Różowe marzenia. Żelazne kontrakty - Dorota Raben - ebook + audiobook

Różowe marzenia. Żelazne kontrakty ebook i audiobook

Raben Dorota

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Platynowe włosy, stalowa wola i historia, która łamie stereotypy

Ikona polskiej logistyki. Pierwsza kobieta prezes polskich portów morskich stojąca na czele Zarządu Morskiego Portu Gdańsk. Autorytet w różowych szpilkach – czyli Dorota Raben, kobieta, która w świecie biznesu zdobyła logistyczny Mount Everest.

Droga na szczyt nie była jednak łatwa. W Polsce lat 90. – w zdominowanej przez mężczyzn branży – przypominała karkołomną wyprawę, podczas której największym wyzwaniem okazała się walka ze stereotypami i… własnymi demonami.

Dorota – w różowych strojach, z platynowymi włosami – nie dała się jednak złamać. Na tle panów w granatowych garniturach wyglądała jak kolorowy fajerwerk, a sukcesy osiągała równie efektownie.

Ta książka to opowieść o życiu pełnym burz i huraganów, wzlotów i upadków, o ludziach, którzy wspierali – i tych, którzy rzucali kłody pod nogi. O ekstremalnie ryzykownych decyzjach, jakich można się spodziewać podczas wyprawy na szczyt. I o kobiecej determinacji, która bywa silniejsza niż u niejednego generała.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 275

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 42 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Kim Sayar

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dorota Raben

Różowe marzenia

Żelazne kontrakty

BARBIE

Pracowałam wtedy dla operatora logistycznego, firmy Gefco. W ostatniej chwili dostaliśmy informację, że mamy jechać do Monachium na targi logistyczne. Zazwyczaj zabiera się na nie gadżety reklamowe, coś, co charakteryzuje firmę lub kojarzy się z krajem pochodzenia. Nie mieliśmy żadnych zapasów, a czasu na znalezienie czegoś odpowiedniego było bardzo mało. Co zawieźć z Polski do Niemiec? Szybka akcja. Po pracowniczej burzy mózgów wpadłam na pomysł, żeby kupić w Cepelii lalki regionalne – Krakowianki lub Łowiczanki. I tak też zrobiliśmy.

Zapakowane były w tuby z przezroczystego, cienkiego plastiku. Ponieważ kupowaliśmy je na ostatnią chwilę, musieliśmy je zabrać jako bagaż podręczny. Kiedy przechodziliśmy przez skanery na lotnisku, celnicy patrzyli na nas jak na idiotów. Bo kto i po co, u licha, wozi około dwustu lalek w plastikowych tubach? Ale przepuścili nas.

Dotarliśmy do Monachium i ułożyliśmy je na stoisku w piramidki. Widok robił wrażenie. Do tego ja stojąca obok, ubrana, jak zawsze, w coś z różowym akcentem. Podszedł do nas Niemiec z konkurencyjnej firmy, przyglądał się lalkom długo, potem spojrzał na mnie, aż w końcu zapytał:

– Was ist das?

– Das ist Barbie aus Polen – powiedział Andrzej, mój współpracownik i bardzo dobry przyjaciel, czym rozładował nasz stres związany z pilną i nagłą podróżą.

Barbie, Smerfetka, Filifionka, Królowa portowa, Pani od TIR-ów, Koza, Matka polskiej logistyki – nazywano mnie różnie, zawsze jednak trafiałam do jednej, konkretnej szufladki. Ludziom wydawało się, że wiedzą o mnie wszystko, że rozszyfrowali mnie na podstawie mojego wyglądu. Jakby różowy mnie definiował, skoro to mój ulubiony kolor. Drugi w kolejności to czerwony. Oba powodują, że mnie widać, że nie jestem przy swojej białości i bladości przezroczysta.

Drobna, niewysoka blondynka, z długimi, niemal białymi włosami i porcelanową skórą, wiecznie uśmiechnięta, nie może być przecież twardą i logicznie myślącą bizneswoman ani tym bardziej szefową. Ale czy jedno musi wykluczać drugie? Czy zawsze trzeba ludzi szufladkować?

Nieraz pokazałam, że pozory mylą. A stereotypy to przekleństwo. Głównie dla człowieka, który się nimi kieruje. Delikatność i kruchość mogą iść w parze z ogromną siłą oraz determinacją.

