Rozmowy o rynku książki 16 - Opracowanie zbiorowe - ebook

Rozmowy o rynku książki 16 ebook

0,0

Opis

W tomie zamieszczamy 57 rozmów drukowanych w dwutygodniku „Biblioteka Analiz” w latach 2017-2019. Bohaterami naszych wywiadów są główni kreatorzy rodzimego rynku wydawniczego – przedstawiciele wydawnictw, firm dystrybucyjnych i oferujących dostęp do cyfrowych treści, a także reprezentanci sektora poligraficznego oraz organizatorzy targów. Wśród naszych interlokutorów nie zabrakło osób związanych z instytucjami kultury, administracją państwową, promotorów literatury i kameralnych księgarń.

Nie ingerowaliśmy w teksty autoryzowanych rozmów, nie ma tu żadnych skrótów ani zmian, choć czas zweryfikował część zapowiedzi i prognoz. Wywiady, które otwierają niemal każdy numer „Biblioteki Analiz”, z jednej strony zawsze poruszają tematy „gorące”, a więc aktualne wydarzenia na rynku, z drugiej – dotyczą problemów uniwersalnych.

Tematy poruszane w rozmowach wyrażają niepokój o przyszłość dystrybucji książki i jej miejsce w cyfrowym świecie, mowa o kondycji czytelnictwa, przyszłości targów i festiwali, zmieniających się preferencjach i nawykach czytelniczych, self-publishingu, wreszcie promocji literatury.

Nawet po wielu miesiącach warto wrócić do ocen rynku stawianych przez fachowców. Lektura głosów z poprzednich lat i przyjrzenie się dominującym tematom dają dobry obraz przekształceń w naszej branży wydawniczo-księgarskiej. Staje się ona coraz bardziej nowoczesna, coraz bardziej cyfrowa, coraz bardziej skoncentrowana wokół ochrony praw autorskich.

W sprzedaży cały czas dostępne są poprzednie edycje – całość to już ponad 400 wywiadów, ponad 4000 stron tekstu. Lektura głosów z poprzednich lat, przyjrzenie się dominującym tematom – daje dobry obraz przekształceń w branży wydawniczo-
-księgarskiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 471

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright by Biblioteka Analiz Sp. z o.o., 2020

Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie lub reprodukcja jakiegokolwiek fragmentu tej książki wymaga pisemnej zgody wydawcy.

Opracowanie redakcyjne: Ewa Tenderenda-Ożóg Projekt graficzny okładki: TYPO 2 Jolanta Ugorowska

ISBN 978-83-956056-4-2

Firma jest członkiem Polskiej Izby Książki

Wydanie I Warszawa 2020

Biblioteka Analiz Sp. z o.o. 00-048 Warszawa ul. Mazowiecka 6/8 tel. 22 828 36 31

www.biblioteka-analiz.pl Facebook:bibliotekaanaliz

KonwersjaEpubeum

Wprowadzenie

W tym tomie zamieszczamy 57 rozmów drukowanych w dwutygodniku „Biblioteka Analiz” w latach 2017-2019. Bohaterami naszych wywiadów są główni kreatorzy rodzimego rynku wydawniczego

przedstawiciele wydawnictw, firm dystrybucyjnych i oferujących dostęp do cyfrowych treści, a także reprezentanci sektora poligraficznego oraz organizatorzy targów. Wśród naszych interlokutorów nie zabrakło osób związanych z instytucjami kultury, administracją państwową, promotorów literatury i kameralnych księgarń.

Nie ingerowaliśmy w teksty autoryzowanych rozmów, nie ma tu żadnych skrótów ani zmian, choć czas zweryfikował część zapowiedzi i prognoz. Wywiady, które otwierają niemal każdy numer „Biblioteki Analiz”, z jednej strony zawsze poruszają tematy „gorące”, a więc aktualne wydarzenia na rynku, z drugiej – dotyczą problemów uniwersalnych. Tematy poruszane w rozmowach wyrażają niepokój o przyszłość dystrybucji książki i jej miejsce w cyfrowym świecie, mowa o kondycji czytelnictwa, przyszłości targów i festiwali, zmieniających się preferencjach i nawykach czytelniczych, self-publishingu, wreszcie promocji literatury.

Nawet po wielu miesiącach warto wrócić do ocen rynku stawianych przez fachowców. Lektura głosów z poprzednich lat i przyjrzenie się dominującym tematom dają dobry obraz przekształceń w naszej branży wydawniczo-księgarskiej. Staje się ona coraz bardziej nowoczesna, coraz bardziej cyfrowa, coraz bardziej skoncentrowana wokół ochrony praw autorskich.

Życzymy miłej lektury

Redakcja

Agata KISZA, Beata KOWALIK, Tomasz ABRAMOWICZ i Bogdan KOWALIK(M.C. Kwadrat)

Kto jest właścicielem firmy M. C. Kwadrat i jak długo działacie?

AGATA KISZA: Jest trzech wspólników – Beata Kowalik, moja córka Sonia Kisza oraz ja. Firma istnieje od marca 1994 roku, czyli od ponad 22 lat.

A co było wcześniej?

A.K.: Wcześniej pracowaliśmy razem z Ryśkiem Czarnowskim w firmie Kruk, pierwszej firmie zajmującej się tanią książką w Polsce.

W legendarnym miejscu przy Placu Konstytucji w Warszawie…

A.K.: Tak jest, w lokalu kawiarni „Niespodzianka”. Ale jeszcze wcześniej mieliśmy punkt sprzedaży w pałacyku przy ul. Bednarskiej, gdzie działała pierwsza szkoła społeczna „Bednarska”. Mieliśmy tam duże stoisko z tanimi książkami.

Ale przed tym działaliście w podziemnym ruchu wydawniczym?

A.K.: Trochę się wokół tego kręciliśmy, ale bardziej prywatnie. Paweł, mój były mąż, związany był z wydawnictwem Verba z Chotomowa. Nie przypisujmy sobie jednak takich zasług!

Wkrótce po zmianach politycznych i ekonomicznych po roku 1989 wydawcy zaczęli się borykać z ogromnymi zapasami niesprzedanych książek. Kto pierwszy się zorientował, że można na tym zrobić biznes?

A.K.: Tutaj trzeba znowu wspomnieć Pawła Kiszę, mojego byłego małżonka. Na któryś targach książki, i to jako pracownik wydawnictwa Verba, miał stoisko obok Ryśka Czarnowskiego, który już wtedy zajmował się tanią książką. Dogadali się i stworzyli spółkę Kruk. Prowadziliśmy sprzedaż na Bednarskiej, a potem w „Niespodziance”.

Jest to miejsce legendarne, przecież tam był główny punkt „Solidarności” w trakcie wyborów do Sejmu w czerwcu 1989 roku…

A.K.: Sprzedaż książek była na dole, na piętrze było biuro Komitetu Obywatelskiego.

Pamiętam, że książki stały w stosach…

A.K.: Tak było, stoły i stosy, dostawy osobowymi samochodami, paczki podawane nad głowami kłębiących się klientów, wydzierających sobie nawzajem z rąk książkowe okazje! W tamtym okresie działalności dołączył do nas Tomek Abramowicz. Z „Niespodzianki” przenieśliśmy się do Hali Koszyki. W roku 1994 pozostawiliśmy Kruka i zaczęliśmy działalność hurtową w Skrzeszewie pod marką M.C. Kwadrat.

A państwo Kowalikowie?

A.K.: Bogdan jest z nami od początku hurtowni, a w 1998 roku dołączyła do nas jego żona Beata.

Dlaczego wasza siedziba zlokalizowana jest w Skrzeszewie, kawałek drogi od centrum Warszawy?

A.K.: Bo to jest moje rodzinne miejsce. Aby obniżyć koszty, zrezygnowaliśmy z pomieszczeń przy ul. Kolejowej w Warszawie, bo stwierdziliśmy, że lepiej jest tutaj zrobić remont i inwestować we własną siedzibę.

I sprawdza się? Przez tyle lat?

A.K.: Sprawdzało się od początku i dalej się sprawdza. Na początku nasi klienci nie rekrutowali się z rynku, tylko były to zazwyczaj osoby, które nie miały co ze sobą zrobić w latach dziewięćdziesiątych i myśmy te osoby zrekrutowali jako własną sieć odbiorców.

Przyjeżdżali bez problemów?

A.K.: Przyjeżdżali, ale teraz mają internet i już nie przyjeżdżają.

Przejdźmy więc do obecnej sytuacji. Dzisiaj jesteście jedną z największych firm, bo nie jedyną, zajmujących się sprzedażą końcówek nakładów, jak ładnie napisane jest na waszym szyldzie.

A.K.: Tak, końcówki nakładów, dodruki, druki dedykowane.

Czy to prawda, że niektórzy wydawcy robią specjalne edycje tylko dla was i te publikacje, bardzo tanie w założeniu, trafiają od razu „na tanią książkę”?

A.K.: Tak było. Ale od dwóch czy trzech lat ograniczamy zamawianie nakładów. Dzisiaj za dużo jest prawdziwych końcówek i tego, co zostaje z pierwszych wydań, więc nie warto już robić tyle „sztucznych” edycji dla taniej książki.

Mówi się, że tacy wydawcy jak Wydawnictwo Olesiejuk oferują tak bardzo tanie książki, że od razu konkurują z książkami z waszego rynku…

A.K.:Od nas do Warszawy jest bardzo daleko, a od Warszawy do Ożarowa też jest kawałek drogi, więc my nie wiemy, co robią bracia Olesiejukowie!

Dobrze, zostawmy to. Jak mówiliśmy, nie jesteście jedyną firmą, która sprzedaje „tanią książkę”. Ale chyba macie 50 proc. udziału w tym rynku?

A.K.:Trudno powiedzieć, bo tania książka jest dzisiaj bardzo szerokim pojęciem. Wystarczy popatrzeć na każdą Biedronkę, na każdy market. Tanie książki sprzedaje się też na pocztach i w innych niekonwencjonalnych miejscach.

Wobec tego, co to jest tania książka w waszym rozumieniu? Czy są to tylko końcówki nakładów?

A.K.: W moim rozumieniu pojęcie „taniej książki” obejmuje produkt,który sprzedawany jest dużo taniej niż nadrukowana na nim cena detaliczna. Czyli jest to książka, która do sprzedaży trafiła z magazynu wydawcy, ale w żadnym wypadku nie jest nowością, a do wspomnianej Biedronki czy na poczty trafiają przecież nowości. Ta książka jest też tania, bo – jak już mówiliśmy – są wydawcy, którzy wydają tanie książki i umieszczają w sieciach handlowych. W moim rozumieniu klasyczna „tania książka” obejmuje sprzedaż egzemplarzy, których nie sprzedano w obrocie pierwotnym. Rynek „taniej książki” jest przecież w wielu krajach i jest to właśnie rynek końcówek nakładów.

BK: To jest 80 proc. naszej oferty!

Z iloma wydawcami pracujecie?

