść. A jednak – udało się. Dziś wiem, że po każdej burzy może nadejść słońce. To właśnie trudne chwile kształtują nas najbardziej – uczą, komu warto zaufać, jak stawić czoła przeciwnościom i jak przetrwać, gdy wszystko wydaje się stracone.
Tę książkę pragnę zadedykować samej sobie – z dumą, wdzięcznością i miłością. Pomimo licznych przeszkód, przykrych doświadczeń, złych ludzi i chwil zwątpienia, dałam radę.
Dziś jestem spełnioną matką dwójki wspaniałych dzieci, przedsiębiorczą kobietą i osobą, która z całego serca zachęca innych do autentycznego życia – w zgodzie ze sobą.
Szczególne podziękowania kieruję do mojego brata – Krzysztofa Wedera. Jego wytrwałość, determinacja i wsparcie miały ogromny wpływ na to, gdzie dziś jestem. Choć nie zawsze się ze sobą zgadzamy, jestem mu niezmiernie wdzięczna – za stworzenie przestrzeni, w której mogłam opowiedzieć swoją historię, za opiekę nad procesem powstawania tej książki oraz za to, że nie pozwolił, by spotkało mnie więcej krzywdy.
Zamykając tę książkę, zamykam również ważny rozdział własnego życia. Czuję spokój. Towarzyszy mi nadzieja, że moja historia stanie się dla kogoś źródłem siły, otuchy i ukojenia.
Pierwsze promienie słońca opadły na miasto. Niezłomnie przenikały przestrzeń, docierając tam, gdzie jeszcze chwilę wcześniej panował mrok. Żegnały ciemność i witały się z cieniem. Przecinały korony drzew i wpadały do kałuż, tworząc tańczące refleksy świetlne. Budziły zapachy, dźwięki i skojarzenia, spychając w niepamięć wieczorne lęki i nocne sny. Kościelna wieża zalśniła i oślepiła patrzących. Bezdomny kundel odwrócił głowę. Kontynuował wygrzebywanie pcheł własnym pyskiem. Skamlał cicho, ale wytrwale wykonywał swoją codzienną pracę. W dziupli na drzewie pojawiła się włochata głowa wiewiórki. Zwierzątko rozejrzało się, wyszło na zewnątrz i usiadło na gałęzi, wystawiając oczy ku słońcu. Rozpoczęły się ptasie rozmowy, wyrażane ćwierkaniem, trelem i nawoływaniem. Bezdomny kot przeciął pustą ulicę. Jego rudy ogon strzelał w górę jak telewizyjna antena. Otarł wychudzone ciało o kamienny mur i zniknął w gęstych krzakach leszczyny.
Ulicą przejechało pierwsze auto, prowadzone przez mężczyznę w czapce z daszkiem i papierosem w ustach. Czoło miał zmarszczone, a usta zaciśnięte, bo obudził się zbyt późno i nie zdążył zjeść śniadania. Na poddaszu kamiennicy stopy na chłodnej podłodze stawiał młody mężczyzna. Ziewał, szeroko otwierając usta. Był zmęczony, niewyspany, ale spoglądając przez ramię, uśmiechnął się na widok żony. Trzy godziny wcześniej uprawiali czuły i namiętny seks. W małym pokoju obudził się nastolatek z bólem brzucha. Nic mu nie zaszkodziło. Był zestresowany dzisiejszą randką ze szkolną koleżanką. Jeszcze nie wiedział, gdzie ją zabierze ani jak poprosi mamę o pieniądze. Z bloku wyszła kobieta. Obciągnęła spódnicę w dół, poprawiła pasek torebki na ramieniu i ruszyła żwawym krokiem. Stukot obcasów rozniósł się po porannej przestrzeni. Za kilkanaście minut otworzy zakład fryzjerski i będzie czekać na pierwszych klientów.
O szóstej czternaście promienie słońca zajrzały przez okno do mieszkania czternaście przez trzydzieści siedem przy ulicy Kniaziewicza. Najpierw otuliły małżeński portret na ścianie i plakat Freddiego Mercury’ego. Stopniowo prześlizgały się w dół, rozświetlając drobinki kurzu na szafce nocnej z wyrwanymi zawiasami. Oświeciły ramkę ze zdjęciem, z którego uśmiechała się szóstka chłopców i dwójka dorosłych. Potem spadły na białą poduszkę i kołdrę w niebieskiej poszewce. Nie odnalazły w niej jednak życia. Przesuwały się więc dalej, aż trafiły na opuszki palców, wystające spod pościeli. Palce nosiły bordowo-brunatne ślady, pozostawione po gotowaniu czerwonych buraków. Paznokcie były delikatnie obgryzione, ale zadbane. Żadnego lakieru i koloru. Linie papilarne wyraźne. Wygląd skóry wskazywał, że należy ona do człowieka młodego. Promienie podążały dalej. Odnalazły dłoń – również młodą, ale już znającą trud pracy fizycznej. Potem przyszedł czas na szczupły i mocny nadgarstek. Zawieszona na nim bransoletka zabłyszczała i przywitała się ze słonecznym gościem. Przedramię ukryte pod niebieską poszewką nie doświadczyło ciepła poranka. Niestrudzone promienie napotkały odkryty bark ze spadającym ramiączkiem nocnej koszuli. Kościsty obojczyk sugerował, że jego właścicielem jest osoba szczupła. Wyraźne żyły na szyi. Głowa zwrócona w kierunku okna. Zarysowana szczęka. Lekko rozchylone usta – wysuszone i trochę spękane, ale młode i żywe. Delikatny meszek na policzkach. Drobny nos. Burza jasnych włosów rozrzucona na białej poduszce. W promieniach słońca – złociste jak dojrzałe łany zboża. Opuszczone powieki, pod którymi gałki oczne poruszają się i rozpoczynają swój poranny taniec przebudzenia.
Dwudziestoośmioletnia kobieta otworzyła oczy. W budzącej się jaźni pozostały strzępki snu. Zbyt duże, aby o nich zapomnieć. Zbyt małe, aby móc o nich opowiadać. Subtelne napięcie w lędźwiach sprawiło, że przewróciła się na lewy bok. Chłodna część poduszki uderzyła w nią przyjemnością. Podciągnęła róg kołdry i zakryła bark z opadającym ramiączkiem nocnej koszuli, który jeszcze przed chwilą był muskany przez ciepłe światło poranka. Miała całe łóżko tylko dla siebie. Wyciągnęła ręce za głowę. Przyjemnie strzeliło jej w barkach. Przetarła zaspane oczy. W ustach poczuła nieświeży smak wczorajszej kolacji. Przez moment trwała w bezruchu. Wróciła na plecy. Ułożyła dłonie na brzuchu. Odwróciła głowę w stronę okna. Przymknęła powieki. Ujrzała taniec kolorowych powidoków pod powiekami. Nieśmiały uśmiech podążał za promieniami słońca. Wzięła głęboki oddech. Otworzyła oczy.
Pora napisać kolejny rozdział życia.
1.
„Mama”.
Słowo niepozorne. Proste w wymowie. Dwie powtarzające się litery i sylaby. Krótkie. Czteroliterowe. Wydawać by się mogło – zwyczajne, a mimo to wyjątkowe i magiczne, kiedy zostaje wypowiedziane pierwszy raz przez dziecko patrzące oczami pełnymi zaufania, nadziei i bezgranicznej miłości.