Z tego, że jestem Filifionką, zdałam sobie sprawę późno. Fikcyjna postać z serii książek Tove Jansson o Muminkach to – podobnie jak ja – istota bardzo zasadnicza, lubująca się w idealnym porządku, zwolenniczka sztywnych zasad. Jako zodiakalna Panna jestem perfekcjonistką, bywam wręcz upierdliwa. Sama odkrywam w sobie wiele natręctw, z którymi wraz z wiekiem radzę sobie lepiej. Coraz więcej odpuszczam. Ale w moim życiu wszystko musi być zaplanowane, przygotowane na czas, sprawdzone tysiąc razy, bez zastrzeżeń. Kiedy ujrzałam rysunek, który przedstawiał Filifionkę, zobaczyłam w niej siebie. Jej historia, choć zmyślona, mogłaby być moją i zapewne wielu z nas. Bohaterka Muminków w obliczu katastrofy doświadcza potrzeby zmiany. Zaczyna odczuwać różne emocje, do tej pory jej obce. Chce zostać nową osobą. Kryzys i stres z nim związany stały się dla niej początkiem rozwoju i lepszego życia.

Po tym, jak mój świat kilkukrotnie zawalił się niczym domek z kart, również rozpoczynałam życie na nowo, zmieniałam coś nie tylko w wyglądzie, ale i stylu bycia. Obcięłam włosy na krótko, przybrałam bardziej drapieżne oblicze. Ale największa zmiana dokonała się we mnie, w środku. Jak mówił Konfucjusz: „Naszą największą chwałą nie jest to, aby nigdy nie upaść, ale to, żeby po każdym upadku powstać”. I tak też robiłam. Poobijana, chora, malowałam usta na czerwono, wkładałam kolorowy garnitur, szpilki i szłam do przodu. Nikt nie wiedział, co się działo za zamkniętymi drzwiami. A moja dusza znów stanowiła całość, jakby zastosowano na niej techniki Kintsugi. Im więcej blizn nosiłam, tym silniejsza, odporniejsza, odważniejsza się stawałam, niczym sklejona złotem. Z każdą raną byłam więcej warta.

BIEL

Platynowe, prawie białe włosy i bardzo jasna, pergaminowa skóra to cechy mojej rodziny ze strony mamy.

Jako dziecko często pytałam babci:

– Skąd my tacy biali jesteśmy?

– Może ze Skandynawii – mówiła rozbawiona. – Może dziadek Anielewski z północy zszedł do Rosji, a później jeszcze niżej do Równego na Ukrainie. – Bo właśnie stamtąd pochodziła moja babcia i cała rodzina Anielewskich.

Anielewscy. Przypadkowe nazwisko. A może nie? Od aniołów, białych jak śnieg? Babcia, jej dwie siostry, moja mama, ja, moja córka – wszystkie kobiety o skórze tak jasnej, że nie przyjmuje promieni słonecznych. Dzieci w szkole śmiały się ze mnie, że jestem córką młynarza. Wyróżniałam się ekstremalną bladością. Chciałam być taka jak wszyscy. Opalona, rumiana, nieprzypominająca postaci z bajek o lodowych krainach. Próbując im dorównać, nierzadko byłam cała w bąblach, poparzona od słońca.

Gdy płakałam nad moim białym losem, mój tata zawsze powtarzał:

– Dzisiaj płaczesz, a jak będziesz dorosła, to zrozumiesz, jaka to piękna sprawa być naturalną blondynką i się wyróżniać. Dopiero wtedy docenisz swoją urodę.

Nie doceniam do dziś, niestety. Tak jasny kolor skóry przysparza wielu problemów.

Natomiast jestem dumna z mojej mądrej córki, tak samo białej, która nigdy nie wystawiała się na słońce. Kiedyś, chyba będąc na wakacjach, powiedziałam do niej:

– Nati, wyjdź chociaż trochę na słońce, dla zdrowia i witaminy D.

– Nie, mamo, ja chcę być biała, chcę być naturalna, chcę być inna, chcę być jednocześnie sobą, a zarazem wyróżniać się w tłumie – odpowiedziała z dużą pewnością siebie.

Zamurowało mnie wtedy.

Nati, ze względu na swoją urodę, w szkolnych przedstawieniach zawsze grała anioła lub Matkę Boską.