B.K.: Z około dwustu wydawcami przynajmniej raz w roku robimy jakiś deal. Sam proces przecen w niektórych wydawnictwach odbywa się tylko raz na rok i nie więcej. Zbieramy to, co się nie sprzedało w normalnej dystrybucji, a wydawca zakłada – powiedzmy – że to, co się dotąd nie sprzedało, musiałoby przy obserwowanej dynamice poleżeć jeszcze jakieś 5 lat w magazynie. Dlatego jednym ruchem otrzymujemy pulę 20, 30 czy 50 tytułów, za które wydawca decyduje się odzyskać szybko pieniądze.

Nie ma co ukrywać, że ceny, po jakich kupujecie książki od wydawców, stanowią bardzo niski procent ceny detalicznej…

B.K.: Jest to niewielki procent ceny detalicznej, ale pieniądze są od razu!

W formie przedpłaty?

B.K.: Nie, ale zapłata następuje natychmiast po dostawie, po jej sprawdzeniu i to na podstawie faktur „zamkniętych”.

A.K.: Przy bardzo dużych transakcjach termin płatności może wynosić 2-3 miesiące.

B.K.: Chodzi o dostawy obejmujące kilkaset tytułów po kilkaset czy kilka tysięcy egzemplarzy każdego tytułu. W przypadku dostawy, która przyjeżdża do nas na 5, 6 czy 7 tirach, proces płatności się wydłuża.A.K.: W naszych przepastnych magazynach są tylko książki już zapłacone, albo takie, które będą zapłacone „za chwilę”.

Czyli nie stosujecie tak popularnej na rynku książki konsygnacji?

B.K.: Nie!

Warunkiem jest jednak bardzo niska cena?

B.K.: Tak i to często poniżej kosztów produkcji. Zdajemy sobie z tego sprawę, ale warunki rynkowe są takie, że to jedyna metoda, aby dać książkom drugie życie.

Nie można się temu dziwić, zwłaszcza że w wielu krajach – jak mówiliśmy – działają takie same firmy i M.C. Kwadrat wpisuje się w taki sam mechanizm, jaki obserwujemy chyba na każdym rynku książki…

B.K.: Dodam, że w swojej działalności mieliśmy też epizod z importem książek z wydawnictw angielskich, które sprzedawały swoje książki właśnie na rynek wtórny. W połowie lat dziewięćdziesiątych kupowaliśmy tam albumy.

Nie chciałbym waszego rynku nazywać rynkiem wtórnym, bo ten termin zachowany jest tradycyjnie dla handlu antykwarycznego…

B.K.: To nazywajmy go rynkiem równoległym albo rynkiem końcówek nakładów.

W Polsce rynek ten traktowany jest z dużym dystansem, mówiąc elegancko, ale mamy świadomość, że bez niego rynek książki jako całość nie może funkcjonować. Przecież nie jest możliwe, aby wydawcy sprzedawali wszystkie nakłady do końca…

B.K.: Są jednak wydawcy, którzy decydują się na przemiał niesprzedanych egzemplarzy.

Można więc powiedzieć, że wasze działania chronią książki przed przemiałem, co dla wielu osób jest egzekucją książki…

T.A.: Przecież to się zaczęło od Składnicy Księgarskiej, gdzie milionowe nakłady zaczęto mielić.

Pamiętam interwencyjne teksty, jakie ukazywały się wtedy w „Gazecie Wyborczej”, o tym, że książki idą na przemiał. Czy wtedy kupowaliście książki od Składnicy Księgarskiej?

T.A.: Oczywiście! To były jeszcze lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku.

A.K.: A teraz „Gazeta Wyborcza”, czy właściwie Agora sama kieruje końcówki na przemiał. Za każdym razem, gdy zwracamy się z ofertą zakupu do Agory resztek nakładów, dowiadujemy się, że są utylizowane.

Są więc wydawcy, którzy nie chcą kierować książek na wasz rynek…

T.A.: Są, ale zdecydowanie w mniejszości. Można ich policzyć na palcach jednej ręki.

Czy w takim razie wydawca kierując swoje końcówki nakładów do „taniej książki”, psuje rynek czy nie?

B.K.: Dotychczas tak było, że wydawca świadomy i znający rynek wycofywał tytuł z dystrybucji i książka wówczas przestawała istnieć na rynku pierwotnym. Wiadomo, że książek w sprzedaży jest bardzo dużo, codziennie pojawia się kolejna setka tytułów, dlatego decyzja o wycofaniu jednej w zamian za to, że wchodzi druga jest normalna. Książka przestaje żyć po pół roku, a teraz może nawet krócej niż po 3 miesiącach na tradycyjnym rynku księgarskim, zaś księgarze cały czas szukają nowości i nie domawiają kolejnych egzemplarzy, nawet jeżeli sprzedadzą już wszystkie z jakiegoś tytułu. Dlatego moim zdaniem nie jest tak, że wydawca psuje rynek, wypuszczając niesprzedane końcówki do „taniej książki”, jeżeli jest to robione planowo i profesjonalnie. „Wpuszczanie” tych tytułów do naszego obrotu jest właśnie dawaniem takiej książce drugiego życia.

Czyli można przyjąć, że zdrowy model polega na tym, że wydawnictwo wydaje – powiedzmy – 100 tytułów rocznie, z czego, zgodnie z zasadą Pareto, 20 tytułów sprzedaje się w całości, chociaż nie wiadomo wcześniej, które to będą tytuły. A z reszty tytułów zawsze zostaną końcówki. I to, co zostanie, trafia do was wcześniej czy później…

B.K.: Zawsze jest to decyzja wydawcy oparta o jakieś przesłanki ekonomiczne. Wydawca decyduje, czy opłaca się jeszcze te książki potrzymać jeden sezon i sprzedać kolejne – powiedzmy – 20 proc. nakładu, czy jednym ruchem zamknąć sprawę, wycofać pieniądze, które w tych egzemplarzach są zamrożone, i przeznaczyć je na inny cel.

Wasza rola polega więc również na ratowaniu wydawców…

B.K.:Raczej pomagamy, kiedy wydawca ma trudności finansowe, goni czasem „w piętkę”, przychodzą terminy płatności za druk kolejnych książek czy za prawa autorskie lub inne zobowiązania i okazuje się, że nie ma gdzie pozyskać tej gotówki. Wówczas dochodzi do wniosku, że może dla przykładu – wziąć po 100 egz. kilkunastu tytułów i sprzedać je taniej do nas, za co od razu otrzyma pieniądze. Ale to właśnie może psuć rynek.

A.K.: Nie tak bardzo psuje, ponieważ czytelnik, który kupuje książki w naszych księgarniach, generalnie jest innym klientem – nie chodzi do Empiku i nie chodzi do księgarni Matrasa i do innych księgarni na rynku pierwotnym. Dlatego nie można powiedzieć, że psujemy rynek, jak również wydawca nie psuje rynku. Po prostu dostarcza tańsze książki, tańszą część nakładu do innego kanału dystrybucji.

Gdy wydawca sprzedaje do was po 100 egz. swoich tytułów, to jednak pozostałe egzemplarze będzie chciał dalej sprzedawać w kanale zwykłych księgarń po tej wyższej cenie. I tu może być konflikt…

A.K.: To jest marginalne zjawisko!

B.K.: Pytanie było, czy są działania, które psują rynek. To są właśnie takie przypadki, które mogą nieco destabilizować sytuację.

Ale z drugiej strony można powiedzieć, że w takim przypadku jest to z waszej strony właśnie ratunek dla wydawcy. Nie jesteście jednak tylko „pogotowiem ratunkowym” dla wydawców, bo przede wszystkim chcecie robić biznes…

B.K.: Na pewno, ale w takim zakresie z pewnością pomagamy wydawcom, a czasem ich ratujemy. A do tego patrząc na takie działania jako na misję, to dzięki temu książka w końcu znajduje odbiorcę. Są też wydawcy, którzy wydają książki, o których twierdzą, że są świetne, potrzebne i muszą koniecznie trafić na rynek. Nieważne gdzie, nieważne jak i nieważne za jakie pieniądze. Chcieliby tylko, aby ludzie to przeczytali. Wtedy argumentem mobilizującym czytelnika jest cena. Klient nie kupi takiej książki za 39,90 zł, a za 9,90 zł – dlaczego nie?

A.K.: Są tacy wydawcy. Na przykład autor, który prowadzi jednoosobową firmę, pisze poradniki o ziołach i sam je wydaje. Sprzedaje na rynku pierwotnym, ale także w sklepach zielarskich. Trafił do jednej z naszych księgarń i chce, aby jego książki też tam były. Nie uważam, że on psuje rynek, chociaż nam sprzedaje taniej. Teraz jego książki są we wszystkich naszych księgarniach.

Jaki procent oferty stanowi książka naukowa i niskonakładowa?

B.K.: Trafiają do nas bardzo różne pozycje, ale książki naukowe i bardzo specjalistyczne zdarzają się sporadycznie i jest to ułamek naszej oferty.

Czy zdarzają się wam wydawcy „jednoksiążkowi”?

A.K.: Tych możemy podzielić na dwie grupy. Pierwsza to ci, którym została część wydanego nakładu i nie bardzo wiedzą, co zrobić i druga, czyli ci, który sprzedali z sukcesem cały nakład i przeszacowali chłonność rynku na dodruk.

Z tym mają problemy nie tylko wydawcy jednej książki…

A.K.: Ale szczególnie zdarza się to takim wydawcom. Osiągają sukces z pierwszym wydaniem, decydują się więc na dodruk i ten dodruk w dużym procencie trafia do nas. Jednak to wszystko jest marginesem naszych działań.

Wróćmy jeszcze to stwierdzenia, że w ciągu roku otrzymujecie faktury od 200 wydawców. Ale jak duża jest grupa dostawców, z którymi robicie regularne transakcje?

B.K.: To jest kilkadziesiąt stałych podmiotów.

Czyli są to wydawcy, którzy zawsze drukują za dużo…

A.K.: To nie jest tak. Chodzi o wydawców, którzy mają wypracowaną politykę. Przecież była już mowa o zasadzie Pareto, co oznacza, że zawsze będą tytuły, które nie sprzedadzą się do końca.

Teraz inna sprawa. Zauważyłem podczas Targów Książki w Krakowie, że nowe wydanie przygód Harry’ego Pottera było sprzedawane na co najmniej trzech stoiskach i na każdym w innej cenie. Jakie jest wasze zdanie o takich sytuacjach?

A.K.: Uważamy, że ustawa o książce absolutnie powinna być wprowadzona w Polsce, co bardzo oczyściłoby i uzdrowiło sytuację na rynku. Przykład Harry’ego Pottera jest dla mnie czystym szaleństwem. Raz na trzy lata, po dwóch i pół roku dystrybucji poprzedniego tomu, trafia się „perła”, na której wszyscy mogliby zarobić. Dzieje się tymczasem tak, że nikt nie zarabia i do tego jest awantura oraz niezdrowa atmosfera. Każdy kupujący zapłaciłby cenę nadrukowaną i byłby szczęśliwy, że może przeczytać wyczekiwaną książkę.