Przed narodzinami syna myślała, że można przygotować się do roli mamy. Szybko przekonała się jednak, że większość nauki postępuje poprzez doświadczenie, a rola mamy jest trudniejsza, niż się spodziewała, zwłaszcza jeśli równolegle pełni się funkcję „siostry-mamy” dla piątki braci, „żony” dla jednego, niewiernego, ale nawracającego się męża, a poza tym „przyjaciółki”, „pracownicy”, „sąsiadki” i kilku innych ról.
Przez większość czasu wychowywała syna samotnie, odkrywając, że w „byciu mamą” nie da się nie popełniać błędów. Trudne chwile, nieprzespane noce i wyzwania codzienności rozpływały się jednak w słowie „mama”, wypowiadanym przez małe usta Kornela. Kiedy zrobił to pierwszy raz, jego zielone oczka wyrażały pełne oddanie. Mocno przytuliła syna. On roześmiał się i krzyczał z radości. Ona zacisnęła powieki i płakała ze szczęścia. Czując bicie jego małego serca na swojej klatce piersiowej, nie miała wątpliwości, że rodzina jest najlepszym, co spotkało ją w życiu. Pod pewnym względem też najgorszym, myślała, wspominając przeszłość z mamą i ojczymem alkoholikiem.
Radek wrócił do Polski w październiku dziewięćdziesiątego dziewiątego – kilka tygodni po pamiętnej rozmowie telefonicznej, która zakończyła trudny okres ciszy, rozłąki i małżeńskich trudów. Gdy ujrzała go w progu mieszkania po roku nieobecności i wątpliwości, była pewna, że zostanie na zawsze. On miał jednak inne plany i skuteczne argumenty, wyrażone w banknotach z symbolem euro, które zarabiał we Włoszech. Mimo to spędzili ze sobą miesiąc, obfitujący w rozmowy, odkrywanie siebie na nowo, opiekę nad synem, wychowywanie braci i próbę odbudowania małżeństwa.
Roczne rozstanie, w trakcie którego nie mieli pewności, czy jeszcze kiedykolwiek się spotkają, odcisnęła piętno na ich relacji. Wspólna przeszłość stała się zamglona. Oboje się zmienili i potrzebowali czasu, aby stworzyć coś nowego. Ustalili jednak, że chcą podjąć starania o wspólne, lepsze życie. Tym bardziej więc decyzja o kontynuowaniu pracy Radka we Włoszech nie była łatwa, bo stawiała na szali ich małżeństwo. Gdy zbliżał się termin wyjazdu, nie mogła opędzić się od natarczywych pytań.
Co się stanie, gdy znów wyjedzie? Jak będzie, gdy wróci po dwóch miesiącach? Czy nasza miłość będzie miała szansę odżyć i rozkwitnąć? Jak sobie poradzę, wychowując samotnie szóstkę chłopaków? Czy starczy nam pieniędzy? Czy pieniądze są tego warte? Co z pracą? Czy starczy mi sił? A jeśli znów zacznie mnie zdradzać? Albo coś mu odbije i się rozmyśli, i już nigdy nie wróci do Polski? Co jeśli mu zaufam, a on znowu mnie oszuka?
W innych okolicznościach mogłaby skorzystać ze wsparcia teściów w wychowywaniu syna i braci, ale nie miała zamiaru prosić ich o pomoc.
– Zbyt dużo z nimi przeszłam, żeby im wybaczyć – mówiła Radkowi.
– Andżela, chociaż spróbuj… Oni naprawdę żałują tego, co robili, i tęsknią za wnukiem.
– I bardzo dobrze. – Nie mogła zmusić się do współczucia wobec ludzi, którzy wyrządzili jej krzywdę. – Ja im nie ufam i nie pozwolę, żeby bezpieczeństwo Kornela zależało od nich.
Ostatecznie postawiła na swoim. Radek odpuścił, ale było mu ciężko zaakceptować niechęć żony do jego rodziców.
– Byłoby lepiej, gdybyście się pogodzili. Dla świętego spokoju – powiedział jej kiedyś.
– Dla świętego spokoju to można dodatkowy zamek w drzwiach założyć, a nie wybaczać ludziom. – Odpowiedź Andżeliki ucięła dalszą dyskusję.
Samotne zajmowanie się chłopcami początkowo szło jej nieźle. Dzieliła swoje życie na pracę zawodową w szpitalu i obowiązki domowe w mieszkaniu. Mijały jednak tygodnie i zaczynała odczuwać trudy tak intensywnego życia. Traciła stabilny grunt pod nogami i mocniej zanurzała się w chaosie: organizacyjnym, emocjonalnym i zdrowotnym. Cztery godziny snu traktowała jak luksus, a dwadzieścia minut wolnego czasu dla siebie w trakcie dnia bywało wręcz niemożliwe. Wspierała ją Alicja, a czasami Asia albo sąsiadka Tamara, ale taka intensywność kładła się cieniem na jej fizyczności i psychice. Zaciskała zęby, powtarzając: „Dam radę. Muszę!”, ale codzienne bóle i zawroty głowy, niespodziewane skurcze łydek i wybuchy złości, przeplatane atakami płaczu, stawały się coraz bardziej nieznośne. Docierało do niej, że jeśli będzie dalej podążać tą ścieżką, zniszczy siebie i relacje z bliskimi. Pomimo tego czuła opór przed zmianą. Bała się utraty kontroli. Nie chciała odpuścić i zwolnić tempa, bo miała w sobie silny lęk, że wówczas wszystko się rozpadnie.
Ostatecznie do zmiany przekonał ją Radek. Podczas powrotu do Polski w sierpniu dwutysięcznego roku zobaczył na własne oczy, w jakim stanie jest jego żona. Przez telefon zapewniała go, że wszystko jest w porządku i kreowała przyjemną rzeczywistość, która nie miała nic wspólnego z prawdą. Kłamała, nie chcąc go martwić i przyznać się, że przerasta ją ilość obowiązków i ogromna odpowiedzialność za dzieci.
– Musisz odejść z pracy.
– Oszalałeś!
– Andżelika, wyglądasz jak cień człowieka. Kiedy ostatni raz spałaś dłużej niż pięć godzin?
– A co to ma do rzeczy? – broniła się.
– Jak to co? – Był zdziwiony. – Sen jest najważniejszy dla regeneracji organizmu i zdrowia.
– Od kiedy ty niby taki mądry jesteś?
– Wyniszczasz siebie – westchnął. – Nie widzisz tego?
– Muszę dać radę.
– Gówno musisz. – Celowo użył takiego zwrotu. – Dlaczego mi nic nie mówiłaś?
– Nie chciałam cię martwić.
– Jezu Chryste… – załamał ręce. – Ja ciebie kocham, rozumiesz? Nie będę patrzył na moją żonę w takim stanie. Wyglądasz jak kostucha. Robiłaś badania, tak jak cię prosiłem?
– Tak.
– I?
– Nie jest źle. – Uciekła wzrokiem.
– Andżela?
– No co?! – wybuchła złością. – Przestańcie mnie wszyscy traktować jak nieporadną dziewczynkę! Jestem dorosła i będę robiła, co mi się, kurwa, podoba! Choćbym miała się zaharować na śmierć, to jak tylko będę chciała, to zrobię to i nic wam do tego! – krzyknęła, a potem się rozpłakała.