Babcia Iza, mama mojego taty, miała sposób na moje bolączki – sok z marchewki, który musiałam pić każdego dnia. To był swego rodzaju rytuał. Wiedziałam, że nie ma innej opcji, bo dzięki niemu moja blada cera miała nabrać kolorów.

Babcia po wojnie prowadziła w Inowrocławiu sklep ze słodkościami. Wszyscy nazywali go cukrowym sklepikiem. Robiła lukrowane i czekoladowe figurki, gwiazdorów z cukru, wielkanocne baranki, pieniążki z czekolady. Nie wiem, jak udało jej się przetrwać w czasach komunistycznych, kiedy niszczono prywatne biznesy. W dodatku wychowywała mojego tatę i dwoje jego rodzeństwa sama. Dziadek pod koniec wojny zginął w Sanoku, w niejasnych dla mnie okolicznościach. Ten jej sklep często występował w opowieściach rodzinnych.

Moi rodzice są prawnikami. Zaczynali od sędziowania, resztę życia poświęcili adwokaturze. Z tego, co pamiętam, na początku swojej kariery zawodowej, jako małżeństwo, nie mogli pracować razem w jednej instytucji. Przepisy nie pozwalały na takie zależności służbowe. Gdy tata był prezesem któregoś sądu, mama musiała dojeżdżać do innego miasta. I na odwrót: gdy mama pracowała jako sędzia w jakimś sądzie na miejscu, tata był prezesem w innym mieście. Ciągle byli w rozjazdach i bardzo ciężko pracowali. Wychodzili o świcie i wracali pod wieczór. Dlatego prowadzenie domu siłą rzeczy trochę spadło na mnie. Sprzątałam, gotowałam i opiekowałam się pudelkiem Belą. Nie wiem, ile miałam lat, może siedem, może osiem, ale potrafiłam już zadbać o dom. W latach mojego dzieciństwa, kiedy mieszkało się w bloku, to się nawet drzwi nie zamykało na klucz. Sąsiedzi sobie ufali, wzajemnie pomagali. Jak byłam chora, to sąsiadka przynosiła mi rosołek i dbała, żebym zjadła go do końca. Kiedy szłam na religię, to zostawiałam kartkę w drzwiach: „Jestem u Jezusa, klucz pod wycieraczką”.

Nigdy nie bawiłam się lalkami; jedyną, jaką dostałam, od razu zostawiłam u babci, bo wolałam klocki i książki. Zawsze zależało mi na budowaniu czegoś, co miałoby służyć komuś lub czemuś. Od dziecka spore znaczenie miała dla mnie logika.

Zdarzało się, że już do przedszkola chodziłam sama, ale odbierała mnie babcia Iza, która mieszkała obok. Później, w czasach podstawówki, rano szłam najpierw do babci, żeby zostawić u niej psa, a ona robiła mi kaszkę z sokiem malinowym. Dopiero wtedy mogłam ruszać na lekcje. Kiedy wracałam, znów tam zaglądałam, zabierałam Belę i szłam do sklepu, a potem robiłam obiad. Czasami u babci nocowałam. Zmarła dość wcześnie, jeszcze w latach osiemdziesiątych, podczas wizyty u swojej siostry, cioci Kazi, gdy w Poznaniu wybuchły zamieszki. Zdenerwowała się całą sytuacją, dostała wylewu. Cukrowy świat przestał istnieć. Ale był też inny świat.

Rodzina ze strony taty mieszkała w Poznaniu, gdzie i ja się urodziłam. W domu ciągle czuć było tęsknotę za tym miastem i chęć powrotu, co zresztą wydarzyło się w kolejnych latach.

Moi dziadkowie ze strony mamy prowadzili lecznicę dla zwierząt w Barcinie koło Inowrocławia. Na parterze dużego budynku dziadek leczył, mieszkał zaś z babcią w jednym z mieszkań na piętrze. Obok nich, w drugim mieszkaniu, rezydował technik weterynarii – pan Fredek z rodziną. W czasach PRL-u obaj jeździli do okolicznych wiosek, do krów, koni, świnek, do porodów, czasem również krwawych jatek. Musieli też badać mięso zabitych zwierząt, czy przypadkiem nie jest chore lub zawirusowane. Uwielbiałam mu towarzyszyć.