Gdy jednak Media Rodzina chciała kiedyś uzgodnić, że będzie ta sama cena jednego z tomów „Harry’ego Pottera”, to UOKiK wymierzył domiar zarówno wydawcy, jak i dystrybutorom, którzy przyjęli takie uzgodnienie…

A.K.: To, co się dzieje z „Harrym Potterem”, jest dla mnie skandalem, to jest „strzał w nogę” każdemu, kto dotyka tę książkę.

Widocznie jest to jakaś magia, jaka wydobywa się z tej książki…

A.K.: „Harry Potter” jest tylko przykładem. Gdy rozpoczęły się przed laty dyskusje na temat Ustawy Langa, to pojawiły się głosy, że nam się „ukróci”! My zdecydowanie jesteśmy za uporządkowaniem struktury rynkowej. Niech przez rok książka sprzedaje się tak, jak ma się sprzedawać, czyli w stałej cenie. Nam nie zależy na sprzedawaniu nowości. Natomiast próby wyłączenia z tej regulacji sprzedaży internetowej byłyby kolejnym obejściem przyjętych zasad.

Ustawa nie ma wyłączać sprzedaży internetowej i ma być właśnie obroną przed wielkim dostawcą internetowym, który w Wielkiej Brytanii doprowadził do spustoszenia w księgarstwie.

A.K.: A nas by pogrążył!

Myślę, że nie jest wielką tajemnicą informacja, kto oprócz was jest jeszcze znaczącym graczem na rynku równoległym, jak go nazywacie. Dedalus?

A.K.:Tak, Dedalus, ale lokalnie. Jest też wspomniana firma Olesiejuk, która prowadzi sprzedaż w księgarniach Świata Książki.

Książki przecenionej?

A.K.: Przecenionej. Chociaż tak bardzo tego nie widać, bo to się nazywa promocja!

I kto jeszcze jest na tym rynku?

A.K.: Oczywiście markety!

Ale jakie jeszcze firmy handlują hurtowo tanią książką?

A.K.: Z całym szacunkiem – krakowska hurtownia Hurnex, z którą od początku działalności ściśle współpracujemy.

I nikt więcej?

T.A.: Było więcej takich firm, ale poznikały.

B.K.: Są też firmy sezonowe, działające po trzy miesiące w okresie wakacyjnym w miejscowościach turystycznych. Ale te firmy są głównie naszymi klientami hurtowymi.

A teraz takie pytanie: kupiliście książki, macie ogromne magazyny, ale książki nie są po to, aby tam leżały. Co z nimi zrobić?

B.K.:Przez kilkanaście lat udawało nam się sprzedawać książki w hurcie. Mieliśmy sieć odbiorców, którzy zajmowali się dystrybucją detaliczną.

Czyli nie sprzedawaliście po jednym egzemplarzu?

B.K.: Nie. Tak było do 2013 roku, gdy w zasadzie prowadziliśmy tylko sprzedaż hurtową. Na początku nasi klienci przyjeżdżali do naszej siedziby w Skrzeszewie, a potem pojawił się internet i zamówienia online, na podstawie których rozsyłaliśmy książki. Jednak sytuacja rynkowa zmusiła nas do tego, aby myśleć o sprzedaży klientowi końcowemu. Stało się tak, bo hurt i nasi odbiorcy „postanowili” przestać nam płacić. A przy tym głód pieniądza na rynku był taki, że nawet dużo mniejszy podmiot wchodzi do wydawnictwa, kładzie 10 tys. zł na stole i pyta, co za to ze starszych tytułów mógłby kupić. Spotyka się wtedy z przychylnym przyjęciem, bo wydawcy często „przytulali” te pieniądze i wybierali książki dla takiego klienta.

A.K.: I łamali w ten sposób zasadę, że nakłady tytułów już nam sprzedanych wcześniej powinny trafiać do nas w całości. A gdy wracały zwroty do wydawcy, to zamiast przekierowywać te zwroty do nas, sprzedawano je takiemu klientowi po 1 zł drożej za egzemplarz. I to był pierwszy powód, dla którego postanowiliśmy się zająć detalem, a drugi był taki, że z kolei ogólna sytuacja finansowa na rynku zmusiła wszystkich odbiorców, nawet odbiorców taniej książki, do tego, aby wymuszać na takim podmiocie hurtowym jak my przedłużanie terminów płatności. I zaczęło się to samo, co i na rynku pierwotnym – wydłużone terminy płatności i coraz trudniejsza ściągalność należności. Przez to topiliśmy coraz więcej pieniędzy, podobnie jak to się dzieje na rynku pierwotnym. Może u nas nie w takiej skali, ale na pewno zaczęło się to stawać nawykiem. Terminy się wydłużały może nie do 90 dni, ale do 60, więc nam przestało to się opłacać.

B.K.: Gdy kupujemy książkę od wydawcy i płacimy za nią, to przy dalszej odsprzedaży stajemy się instytucją finansową. Wydajemy towar, a na pieniądze czekamy. Przy tym zdolność kredytowa jest ograniczona.

A.K.: Tak naprawdę staliśmy się w pewnym momencie kredytodawcą! Przestały funkcjonować zdrowe warunki, jakie poprzednio panowały na rynku taniej książki, gdy nasi odbiorcy płacili regularnie. Jeżeli nie w krótkim czasie, to na pewno jednak rzetelnie. Ale okazało się, że jest coraz więcej wymuszania dłuższych terminów i sytuacji nierzetelnych. Dlatego cztery lata temu postanowiliśmy wyeliminować klientów, którzy nie płacą, co nastąpiło kosztem absolutnego zmniejszenia obrotów. To była nasza decyzja!

To jak jest dzisiaj?

A.K.: Mamy 17 księgarni! Wszystkie działają pod marką TAK CZYTAM i znajdują się w prestiżowych lokalizacjach największych miast. Ruch ten dał nam poprawę płynności finansowej.

Czyli jest to największa sieć księgarń z tanią książką?

A.K.: Chyba tak.

Jest jeszcze poznański Arsenał?

A.K.: Tak, ma dalej dwie-trzy księgarnie.

B.K.: Nasze księgarnie są absolutnie sprofilowane na tanią książkę. 99,99 proc. naszej oferty stanowią przeceny.

A.K.: Nie będziemy przy tym ukrywać, że po otwarciu pierwszych naszych księgarń straciliśmy niektórych odbiorców. Z własnymi księgarniami, siłą rzeczy, przestajemy być atrakcyjni jako hurtownia taniej książki i jej dostawca.

Zmniejszyliście więc listę waszych odbiorców?

B.K.: Środek ciężkości działań naszej firmy przesunął się w stronę sprzedaży detalicznej i dzisiaj jesteśmy bardziej siecią księgarń niż hurtownią taniej książki.

Jak to wygląda procentowo?

B.K.: Szacuję, że obecnie przychody z księgarń sięgają 70 do 80 proc. wszystkich naszych przychodów.

Ilu w takim razie pozostało jeszcze waszych odbiorców hurtowych?

B.K.:To już jest tylko kilkanaście podmiotów, przy czym możemy mówić o jednym dużym, ale który sprzedaje nasze książki w internecie. Wprawdzie mamy własny e-sklep, jednak nigdy oferta z tej strony nie była skierowana do klienta detalicznego, gdyż jest to bardziej panel hurtowy. Zawsze staraliśmy się, aby u nas książki były najdroższe! Nie chcieliśmy stawać się – jako hurtownia ze swoim oddziałem detalicznym – konkurencją dla naszych odbiorców. Chodziło o to, aby mogli być o parę punktów tańsi i ostateczny klient, szukając książki w Internecie, stwierdzał, że ten tytuł jest u nas, ale jest droższy niż u naszego odbiorcy. Dlatego teraz współpracujemy z firmą, która ma duży sklep internetowy i codziennie składa u nas zamówienia.

Czy przez internet sprzedajcie ofertę, która nazywa się „długim ogonem” i może dać spory przychód, ale wymaga bardzo dużego nakładu pracy?

B.K.: Tak jest. Myślę, że znalazłbym w tej sprzedaży tytuły, jakie kupiliśmy dziesięć lat temu w ilości tysięcy egzemplarzy, a do teraz zostało nam kilkaset albo tylko kilkadziesiąt.

I ciągle są w ofercie?

B.K.: Są ciągle w ofercie i sprzedaż miesięczna wynosi – powiedzmy – 30 egz., a sprzedaż tygodniowa – 7 egz.

A.K.: Ja to nazywam lokatą długoterminową!

Czy dla waszego partnera internetowego konkurencją nie jest Allegro?

A.K.:Nie, chociaż jedna z naszych księgarni prowadzi sprzedaż na Allegro. To jest jeszcze niewielka skala, lecz pracujemy nad jej rozszerzeniem.

B.K.: Są też klienci, którzy sami wstawiają nasze książki na aukcjach, jednak nie znamy skali tego zjawiska. Wiemy przy tym, że do internetu trafiają książki, jakie klienci kupują w naszych księgarniach, bo są tytuły, które występują już tylko w taniej książce i można je znaleźć w jednej z naszych 17 księgarni. Allegro ma zasięg ogólnopolski, co powoduję, że – dajmy na to – ktoś w Gdyni kupuje w naszej księgarni książkę, której już nigdzie indziej nie ma na rynku, „wrzuca” ją na Allegro i ktoś ze Szczecina czy z Przemyśla, nie mając innej możliwości zakupu tej książki – kupuje ją przez Allegro.

I jeszcze o zmianach strukturalnych waszej firmy…

A.K.: Była osoba fizyczna prowadząca działalność gospodarczą, czyli ja, a w ubiegłym roku przekształciliśmy firmę w spółkę cywilną i do spółki przystąpiła Beata Kowalik, żona Bogdana, oraz moja córka.

A większościowy udział ma Agata Kisza?

A.K.: Tak, ale większościowy udział bierze się z wielkości wprowadzonego kapitału. Jak można się domyśleć, są to miliony egzemplarzy zgromadzonych książek…

Ale tanich książek…

B.K.: Agata jako osoba fizyczna jeszcze w roku 2015 była posiadaczem największej liczby książek w Polsce!

Największa biblioteka prywatna, chociaż chyba wszystkie tytuły były w wielu egzemplarzach!

A.K.: Czytelnicy licytują się czasem, ile przeczytali książek w roku,a nasi magazynierzy jak opowiadają o swoim poziomie czytelnictwa, określają go terminem ilości „przerzuconych” książek.

Są jakieś inne wasze działania?

T.A.: Mamy jeszcze jeden kanał dystrybucyjny związany z książkami, które wracają do wydawcy. Nie ma możliwości ponownego zaoferowania tych książek przez wydawcę w klasycznych kanałach, bo to są książki „trochę” używane. I te książki trafiają do nas i przez nas sprzedawane są po niższych cenach niż egzemplarze, które są na rynku. Nie są to defekty, bo defektami nie handlujemy, ale książki uszkodzone, które wróciły z rynku. I w jednym miejscu ta sama książka znajduje się za 90 zł, a w innym, właśnie lekko uszkodzona – za 30 zł.