Szczelny mur, którym obwarowała się w ostatnich miesiącach, zaczął przesiąkać i przepuszczać blokowane do tej pory emocje. Szlochała przez kilka minut. Siedział przy niej na kanapie, przytulał, obejmował i całował w głowę. Był dla niej wsparciem, którego potrzebowała.
– Wczoraj rozmawiałem z Alicją. – Podjął temat, gdy nieco się uspokoiła. – Ona się też o ciebie martwi. Powiedziała mi, że twoje wyniki wyszły tragiczne. Masz wskaźniki jak sześćdziesięcioletnia kobieta, a przecież nie masz jeszcze trzydziestki – przypomniał. – Jak tak dalej pójdzie, wykończysz się.
– Jezu, jestem jak moja mama… – odpowiedziała, ocierając łzy. – Wiesz, ile razy próbowałam jej przemówić do rozsądku, żeby przestała pić i nie wybierała przemocowych facetów? A ona dalej swoje robiła. I ja zachowuję się tak samo. – Nie dowierzała. – Alicja mi ciągle mówiła, żebym zwolniła. Asia i Tamara też… Ostatnio nawet na nią nakrzyczałam, żeby przestała się wtrącać. Będę musiała ją przeprosić… Ja tak nie chcę żyć, Radek. Nie chcę być jak mama! Ona uzależniona od alkoholu, a ja od… Pracy? Robienia? Działania?
– Może kontroli? – zasugerował delikatnie to, co przez telefon przekazała mu Alicja.
– Może kontroli… – przytaknęła.
– Cieszę się, że sama to widzisz.
– Tak. – Pociągnęła nosem. – Ale co z pieniędzmi?
Wiedział, że prędzej czy później zada to pytanie.
– Zarabiam sporo, starczy na opłaty i utrzymanie. Szef zapowiedział nawet jakieś podwyżki. Dobre i pięćdziesiąt euro więcej – uśmiechnął się. – Nie zapominaj też o pieniądzach z opieki.
– Tylko wtedy nie odłożymy za wiele na przyszłość…
– Andżela, jak tego nie zmienimy, to nie będzie mowy o żadnej przyszłości, bo do niej nie dożyjesz.
Powaga w głosie męża sprawiła, że wreszcie docierały do niej konsekwencje własnych wyborów.
– Nie wiem, czy jestem gotowa zrezygnować z pracy. Spędziłam w szpitalu prawie dziesięć lat. Wiesz, ile to jest? Ile wspomnień?! – Patrzyła na niego oczami, w których lśniły łzy. – Nie chcę tego tracić…
– Wiem, ale wspomnienia zostaną w tobie na zawsze, a teraz najważniejsze jest twoje zdrowie.
– Będzie mi brakowało dziewczyn. Te przerwy z kawą i ciastkami, śmiechy w tym małym pokoiku, uciążliwi pacjenci… – Kręciła głową. – Co ja powiem Alicji? Że ją zostawiam?!
– Nie będziesz musiała się przed nią tłumaczyć, bo na pewno zrozumie twój wybór.
– Tak myślisz?
– Tak. Jestem tego pewien.
Dwa dni później złożyła wypowiedzenie. Od sierpnia dwutysięcznego roku oficjalnie przestała być częścią korłowskiego szpitala przy Zamoyskiego. Pielęgniarki razem z ordynatorem Grzegorzem Gąsienicą i kilkoma lekarzami, wśród których był również doktor Jarmużek, wyprawili jej iście królewskie pożegnanie z tortem i upominkiem. Wszystko wykraczało poza to, czego się spodziewała. W eleganckim pudełku z kokardką był złoty zegarek z grawerem: „Wdzięczni na zawsze. Personel szpitala”.
Płakała jak bóbr, a razem z nią Alicja, Asia i dwie pielęgniarki, z którymi w ostatnich latach utrzymywała najlepszy kontakt. Stary ordynator wygłosił natomiast krótką mowę, dziękując jej za lata „pilnej i oddanej służby”. Na końcu dodał: „Nie tylko szpital, ale przede wszystkim pacjenci nigdy pani tego nie zapomną”. Ze zdumieniem wsłuchiwała się w jego łamiący się głos. Nigdy nie posądziłaby tego człowieka o taki rodzaj rozrzewnienia.
Kiedy opuszczała szpital, dzierżąc w dłoni pudełko z kokardką i bukiet kwiatów, czuła letnie powietrze na policzkach. Wciągając w nozdrza zapach świeżo skoszonej trawy, odkryła, że oprócz smutku, straty, tęsknoty i lęku odzywa się w niej również dawno niewidziana wolność. Uśmiechnęła się do niej, jakby ujrzała starą przyjaciółkę…
Całe dotychczasowe dorosłe życie spędziła w pracy. Była rozdarta między szpitalem a domem. Mnóstwo razy musiała dokonywać arcytrudnych wyborów: zostawiała piątkę małych braci w mieszkaniu albo spędzała noce w pracy zamiast u boku swojego syna. Zawodowo pracowała nieprzerwanie od dziewięćdziesiątego pierwszego roku. Jedyną pauzą były ostatnie miesiące ciąży i pierwszy okres macierzyństwa. W pierwszych dniach na „bezrobociu” nie mogła więc przyzwyczaić się do zmiany rytmu codzienności i nowej prozy życia. Łapała się na tym, że obsesyjnie sprawdza godzinę, zastanawiając się, co teraz robią dziewczyny w szpitalu albo co robiłaby sama, gdyby dalej tam pracowała. Na początku bywały też poranki, w które zrywała się łóżka z myślą, że zaspała do pracy. Dopiero po chwili – gdy mózg otrząsał się ze snu – przypominała sobie, że złożyła wypowiedzenie. Tęskniła za poranną kawą z koleżankami, plotkami za blatem dyżurki, rozmowami z pacjentami i ich wdzięcznym wzrokiem, gdy opiekowała się nimi i uśmierzała ból. Oprócz tego jednak odczuwała niewyobrażalną ulgę, bo nagle zyskała kilka godzin więcej wolnego czasu – i to każdego dnia. Pośpiech, stres, napięcie, nieustanne zmęczenie i chroniczne bóle głowy występowały rzadziej. Starała się wprowadzać więcej spokoju i oddechu do codzienności. Znów mogła cieszyć się zabawą z Kornelem, spacerem z chłopcami czy wspólnym odrabianiem prac domowych. Nawet prozaiczne odkurzanie albo wynoszenie śmieci nabrało dla niej nowego wymiaru.
Zmiany sprawiły również, że mogła więcej czasu poświęcić na relację z Radkiem. W ich małżeństwie działo się wiele, ale oboje nie przewidzieli zaskakującego efektu częstych rozłąk. Tęsknota budowała w nich głębokie poczucie wdzięczności za wspólny czas. Ograniczona liczba dni razem prowadziła do docenienia siebie nawzajem. Kiedy wracał do Polski na tydzień, nie mieli czasu, aby się kłócić, spierać i walczyć. Poświęcali tyle, ile mogli, aby nasycić się swoją obecnością. Dużo rozmawiali o emocjach, potrzebach, przyszłości i trudnej przeszłości, choć dla Radka wciąż nie było to łatwe. Wspomnienie zdrad, nadużywania alkoholu, kłótni i krzywdzącego zachowania wywoływały w nim ogromne poczucie winy, wstyd oraz żal. Była przy nim jednak, wspierała go i robiła, co mogła, aby wspólnie przepracowywali niełatwą przeszłość i skupiali się na tym, co jest i będzie.