Dziadek miał błękitnego trabanta kombi, w którego bagażniku zawsze czekały na mnie poduszka, kocyk i butelka z herbatą. Babcia robiła mi kanapki na drogę, taka to była wyprawa. Byłam świadkiem odbieranych porodów i leczenia zwierząt u gospodarzy. Raz pojechaliśmy na fermę tysiąca kurcząt. Kiedy je zobaczyłam, wpadłam w histerię, że też chcę takiego małego, żółtego kurczaczka. Podobno wyłam tygodniami, lecz to nic nie dało.

Dziadkowie w ogrodzie przy lecznicy trzymali co prawda kury i koguta, ale one były już duże, w niczym nie przypominały małych, puchatych, pierzastych kulek. W dodatku kogut mnie ewidentnie nie lubił, bo ciągle dziobał mnie w łydkę i do dzisiaj mam w niej małą dziurę. Uwielbiałam przebywać w tym ogrodzie, przepięknym i ogromnym, w którym na Wielkanoc szukaliśmy świątecznych jajek ukrytych w gęstych krzakach.

Babcia opowiedziała mi kiedyś historię, której nie pamiętałam. Dziadek miał na obserwacji pieska z podejrzeniem wścieklizny, który nie pozwalał do siebie podejść nikomu poza gospodarzem. Ja całe dnie biegałam po wielkim terenie, budowałam namioty z koców i bawiłam się w dom. Któregoś razu babcia zawołała mnie na obiad, ale nie przychodziłam. Szukała mnie wszędzie, aż w końcu znalazła w budzie razem z tym psem. Nie odważyli się podejść. Musieli pojechać po gospodarza, aby mnie stamtąd wyciągnąć.

Razem z moim wujkiem Adamem, najmłodszym bratem mojej mamy, który był ode mnie starszy tylko o osiem lat, chowaliśmy się w okopach w ogrodzie. Wspólnie z jego przyjaciółmi bawiliśmy się w wojsko. Zakładam, że byłam dla nich kulą u nogi podczas tych zabaw, ale nie przeganiali mnie i spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. Był dla mnie jak starszy brat, którego nigdy nie miałam, bo jestem jedynaczką. W późniejszych latach, gdy uczył się już w liceum, a ja w podstawówce, wprowadzał mnie z kolegami w świat Bułata Okudżawy, Ewy Demarczyk, Marka Grechuty. To Adam miał duży wpływ na to, czego słuchałam i co czytałam. Dzięki jemu i jego kolegom szybciej dojrzałam, a mój intelekt mógł się swobodnie rozwijać.

Na parterze dużej hali lecznicy leżał materac wielki jak pokój, gruby i wysoki, żeby bez problemu zmieścić konie i krowy, a my na niego skakaliśmy z parapetów i robiliśmy na nim fikołki. Coś, co służyło za stół operacyjny dla zwierząt, dla nas było przestrzenią do zabawy. Patrzyłam, jak przywożono do dziadka psy, koty, krowy, konie, świnie, i z jaką miłością on je leczył, posuwając się nawet do wkładania ręki w ich odbyty, aby oczyścić im jelita. Niejednokrotnie ratował im życie. Zapragnęłam być taka jak on. Pan doktor, cieszący się szacunkiem i uznaniem wśród rolników. Chciałam zostać weterynarzem. Zmieniłam zdanie, gdy pewnego dnia powiedział mi:

– Musisz być przygotowana na to, że nie tylko ratujesz zwierzę, ale czasem musisz też je uśpić, bo nie ma innej możliwości. Ty jesteś na to zbyt wrażliwa. Poza tym nigdy nie wiesz, dokąd trafisz. Jesteś za delikatna na takie doświadczenia. Odpuść.

Zrozumiałam przekaz dziadka dopiero po wielu latach. W tych czasach lekarze weterynarii po studiach nigdy nie wiedzieli, czy trafią do PGR-rów, czy do kliniki miejskiej. Nie było wówczas prywatnych gabinetów dla małych zwierząt. Lata siedemdziesiąte to był zupełnie inny świat.

Dziadek znał mnie jak mało kto. Sprawiał wrażenie surowego, prawie bez emocji. Ale to on uczył mnie na przykład ładnego jedzenia. Bo ja, jak każde dziecko, mlaskałam i siorbałam. A babcia Hania gotowała i piekła cudownie. Było się czym zachwycać.