Są kraje, gdzie klient może się targować, jeżeli książka jest uszkodzona…

A.K.:U nas też można się targować w przypadku książek uszkodzonych.

Ile osób jest u was zatrudnionych?

A.K.: Teraz koło 70 osób. Do tego posiłkujemy się umowami-zleceniami, gdy zatrudniamy na przykład studentów, pracujących w sezonie. Czyli łącznie jest to około 100 osób, które u nas pracują.

A jakie macie przychody? Jako spółka cywilna nie musicie ich ujawniać, ale ujawnicie?

A.K.: Nie, ale notujemy spadek. Robiliśmy niedawno analizy księgowe, z których wynika, że nim stworzyliśmy sieć księgarń, to z garstką ludzi, bo było nas tutaj w Skrzeszewie nie więcej niż 10 osób, robiliśmy większe obroty niż teraz.

Ale była mowa, że świadomie zmniejszyliście obroty…

A.K.: Tak, świadomie!

Księgarnie chyba przyniosły wzrost obrotów?

B.K.: Doszliśmy do takiego poziomu łącznych obrotów w hurcie i sprzedaży detalicznej, jaki mieliśmy przed paru laty tylko w hurcie! Przy tym mamy obecnie znacznie wyższe koszty niż poprzednio, bo tworzą je głównie księgarnie. Jest to chociażby czynsz za 17 wynajmowanych punktów, ale zawsze w prestiżowych lokalizacjach.

A.K.: I to nie jest nasze ostatnie słowo. Pracujemy nad otwarciem kolejnych księgarni, bo 17 nie jest żadną magiczną cyferką, jakiej nie chcemy przekroczyć. Nasze obserwacje potwierdzają stare prawo księgarskie, że w handlu książką sprawą kluczową jest lokalizacja! Szukamy więc spokojnie i przyglądamy się różnym miastom.

ROZMAWIAŁ PIOTR DOBROŁĘCKI („BIBLIOTEKA ANALIZ” 1/2017)

Zbigniew CZERWIŃSKI(Wydawnictwo Bellona)

Jak trafiłeś do przedsiębiorstwa, które nazywa się Wojskowe Zakłady Kartograficzne?

ZBIGNIEW CZERWIŃSKI: Wojskowe Zakłady Kartograficzne jako sp. z o.o. powstały z przekształcenia dawnego przedsiębiorstwa państwowego, które w 2008 roku zostało skomercjalizowane. Wtedy wystartowałem w konkursie do rady nadzorczej, bo taki ogłoszono. Miałem stosowne kwalifikacje, trochę doświadczenia i zostałem wybrany. Właściciel uznał, że nie będzie powoływał rady nadzorczej, tylko ustanowi pełnomocnika wspólnika, czyli tak jakby jednoosobową radę nadzorczą, i powierzono mi tę funkcję. Firma w tamtym czasie była w średnio złej kondycji, ponieważ etap działalności związany głównie z produkcją map na potrzeby wojska i firm kartograficznych w zasadzie się kończył z racji pojawienia się różnego rodzaju narzędzi elektronicznych. Przed spółką stały więc wyzwania znalezienia nowego obszaru zagospodarowania.

Moje wcześniejsze doświadczenia ze współpracy z Ministerstwem Edukacji Narodowej i Centralną Komisją Egzaminacyjną pozwoliły znaleźć taki obszar, a była to produkcja, a więc druk, a także dystrybucja materiałów egzaminacyjnych na wszystkie etapy egzaminów – od szkół podstawowych przez gimnazja aż do matury. Nie chwaliłem się tym specjalnie, ale w 2000 roku byłem – w ramach wykonania zlecenia Ministerstwa Edukacji Narodowej i Centralnej Komisji Egzaminacyjnej – współautorem koncepcji realizacji w Polsce centralnych egzaminów szkolnych, opracowując i skutecznie wdrażając system organizacyjno-logistyczny, który z małymi modyfikacjami jest stosowany do dzisiaj.

Z kartografią nie miało to nic wspólnego…

Nie miało, natomiast dawało szansę pracy na maszynach WZKart, a jednocześnie firma była na tyle dobrze zorganizowana pod względem zachowania dostępności do tajemnic, że można było przystąpić do realizacji takich zadań. CKE nie była w stanie samodzielnie nadzorować wszystkich zadań, a chodziło o wydrukowanie w krótkim czasie ponad 120 różnego rodzaju testów i bezpiecznego ich dystrybuowania, aby trafiły zabezpieczone na ławki czy biurka w szkołach i to dokładnie w dniu egzaminu. Dopiero wtedy uczeń otwierał już w sali egzaminacyjnej zabezpieczony materiał.

Chodzi o to, aby zadania nie wyciekały…

Właśnie! Taka działalność z sukcesem była prowadzona i realizowana przez osiem lat.

A co nastąpiło w tym roku?

We wrześniu 2016 roku właściciel, czyli Skarb Państwa, a w zasadzie minister obrony narodowej, który reprezentuje w tym przypadku ministra skarbu, uznał, że potrzebna jest zmiana na stanowisku pełnomocnika wspólnika, a potem także zarządu, który nota bene został wybrany w konkursie w tym roku i w czerwcu 2016 roku powołany na trzyletnią kadencję.

Zarząd ma być zmieniony?

Już został zmieniony i to jest normalna sytuacja. Właściciel ma prawo dokonywać takich zmian. Niepokoił mnie tylko sposób i forma, w jakiej to się stało, bo zachwiało to formalnym bytem firmy. Prawdopodobnie zapomniano, że w spółce Skarbu Państwa zarząd jest powoływany tylko w drodze konkursu, który jest regulowany ustawą i rozporządzeniami, a jego przeprowadzenie wymaga czasu. W konsekwencji takiego „rewolucyjnego” działania spółka została pozbawiona na pewien czas organów. Nie chcę o tym mówić w formie żalu, ale po to, aby pokazać pewny obszar działalności, który należy realizować z zachowaniem większej staranności, aby nie narażać przedsiębiorstwa na niebezpieczeństwa utraty ważnych zleceń lub innych strat. Przedsiębiorstwa, które własną zaradnością, pracą zarządu i załogi odnalazło dla siebie obszar działalności pozwalający stabilnie funkcjonować, realizując jednocześnie ważne także dla państwa zadania. Mówię też o tym, bo ciągle czuję się odpowiedzialny za los tej firmy, jej doświadczonej załogi, kilku zarządów, z którymi przyszło mi współpracować, ważąc potrzeby firmy i oczekiwania właściciela, czyli Skarbu Państwa.

Wielu osobom mogą mieszać się istniejące Wojskowe Zakłady Kartograficzne z nieistniejącymi Wojskowymi Zakładami Graficznymi. Czy miałeś związek z tym drugim przedsiębiorstwem?

Mój jedyny związek z Wojskowymi Zakładami Graficznymi był taki, że działaliśmy pod wspólnym adresem jako wydawnictwa Bellona przy ul. Grzybowskiej 77 w Warszawie, ale Bellona i Wojskowe Zakłady Graficzne były dwoma odrębnymi podmiotami, dwiema odrębnymi firmami. Bellona została skomercjalizowana, a Wojskowe Zakłady Graficzne upadły w 2005 roku. Potem syndyk masy upadłościowej sprzedał tę masę, czyli zakład z terenem i na tym terenie wybudowano wieżowiec Warsaw Spire.

Ale budynek Bellony ocalał…

Budynek ocalał, bo to było inne przedsiębiorstwo, i teraz jest wpisany do rejestru zabytków, co zapewnia jego zachowanie i dlatego na najbliższe lata jego los jest zapewniony.

W tym budynku pozostała księgarnia Bellony…

Mamy tam księgarnię o długich tradycjach, a niebawem na dach wróci neon z nazwą Bellony, więc historycznie będziemy mogli powiedzieć, że Bellona jest w swoim tradycyjnym miejscu, ale tylko dzięki księgarni, bo sam budynek już do nas nie należy. Sprzedano go, jak i sąsiednie nieruchomości, gdy sprzedawano wydawnictwo Bellona.

Kto jest teraz właścicielem tego budynku?

Właścicielem jest jedna z firm z grupy Ghelamco i od tej spółki wynajmujemy dzisiaj lokal na naszą księgarnię, która znajduje się na parterze budynku na jego rogu od strony Grzybowskiej i Towarowej i ma obecnie około 120 mkw. Być może jej oferta zostanie rozszerzona o literaturę inną niż historyczna czy militarna, jaka obecnie dominuje. Zabiegamy o poszerzenie tego lokalu przez przejęcie parteru w całym północnym skrzydle budynku. Wtedy będziemy mogli wprowadzić literaturę, która mogłaby być chętnie kupowana przez pracowników pobliskiego Warsaw Spire, gdy w wolnej chwili wejdą do księgarni. A ma tam pracować 55 tys. osób!

Natomiast Wojskowe Zakłady Kartograficzne mieszczą się pod innym adresem – w swoim budynku w Alejach Jerozolimskich…

Problem z budynkiem jest taki, że Wojskowe Zakłady Kartograficzne jako przedsiębiorstwo państwowe na mocy ustawy z 1990 roku mogło wejść jako administrator w posiadanie części budynku, jaką zajmowały. Taki wniosek został złożony do wojewody mazowieckiego przed pięciu laty i do tej pory nie został rozpatrzony. Wniosek leży w szufladzie, chociaż od strony formalnej Wojskowe Zakłady Kartograficzne spełniały wszystkie warunki wynikające z ustawy, aby wejść w posiadanie tego budynku. Dzisiaj jednak tym budynkiem zarządza Agencja Mienia Wojskowego i jej potrzeby zderzają się z potrzebami przedsiębiorstwa. Dlatego sytuacja jest niepewna, a Wojskowe Zakłady Kartograficzne dzisiaj wynajmują w tym budynku część lokalu dla siebie, między innymi hale produkcyjne, w których ustawione są maszyny produkujące testy egzaminacyjne.

ROZMAWIAŁ PIOTR DOBROŁĘCKI („BIBLIOTEKA ANALIZ” 1/2017)

Ewa OLEJNIK(Właścicielka Wydawnictwa Buka)

Czy Buka to wydawnictwo?

Tak! Wydawnictwo specjalizujące się w audiobookach dla dzieci. Buka i audiobook to dobre skojarzenie. Buka fajnie się tu wpasowuje, bo w słowie audiobooki zawarta jest nasza nazwa. Dlatego też pisząc o audiobookach BUKI, często używamy wersji spolszczonej – audioBUKI.

I stąd się ta nazwa wzięła?

Poniekąd z tego właśnie, ale też ze skojarzenia z Buką z Muminków, czyli jednak postaci książkowej, a my chcemy pokazać, że audiobook jest przecież książką, tylko w innej formie. To jest książka do słuchania, której możemy posłuchać, a nie przeczytać.