Powitania po dwóch miesiącach rozłąki, bywały „sztywne” i nienaturalne, ale pożegnania obfitowały w czułość, łzy i smutek. Z każdym kolejnym przyjazdem oraz wyjazdem, rosła ich miłość, wdzięczność oraz przywiązanie. Oboje dokładali cegiełki do fundamentów budynku o nazwie „małżeństwo”. Choć rozmawiali telefonicznie ze sobą kilka razy w tygodniu, to czasami pisali do siebie listy, bo dostrzegali w tym romantyczny gest. Do niektórych listów on dołączał pocztówki z Włoch albo drobne pamiątki: jesienny liść lub magnes na lodówkę. Czuła, że „czas bez siebie” jest trudny, ale dobrze działa na ich relację i zmienia Radka w człowieka, którym jest naprawdę. Dostrzegała, jak na światło dzienne – po tylu latach – wreszcie wychodzi jego dusza romantyka i wrażliwego mężczyzny. Nigdy by o tym nie pomyślała, ale…
– Tęsknota uzdrawia nasze małżeństwo – mówiła z niedowierzaniem Alicji podczas jednego ze spotkań w kawiarni.
Czas rozłąki, kiedy ona zmagała się z prozą codzienności w Polsce, a on kontynuował pracę we Włoszech, nie był jednak wyłącznie romantyczny i sentymentalny. Zdarzały się również trudne momenty, które doprowadzały Andżelikę do złości, zazdrości i lęku. Bardzo częstym powodem jej niepokojów była Francesca – Włoszka, która pracowała razem z Radkiem, żyła w kwaterze pracowniczej obok i spędzała z nim dużo czasu.
– O wiele za dużo! – wyrzucała czasami mężowi przez telefon.
– To tylko koleżanka! – zarzekał się i bronił.
Uspokoiła się jednak dopiero wtedy, gdy pewnego dnia przekazał jej nowinę, że Francesca jest lesbijką. Ostatecznie nawet polubiła Włoszkę i zdarzało się, że prosiła męża, aby ją pozdrowił. W odpowiedzi kobieta zapraszała Radka i Andżelikę do siebie. Obiecywała, że ugości ich po królewsku i pokaże piękno południowych Włoch.
Nigdy nie była najlepsza z historii, ale dzięki braciom miała szansę odświeżyć wiedzę. Wiedziała więc, że „złoty okres Cesarstwa Rzymskiego” trwał mniej więcej sto lat i charakteryzował się powszechnym dobrobytem oraz rozkwitem życia, nauki, kultury oraz edukacji. Po rezygnacji z pracy odniosła wrażenie, że właśnie przeżywa coś podobnego: swój własny i indywidualny „złoty okres”. Nie mogła jednak wiedzieć, że jej rozkwit i sielanka skończy się o wiele szybciej, niżby tego chciała, a koniec przypadnie na kwiecień dwa tysiące pierwszego roku.
Wtedy wszystko zaczęło się komplikować i znów przestało być tak różowo…
2.
Obudziła się nad ranem z silnym pragnieniem oddania moczu.
Wiedziałam, że picie wody przed snem jest głupie, ale musiałam posłuchać Alicji, bo się naczytała naukowych artykułów. A teraz nie mogę się wyspać, bo muszę sikać!
Zwlekła się z łóżka, tocząc myśli w półśnie. Nie spoglądała na zegarek, ale niebo na horyzoncie zaczynało się różowić, mimo że słońce jeszcze nie wzeszło. Z ulgą usiadła na toalecie i wydaliła z siebie mocz.
Dzisiaj piąty czy szósty kwietnia? Ta wywiadówka u Krzyśka miała być jutro czy dzisiaj?
Opróżniała pęcherz, wspierając głowę na dłoniach. Snując rozmyślania, nie spostrzegła, kiedy na chwilę zasnęła. Ocknęła się z poczuciem, że coś usłyszała – dziwny dźwięk, niepasujący do wczesnej pory. Spróbowała się podnieść.
Jezu, ale mi zdrętwiały nogi. Ile ja tu siedziałam?!
Podpierając się o wannę, zeszła z toalety i spuściła wodę. Znowu to usłyszała. Walenie w drzwi wejściowe. Tym razem nie miała wątpliwości, że to nie sen. Wystraszyła się, bo wróciły do niej koszmary przeszłości.
A co jeśli to policja? Co jeżeli znowu ktoś coś sobie wymyślił i na nas doniósł?
Wyszła z łazienki na palcach, starając się robić jak najmniej hałasu. Stanęła w przedpokoju naprzeciwko drzwi. Nasłuchiwała w bezpiecznej odległości. Słyszała dudnienie własnego serca. Zerknęła w kierunku pokoju chłopców.
Mam nadzieję, że się nie obudzili.
Dwa mocne uderzenia w drzwi sprawiły, że podskoczyła ze strachu. Oblizała spierzchnięte wargi. Miała nieprzyjemną suchość w ustach. Takie sytuacje zdarzały się wcześniej, ale nigdy o tej porze.
Może powinnam zadzwonić do Radka? Tylko co on mi pomoże z tych zasranych Włoch?
Zbierając w sobie odwagę, bardzo cicho zbliżyła się do drzwi i przystawiła oko do wizjera. Miała szczęście, że miesiąc wcześniej na klatce schodowej zmienili żarówkę, która teraz wyraźnie oświetlała postać stojącą po drugiej stronie. Przystawiła dłoń do ust, tłumiąc krzyk. Błyskawicznie otworzyła drzwi.
– Córcia, pomóż!
Mama wyglądała jak postać z horroru. Twarz umazana we krwi. Ubranie poszarpane. Włosy przyklejone do twarzy. Bez jednego buta. Brudne spodnie, zsuwające się z bioder.
– Już, już… – Złapała mamę za rękę.
– Auuu! – wrzasnęła.
Echo krzyku poniosło się po klatce schodowej.
– Jezu, przepraszam! Co ci się stało? – Ostrożnie wprowadziła mamę do mieszkania.
– Później – odparła.
Zaprowadziła Wandę do kuchni. Zanim jednak zdołała posadzić ją na krześle, mama osunęła się i upadła na podłogę. Andżelika próbowała amortyzować upadek, ale bezwładne ciało Wandy było bardzo ciężkie. Na dodatek mamrotała pod nosem.
Jest pijana, majaczy albo ma jakiś atak! Boże!
Pobiegła do telefonu, który wisiał na ścianie w przedpokoju. Wystukała numer pogotowia i wezwała karetkę. W oczekiwaniu na ratowników próbowała samodzielnie zająć się mamą. Zdołała „wybudzić” ją z dziwnego stanu, będącego czymś pomiędzy atakiem padaczki a alkoholowym majaczeniem. Ocierała krople potu z czoła Wandy, a gdy się ocknęła, delikatnie napoiła ją wodą. Próbowała się dowiedzieć, dlaczego mama jest w takim opłakanym stanie, ale nie mogła wydobyć z niej prawdziwej odpowiedzi.
Znowu kryje faceta, który tłucze ją jak worek treningowy!
W tym czasie niebo na wschodzie ozdobiła złocista łuna, zwiastująca początek nowego dnia. Na parapecie przysiadła sikorka i zastukała małym dziobem w blachę. Odleciała, gdy zorientowała się, że nie znajdzie tutaj żadnego pożywienia. U sąsiadów za ścianą zaszczekał pies, domagając się porannego spaceru. Przez uchylone okna słyszała warkot pierwszych aut, uruchamianych na osiedlu przez mieszkańców, którzy zmierzali do pracy.