Pamiętam kolację, na której byli chyba wszyscy, a dziadek zapytał właśnie mnie:

– Dorotka, a tobie smakuje? – Byłam przeszczęśliwa, że zwrócił na mnie uwagę. Dla mnie był bohaterem jak mało kto.

– Smakuje mi bardzo, dziadku.

– A to słychać, kochanie, słychać. – Zawstydził mnie wtedy tak, że już na zawsze zapamiętałam, że nie powinno się ani mlaskać, ani siorbać. Mieszał przy tym w szklance z bardzo mocną czarną herbatą, nie dzwoniąc łyżeczką, jak czasem się to niektórym zdarza.

I ta herbata stała się niejako znakiem rozpoznawczym mojego dziadka. A ja przejęłam to po nim. Bez kawy mogę się obyć, ale bez herbaty – nigdy. Cały czas – w domu, w pracy, w podroży, w termosie – mam przy sobie zaparzoną czarną herbatę. Podobnie ma moja mama, czyli jego córka, i Adam – jej brat.

Kiedy wchodziło się do domu dziadków, już od progu gości witały kwiaty i zapach różanego kremu. W łazience stało mnóstwo okrągłych słoiczków ze smarowidłami, którymi babcia ciągle się nacierała. Była jak chodząca pachnąca róża, bo oprócz kremów miała też różane olejki i małe buteleczki z perfumami. Wszystkie jej korale, które były nieodzownym elementem jej ubioru, pachną nimi jeszcze wiele lat po jej śmierci. Zakładam je czasami na najważniejsze i najtrudniejsze wydarzenia w moim życiu. Czuję babcię, jej zapach, wiem, że ona przy mnie jest i wierzę, że nosząc je, nie doświadczę niczego złego. Bo babcia była dobrym duchem całej rodziny. Nigdy nie narzekała i była znana z poczucia humoru. Pamiętam ją wiecznie śpiewającą, tańczącą, podrygującą. Zawsze na obcasach i w solejce, była pierwsza na parkiecie.

Miała w życiu dużo szczęścia, bo wiele razy z powodzeniem uciekała kostusze. A to zaczadzenie, a to wypadek. Podczas wojny w Krzeszowicach zdążyła na chwilę przed nalotem zabrać moją mamę z łóżeczka i zejść do piwnicy. Kiedy skończyło się bombardowanie, poszła na górę, i znalazła w kołysce spory odłamek. Gdyby się nie ukryły, nie byłoby mnie prawdopodobnie na świecie.

Kiedy zmarł dziadek, uznaliśmy, że zamiast jeździć do Inowrocławia, do którego przenieśli się po przejściu na emeryturę, lepiej jest przeprowadzić babcię do Poznania, gdzie powróciła już cała rodzina. Zamieszkała obok moich rodziców, co było dla nas wszystkich bardzo wygodne.

Tuż pod naszym blokiem szła ulica Grunwaldzka, jedna z głównych w Poznaniu. Pewnego dnia moja mama wysiadła z tramwaju i zobaczyła, że pod naszym budynkiem zgromadziło się wielu ludzi, mnóstwo karetek, a tramwaje stoją jeden za drugim. Pod jednym z nich leżała babcia. Cała połamana i poturbowana, ale przytomna. Zobaczyła moją mamę i powiedziała:

– Kochana, biegnij do domu, bo ziemniaki się gotują.

Okazało się, że zapomniała kupić na deser truskawki i zostawiła garnek na kuchence. Przebiegała przez ulicę, jak zawsze, i nie zdążyła przed tramwajem. Była tak połamana, że byliśmy przekonani, że to koniec. Miała wtedy osiemdziesiąt kilka lat, a od sińców i stłuczeń cała była fioletowa. Wyglądała tak, jakby się oblała atramentem. Ale ona po jakimś czasie po prostu wstała z łóżka, bez rehabilitacji, i zaczęła normalnie funkcjonować. Tak bardzo chciała jeszcze żyć. Załatwiliśmy jej tymczasowo wózek inwalidzki, lecz szybko przestała z niego korzystać. Myślę, że tę wolę walki i siłę mam właśnie po niej. I przywiązanie do rytuałów.

Babcia codziennie musiała mieć czas dla siebie. Wtedy oglądała swój ulubiony serial – Moda na sukces. A moja córeczka, Nati, często razem z nią. Jedną z bohaterek była dziewczyna o imieniu Amber. Wiele lat później tak moja córka nazwała swojego pieska rasy West Highland Terrier.