Jak długo istnieje wydawnictwo?

Od startu minęło już dziesięć lat!

A co było pierwsze?

Zaczęliśmy od „Małego księcia”, chodziło nam o możliwie nośny tytuł na początek. Każde wydawnictwo, które chce zaistnieć na rynku, zastanawia się, z jakim tytułem może to zrobić najlepiej. I stąd pomysł „Małego księcia”.

Buka wydaje książki materialne w postaci płyt CD, ale czy również wersje dostępne internetowo?

Mamy w ofercie oba formaty. Na początku produkowaliśmy wyłącznie egzemplarze fizyczne z płytą CD, potem rozszerzyliśmy naszą ofertę o postać elektroniczną, czyli pliki MP3. Wprawdzie nie wszystkie tytuły są dostępne w postaci plików cyfrowych – jest to związane z prawami autorskimi – ale większość naszej oferty udostępniamy w obydwu formatach.

Czyli wszystkie tytuły są dostępne w formie…

…w formie CD Audio, natomiast znaczna część jest też dostępna w postaci plików MP3 do pobrania on-line.

Nie doskwiera ci kwestia wysokiego podatku VAT?

To dotyczy plików MP3, na które podatek VAT wynosi 23 proc. No cóż, musimy to jakoś przełknąć.

Czy oznacza to, że musisz tak kalkulować cenę, aby była strawna dla klienta?

Oczywiście. Cena wersji elektronicznej jest tak kalkulowana, aby była nieco niższa niż egzemplarza fizycznego, przy czym musimy uwzględnić ten wyższy VAT, co powoduje, że różnica pomiędzy płytą CD a plikiem jest niewielka. Sprzedaż online audiobooków dla dzieci stanowi niewielki procent ogólnej sprzedaży, dominuje obrót fizycznych egzemplarzy. Rodzice chcą mieć w ręku jakiś konkret dla swoich pociech.

Pliki, jakie oferujesz, pobiera się na zawsze, czy na określony czas?

Na zawsze! To nie jest wypożyczanie plików, tylko pobranie, a zatem na zawsze.

Jakie są ceny twoich audiobooków?

Ceny detaliczne dla egzemplarzy fizycznych kształtują się mniej więcej na poziomie 35-40 zł, czasem bywają nieco wyższe – mam tu na myśli produkcje większe objętościowo, jak choćby „Opowieść o Januszu Korczaku”, którą wydaliśmy w postaci albumu 4 CD. Podatek VAT w przypadku audiobooków na płytach CD jest taki sam jak przy książkach drukowanych – 5 proc.

A cena plików?

Średnio 30 zł, w tym mamy 23 proc. VAT.

Czy możesz powiedzieć, że zarobek z plików jest dodatkiem do tego, co sprzedajecie w formie płyt CD?

Tak, to jest raczej dodatek, chociaż zależy nam bardzo na tym, aby klient miał możliwość zakupu audiobooka online. Część młodego pokolenia nie dysponuje już odtwarzaczem CD i plik MP3 jest dla nich jedyną realną możliwością obcowania z audiobookiem. Jednak w naszych kalkulacjach opłacalności wydawniczego przedsięwzięcia nastawiamy się głównie na wersję tradycyjną, której sprzedaż jest dominująca – nadal znacznie przewyższa sprzedaż plików. Ale na przykład w przypadku serii „Mity greckie” wprowadziliśmy też wersję elektroniczną do czytania – tzw. e-book. „Mity” są więc dostępne we wszystkich możliwych formatach – audio do słuchania (CD Audio, plik MP3) oraz w formatach do czytania, przy czym udostępniamy zarówno wydanie papierowe (książeczka dołączona do wydania CD), jak i e-booki w najbardziej popularnych formatach EPUB i MOBI, które można pobrać elektronicznie.

Stałaś się więc klasycznym wydawcą…

W pewnym sensie tak, ale tylko w ramach tej jednej mitycznej serii. Było to spowodowane faktem, że pozyskaliśmy znakomitego artystę Józefa Wilkonia do zilustrowania naszej serii. Pomyślałam sobie, że jeżeli już sam Mistrz Wilkoń ma nam namalować piękne okładki, to może zgodziłby się też namalować kilka dodatkowych ilustracji, które mogłyby ubogacić wydanie audiobooka. I ku naszej wielkiej radości Mistrz się zgodził i z wielką przyjemnością nam te ilustracje wykonuje do wszystkich kolejnych części serii (właśnie czekamy na ilustracje do „Minotaura”). Dzięki temu możemy zaproponować naszym odbiorcom pełniejszą, bogatszą formę percepcji pięknych mitycznych opowieści.

A kto jest autorem tekstów?

Są to „Opowieści z zaczarowanego lasu” Nathaniela Hawthorne’a, XIX-wiecznego świetnego amerykańskiego pisarza. Hawthorne napisał łącznie dwanaście mitów i zadedykował je dzieciom, wspaniale dostosowując je do dziecięcej percepcji i wrażliwości. My wydajemy je w serii, każdy mit osobno, w tłumaczeniu Krystyny Tarnowskiej i Andrzeja Konarka, z bardzo klimatyczną muzyką Macieja Rychłego. Jest to klasyczna pozycja i wspaniała literatura, we wspaniałym tłumaczeniu, idealna do pierwszego spotkania z mitologią. Nawet pięciolatki mogą słuchać interpretacji mitologii Hawthorne’a.

Czy są szkolną lekturą?

Mity greckie są generalnie przerabiane w szkole i wiem, że w tym roku w ramach konkursu kuratoryjnego polecane są właśnie „Opowieści z zaczarowanego lasu”.

Ale jest tutaj konkurencja…

Jest konkurencja, bo mamy „Mitologię” Jana Parandowskiego i liczne opracowania innych autorów. Jednak zdaniem ekspertów to właśnie Hawthorne’owi udało się najlepiej „wpasować” w dziecięcą percepcję, podać te mity w taki sposób, aby nie były ani za trudne, ani – broń Boże – infantylne. Mitologia Hawthorne’a jest bardzo plastyczna, sugestywna i przyjazna dzieciom.

Jakie są nakłady twoich audiobooków?

Nakłady podstawowe robimy na poziomie 2 tys. egz.

A co jest bestsellerem?

„Rozśmieszanki, rozmyślanki, usypianki”! Są to wiersze Danuty Wawiłow – absolutnie genialne wiersze genialnej autorki w absolutnie genialnych interpretacjach Jerzego i Macieja Stuhrów oraz Edyty Jungowskiej. Młody kompozytor Maciej Mulawa wzbogacił te wiersze wspaniałą muzyką, skomponowaną stricte pod interpretacje aktorskie. Warstwa muzyczna jest świetnie zespolona z tekstem i bardzo trafnie go dopełnia, ilustruje, czasem komentuje. To swego rodzaju malunek dźwiękowy do tego, co się dzieje w warstwie werbalnej.

I jaki jest nakład tego bestsellera?

Pierwszy nakład wyniósł 3 tys. egz., potem zrobiliśmy kilka „dodruków”. W sumie chyba już przekroczyliśmy 10 tys. Jak na audiobook to całkiem nieźle. Dodam jeszcze, że „Rozśmieszanki” miały swoją premierę dość dawno, były naszym trzecim z kolei tytułem, a wciąż sprzedają się bardzo dobrze. Wiersze Danuty Wawiłow są absolutnie uniwersalne, ponadczasowe. Są adresowane do młodszego odbiorcy, a dzieci przecież stale się rodzą! I rodzice niezmiennie szukają dla nich wspaniałych i ambitnych produkcji. A audioBUKI do takich właśnie należą. Obecnie mamy trzy serie dedykowane dzieciom: „Mądre bajki”, „Mity greckie” i „Mistrzowie wyobraźni”. W ramach tej ostatniej, „mistrzowskiej” opowiadamy dzieciom o życiu wybitnych postaci, takich jak choćby Maria Skłodowska-Curie czy Fryderyk Chopin. To bardzo interesujące i inspirująca seria, dedykowana dzieciom nieco starszym, od około 8-9 roku życia. Idziemy w niej w kierunku edukacji, ale edukacji w bardzo przyjaznej i atrakcyjnej dla dziecka formie.

Całe wydawnictwo to jesteś tylko ty czy jeszcze ktoś?

Do niedawna miałam wspólniczkę, ale niestety poszła w innym kierunku, uległa pewnej fascynacji i nieoczekiwanie zmieniła zawód. Szkoda, bo łączy nas długoletnia przyjaźń, razem wymyśliłyśmy Bukę i świetnie nam się współpracowało. Zostałam więc z tym wydawnictwem sama zupełnie!

Czy oznacza to, że prowadzisz też cała pracę agencyjną, angażujesz autorów?

Tak, to wszystko należy do mnie. Sama też wybieram teksty, kierując się w dużej mierze własnym gustem, podpartym zdaniem fachowców. Myśląc o wyborze tekstu, zastanawiam się też, czy będzie on inspirujący do opracowania muzycznego. Strona muzyczna jest dla Buki szalenie istotna! Właściwie w każdym audioBUKu jest sporo muzyki, a co ważne – jest to zazwyczaj muzyka specjalnie komponowana do danego tytułu, do konkretnej interpretacji aktorskiej, a niekiedy starannie dobierana z repertuaru klasycznego. Z zawodu jestem muzykiem, reżyserem dźwięku, więc mam sporą orientację i wyczucie w tym temacie. Zresztą poniekąd stąd wziął się pomysł Buki, z uprawianego przeze mnie na co dzień zawodu.

Ukończyłaś warszawskie konserwatorium?

Tak, ukończyłam i zostałam na uczelni, zrobiłam doktorat i nadal tam pracuję. Teraz to już nie konserwatorium, a Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina, a ja pracuję na Wydziale Reżyserii Dźwięku, specjalizuję się w nagraniach muzyki klasycznej i tego właśnie uczę moich studentów – nagrywania muzyki klasycznej. Kocham muzykę klasyczną, od zawsze z nią obcowałam, stąd też w Buce próbuję „pożenić” literaturę z muzyką. To się bardzo dobrze sprawdza, zwłaszcza że muzyka może wspaniale dopełniać tekst literacki, budować wyjątkowy, niepowtarzalny klimat, swoiste tło dla opowieści. Gdy mamy tekst podany w znakomitej interpretacji aktorskiej, wzbogacony oryginalną warstwą muzyczną, ubrany w niebanalną szatę graficzną, to naprawdę może z tego wyjść takie małe dzieło sztuki.

Czy trudno jest zaangażować dobrego aktora?

Jeśli ma się taki dorobek, jaki ma Buka, kilka dobrych, nośnych tytułów zrealizowanych na wysokim poziomie artystycznym – angaż aktora będzie z pewnością łatwiejszy. Każdy artysta obawia się ryzyka, to zrozumiałe. Dobra jakość stanowi najlepszą gwarancję. Gdy można się taką jakością pochwalić (a Buka może!), nie jest trudno namówić aktora do współpracy.

Aktorzy są drodzy?

Tak, dosyć drodzy. Ale o tych kwestiach nie wolno mi mówić, honoraria są objęte ścisłą tajemnicą.

Ale jakie są przyjęte poziomy honorariów?

Bywają bardzo różne. Wszystko zależy od konkretnego nazwiska, rodzaju produkcji, nakładu czy czasu nagrania. Oczywiście stawki się negocjuje. Aktorzy często biorą pod uwagę, że Buka jest wydawnictwem niszowym, a nie wysokonakładowym. To bywa kluczowym argumentem w negocjacjach.

Czytanie tekstów jest chyba męczącą czynnością dla aktorów?

Tak, i nie zawsze my laicy zdajemy sobie sprawę, jaki to wysiłek. To się tylko tak wydaje, że wystarczy usiąść i przeczytać książkę. Żeby jednak przekazać sens literatury, dotrzeć interpretacją do istoty tekstu, uczynić go bardziej zrozumiałym, potrzebne są określone predyspozycje i kompetencje, nie tylko doskonała dyspozycja głosowa. Odporność aktora, jego percepcja, możliwości koncentracji są też istotne, ale nie najważniejsze. To można regulować odpowiednią liczbą przerw, długością sesji nagraniowej. Rzadko który aktor pozostaje w pełnej dyspozycji dłużej niż 2-3 godziny. Dlatego przy nagraniu dłuższych tekstów spotykamy się z aktorem w studiu kilkakrotnie.

Pracując na Uniwersytecie Muzycznym, masz stałą pensję. Czy wydawnictwo jest dla ciebie tylko dodatkiem pod względem finansowym?

Dzięki pracy na uczelni mam ten komfort, że mogę angażować się w wydawnictwo, traktując to jako swoistą misję, a nie podstawowe źródło dochodów. BUKA jest miłością mojego życia, moją wielką pasją. Uwielbiam to robić i bardzo się cieszę się, że mogę dostarczać dzieciom produkcje audio najwyższej jakości. Szacunek dla potrzeb dziecka, troska o jego prawidłowy, zrównoważony rozwój to chyba najważniejsze w moim działaniu, istota mojego zaangażowania. Ufam, że walory edukacyjne, poznawcze i artystyczne audioBUKów pomogą dzieciom rozumieć świat i czerpać z jego kulturowego bogactwa.

Ale z tego masz też jednak pieniądze?

To jest tylko pewien dodatek, bonus. BUKA nie jest moim podstawowym źródłem utrzymania.

Chyba jednak nie dokładasz do tych działań?

Już nie muszę dokładać, choć na samym początku bywało z tym różnie… Dałam sobie 5-6 lat na osiągnięcie jako takiej finansowej stabilności i na szczęście zmieściłam się w tych założeniach. Jednak wciąż nie są to kokosy, to bardziej misja aniżeli biznes. Ale muszę przyznać, że czasem dzięki tej misji udaje mi się odwiedzić jakiś ciekawy zakątek.

Widzę cię na wielu spotkaniach targowych w całej Polsce…

Tak, jestem często na targach, uwielbiam te targowe spotkania. Ten bezpośredni kontakt ze słuchaczem, możliwość rozmowy, poznania wrażeń i oczekiwań są dla mnie bezcenne. Poza tym uwielbiam obserwować twarze, jak się niesamowicie zmieniają pod wpływem audioBUKów. Oczy zaczynają błyszczeć, można z nich wyczytać różne stany i emocje: radość, zaciekawienie, zadumę, skupienie. Dziecięca buzia zwraca się ku rodzicowi, a rodzic ku dziecku. Ta żywa, spontaniczna interakcja jest dla mnie bardzo frapująca, a często wręcz wzruszająca. To naprawdę niepowtarzalne chwile.

Dopłacasz do udziału w targach, czy koszty się zwracają?

Nie, nie dopłacam! Nie pojechałabym na targi, gdybym dopłacała. Na targach mam zawsze świetną sprzedaż! Możliwość słuchania jest tu decydująca, zabieram więc kilka par słuchawek i wspólnie słuchamy. Dzieci często zastygają, to jest właśnie ta niesamowita magia dźwięku! Ten, kto posłuchał, zazwyczaj opuszcza nasze stoisko z płytą w ręku. Targi są dla mnie bardzo ważne i bardzo je lubię.

I jeszcze jak wygląda dystrybucja audiobooków?

Audiobooki dystrybuuje się dokładnie tą samą drogą, jaką dystrybuuje się książki. Audiobook to też książka, więc znajduje swoje miejsce na półkach księgarskich, a nie w działach z płytami CD. Podstawowy problem w dystrybucji polega na tym, że w księgarniach nie ma możliwości posłuchania audiobooków. To spory problem, nikt przecież nie lubi kupować „kota w worku”. Bardzo nad tym ubolewam, bo słuchanie to podstawa jeśli chodzi o promowanie tej formy obcowania z książką. Przekonuję się o tym na każdych targach.

Chodzi o to, aby w księgarni był odtwarzacz i słuchawki?

Właśnie tak.

Nie ma tego w żadnej księgarni? W Empikach też?

W Empikach też nie. Słuchanie odbywa się tam wyłącznie w działach muzycznych, a w nich audiobooków nie ma. Poniekąd słusznie, gdyż klient szuka audiobooków tam, gdzie sprzedaje się książki, a nie muzykę.

To jest błąd Empiku?

To jest wielki błąd, pięta achillesowa całej dystrybucji. Książkę możemy w księgarni swobodnie obejrzeć, audiobooka nie. Nie można ani zajrzeć do środka, gdyż jest zafoliowany, ani, co gorsza, przesłuchać jego fragmentów. I to jest sprawa kluczowa. Jeżeli nie stworzymy możliwości odsłuchiwania audiobooków w szerokiej księgarskiej dystrybucji, nie pobudzimy znacząco sprzedaży. To absolutny priorytet.

Czy o zakupie audiobooka może decydować ulubiony aktor, który czyta tekst?

Oczywiście. I to bardzo często! Klienci patrzą na nazwiska. Gdy widzą na Bukowych okładkach nazwiska tak wybitnych artystów jak choćby Anna Dymna, Jan Englert, Jerzy i Maciej Stuhrowie, Adam Ferency, Krzysztof Kowalewski czy Krzysztof Tyniec – to wzbudza duże zainteresowanie. Lubimy przecież słuchać swoich ulubionych głosów. Barwa głosu w połączeniu ze sposobem interpretacji tekstu są bardzo ważne dla efektu finalnego. Dlatego też z wielkim namysłem podejmuję decyzje w tym względzie. Wybór głosu to ważne i odpowiedzialne zadanie, rodzaj sprawdzianu dla dźwiękowej wyobraźni, gdyż wszystko zaczyna się właśnie w sferze wyobraźni. Chodzi o to pierwsze skojarzenie, wyobrażenie głosu, jego barwy, charakteru, specyficznego tembru, który przypasuje do konkretnego tekstu.

Jako reżyser dźwięku z pewnością to potrafisz. Ale wracając do dystrybucji – czy działasz przez hurtowników, czy bezpośrednio dostarczasz audiobooki do księgarń?

Działam i tak, i tak. Oczywiście są kanały hurtowe, ale bardzo chętnie nawiązuje bezpośrednią współpracę z księgarniami i to jest obecnie najbardziej efektywny sposób sprzedaży.

Ile księgarni jest w twoim bezpośrednim zasięgu?

Myślę, że blisko pięćdziesiąt. Jest z tym trochę roboty, korzystam więc z magazynu zewnętrznego, który obsługuje wszystkie wysyłki. Inaczej nie dałabym rady.

A fakturowanie?

To robię sama. Wysyłam fakturę do magazynu, ale cała logistyka realizacji zamówienia leży już po stronie magazynu, ja się tym nie zajmuję. Na szczęście audiobooki ze względu na małe gabaryty nie potrzebują wielkiej przestrzeni, toteż kwestia magazynowania jest łatwiejsza, a i koszty niższe niż przy książkach.

Dużo jest u nas podobnych firm do Buki?

Firm, które specjalizują się wyłącznie w audiobookach jest bardzo mało. Zwykle audiobooki powstają przy okazji wydawania książek drukowanych, robią to więc tradycyjni książkowi wydawcy. Natomiast specyfiką Buki jest wydawanie wyłącznie audiobooków, i to audiobooków dla dzieci. Znam tylko jedno wydawnictwo z tak ścisłą specjalizacją, które jednak pozwolę sobie na małą nieskromność – jakością nie dorównuje Buce.

Wracając jeszcze do pieniędzy, jaki miałaś przychód roczny?

Miałam nadzieję, że odpuścisz mi ten temat… No cóż, podejrzewam, że w tej kwestii nie mam się specjalnie czym chwalić. A jeśli mam, to jeszcze o tym nie wiem, gdyż nie dostałam rocznego zestawienia od księgowej… A zatem z uwagi na uzasadnioną obawę rozpowszechniania błędnych danych uchylę się od odpowiedzi (śmiech).

Co dalej będziesz robić?

Działać jak dotychczas. Powoli, uważnie, z pasją i zaangażowaniem. Prawdę mówiąc, mam jakąś wewnętrzną blokadę przed rozwijaniem BUKI na szeroką skalę. Po prostu wtedy wszystko musiałoby być zupełnie inaczej, a mi jest dobrze tak, jak jest.

Przychodzi jednak ktoś i mówi, że kupi twoje wydawnictwo. Jest taka cena?

Nie ma! Jestem idealistką i nie pozbędę się miłości swojego życia, za żadne pieniądze.

Zostałabyś kierownikiem i robiła dalej to samo…

Nie, nie! Jestem osobą zbyt niezależną. Lubię decydować, dokonywać wyborów, pracować w swoim tempie, nie lubię, jak mi się coś narzuca. Chyba nie sprawdziłabym się w takim układzie, że ktoś miałby mną zarządzać. Wolę zarządzać sobą!

ROZMAWIAŁ PIOTR DOBROŁĘCKI („BIBLIOTEKA ANALIZ” 2/2017)

Michał KOLIŃSKI(Właściciel Domu Wydawniczego Księży Młyn)

Co to jest Księży Młyn?

W moim przypadku jest to Dom Wydawniczy Księży Młyn, którego siedziba znajduje się na Księżym Młynie, czyli 2 km od miejsca, w którym dziś rozmawiamy – podczas VI Salonu Ciekawej Książki w Łodzi.

Ale co ta nazwa oznacza?

Księży Młyn to osiedle robotnicze dawnych zakładów Karola Scheiblera, kiedyś największej fabryki włókienniczej w Europie, która zatrudniała ok. 20 tys. pracowników. Nasze wydawnictwo znajduje się w Konsumach, czyli w dawnym sklepie przyfabrycznym w tym kompleksie, zwanym właśnie Księżym Młynem.

Była też drukarnia Księży Młyn…

Drukarnia była… dawno temu. Kiedyś byłem wspólnikiem drukarni, która na początku nazywała się Piątek Trzynastego Drukarnia, a po przeprowadzce przekształciła się w Drukarnię na Księżym Młynie. Sam jednak od tych 10 lat nie mam z nią nic wspólnego, rozstaliśmy się ze wspólnikiem. Było też wydawnictwo Piątek Trzynastego, które wówczas prowadziliśmy. Założyliśmy je w 1995 roku.

Skąd taka nietypowa nazwa?

To był naprawdę piątek i naprawdę trzynastego, a do tego symbolem wydawnictwa był czarny kot! Zajmowaliśmy się książkami edukacyjnymi, pomocniczymi dla uczniów, ale ten rynek niestety się skończył, pojawił się internet, w obszar tego rodzaju produktów weszły gazety, które publikowały różnego rodzaju testy dla gimnazjalistów i maturzystów.

A potem w dodatku politycy zmienili koncepcję reformy edukacji, co już nas dobiło. Margines ówczesnej działalności to były pierwsze książki regionalne, które są trzonem dzisiejszej produkcji Księżego Młyna.

A z obecnej perspektywy, co jest według ciebie największym sukcesem twojego wydawnictwa?

Sukcesem jest chyba to, że jako wydawca funkcjonuję od ponad 21 lat na rynku.

Jesteś historykiem?

Nie, nie jestem historykiem i nie mam też nic wspólnego z wykształceniem edytorskim i żadnych tradycji z książkami.

Ale emocjonalnie?

Raczej, a nawet zdecydowanie tak.

Początek to właśnie Piątek Trzynastego?

Tak na poważnie – to tak, choć sam początek to parę miesięcy wcześniej, w lutym 1995 roku, gdy byłem na pierwszym roku studiów. Założyłem z kolegami z liceum Oficynę Wydawniczą Lantra – nazwa powstała od pierwszego napotkanego pojazdu, jaki zauważyliśmy na ulicy, a był to Hyundai Lantra. Wydaliśmy kilka tytułów. Były to książki historyczne, skierowane do licealistów. Skończyliśmy właśnie liceum i dobrze wiedzieliśmy, co jest im potrzebne. Sprzedaż była na całkiem przyzwoitym poziomie, co świadczy, że pomysł był dobry. Po pół roku, jak to często bywa w spółkach, rozstaliśmy się. Wtedy rozpocząłem działalność z innym człowiekiem, już jako Piątek Trzynastego.

Jeszcze na studiach?

Tak, to był pierwszy albo drugi rok studiów.

Jakich studiów?

Wstyd się przyznać – zarządzanie. Tego lepiej nie piszmy! Gdybym słuchał tego, czego mnie wówczas nauczyli, nie byłoby mnie po pierwszym tygodniu działalności na rynku!

Wróćmy do Piątku Trzynastego…

Prowadziliśmy różną działalność, nie zajmowaliśmy się tylko samymi książkami, próbowaliśmy swoich sił m.in. w produkcji gadżetów reklamowych i podobnych rzeczy. Potem jednak skupiliśmy się na książkach, stworzyliśmy dosyć duże wydawnictwo, mieliśmy największą ofertę książek przygotowujących do nowej koncepcji matury od 2002 roku. Niestety w 2001 roku rząd się zmienił i nowa minister Krystyna Łybacka zmieniła wcześniejsze plany. Mieliśmy kilkanaście tytułów, najwięcej w Polsce. I wszystkie książki, jakie były przygotowane, w jednej chwili straciły aktualność. Kilka lat pracy autorów, wydawnictwa, wielkich pieniędzy zainwestowanych w produkcję skończyło się zmieleniem 40 ton książek!

Tak jest, gdy władza ingeruje w biznes…

Ingeruje, a nawet demoluje! Kolejnym takim przykładem było wprowadzenie podatku VAT od książek, gdzie problemem nie była stawka podatku, czyli jego wysokość, lecz zawirowania księgowe, które zdestabilizowały rynek książki na 5 lat. Tyle trwało, zanim się wszyscy pozbierali. Mam nadzieję, że tego rodzaju pomysłów na jakiś czas wystarczy.

Mówiłeś, że z powodu zmian w systemie edukacji poniosłeś straty?

To był cały kontener, stał na podwórku firmy, sięgał pierwszego piętra, a my wypełniliśmy go książkami. Wiemy więc, jak wygląda w jednym miejscu 40 ton książek… Po czym przyjechał wielki samochód z dźwigiem, zabrał i pojechał do papierni na przemiał!

I co wtedy zrobiłeś?

Mniej więcej w tym samym momencie doszliśmy ze wspólnikiem do wniosku, że nastał czas, aby nasze drogi się rozeszły. On przejął drukarnię, ja przejąłem część wydawniczą z Piątku Trzynastego.

Czyli?

W tamtym momencie, w 2007 roku, założyłem własną działalność pod nazwą Księży Młyn Dom Wydawniczy i od początku postanowiłem skupić się na tematyce regionalnej.

Skąd ten pomysł?

Bo od zawsze, od młodzieńczych lat, czytałem książki o Łodzi. Bardzo mi się to podobało, a widziałem wielką lukę na rynku, chociażby z powodu małej liczby tytułów o naszym mieście.

Jaka była pierwsza książka?

Pierwsza książka ukazała się jeszcze w wydawnictwie Piątek Trzynastego i był to przewodnik po Łodzi.

Zapewne przejąłeś potem ten tytuł?

Tak, robiliśmy potem wznowienia. Współautorem tej książki jest obecny senator Ryszard Bonisławski, który bardzo wspiera sprawy książki. W 2007 roku opracowałem pomysł na nową serię, jakiej właściwie wcześniej w Polsce nie było – serię o miastach między wojnami. Pierwszą książkę, oczywiście o Łodzi, czyli „Łódź miedzy wojnami”, napisałem samodzielnie. Książka nie opowiada zwyczajnie o historii, lecz o codziennym życiu mieszkańców: gdzie się uczono, w jakich urzędach załatwiano sprawy, do jakich kin chodzono czy w jakich knajpach pito wódkę. Tytuł sprzedał się bardzo dobrze, tak więc pomysł wyeksportowaliśmy do innych miast. Dodatkowo nowatorskim podejściem w tej serii był też pomysł dołączenia gadżetów do książki. Dlatego w całej serii do każdego z tytułów dołączany jest plan miasta z ówczesnego czasu oraz jakaś płyta. Na płycie czasem są piosenki, śpiewane w danym mieście w okresie międzywojennym, ale najczęściej staramy się, aby były to płyty DVD z oryginalnymi materiałami filmowymi. Współpracujemy w tym zakresie z Filmoteką Narodową, a także z Fundacją Spielberga, z Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie, jak też z synem znanego dokumentalisty Juliena Bryana, który w latach 30. XX wieku był w Polsce i zostawił bardzo ciekawą spuściznę filmową.

Aby to wszystko wykonać, musisz mieć duży zespół…

Stały zespół wydawnictwa liczy pięć osób. Trzy osoby w redakcji, jedna osoba od logistyki i ja od wszystkiego. Do tego dochodzi kilka osób stale współpracujących – redaktorów, grafików, składaczy i kilkudziesięciu, a teraz nawet kilkuset autorów.

Możesz powiedzieć, jak duże macie przychody?

Patrząc na rankingi, mieścimy się wśród pierwszych 200 wydawnictw w kraju.

Ile tytułów masz już w dorobku?

Blisko 300 tytułów. W 2016 roku ukazało się prawie 70 pozycji. Jeżeli chodzi o profil wydawnictwa, wydajemy książki regionalne z całej Polski. Na pewno jednak jesteśmy najmocniejsi w tematyce łódzkiej, bo nasza oferta obejmuje ok. 70 takich tytułów. Ale i gdzie indziej, choćby w Szczecinie, nie mamy się czego wstydzić – tam dochodzimy do 20 tytułów. Jesteśmy obecnie niemal w każdym dużym mieście, w każdym województwie są nasze książki. Obecnie kluczową serią są „Sekrety”, w której przedstawiamy niesamowite miejsca, ludzi czy wydarzenia z danego miasta.

Co jeszcze oprócz miast?

Wydajemy też inne publikacje z innych niszowych dziedzin. Choćby książka komunikacyjna. Jesteśmy jednym z 3-4 polskich wydawnictw, zajmujących się tym tematem, czyli wydajemy publikacje o tramwajach, o pociągach, o autobusach, o samochodach. Ale tutaj też nakłady są bardzo niskie.

Robicie jednak dodruki?

Oczywiście robimy. Techniki cyfrowe zrewolucjonizowały ten obszar działania. W tej kwestii współpracujemy z drukarnią Totem w Inowrocławiu.

Czy można o tobie powiedzieć, że jesteś łowcą autorów?

Każdy wydawca powinien „łowić” autorów. W naszym przypadku chyba ok. 80 proc. tytułów to te pisane na nasze zamówienie. Staramy się więc znajdować najlepszych autorów do tytułów w naszych seriach. Szukamy ich wszędzie: kopiemy w internecie, rozpytujemy znajomych i nieznajomych, i jak chyba widać – z całkiem przyzwoitym skutkiem.

A plany rozwojowe?

Cały czas skupiamy się na tych dziedzinach, jakie nam wychodzą, a więc regiony, komunikacja, architektura i historia. Myślę, że to wystarczy!

ROZMAWIAŁ PIOTR DOBROŁĘCKI („BIBLIOTEKA ANALIZ” 3-4/2017)

Monika WALENDOWSKA(Założycielka Wydawnictwa Polarny Lis)

Od kiedy oficjalnie działa wydawnictwo Polarny Lis?

Wydawnictwo zostało założone w styczniu 2016 roku, a pierwsze książki pojawiły się na rynku w listopadzie.

Kto był jego pomysłodawcą?

To ja byłam pomysłodawcą stworzenia wydawnictwa. Z wykształcenia jestem historykiem sztuki, tłumaczem literatury angielskiej i amerykańskiej, w tym również literatury dziecięcej i młodzieżowej. Jestem też członkinią Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. Lekkie sprofilowanie wydawnictwa i skupienie na literaturze francuskojęzycznej jest zasługą Sylwii Sawickiej, romanistki uhonorowanej za zasługi oddane kulturze francuskiej Orderem Palm Akademickich w stopniu Kawalera.

Ile osób jest zatrudnionych w oficynie?

Wydawnictwo nie zatrudnia etatowych pracowników, ma natomiast stałych współpracowników, którzy część swoich zadań wykonują po prostu z życzliwości.

Francuska seria „U4”, w ramach której ukazały się cztery tytuły, jest debiutem rynkowym Polarnego Lisa. Jakie są dalsze plany? Czy koncentrujecie się Panie tylko na literaturze francuskojęzycznej?

Wydawnictwo Polarny Lis obecnie skupia się na przekładach francuskojęzycznej literatury dla dzieci i młodzieży. Taki wybór wynika z przekonania, że literatura ta jest odmienna w sposobie widzenia i opisywania świata od literatury amerykańskiej, najbardziej znanej młodemu czytelnikowi. Przez tę odmienność, mamy taką nadzieję, jest dla naszego czytelnika po prostu ciekawa. Poza tym jesteśmy przekonani o wysokim poziomie edytorskim książek, które prestiżowe francuskie wydawnictwa proponują swoim czytelnikom. Nie znaczy to jednak, że zamykamy się na teksty z innych obszarów językowych. Po serii „U4” mamy w planach trzy wiosenne premiery. Książkę dla młodzieży autorstwa Florence Hinckel (autorki „U4 .Yannis”) pod tytułem „Punkt”. Powieść opowiada o tym, jak uwalnianie od cierpienia może pozbawić człowieczeństwa. Poza tym wydawać będziemy dwie książki dla młodszych czytelników: „Lotte piratka” – o niesfornej dziewczynce, która musiała się nauczyć, jak żyć wśród rówieśników, oraz „Psy i koty pod lupą naukowców” – książkę popularnonaukową, która w zabawny i przystępny sposób tłumaczy młodym czytelnikom zachowania czworonożnych pupili.

Czy planujecie wydawać też książki skierowane do czytelników dorosłych?

Wydawnictwo ma w założeniu proponować książki trzem grupom czytelników: tym, którzy dopiero uczą się czytać (6-9 lat), tym, którzy stawiają pierwsze kroki jako samodzielni czytelnicy (9-13 lat) i tym wreszcie, którzy z lektury czerpią już przyjemność i czekają na nowe tytuły i nowe wyzwania (13-16 lat).

Seria „U4” skierowana jest do trudnej i wymagającej grupy odbiorców (młodzież gimnazjalna). Czy macie już Panie odzew od czytelników?

Seria sprzedaje się! Zdecydowana większość działań promocyjnych kierowana jest przez media społecznościowe, mamy dobre statystyki, widzimy duże zainteresowanie serią w blogosferze. Czytelnicy podkreślają, że choć rodzaj powieści postapokaliptycznej jest im dobrze znany, to podejście do tematu jest w wykonaniu francuskich autorów zupełnie inne. Dla jednych jest to fascynujące, inni są na początku nieufni. Rzadko jednak czytelnicy zupełnie odrzucają powieści.

Każda z czterech książek ma innego autora, ale ma też innych tłumaczy. Czy autorzy przekładu kontaktują się ze sobą? Jak wygląda ich praca?

Autorzy przekładu, a jest ich dwóch – Jakub Jedliński i Paweł Łapiński doskonale wiedzieli, że praca nad „U4” będzie się opierać na współpracy i wzajemnych ustępstwach. Trzeba pamiętać, że każdy z tomów pisany jest przez innego autora. Te same postaci przewijają się jednak przez wszystkie cztery części, jest wiele wspólnych scen, dialogów.

Każdy z panów miał oczywiście własny autorski pomysł na rozwiązanie tych sytuacji. Tutaj wielka zasługa redaktorek Sylwii Sawickiej i Mileny Schefs, które zapanowały nad całością.

W jaki sposób odbywa się dystrybucja książek? Z kim w tym zakresie współpracujecie?

Naszym, póki co, wyłącznym dystrybutorem jest firma Platon i na początek działalności to z pewnością wygodne rozwiązanie. Po kilku miesiącach współpracy bardzo doceniamy bezpośredni kontakt, przepływ informacji o sprzedaży.

Promocji dwóch pierwszych tomów serii towarzyszył konkurs translatorski pod patronatem Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury i przy wsparciu Instytutu Francuskiego w Warszawie. Jaki był jego odzew?

Młodzieży gimnazjalnej i licealnej zaproponowaliśmy przetłumaczenie fragmentu powieści „U4. Jules”. Wyboru fragmentu dokonał tłumacz tej powieści Jakub Jedliński. Fragment był ciekawy, ale trudny. Miał bowiem i część narracyjną, i opisową, i dialog zawierający elementy języka młodzieżowego, którego nie uczy się raczej na lekcjach. Obawialiśmy się trochę, że uczniowie nie będą mieli ochoty zmierzyć się z tym wyzwaniem. Tymczasem odzew na konkurs przekroczył nasze najśmielsze oczekiwania. W konkursie wzięło udział 70 osób. Niektóre tłumaczenia były bardzo dopracowane językowo. Nie było więc łatwo wyłonić zwycięzcę. Bardzo się cieszymy, że mogliśmy zorganizować ten konkurs i cieszymy się, że jest tylu wspaniałych młodych ludzi, którzy mają ochotę poświęcić czas na zabawę literaturą i z literaturą. Premierze dwóch kolejnych tomów serii towarzyszył konkurs fotograficzny „Moje miejsce postapo”. I tu też zainteresowanie czytelników było ogromne. Dostaliśmy aż sto pięknych zdjęć. Ta konkursowa forma promocji jest dla nas bardzo ważna, daje nam bowiem bezpośredni kontakt z czytelnikami, pozwala trochę lepiej ich poznać, poczuć ich wrażliwość.

ROZMAWIAŁA EWA TENDERENDA-OŻÓG („BIBLIOTEKA ANALIZ” 5/2017)

Józef CZĘŚCIK(Właściciel Grupy Wydawniczej Harmonia)

Jak podsumowałbyś ubiegły rok w Grupie Wydawniczej Harmonia?

Spodziewałem się lepszych wyników, prawdopodobnie jak wszyscy w naszej branży, ale ostatecznie nie było źle. Rzecz jasna, jak co roku mieliśmy wzrost przychodów.

W 2015 roku przychody ze sprzedaży książek Grupy Wydawniczej Harmonia wzrosły do 5,8 mln zł. Do sprzedaży wprowadzono prawie sto nowych tytułów. A jak na tym tle prezentuje się rok 2016 w liczbach?

Uff, co za trudne pytanie! Sam nie pamiętam wszystkich cyferek, pozwól więc, że sięgnę po dokumenty. Obroty naszej firmy w ubiegłym roku wyniosły około 7 mln, ale nie wszystkie zostały wygenerowane ze sprzedaży książek. Myślę, że z książek mieliśmy około 6,4 mln. 123 nowe tytuły, 91 dodruków oraz 17 innych, nieksiążkowych produktów. Razem 231 albo, jeśli chodzi o same książki, 214.

Ile osób w tej chwili pracuje w Harmonii?

Jan XXIII zapytany o to, ile osób pracuje w Watykanie, odpowiedział, że połowa. Ja powiem przekornie, na odwrót, że w Harmonii pracuje 46 osób, bo każdy z nas pracuje na najwyższych obrotach (śmiech). De facto nasz zespół liczy 23 osoby, nie licząc oczywiście sporej rzeszy osób współpracujących z nami na zasadach freelancerki: tłumaczy, ilustratorów, grafików, muzyków, redaktorów, korektorów.

Jaki był największy hit książkowy Harmonii w ubiegłym roku?

Pewno cię zaskoczę: książka, która jeszcze dwa lata temu słabo się u nas sprzedawała – „Różne sposoby na wredne choroby”, a to dlatego, że dostała się na listę lektur nadobowiązkowych. Oby więcej takich niespodzianek.

A jeśli chodzi o evergreen?

Niezmiennie od dwudziestu kilku lat „Gramatyka, co z głowy nie umyka” mojego i mojej żony autorstwa. Ponad 166 tys. sprzedanych egzemplarzy. Pochwalę się, że kiedy przyjmuję nowe redaktorki do pracy, niemal każda z nich wspomina, że wychowała się na naszej „Gramatyce…”. A to już kolejne pokolenie.

Czy reforma oświaty miała wpływ na waszą działalność?

Miała i ma. Przykładowo, kilkadziesiąt tysięcy wartościowych książek, zwłaszcza tych, które mają w podtytule słowo „gimnazjum” musi pójść na przemiał. Nikt nie powie mi – wydawcy z ponad dwudziestoletnim doświadczeniem i byłemu nauczycielowi – że wartościowe podręczniki można napisać w ciągu kilku miesięcy. Produkty podręcznikopodobne, owszem, ale nie podręczniki, które pisze się latami.

Macie już stałych, od lat tych samych odbiorców. Z jakimi dystrybutorami obecnie współpracujecie?

Przede wszystkim z Azymutem, twardym, ale solidnym kontrahentem, Wikrem, Super Siódemką i Ateneum. I oczywiście z kilkoma pomniejszymi hurtowniami tudzież z kilkoma lub kilkunastoma księgarzami bezpośrednio.

Realizujecie też sprzedaż bezpośrednią – przez internet. Jaki udział w procentach stanowi ten kanał dystrybucji?

Około 20-25 proc. To nas skutecznie chroni przed niespodziankami ze strony rynku typu upadek dużej hurtowni. Przykładowo, w świętej pamięci hurtowni Ava, mimo że znacznie zredukowaliśmy im zadłużenie, bezpowrotnie straciliśmy spore pieniądze.

A jak wygląda współpraca z księgarniami?

Bezpośrednio współpracujemy z kilkoma. Nie chcemy się rozdrabniać, wolimy, gdy księgarz idzie po nasze książki do hurtowni.

Macie też własną księgarnię. Czy są tam książki tylko Harmonii, czy też innych wydawców?

Stacjonarną księgarnię w gdańskim Centrum Edukacji Nauczycieli zamknęliśmy kilka lat temu, jako że zamarło życie w CEN, więc trzeba było zakończyć tam działalność księgarską. Z żalem, bo z żalem. Obecnie w wydawnictwie przy Morenowej mamy nieco mniejszą księgarnię, gdzie sprzedajemy książki wyłącznie nasze.

Z uwagi na wyjątkową ofertę – publikacje z takich dziedzin jak nauczanie przedszkolne i wczesnoszkolne, terapia pedagogiczna, logopedia, dysleksja, wspomaganie rozwoju dziecka zarówno pełnosprawnego, jak i niepełnosprawnego – macie też takich klientów jak szkoły, stowarzyszenia, poradnie, ośrodki edukacyjne. Jak prezentuje się udział w przychodach tego typu współpraca?

To bardzo ważny dla nas odbiorca. Staramy się do niego dotrzeć różnymi kanałami: bezpośrednio, na konferencjach i warsztatach, poprzez rozsyłane katalogi, rzadziej poprzez reklamę w specjalistycznej prasie oświatowej. Zdarza się, że podchodzi do nas podczas konferencji terapeutka i mówi: „To mam, to mam, to też mam, ale tego jeszcze nie. Poproszę jeden egzemplarz”. I kupuje w ciemno, nie zajrzawszy nawet do środka. Zaufanie klienta buduje się latami. Myślę, że jesteśmy znani wśród terapeutów czy logopedów z tej lepszej strony.

Czy często bierzecie udział w targach, kiermaszach?

Coraz rzadziej. Targi ani kiermasze z ogólną książką, zwłaszcza z beletrystyczną, to nie nasz target. Owszem, i tam spotykamy naszych klientów, ale to zupełnie inny odbiór niż, powiedzmy, na tematycznych konferencjach, które również nie są tanie.

Czy wasze publikacje są dostępne także w formie elektronicznej?