Ratownicy z korłowskiego szpitala przyjechali po kilkunastu minutach. Znała jednego z nich, ale drugi musiał zostać zatrudniony po jej odejściu. Szybko i skutecznie zajęli się Wandą, ale niestety narobili sporo hałasu. Niespełna trzyletni Kornel zajrzał do kuchni mniej więcej w tym momencie, w którym ratownicy kończyli badać jego babcię. Andżelika przytuliła syna i poprosiła, aby wrócił do sypialni. W jego oczach malowała się dezorientacja i strach, ale spełnił jej polecenie.
Wanda protestowała i nie chciała jechać do szpitala. Andżela przekonała jednak mamę do zmiany decyzji. Przed wyjściem ratownik poinformował ją, że lekarz zadzwoni po ósmej, jak tylko wykonają pierwsze badania i będą wiedzieli coś więcej na temat zdrowia Wandy. Zamknęła za nimi drzwi. Kornel zdążył ponownie zasnąć. W mieszkaniu znowu było cicho. Słyszała jedynie tykanie zegara w salonie. Odniosła wrażenie, że wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatnich trzydziestu minut, było wyłącznie wytworem wyobraźni. Chciała wierzyć, że nie było poturbowanej mamy i pogotowia ratunkowego, tylko zasnęła na toalecie i wszystko stanowiło część dziwacznego snu. Spojrzała w dół. Krople krwi na jasnych płytkach podłogowych opowiadały jednak inną historię – tę prawdziwą.
Około dziewiątej odebrała telefon ze szpitala. Lekarz powiedział jej to, czego się spodziewała.
– Pani Wanda Weder prawdopodobnie padła ofiarą przemocy domowej, ale niestety odmawia składania jakichkolwiek zeznań i wnoszenia oskarżenia.
– Czy mogę ją zobaczyć?
– Około południa. Teraz zabieramy ją na kolejne badania.
Przed dwunastą weszła do szpitala. Przemierzając korytarz, zauważała liczne zmiany: zarówno wśród wystroju, jak i personelu. Powróciło do niej wiele wspomnień: zmiana grafiku pracy tylko po to, aby Weronika mogła iść z nimi na imprezę do DCK-u albo burzliwe dyskusje Alicji z Renatą i dobrotliwy wzrok przełożonej. W sali numer piętnaście, gdzie leżała mama, przypomniała sobie natomiast, że dokładnie w tym samym łóżku zmarł pacjent chory na wątrobę. Nie pamiętała nazwiska, ale w głowie wciąż miała jego oczy, wypełnione panicznym strachem przed śmiercią.
Całą wizytę u mamy poświęciła na próbę przekonywania jej, aby wniosła oskarżenie przeciwko swojemu facetowi – Szczepanowi. Wanda nie chciała jednak o tym słyszeć, bo twierdziła, że wcale jej nie pobił.
– To co ci się niby stało? Jak to wyjaśnisz?
– Wyjebałam się. – Wzruszyła ramionami.
Andżelika zrozumiała, że niczego nie wskóra.
– Potrzebujesz czegoś? – zapytała przed wyjściem.
– Spokoju – odpowiedziała, przymykając powieki.
Opuściła salę z poczuciem bezradności i niemocy. Kolejny raz nie miała żadnych argumentów, aby wyzwolić mamę z morderczych łap alkoholu i przemocowych mężczyzn.
Zanim wyszła ze szpitala, odszukała jeszcze lekarkę, która po zmianach w personelu kierowała teraz oddziałem. Na pierwszy rzut oka wydawała się zdecydowanie zbyt młoda na pełnienie tej funkcji, zwłaszcza że jej poprzednikiem był doświadczony doktor Jarmużek. Perswadowała sobie jednak w myślach: „skoro ordynator ją przyjął, to chyba musi się nadawać”. Dla pewności i spokoju ducha przekazała młodej lekarce, że Wanda jest alkoholiczką, więc jeśli zamierzają zatrzymać ją dłużej niż dwadzieścia cztery godziny, to powinni wdrożyć odpowiednie leczenie, które obejmuje stosowanie środka zastępczego i specjalną opiekę dla osób uzależnionych.
– Najlepiej, gdyby trafiła na oddział detoksykacji – zakończyła swoją wypowiedź.
– Ale my takiego nie mamy – odpowiedziała lekarka tonem, w którym Andżelika wyczuła dezorientację i zagubienie.
– Mam na myśli Szczecin.
Rozbiegane spojrzenie młodej doktor zwróciło uwagę Andżeliki i uruchomiło ostrzegawczą lampkę w mózgu. Znów jednak pomyślała o ordynatorze i zaufała jego wyborom personalnym, a w drodze do mieszkania usprawiedliwiała zachowanie kobiety zmęczeniem albo czynnikami prywatnymi.
Przecież kieruje oddziałem, a ordynator nigdy w życiu nie powierzyłby tej funkcji jakiemuś żółtodziobowi. Mama jest w dobrych rękach. To w końcu szpital. Gdzie niby byłaby bezpieczniejsza?
Po powrocie zadzwoniła do Alicji. Miała zamiar wypytać ją o nowy personel i poprosić o opiekę nad mamą, ale odpowiedziała jej poczta głosowa. Wtedy przypomniała sobie, że przyjaciółka jest na krótkim urlopie do czwartku. Spojrzała na kalendarz i zorientowała się, że w takim wypadku powinna jutro wrócić do pracy. Ucieszyła się, ale mimo wszystko zadzwoniła jeszcze do Asi. Okazało się, że koleżanka zachorowała na grypę. Odebrała tak słabym, cichym i zmęczonym głosem, że nie miała serca prosić ją o przysługę w sprawie Wandy.
– Jak się czujesz?
W odpowiedzi usłyszała:
– Do dupy.
Do końca dnia zajęła się codziennymi obowiązkami: sprzątaniem, praniem, gotowaniem, odkurzaniem i opieką głównie nad Kornelem. Bracia byli już w takim wieku, że potrafili zająć się sami sobą. Wieczorem ponownie skontaktowała się ze szpitalem.
– W jakim stanie jest Wanda Weder?
– Zaraz sprawdzę – poinformowała pielęgniarka.
Taka odpowiedź ją zaskoczyła. Celowo wybrała porę po wieczornym obchodzie. Pielęgniarki powinny być więc doskonale zorientowane w stanie zdrowia pacjentów szpitala. Kiedy oczekiwała na informację, słyszała kobiece śmiechy, które bardziej pasowały do gimnazjalistek niż dojrzałych kobiet. Ponownie jednak uciszyła swoją intuicję i zignorowała obawy dotyczące nowego personelu szpitala.
– Wanda Weder czuje się dobrze. Zjadła kolacja i zmniejszyliśmy jej dawkę leków przeciwbólowych.
– Czy mogę prosić ją do telefonu?
– Pacjentka śpi. – Usłyszała od razu odpowiedź.
– Proszę tylko pamiętać, że moja mama jest uzależniona od alkoholu i wymaga środków zastępczych oraz specjalnej opieki.
– Tak, tak, pamiętamy.
– Czy macie zamiar przewieźć mamę na oddział detoksykacji w Szczecinie?
– Taka opcja jest rozważana, a Wanda Weder jest w najlepszych rękach.
Miała wrażenie, że wyczuwa ironiczny i prześmiewczy ton głosu pielęgniarki.
Przesadzasz. Nie nakręcaj się. Mama jest w szpitalu. Opiekują się nią lekarze i pielęgniarki. Znają się nad tym, więc odpuść. Zrobiłaś, co mogłaś, a teraz skup się na chłopakach i codziennych obowiązkach, bo masz co robić. Wyprasowałaś już Krzyśkowi koszulę na jutro? Kupiłaś Adrianowi blok rysunkowy na plastykę? Podlałaś rzeżuchę Piotrka? No właśnie! Przestań się nakręcać, tylko skup się na tym, co realne.
Następnego dnia Krzyś, gdy wracał ze szkoły, zajrzał do szpitala. Wanda była w świetnym nastroju. Narzekała na małe porcje obiadowe, leniwe pielęgniarki i krzyki mężczyzny z sali obok.
– Nalejesz mi odrobiny naleweczki? – zapytała nagle, zniżając głos do konspiracyjnego szeptu.
– Naleweczki? – zdziwił się. – Nie wolno ci przecież.
– Troszeczkę nikomu nie zaszkodzi. – Machnęła ręką. – Na poprawę krążenia. Odrobinkę – przekonywała. – Stoi na półce w środku. – Wskazała na szafkę obok łóżka.
Krzyś nie miał zamiaru dawać matce alkoholu, ale był zdziwiony, że Wandzie udało się przeszmuglować nalewkę do szpitala. Otworzył więc szafkę z ciekawością, ale nie zobaczył w nich żadnego alkoholu, tylko chusteczki, krzyżówki i banany, przyniesione dzień wcześniej przez Andżelikę.
– Masz mnie! – zaczął się śmiać.
Myślał, że mama zrobiła mu dowcip. Zaskoczyło go tylko, że Wanda wcale nie była wesoła, tylko wyglądała na zmartwioną. Nie zwrócił na to jednak większej uwagi, bo zaraz zaczął opowiadać o meczu piłki nożnej, w którym strzelił bramkę, a jego drużyna wygrała ze starszą klasą.
– Co u mamy? – zapytała go siostra, gdy wrócił do domu.
– Chyba dobrze – odpowiedział, biorąc w dłoń schabowego. – Zjadła obiad, pytała mnie, jak w szkole i wyglądała na zdrową. No, może poza tymi strupami na twarzy i rękach. Mówiła tylko, żebyśmy jej czajnik przynieśli.
Słowa brata uspokoiły Andżelikę. Zapomniał jednak o „dowcipie” z nalewką…
Wieczorem poprosiła Tamarę, aby popilnowała chłopców. Sąsiadka zgodziła się z szerokim uśmiechem, bo choć miała problemy zdrowotne, cieszyła się, że była komukolwiek potrzebna.
Andżelika i Krzyś wybrali się do szpitala. Wstąpili jeszcze do sklepu i kupili nowy czajnik elektryczny dla Wandy. W drodze odpytywała również brata ze wzorów matematycznych. Kolejnego dnia miał ważny sprawdzian, którego nie mógł zawalić, jeśli zależało mu na dobrej ocenie. Wchodząc do budynku, była zadowolona i dumna, bo koncertowo odpowiadał na jej pytania. Poczochrała jego włosy, które wcześniej starannie układał przed lustrem. Obruszył się, co dodatkowo ją rozbawiło.
Na oddziale panowała względna cisza i spokój. Senna atmosfera szpitala w Korłowie była czymś, co pamiętała również z czasów swojej pracy. Dyżurka stała pusta. Zdziwiła się, ale szybko uznała, że przyczyną mogą być braki kadrowe albo specyficzna pora – część personelu kończyła dzienną zmianę, a część rozpoczynała wieczorną i nocną. Wzięła więc Krzysia pod rękę i nie czekając na pielęgniarki, poszła z bratem prosto do sali. W tym czasie zastanawiała się, kiedy wypuszczą mamę ze szpitala. Drzwi były uchylone, więc śmiało przekroczyli próg, ale od razu zatrzymali się gwałtownie. Z konsternacją rozglądali się po sali.
– Gdzie mama? – Krzyś spojrzał na nią pytająco.
– Sama chciałabym wiedzieć – odpowiedziała.
Patrzyli na puste łóżko ze skołtunioną pościelą i żółtą plamą pośrodku. Zagryzła wargę. Doświadczenie podpowiadało jej, że taki widok nie zwiastuje niczego dobrego.
Może po prostu nie zdążyła do toalety i się zsikała, a teraz ją myją?
Szukała potencjalnych rozwiązań, logicznych i rozsądnych, ale intuicja podsuwała wyłącznie czarne scenariusze.
– Mamy szukacie? – odezwała się kobieta leżąca na sąsiednim łóżku.
– Tak.
– Uuu… – Kobieta pokręciła głową. – To się lepiej spieszcie – zaleciła. – Ja się tam nie znam, ale to, co się tutaj działo, to makabra jakaś.
– Ale co się… – zaczęła i nie skończyła.
– W czym mogę pomóc? – Rozległ się głos za ich plecami.
Andżelika odwróciła się i zobaczyła młodą kobietę w pielęgniarskim uniformie, która uśmiechała się od ucha do ucha tak słodko, że tylko ślepy posądziłby ją o szczere intencje. Podobnie jak lekarka, ta kobieta również sprawiała wrażenie zdecydowanie zbyt młodej na zajmowane stanowisko i pracę w szpitalu. Wątpliwości i niepokój uderzyły Andżelikę ze zdwojoną siłą.
Co się tutaj dzieje?
Przestała się bronić przed intuicyjnymi odpowiedziami, które bombardowały jej świadomość.
– Gdzie jest nasza mama?
– Leży na intensywnej terapii. – Pielęgniarka zmusiła się do przybrania smutnego wyrazu twarzy. – Przykro mi.
– Jak to?!
– Pani Weder dostała ataku padaczki.
– Gdzie ona jest?! – Upuściła reklamówkę z czajnikiem.
– Dwa piętra wyżej.
Nie czekała na więcej informacji, choć rosła w niej ochota, aby strzelić młodej pielęgniarce w twarz. Krzyś popędził przodem. Ruszyła za nim, po drodze spychając kobietę na bok. Nie musiała tego robić, ale czuła coraz większy gniew, który razem z lękiem kierował jej działaniami. Gdy dobiegli na oddział intensywnej terapii, oboje oddychali ciężko ze zmęczenia. Krzyś miał łzy w oczach. W biegu złapała przypadkowo napotkanego lekarza. Zapytała o mamę, opisując ją w urywanych słowach. Mężczyzna bez zbędnych pytań, wskazał odpowiedni kierunek. Kiedy znaleźli się przed drzwiami, słyszeli koszmarne jęki. Brat mocniej ścisnął dłoń siostry.
– Jesteś pewien?
– Tak – odpowiedział, hamując łzy.
Nie była gotowa na to, co zobaczy. Krzyś tym bardziej.
W sali ujrzała pielęgniarkę i doktora. Pierwsze, na co zwróciła uwagę, to ich wiek. Byli starsi, co sprawiło, że poczuła namiastkę ulgi. Szybko dostrzegła, że robią, co mogą, ale ich rola sprowadza się jedynie do minimalizowania bólu i strat, jakie atak padaczkowy czynił w organizmie Wandy. Andżelice wystarczyło jedno spojrzenie na mamę, aby zrozumieć, że znajduje się w stanie agonalnym. Wykręcone gałki oczne z białkami na wierzchu, rozczapierzone palce dłoni, zaciskające się na mokrym od potu i moczu prześcieradle, strużka spienionej śliny, spływająca z ust, krew cieknąca po skroni, podskakujące ciało i jęk oraz gulgotanie wydobywające się z ust…
Dla Krzysia to było zbyt wiele. Szeroko otworzył oczy i zaczął płakać, wciskając głowę w sweter siostry. Wyprowadziła go i przez chwilę uspokajała. Gdy poczuł się nieco lepiej, zostawiła go na krześle i wróciła do sali. Działała na autopilocie, nie dopuszczała do głosu sfery emocjonalnej. Zachowywała się bardzo spokojnie i zadaniowo. Poinformowała lekarza i pielęgniarkę o swoim doświadczeniu. Zaoferowała nawet swoją pomoc. W międzyczasie dowiedziała się również, że atak padaczkowy trwa już piątą godzinę. Sprawnie policzyła, że musiał zacząć się chwilę po tym, gdy Krzyś wyszedł od mamy po południu. Nie miała pojęcia, dlaczego nikt jej wcześniej o tym nie powiedział, ale zachowała to pytanie na później.
Wpatrując się w głębokie cierpienie mamy, spodziewała się najgorszego. Po trzydziestu minutach – ku zdumieniu lekarza i pielęgniarki – atak zaczął jednak słabnąć, a parametry życiowe Wandy powoli się stabilizowały. Zanim wszystko się skończyło, upłynęła kolejna godzina, w trakcie której kilka razy wychodziła z sali i sprawdzała, jak czuje się Krzyś.
– Czegoś takiego jeszcze nie widziałem… – przyznał lekarz. – Pani mama ma organizm wyniszczony przez alkohol, a mimo to przetrwała prawie pięciogodzinny atak padaczki. – Nie dowierzał. – Musi jednak pani pamiętać, że choć pacjentka przeżyła, doszło do istotnych zmian w obrębie jej organizmu.
– Co to znaczy?
– W trakcie ataku miał miejsce wylew krwi do mózgu. Robiliśmy, co mogliśmy, ale z moich wstępnych hipotez wynika, że prawdopodobnie doszło również do paraliżu lewej strony ciała. Nie wiem, jak rozległego, ponieważ potrzebujemy zrobić dodatkowe badania, ale organizm pani mamy jest spustoszony. To oznacza, że kiedy odzyska przytomność, będzie inna.
– Inna?
– Najdelikatniejsze słowo, które przychodzi mi do głowy, to „zmieniona” – odparł. – A teraz przepraszam, ale muszę zająć się pacjentką.
– Panie doktorze!
– Tak? – Ukrył zniecierpliwienie, mimo widocznego zmęczenia.
– Dlaczego nikt mi nic nie powiedział?
– Czego? – Wyglądał na zaskoczonego.
– No, że moja mama ma atak i może umrzeć.
– Co pani opowiada?!
– Gdy weszłam, powiedział pan, że atak padaczkowy trwa już pięć godzin.
– Tak, to prawda. Zaczął się o czternastej szesnaście – wyrecytował z pamięci.
– O niczym nie wiedziałam.
– Nie żartuje pani?
– Nie, panie doktorze. Nikt do mnie nie zadzwonił.
– Przecież to niezgodne z procedurami! – uniósł głos.
Pielęgniarki zajmujące się Wandą zerknęły na niego, a potem wymieniły sugestywne spojrzenia. Andżelika nie wiedziała, co one oznaczają.
– Zanim pani Weder trafiła do nas…
– Tak?
– Na którym oddziale leżała?
– Chirurgii ogólnej.
Na twarzy doktora pojawił się grymas mówiący: „Znowu to samo!”, ale zniknął tak szybko, jak się pojawił. Ukrył go za sztuczną powagą i profesjonalizmem lekarskim.
– Niestety nie wiem, dlaczego doszło do tej sytuacji – powiedział to zmienionym tonem, jakby zapomniał o swoim wcześniejszym wzburzeniu, wywołanym „niezgodnością z procedurami”. – Przepraszam. Muszę iść.
Wyszła na korytarz. Chaos, który miała w głowie, nie wspierał logicznego myślenia. Usiadła na krześle. Powoli docierało do niej, co zaszło w ciągu ostatnich dziewięćdziesięciu minut. Zaczynała odczuwać trudną mieszaninę myśli i emocji: lęk, smutek, gniew, determinacja i zagubienie.
– Co z mamą?! – niecierpliwił się Krzyś. – Żyje?
– Tak, żyje.
– Mogę ją zobaczyć?
– Nie teraz, Krzysiu. Muszę ochłonąć, a mama śpi.
Miała mętlik w głowie. Cieszyła się, że mama żyje i przetrwała tak straszliwy atak padaczki, ale świadomość, że może być sparaliżowana i niezdolna do samodzielnego życia, była przerażająca.
Kto się nią zaopiekuje? W jakim będzie stanie? Co teraz będzie?!
Nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na bombardujące ją pytania. Poza tym przypomniała sobie, że nikt nie poinformował ją o stanie zdrowia mamy, a w głowie wciąż miała dziwne zachowanie doktora. Jej mózg zaczął łączyć wcześniejsze okoliczności i intuicyjne odczucia, związane ze szpitalem: zbyt młody personel na oddziale, brak profesjonalizmu, bycie lekceważoną przez pielęgniarki…
– Chodź. – Podniosła się.
– Gdzie?
– Na dół.
Zeszli na parter. W przestronnym holu znajdował się mały kiosk i sklep, w którym pacjenci mogli zaopatrywać się w najpotrzebniejsze przedmioty. Oprócz tego była tam również poczekalnia szpitalnego oddziału ratunkowego.
– Krzysiu, poczekaj na mnie przed wejściem.
– Dlaczego?
– Muszę coś załatwić.
– Ale Andzia! Ja chcę z tobą.
– Żadnego „ale”.
– No weź!
– Krzysztof, bez gadania. Wyjdź i poczekaj na mnie.
Fuknął kilka słów pod nosem i zniknął za drzwiami wejściowymi. Widziała, jak ze złości kopie kamień.
Ma prawo być wkurzony i wyprowadzony z równowagi. Będę musiała z nim pogadać i wszystko wyjaśnić, bo na pewno bardzo przeżywa sytuację z mamą. Teraz jednak będzie lepiej, jak na mnie poczeka, bo muszę poznać prawdę i dowiedzieć się, o co tutaj chodzi.
Weszła na schody i wróciła na oddział, na którym pracowała blisko dziesięć lat i gdzie wcześniej leżała mama. Obawiała się, że znalezienie młodej lekarki będzie trudne, ale los się do niej uśmiechnął. Gdy szła korytarzem, zobaczyła, jak zza lady w dyżurce wychodzi młoda doktor z ciastkiem w dłoni. Chichotała z pielęgniarkami. Przypominały niedojrzałe nastolatki, które wieczorem opowiadają sobie o chłopcach. Ten widok jeszcze bardziej rozsierdził Andżelikę. Musiała mieć to wypisane na twarzy, bo kiedy lekarka ją zobaczyła, natychmiast umilkła, spoważniała i odstawiła ciastko na blat.
– Pani Ratajczak? Bardzo mi przykro z powodu…
– Powinno ci być przykro.
Ostry i bezpośredni ton zaskoczył lekarkę.
– Słucham?
– Daliście jej zamiennik?
– Jaki zamiennik? – Lekarka uniosła brew. – Rozumiem, że jest pani w szoku, ale…
– No, zamiennik, kurwa! – krzyknęła.
Młoda lekarka zrobiła krok w tył. Ewidentnie nie była przygotowana na tego typu sytuację.
– Mówiłam ci o tym! Tobie też. – Andżelika wskazała palcem jedną z pielęgniarek, siedzących za kontuarem. Przestała panować nad emocjami. – Przecież to alkoholiczka. Nie można zabrać jej tak nagle substancji, od której jest uzależniona, bo może umrzeć. Zawsze trzeba podawać jakiś środek zastępczy. – Nie dowierzała, że musi tłumaczyć tak podstawowe rzeczy pielęgniarkom i lekarce. – Zrobiliście to czy nie?!
Nie musiała usłyszeć odpowiedzi. Wystarczyło jedno spojrzenie na twarz młodej doktor.
– Proszę nie przeklinać i nie krzyczeć, bo zakłóca pani pracę szpitala – odezwała się lekarka. – Jeśli się pani nie uspokoi, będę zmuszona zadzwonić na policję.
– Ty mnie straszysz?! – Zrobiła krok do przodu, a lekarka cofnęła się w strachu. – Proszę lepiej szukać dobrego adwokata, bo ja tej sprawy nie odpuszczę! Będziesz odpowiadać za narażenie zdrowia i życia mojej mamy przez poważne zaniedbanie medyczne.
Kobieta otworzyła usta. Młody wiek i przerażenie sprawiło, że w tamtej chwili wyglądała jak zagubiona dziewczynka w świecie dorosłych.
– Andżela? – Z bocznego korytarza wyszła Alicja. – Co się dzieje? – Zerknęła na lekarkę. – Magda? Wszystko gra?
– Niech ci ona powie – odpowiedziała młoda doktor i odeszła.
– Teraz uciekaj, ale jeszcze tu wrócę! – krzyknęła za lekarką.
– O co tutaj chodzi? – zapytała Alicja, zniżając ton głosu do szeptu.
– Skąd wy ją wytrzasnęliście?! Przecież ta baba nie nadaje się nawet do tarcia chrzanu, a co dopiero leczenia ludzi!
– Ciszej, Andżela… – Alicja podeszła bliżej. – Chodź, porozmawiamy.
– Gdzie?
– W znajome miejsce.
Alicja zaprowadziła ją do pokoju, w którym zawsze spotykały się przed pracą i po niej oraz podczas przerw. Wygoniła z niego dwie młode pielęgniarki, plotkujące przy kawie.
Kolejne, które wyglądają na głupiutkie gimnazjalistki! Co się stało z tym szpitalem?!
Usiadły w miejscu, które współdzieliły ze sobą przez tak wiele lat i które było tłem wielu wydarzeń oraz rozmów, a także powiernikiem niezliczonej liczby wspomnień.
– Mama miała pięciogodzinny atak padaczki. – Nie potrzebowała zachęty do mówienia. – Wylew, paraliż i nawet nie chcę myśleć, co jeszcze. – Kręciła głową. – O długofalowych skutkach już nie wspomnę… Wanda może być warzywkiem, rozumiesz?! – Krzykiem i złością powstrzymywała rozpacz.
– Jezu! – Alicja przystawiła dłonie do ust. – Nie wiedziałam… Dopiero co wróciłam z urlopu. Przyszłam piętnaście minut temu na nocną zmianę. Współczuję ci strasznie. – Wyciągnęła ręce, bo chciała przytulić przyjaciółkę.
– Nie teraz. – Odsunęła się. – Jestem wkurwiona, bo nikt mnie nie poinformował i nie dali matce środka zastępczego.
– Co?!
– Po prostu zabrali jej alkohol, położyli na sali i zostawili samą sobie.
– To niemożliwe… Przecież to grozi…
– Śmiercią – dokończyła.
– I to straszną – dodała Alicja.
– Nie zostawię tak tego.
– Co chcesz zrobić?
– Pozwę tę babę.
– Magdę?
– Tak. Co to w ogóle za jedna? Znasz ją? Wcześniej jej tutaj nie było. Wcześniej to było w ogóle nie do pomyślenia, żeby taka młoda siksa opiekowała się całym oddziałem! Co ten ordynator sobie wymyślił?!
– To trudny temat.
– Tylko nie gadaj, że to jakaś córka ordynatora? Nie no, to niemożliwe… – odpowiedziała sama sobie. – Wiek by się nie zgadzał, bo przecież ordynator ma swoje lata. – Spojrzała na przyjaciółkę. – Co się tutaj dzieje?
Alicja westchnęła. Potarła czoło.
– Jest gorzej, niż myślisz. – odparła. – Daj mi dojść do słowa, to ci opowiem – upomniała przyjaciółkę, która już otwierała usta. – Magda weszła z marszu w miejsce Jarmużka, co już samo w sobie było szokiem. Pytałam ordynatora, dlaczego rezygnuje z tak dobrego i doświadczonego lekarza, ale odpowiedział mi tylko, że nie miał wyjścia. Był bardzo smutny, ale też jednocześnie wkurwiony. Nigdy go takiego nie widziałam. – Złączyła dłonie na kolanie. – A potem pojawiła się Magda i nikt nie wiedział, skąd się wzięła ani co to za jedna. I wszystkim wydawało się, że jest za młoda na pracę w szpitalu, a co dopiero na takie stanowisko.
– No właśnie. Też to zauważyłam!
– Z dwa tygodnie temu pojawiły się pierwsze plotki.
– Jakie?
– Rodzina ministra zdrowia.
Andżelika ze świstem zassała powietrze do płuc.
– Bliska?
– Nie najbliższa, ale też niedaleka. Córka kuzynki babki czy jakoś tak… Zresztą nieważne. Najgorsze jest jednak to, że Magda jeszcze nawet nie skończyła studiów, nie wspominając już o jakiejkolwiek specjalizacji.
– Co?!
– Ciszej, Andzia, proszę cię…
– Wybacz, ale… Jak to możliwe?!
– No, znajomości. Nepotyzm. – Rozłożyła ręce. – To z twoją mamą to nie jest pierwszy raz, kiedy Magda się nie popisuje. Kilka dni temu była sytuacja, że pomyliła dawkowanie dla pacjenta po poważnej operacji nerek. Gdyby Aśka nie zorientowała się w porę, facet by wykitował w ciągu doby.
– Ja pierdolę…
ANDŻELIKA RATAJCZAK
Zostałam młodą mamą zastępczą dla pięciu braci. Ironia losu - sama nie potrafiłam jeszcze być dorosła, a musiałam nauczyć dorosłości innych.
Żyłam w domu bez miłości, a mimo to musiałam znaleźć jej w sobie wystarczająco dużo, by dać ją moim braciom.
Z przeciwności losu zbudowałam zbroję, która dziś daje mi siłę.
Dziś jestem mamą, kobietą biznesu i przede wszystkim - sobą.
KRZYSZTOF WEDER
Wychowywałem się razem z czwórkę braci w rodzinie zastępczej, której sercem była nasza siostra - Andżelika Ratajczak.
To dzięki niej otrzymaliśmy namiastkę normalności w świecie, który często był dla nas wrogi.
Dziś prowadzimy wspólnie firmę. Jestem ojcem, mężem i człowiekiem, który każdego dnia stara się być lepszą wersją siebie - dla innych i dla samego siebie.