Babcia w Równym przyjaźniła się z Zuzanną Ginczanką, wspaniałą poetką, i Lusią Gelmont. Była tam cała grupa przyjaciół, która trzymała się razem aż do wojny. Na zdjęciach zawsze mocno do siebie przytuleni, ręka w rękę, roześmiani, na ulicy, nad rzeką. Znalazłam wiersze Ginczanki pisane dla mojej babci oraz jej zdjęcia w książce poświęconej poetce pt. Musisz tam wrócić autorstwa Marii Stauber. Babcia była piękną kobietą. Na starych fotografiach widać, jak bardzo byli wszyscy sobie bliscy. Słyszałam też opowieści o księciu Marcinie Lubomirskim, który przysyłał do niej lokaja na koniu z pytaniem: „Czy jaśnie panienka z księciem Marcinem na łyżwy pójdzie?”. Jej ojciec, a mój pradziadek, był – co znam z historii rodzinnych – prawnikiem państwa Lubomirskich w Równym.

Ten szczęśliwy świat przestał istnieć wraz z wybuchem II wojny światowej. Później dawnym przyjaciołom trudno było się odnaleźć.

Babcia wspaniale gotowała, piekła ciasta, torty, lepiła pierogi, robiła pyszne makarony, pichciła rosoły. Na święta wszyscy zjeżdżaliśmy się właśnie do niej. To było oczywiste, że u niej spędzamy każdą uroczystość rodzinną. Ale kiedy nagle osłabła i już tylko leżała, miałam wrażenie, że została przy niej jedynie moja mama, jej córka.

Babcia była bardzo sprawna fizycznie. W pewnym momencie jednak zaczęła zapominać, jakby z dnia na dzień wyłączyło jej się coś w mózgu. Pewnego dnia położyła się do łóżka i już nie mogła z niego wstać. Jej odchodzenie trwało kilka miesięcy. Na noce wynajęliśmy moją koleżankę Lilianę, która zajmowała się starszymi ludźmi, żeby moja mama mogła się przynajmniej wyspać. Liliana miała psa, wilczura o imieniu Jasmin, który towarzyszył jej w pracy i robił raban, jak tylko cokolwiek niepokojącego działo się z ich podopieczną.

Kiedy babcia osłabła, otoczyła ją cisza. Coraz rzadziej ktokolwiek z rodziny ją odwiedzał. Dotyczyło to również mnie. Byłam wtedy prezesem zarządu Morskiego Portu Gdańsk i mieszkałam w związku z tym w Trójmieście. Dwaj bracia mojej mamy i wnuki przychodzili od czasu do czasu, ale mieli swoje problemy rodzinne, co skutkowało tym, że cała opieka spadła na moją mamę, a ta nigdy nie prosiła o pomoc. Miała do babci dwa kroki, prawie drzwi w drzwi, ale całodobowa opieka wyczerpuje. To mi pokazało, nie pierwszy już raz, że w momencie słabości człowiek zostaje po prostu sam, czego i ja doświadczyłam wielokrotnie.

Mama towarzyszyła jej do końca.

Po jej śmierci zlikwidowaliśmy mieszkanie, każdy mógł zabrać z niego, co chciał. Ja wzięłam tylko dwie rzeczy – obraz Olgi Boznańskiej, a właściwie jego reprodukcję wyciętą z gazety, która wisiała nad łóżkiem babci, oraz jej korale. Jak otwieram koszyczek, w którym je trzymam, to ogarnia mnie różany zapach, tak bardzo mi bliski.

Pod jej telewizorem znalazłam zeszyt w kratkę, a w nim zapiski: „Zosia to moja córka”, „Dorotka to córka Zosi, moja wnuczka”, „Agnieszka to moja wnuczka, córka Wojtka”. Ona miała świadomość, że traci pamięć. I ta świadomość musiała być dla niej straszna.

PIERWSZE MIŁOŚCI

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Różowe marzenia. Żelazne kontrakty

ISBN: 978-83-8373-910-6

© Dorota Raben i Wydawnictwo Novae Res 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Maria Bickman-Dębińska

KOREKTA: Anna Miotke

OKŁADKA: Agnieszka Wrycz-Szybowska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek