Romantyczni w Paryżu - Dorota Ponińska - ebook + audiobook + książka

Romantyczni w Paryżu ebook i audiobook

Dorota Ponińska

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 

Po upadku powstania listopadowego tysiące jego uczestników udają się do Francji. Maurycy, dawny filareta z Wilna, trafia do Awinionu. Jak sobie poradzi z tęsknotą za domem, biedą i niepewną przyszłością?

 

Książę Adam Czartoryski wciąż czuje się przywódcą swego narodu i negocjuje z zachodnimi dyplomatami najwyższą stawkę – niepodległość swojego kraju. Nie ma w ręku wielu atutów poza krwią polskich powstańców.

 

Poeci utrwalają idee i nastroje tego czasu w nieśmiertelnych strofach. Osamotniony Juliusz Słowacki marzy o literackiej sławie i mierzy się z legendą wielkiego rywala – Adama Mickiewicza. Polski romantyzm rozkwita.

 

Tymczasem pojawia się tajemniczy prorok z Litwy, który wszystko odmieni…

 

Wielkie dzieła, burzliwe spory, bohaterowie na wygnaniu i niezwykłe kobiety, czyli fascynujący obraz życia polistopadowych emigrantów w Paryżu w drugiej powieści Doroty Ponińskiej z cyklu zapoczątkowanego „Romantycznymi”.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 56 min

Lektor: Agnieszka Krzysztoń

Oceny
4,5 (20 ocen)
12
7
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aneczka60

Dobrze spędzony czas

dużo nieznanych spraw z życia naszych dwóch wieszczy, Mickiewicza i Słoway
00
FannyBrawne

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra ze świetnym tłem historycznym. Może zachęci też do polskiej klasyki :)
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2021

© Copyright by Dorota Ponińska, 2021

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Joanna Zioło-Werstler

Korekta: Joanna Dzik

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcie na okładce: © anyka/123rf, © Stockbym/AdobeStock

Zdjęcie Doroty Ponińskiej: © Maciej Zienkiewicz Photography

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2021

ISBN: 978-83-66966-96-3 (EPUB); 978-83-66966-97-0 (MOBI)

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dedykuję tę książkę moim Nauczycielom:

tym szkolnym i akademickim,

którzy nauczyli mnie rozumieć i cenić polską kulturę,

1832
PROWANSJA, STYCZEŃ 1832

Południowa Francja przywitała ich jaskrawym słońcem i lazurowym niebem, choć to dopiero styczeń. Na okolicznych łąkach widać było suchą, pożółkłą trawę i tylko odległe szczyty gór pokrywała cienka warstwa śniegu. Ich rodzinne ziemie, na Litwie i w Koronie, przysypane były pewnie grubą białą pokrywą. Kiedy będą mogli tam wrócić? Tego nie wiedział nikt.

Wielotygodniowy marsz kolumny polskich emigrantów dobiegał powoli końca. Młodzi żołnierze, podoficerowie i oficerowie – resztki powstańczej armii – docierali właśnie na miejsce swojego przeznaczenia. Był wśród nich Maurycy Kamienicki, trzydziestoletni szlachcic, dawny student Uniwersytetu Wileńskiego.

Podczas walk powstańczych na Litwie, potem w Koronie, awansował do stopnia podchorążego. Teraz, w milczeniu, pokonywał pieszo ostatni odcinek długiej drogi, wciąż ubrany w mundur polskiego wojska, choć już bez broni. Zostawił za sobą wileńską młodość, marzenia o poezji i wolności. Wspomnienie aresztowań i procesu filomatów i filaretów. Zostawił młodą żonę, kilkuletnie dzieci i gospodarowanie w swoim majątku.

W miarę jak powstańcy posuwali się coraz dalej na południowy zachód, tamte litewskie obrazy zdawały się coraz bardziej odległe i coraz mniej rzeczywiste. Wypierały je wspomnienia świeże i tak nasycone emocjami, że nie sposób ich było odegnać. Nieproszone, wracały wciąż na jawie i we śnie.

Żelazisty zapach krwi. Przeraźliwe krzyki zagłuszane odgłosem ostrzału artylerii. I kruchość ludzkich ciał rozcinanych z łatwością ostrzami szabel, rozrywanych pociskami, miażdżonych kopytami koni. Wnętrzności ludzi i zwierząt w grząskim błocie pola bitwy. Oderwane kończyny. Zgruchotane kości nieszczęśników, po których przeleciały pędem konie ciągnące armaty. I dymiąca, czerwona krew wsiąkająca w pobojowisko. Trupi zapach śmierci.

Maurycy od dziecka nie znosił widoku krwi. Mdlał albo wymiotował, gdy tylko poczuł jej zapach. Być może dlatego, że matka po urodzeniu go wykrwawiła się na śmierć. Nigdy nie chciał być żołnierzem. Swój udział w powstaniu traktował jak obowiązek dzielony z kolegami – filaretami. Kiedy jego sąsiad i przyjaciel Ignacy przyjechał do niego z wezwaniem do powstańczego oddziału, nie bardzo wierzył w zwycięstwo nad Rosją. Wierzył raczej w powinność, wspólny obowiązek, lojalność wobec dawnych przyjaciół. A może i w zemstę, rewanż. Uścisnął więc żonę i dzieci i odjechał konno z Ignacym.

Najpierw upoiło go poczucie braterstwa z dawnymi kolegami filaretami i promienistymi, których odnalazł w powstańczych oddziałach. Wzruszały śpiewane przy ogniskach pieśni. Romantyczna poezja, którą kochał, nabierała mocy – mieli wrażenie, że słowo staje się ciałem, a strofy o zemście dodawały im odwagi i wiary w słuszność walki.

Gdy jednak doszło do pierwszego starcia z oddziałem armii generała Iwana Dybicza, rzeczywistość wojny stała się aż nazbyt realna. Poezja gdzieś uleciała, a z nią patos i mistyka. Pozostał instynkt przetrwania i ten zbiorowy szał, bitewny amok. Maurycy poznał ból, samotność i strach postawionych naprzeciw siebie mężczyzn w mundurach skazanych na zadawanie sobie śmierci. Mógł tylko zabijać lub sam zginąć. Więc zabijał.

A gdy leżał przyczajony w lesie, gotowy biec do ataku na rozkaz, przypomniały mu się słowa Władimira Korsakowa z jednej z wileńskich majówek promienistych. Wtedy świat zdawał się jeszcze miejscem bezpiecznym i przyjaznym, a młody Rosjanin mówił o braterstwie Słowian, o wygaśnięciu waśni między narodami, o pokrewieństwie i przyjaźni. Wobec gotowych do walki polskich i rosyjskich mundurów, bagnetów i armat, na polu bitwy słowa te niosły gorzką ironię, brzmiały jak okrutny żart. Ale w głębi serca Maurycy przyznawał im rację i marzył o braterstwie ludzi zamiast nienawiści, wojen i zabijania.

Więc choć przemierzający francuską ziemię powstańcy milczeli, w ich głowach wciąż tętniły obrazy i głosy z niedalekiej przeszłości. Często pełne grozy. Ale nie tylko. Bo przez wiele tygodni, które upłynęły od kapitulacji, bitewne sceny zostały przysłonięte innymi, dużo przyjemniejszymi i świeższymi wspomnieniami.

Oto, gdy tylko przekroczyli granicę pruską, gdy ich zwarte oddziały pojawiły się w saksońskich miasteczkach, byli entuzjastycznie witani przez mieszkańców. Nazywani „hufcem wolnych bohaterów”. Wiwaty, uroczystości, podejmowanie z honorami, manifestacje poparcia! Braterstwo ludów – teraz naprawdę mogli zaznać tego uczucia, gdy otwierały się przed nimi szeroko drzwi oberż, szynków i prywatnych domów, a także ramiona Saksończyków. Oraz niektórych Saksonek. Byli przyjmowani radośnie, goszczeni z hojnością, otaczani podziwem i szacunkiem. W kolejnych niemieckich i czeskich miasteczkach wydawano na ich cześć bale, organizowano koncerty i komitety powitalne. Zarumienione panny i mężatki chętnie tańczyły z bohaterami. Słuchały polskich pieśni śpiewanych z animuszem podlewanym winem i podziwem otoczenia. „Hej, kto Polak, na bagnety!” huczące z kilkudziesięciu męskich gardeł zawsze robiło kolosalne wrażenie. W tej atmosferze mieli poczucie, że ludy Europy są ledwie o krok od rewolucji, która zmiecie wszelkie tyranie, i że to oni mogą być iskrą, która przeniesie płomień buntu na zachód i uwolni Europę od despotycznych rządów.

Jednak im dalej na zachód się posuwali, tym entuzjazm witających ich komitetów wydawał się mniejszy. A po przekroczeniu granicy z Francją zanikł prawie zupełnie. Owszem, na rozkaz ministra wojny wciąż witano ich z honorami, ale zazwyczaj były to tylko oficjalne uroczystości, niepoparte życzliwą gościnnością mieszkańców. Przeciwnie – mieli wrażenie, że francuscy oberżyści zdzierają z nich i patrzą podejrzliwie spode łba.

Szli więc teraz w zimowym słońcu, trochę rozczarowani chłodem francuskiego przyjęcia, choć przybyli tu przecież na zaproszenie rządu Ludwika Filipa.

– Popatrz, to chyba tu. Jesteśmy u celu? – zagadnął Maurycego idący obok towarzysz, wskazując głową widoczną z daleka potężną fortecę. Na niewielkim wzniesieniu rozciągał się kompleks średniowiecznych budynków pałacowych, otoczonych wysokim, sczerniałym trochę murem.

– Awinion. Dawna siedziba papieży. Tak, to może być tu – potwierdził Maurycy, który dawno temu studiował historię w Wilnie.

– Myślisz, że posiedzimy tu dłużej czy wyślą nas do tej Algierii? – dopytywał żołnierz.

– Mam nadzieję, że nie wyślą. Ja już nie zamierzam być żołnierzem na żadnej wojnie – odparł Maurycy. – Wystarczy mi to, co widziałem.

– Ja się do Algierii też nie dam wysłać. Ale jeśli w Europie będą inne rewolucje, to przecież to najlepsza droga dla nas do powrotu!

Słońce świeciło jasno, rzucając na szerokie wody rzeki Rodan błyski niczym garść złotych monet. Po chwili zobaczyli stary, kamienny most. Eskortujący ich francuski żołnierz zatrzymał konia. Polski oficer na czele kolumny stanął, podniósł rękę i odwrócił się do nich.

– Koledzy! – zawołał. – Dotarliśmy do kresu naszej wędrówki. Jesteśmy w Awinionie. Tu rząd francuski wyznaczył nam stałe miejsce pobytu. Pamiętajcie, że tylko ten, kto przebywa na stałe w zakładzie, ma prawo do pobierania żołdu. Kto by chciał samowolnie zakład opuścić – na pomoc żadną liczyć nie może. Pamiętajcie, że wciąż jesteśmy żołnierzami. Na razie tu jest nasze schronienie, nasz tymczasowy dom. Ale to nie koniec naszej sprawy! Jeszcze wrócimy w rodzinne strony. Jeszcze Polska nie zginęła!

LONDYN, STYCZEŃ 1832

Odkąd książę Adam Czartoryski przybył do Londynu, obywał się sam, bez służby, żyjąc w słabo opalanym mieszkanku znalezionym przez Juliana Niemcewicza. Książę pojawił się tu z małym jedynie tłumoczkiem, salwując się ucieczką z Krakowa pełnego rosyjskich żołnierzy, którzy przeszukiwali miasto, by pojmać prezesa powstańczego rządu i rzucić carowi do stóp. W tłumoczku nie było wieczorowego ubrania, więc książę po raz pierwszy w życiu musiał wypożyczyć odpowiedni strój, wybierając się na proszoną kolację do jednego z londyńskich pałaców. Stał teraz samotnie w swoim pokoju i sprawdzał w lustrze, jak leży na nim pożyczony frak, czy jedwabny fular układa się dobrze i czy całość stroju sprawia zadowalające wrażenie. Jest wprawdzie uchodźcą, uciekinierem, ale wciąż reprezentuje swój kraj, więc musi wyglądać godnie.

Adam Czartoryski obrzucił spojrzeniem swoją sylwetkę w lustrze. Może być, choć nie zachwyca. Zawsze był smukły, ale teraz wyglądał na wychudzonego. Siwe włosy znów się przerzedziły. Napięcie wielu ostatnich miesięcy, przeciążenie pracą, niepewność dalszego losu, a także skrywane przed innymi poczucie współodpowiedzialności za klęskę powstania – wszystko to odbiło się na jego twarzy zmęczeniem i wyrazem zniechęcenia. Skończył niedawno sześćdziesiąt dwa lata, ale zdawało się, że w minionym roku postarzał się o dekadę.

Książę Czartoryski nie zamierzał jednak brać swoich angielskich przyjaciół na litość. Broń Boże! Chciał występować przed nimi jak przywódca dumnego narodu, który powstał w obronie swoich słusznych praw, ale przegrał pod naporem siły i brutalności wroga, wobec zimnej obojętności Europy. I właśnie przekucie tej zimnej obojętności w gorące poparcie było głównym celem działania księcia w Anglii. Także tego wieczoru.

Dwie godziny później Adam Czartoryski siedział w wytwornej jadalni, przy długim stole, w pałacu swoich dawnych znajomych, których w młodości odwiedzał razem z matką. Sala jadalna pełna była rzeźb i posągów przywiezionych przez pana domu z Azji. Bogactwo, stabilność i niezagrożona niczym potęga kolonialnego imperium emanowały z każdego kąta reprezentacyjnego wnętrza. Adamaszkowy biały obrus, najcieńsza porcelana i srebra stołowe przypominały księciu dawne życie. Utracone tylko chwilowo, chciał wierzyć.

Oczy angielskich dam siedzących przy stole błyszczały w blasku świec i patrzyły na niego ze współczuciem, ale czasem też z podziwem. Tuż po pierwszym daniu gospodyni, siwowłosa lady w brylantowej kolii i czarnej sukni, uniosła swój kryształowy kieliszek wypełniony szampanem i powiedziała:

– Drodzy państwo, wznieśmy toast za zdrowie i pomyślność naszego polskiego gościa, księcia Adama Czartoryskiego! Oby jego nieszczęsna ojczyzna doczekała lepszych czasów!

Wszyscy unieśli swoje kieliszki i spojrzeli na księcia. Jedni z sympatią, drudzy z obojętnością.

– Serdecznie dziękuję, milady – odpowiedział książę. – Rzeczywiście, moja ojczyzna potrzebuje wsparcia i dobrych życzeń jak chyba nigdy dotąd w naszych dziejach.

– Czy sytuacja naprawdę jest taka trudna? – zapytał z powątpiewaniem w głosie starszy dżentelmen o szpakowatych bokobrodach. – Słyszałem, że car Mikołaj ogłosił amnestię, chce okazać łaskę buntownikom i wzywa ich do powrotu do kraju. Czy więc te tysiące polskich tułaczy nie mogłyby skorzystać z tego i po prostu wrócić do domu?

Książę wypił łyk szampana i odstawił kieliszek. Jakże proste wydają się rozwiązania mieszkańcom wolnych i bezpiecznych państw!

– Byli już tacy, którzy tego spróbowali, sir – odpowiedział. – Owszem, Mikołaj ogłosił amnestię, ale gdy tylko pierwsi chętni wrócili, zaraz ich pognał w głąb Rosji albo do pułków kaukaskich. Słyszałem, że car powiedział któremuś z zachodnich posłów, że Polacy to synonim zdrajców. I tak nas teraz traktuje. Ale jakżeby lud mający dziesięć wieków istnienia wolnego, zdradziecko rozszarpany za to tylko, że pamięta, czym był i do czego ma prawo, za to tylko, że do dawnego chce powrócić, miałby być zdrajcą?

Dama w czarnej sukni zwróciła się do skromnie ubranego mężczyzny siedzącego naprzeciwko niej:

– Pastorze, pan jest podobno blisko gabinetu w Berlinie – a co Berlin na polską rewolucję? Podobno Niemcy witali polskich emigrantów z wielką życzliwością?

Mężczyzna podniósł na nią wzrok, otarł usta serwetką i powiedział:

– Prości ludzie bywają zbyt sentymentalni, księżno. Ale politycy muszą myśleć trzeźwo. Gabinet berliński, choć zachował neutralność, zawsze traktował interes Rosji jak swój własny. – Pastor popatrzył na księcia Adama twardo, niemal wyzywająco. – Postawmy trudną do uwierzenia hipotezę, że Polacy zwyciężyliby Rosjan. Cóż by wówczas nastąpiło? Oto posunęliby się nie tylko po Wielkie Księstwo Poznańskie, ale i po Toruń, i po Gdańsk, bez których Polska nie może się obejść. Znamy charakter Polaków. Oni nigdy obcych monarchów nie uznają za królów własnych, zawsze im się marzy niepodległość zupełna. A przecież Poznań, Gdańsk i Toruń to teraz Prusy! Raz więc na zawsze trzeba temu kres położyć, znieść liberalne ustawy, znieść wszelką pamięć tego, czym byli dawniej. Takie są dziś prawidła polityki.

– Ależ to okrutne, co pan mówi, pastorze, wobec naszego polskiego gościa! – powiedziała jedna z dam.

– O nie, pani. To żadne okrucieństwo. Patrzę tylko na politykę realnie.

Dama zwróciła się bezpośrednio do Czartoryskiego:

– Czy otrzymuje pan wieści z kraju, książę? Czy po zakończeniu powstania sytuacja wróciła do normy?

– To zależy, co zechce pani uważać za normę – odrzekł Adam Czartoryski. – Z pewnością nie jest to norma europejska.

– Co pan ma na myśli?

– Dam pani przykład.

Książę powiódł wzrokiem po zebranych przy stole gościach. Patrzyli na niego zaciekawieni. Dobrze. Mówił dalej głośno, by wszyscy usłyszeli.

– Nie dalej jak wczoraj odebrałem list od mojej kuzynki, księżnej Klementyny z Czartoryskich Sanguszkowej. Pisze mi ona o swoim pierworodnym synu. Ten zacny młodzieniec, książę Roman Sanguszko, był mi znany jako człowiek wielu zalet, wielkiego serca i umysłu. Gdy zmarła jego młoda żona, postanowił przystąpić do rewolucji. Nieszczęściem został otoczony przez Moskali i pojmany, gdy jechał sam jeden z meldunkiem. Osadzono go w Kijowie, pozbawiono tytułu książęcego i szlachectwa i jako prostego chłopa skazano na osiedlenie na Syberii i pożegnanie ze światem. Jego ojciec wyłożył fortunę, by syna i dziedzica od tak srogiej kary uwolnić. Gdy posłał błagalne pismo do cara, Mikołaj odebrał je i własną ręką dopisał na wyroku: pieszkom. Wysłano go na Sybir osiemnastego grudnia, w dzień imienin Mikołaja. Mówiono w Kijowie, że Mikołaj sam sobie sprawił prezent, posyłając Sanguszkę na Sybir. Roman miał odbyć drogę pieszo, etapami, ze zwykłymi zbrodniarzami, przykuty w czwórkę do żelaznego pręta. Taka podróż trwa pół roku, czasem rok.

Zapadła cisza. Nawet ci obojętni wobec toastu wydawali się poruszeni. Damy słuchały z przejęciem.

– Czy doprawdy nic się nie dało zrobić w jego sprawie? Jak to możliwe, by książę krwi szedł pomiędzy zbrodniarzami? – pytała jedna z nich z niedowierzaniem.

– Tak się składa, że jego matka przebywała przed laty w Berlinie dla kształcenia dzieci – wyjaśniał dalej książę – a tam pruska księżniczka Charlotta Hohenzollern, przyszła rosyjska cesarzowa, przyjaźniła się z jej córką, siostrą Romana. Bywała często w ich domu. Więc teraz księżna Klementyna, chowając dumę do kieszeni, wybrała się w podróż do Petersburga błagać o łaskę dla syna. Cesarzowa przyjęła ją serdecznie, wspominała młode lata w Berlinie, obiecała wstawić się u męża.

– I co? – wyrwało się którejś damie.

– I nie wskórała nic. Mikołaj pozostał nieugięty, a książę Roman idzie na mrozie ku śniegom Syberii w kolumnie złoczyńców. Matka jest w rozpaczy. Ktoś z Kijowa doniósł jej, że syn po ogłoszeniu wyroku chciał napisać do rodziców pożegnalny list i wyspowiadać się u katolickiego księdza. Odmówiono mu i tego, i tego. Gubernator kijowski miał mu odpowiedzieć: „Zbrodniarze tacy jak ty nie mogą pisać do nikogo. A jako prosty chłop spowiedzi nie potrzebujesz”.

Gdy wybrzmiała już cisza po tej opowieści, a słuchacze zdążyli ochłonąć, książę usłyszał energiczny męski głos:

– To doprawdy oburzające, by w dziewiętnastym wieku w Europie działy się takie rzeczy! My, mieszkańcy potężnego kraju, który szczyci się swoją wolnością i przestrzeganiem praw, musimy koniecznie coś z tym zrobić! Inaczej będziemy współwinni zbrodni popełnianych na Polakach.

Książę spojrzał w kierunku mówiącego te słowa. Zobaczył młodego mężczyznę o szlachetnych rysach. Jego oburzenie wyglądało na szczere.

– To lord Dudley Coutts Stuart, wig i liberał – szepnęła księciu do ucha pani domu. – Nienawidzi Rosji i absolutyzmu.

– Powinniśmy założyć jakiś komitet poparcia dla prześladowanych Polaków – mówił dalej lord Stuart. – Choćby przeprowadzić zbiórkę pieniężną na rzecz tych nieszczęsnych wygnańców, ofiar rosyjskiego despotyzmu!

– To bardzo szlachetne z pańskiej strony, lordzie, i dziękuję panu za ten gest w imieniu mojego narodu. – Książę postanowił kuć żelazo, póki gorące. – Pieniądze zawsze się przydadzą naszym tułaczom. Ale pragnieniem moim jest oddziałać szerzej na brytyjską opinię publiczną, uświadomić ją co do rzeczywistego położenia Polaków. Co by pan powiedział, lordzie, na pomysł utworzenia towarzystwa polsko-angielskiego, o charakterze, powiedzmy, literackim? Takie towarzystwo, poza celami charytatywnymi, mogłoby wpływać na zainteresowanie Anglików sprawą polską.

Lord Stuart przyjął tę propozycję z entuzjazmem.

– Jeśli tylko pan zechce, książę, chętnie wesprę działanie takiego towarzystwa. Sprawa Polska zawsze była mi bliska, a rosyjski despotyzm uważam za zakałę nowoczesnego świata!

Jeden z siedzących przy stole mężczyzn stłumił ziewnięcie, jednak książę je dostrzegł.

– Panowie, chyba nie musimy całego wieczoru poświęcić sprawie Rosji i Polaków? To zbyt depresyjne i nasze panie zaraz się popłaczą! – powiedział mężczyzna. – Czy państwo słyszeli, że wkrótce mają zacząć rozbierać most Londyński?

Uwaga gości odpłynęła w kierunku Tamizy. Ale książę i tak był zadowolony. Gdy po deserze panowie przeszli do biblioteki, by zapalić cygara i wypić trochę whisky, zagadnął lorda Stuarta. Ustalili konkretne kroki zmierzające do powołania Polsko-Brytyjskiego Towarzystwa Literackiego. Zgodzili się co do konieczności przygotowania polskiej debaty w parlamencie brytyjskim.

A na koniec przyjęcia, gdy książę żegnał się z panią domu i dziękował jej za zaproszenie i życzliwość, starsza dama ujęła go za łokieć i powiedziała poufałym tonem:

– To cudownie, że Dudley tak się przejął kłopotami pańskiego kraju. To dobry chłopak i szczerze pragnie pomóc panu i Polsce. Ale niech pan pamięta, książę, że Polska leży zbyt daleko od Anglii. Nie mamy tam żadnych ważnych interesów. Więc niech pan nie liczy na zbyt wiele. My, Anglicy, jesteśmy bardzo praktyczni.

– Zdaję sobie sprawę z wagi interesów w polityce, milady – odpowiedział książę Adam. – I rozumiem, że własne Indie obchodzą Anglików bardziej niż cudza Polska. Ale to mój kraj i dla mnie ma znaczenie. Co zatem by mi pani radziła?

– Och, mój drogi książę! – Jej oczy śmiały się w delikatnej sieci drobnych zmarszczek. – Wspominam czasem pańską matkę, księżnę Izabelę. Ta kobieta umiała czerpać z życia pełnymi garściami! Kochała swój kraj, a jakże, ale kochała też samo życie. Niech pan nie żyje tylko polityką, świat się na niej nie kończy. Niech pan znajdzie radość w życiu także w innych obszarach. Życie jest tego warte. Niech pan uwierzy starej kobiecie.

PARYŻ, STYCZEŃ 1832

Księżna Anna Czartoryska przebywała w Paryżu już od miesiąca i właśnie robiła pranie, z rękawami prostej sukni podwiniętymi powyżej łokci, gdy rozległ się dzwonek. Pani Wolska, piastunka dzieci, zajmowała się Władziem i małą Izą, Hipolit Błotnicki miał lekcje z najstarszym Witoldem, więc Anna wytarła ręce w długi fartuch i poszła otworzyć drzwi. Stał za nimi młody lokaj w wykwintnej liberii, który obrzucił ją poufałym spojrzeniem.

– Mam bilet dla księżnej Czartoryskiej. Czy twoja pani w domu? – zapytał.

– Sortie – odpowiedziała bez zająknienia księżna. – Jaśnie pani wyszła.

– To przekaż jej to, gdy wróci – odparł, podając małą, błękitną kopertę. – To ważne, od księżnej Orleanu!

– Przekażę – odpowiedziała Anna i chciała zamknąć drzwi, ale młody mężczyzna wpatrywał się w nią uporczywie.

– Którego dnia masz wychodne? Mógłbym ci pokazać Paryż...

– Nie mam wychodnego – odpowiedziała księżna rozbawiona propozycją i zamknęła mu drzwi przed nosem.

Lokaj przez chwilę wahał się w ciszy, a potem słychać było jego kroki dudniące na schodach.

Księżna położyła kopertę na kuchennym stole i wróciła do prania ubranek dzieci. W ciągu tego paryskiego miesiąca nauczyła się prać i rozpalać w piecu. Wprawdzie przywiozła ze sobą z Galicji jeszcze dwie służące, ale skromne mieszkanie na czwartym piętrze, które znalazła, okazało się zbyt ciasne, by wszystkich pomieścić, a koszty utrzymania dwóch dorosłych osób zbyt obciążały szczupłe zapasy gotówki. Dlatego po tygodniu księżna Anna wyprawiła obie służące z powrotem do Galicji i sama zajęła się gotowaniem, praniem i rozpalaniem w piecu. Często podczas wykonywania tych czynności odbierała listy od znajomych, francuskich arystokratów, kierowane do niej lub do jej męża, z błaganiem, by zechciała przyjąć ofiarowane wsparcie: mieszkanie, powozy czy też czek na pokaźną kwotę. Zawsze odmawiała.

Anna Czartoryska doceniała wyrazy życzliwości i współczucia, jakimi ją zalewano w tej nagłej odmianie losu, bolała też nad zgryzotami i kłopotami, jakie posypały się na głowę jej udręczonego nową sytuacją męża. Ale jednocześnie, choć nie przyznawała się do tego nikomu, to nowe życie, jakiego teraz doświadczała, oprócz pewnych niewygód i niepewności, miało w sobie coś niezmiernie ekscytującego.

Anna miała trzydzieści dwa lata, troje dzieci i status pierwszej damy polskiej emigracji. Czuła się w pełni sił i gotowa była sprostać nowemu życiu, jakie rozpostarły przed nią klęska powstania i banicja męża. Wprawdzie jej matka, księżna Sapieżyna, wciąż wzywała ją w listach do powrotu i do ratowania rodzinnego majątku, ale Anna uważała, że jej miejsce jest u boku męża. No i kochała Paryż!

Owszem, nagłe ubóstwo było nowym doświadczeniem, ale towarzyszyło mu zupełnie nowe odczucie wolności. Pochylona nad balią z mydlinami księżna wspominała czasy, kiedy nudziła się okropnie, jeżdżąc w Puławach eleganckim koczem zaprzężonym w sześć białych koni, z wystrojonymi forysiami, nie mogąc zażyć żadnej swobody. Teraz uznała, że jest o wiele zabawniej i przyjemniej jeździć po Paryżu incognito zwykłym omnibusem zaprzężonym w dwa gniade konie. Oczywiście jej mąż jest ostoją stronnictwa konserwatywnego i ona zawsze będzie lojalnie go wspierać, ale zarazem czuła, że ten wiecznie podszyty rewolucją Paryż może dać jej więcej wolności, niż dotąd zaznała; że w kraju rodzinnym była oddzielona od świata zasznurowanym ciasno arystokratycznym gorsetem; że tu ten gorset znacznie się poluzował i dzięki temu może swobodniej oddychać.

Ot, choćby wczoraj – wzięła wiklinowy kosz i udała się po zakupy na paryską ulicę. I sama, po raz pierwszy w życiu, wybrała kurę na rosół i warzywa. Kupiła też chleb, ser, masło i ciastka dla dzieci. Może trochę się zadyszała, wdrapując się z koszem na czwarte piętro, ale czuła jednocześnie jakąś dziwną satysfakcję, jakby dotknęła bezpośrednio prawdziwego życia. To było całkiem ekscytujące.

Nagle drzwi otworzyły się z hukiem i wypadł z nich na korytarz dziesięcioletni Wicio z gromkim okrzykiem:

– Hura! Libérté!

– Czy to już koniec na dziś? – zdziwiła się Anna.

– Nie, to tylko przerwa – wyjaśnił Hipolit Błotnicki, chudy guwerner, wychodząc za chłopcem z pokoju. – Wicio nie może się skupić na czytaniu tekstu, musi chwilę odpocząć.

– Dobrze zatem, możesz iść do dzieci pobawić się chwilę – powiedziała matka z uśmiechem do najstarszego syna, który z ulgą na twarzy pobiegł do młodszego rodzeństwa.

– I jakże mu idzie nauka, panie Hipolicie? Robi jakie postępy?

Na twarzy guwernera pojawiło się zakłopotanie.

– Księżno, na razie książę Witold nie przejawia szczególnego zamiłowania do nauk... Staram się go zainteresować a to mitami dawnych Greków, a to historią rzymskich podbojów, a to poezją starożytną i naszą współczesną, ale zdaje się, że w niczym nie znajduje upodobania. Wszystko go nuży...

– Może jeszcze za mały – powiedziała matka – może to przyjdzie z czasem. Niech pan nie niepokoi księcia tymi doniesieniami, dość ma zmartwień. Może Wicio z biegiem lat dojrzeje i stanie się pilniejszy.

– Oczywiście.

– Napije się pan kawy? Kupiłam wczoraj – powiedziała księżna z dumą w głosie, bo także kawę nabyła po raz pierwszy. Zawsze dotąd kawa była pod ręką, zaparzona na usłużnie podanej tacy.

– Z przyjemnością, dziękuję.

Księżna znów wytarła ręce i zabrała się do parzenia kawy.

– Wie pan co, panie Hipolicie, pomyślałam sobie, że czas już chyba otworzyć salon, czy raczej salonik, dla rodaków – mówiła, odmierzając porcję kawy i wsypując ją do kawiarki. – Co pan o tym sądzi?

– Ale tutaj? – zapytał zaskoczony Hipolit, rozglądając się po ciasnej kuchence.

– No tak! Osiadło tu już parę polskich rodzin, są Platerowie, jest generał Kniaziewicz. Przecież musimy się trzymać razem!

– To znakomity pomysł, ale... Proszę wybaczyć, księżno, czy mamy na to fundusze?

– No właśnie nie, panie Hipolicie. Dlatego mam do pana prośbę. Przywiozłam tu trochę biżuterii z kraju. Mam perły, od ciotki, których prawie nie noszę. Czy mógłby pan je sprzedać korzystnie gdzieś w Paryżu? Będziemy mieć na jedzenie i na polski wieczór!

– Oczywiście, księżno, mogę się tym zająć... Ale czy książę...

– Książę jest w Londynie, ma ważniejsze sprawy niż pilnowanie moich pereł. Dam je panu po lekcji.

– Oczywiście.

W kuchni rozszedł się aromat wybornej kawy.

– I przy okazji może się pan zastanowi, kogo z wybitniejszych Polaków warto by jeszcze zaprosić poza arystokracją.

– Mickiewicz siedzi w Dreźnie, choć podobno rozmyśla, czy się do Paryża nie przenieść. Słyszałem, że jest w Paryżu Fryderyk Chopin, świetny pianista. Spotkałem też Juliusza Słowackiego – pisze wiersze od dziecka, może ma co nowego...

– Ach, czy to nie ten pański wychowanek z Wilna? Syn pani Bécu? – zapytała Anna, nalewając nauczycielowi gorącą kawę do filiżanki. Anna spędziła w Wilnie część swojego dzieciństwa i młodości, znała dobrze tamtejsze stosunki.

– Tak, to on. – Hipolit uśmiechnął się na to wspomnienie. – Dziękuję, księżno. To był bardzo bystry chłopiec, ale istne diablątko. Potrafił dopiec wszystkim dookoła: siostrom, matce, mnie.

– Cóż, jak pamiętam, stracił ojca wcześnie. A jego matka była dość nerwowa i egzaltowana. Spotkałam ją w Wilnie kilka razy – przypomniała sobie Anna.

– Tak, ale to dobra i wrażliwa kobieta. Bardzo oczytana. Kochała syna nad życie i trochę go psuła.

– Och, panie Hipolicie, matki już takie są – uśmiechnęła się księżna. – Sam pan zobaczy, jak się pan kiedyś ożeni. A zatem dobrze, niech przyjdą i Słowacki, i Chopin. Wieczorem wypiszę zaproszenia.

KRZEMIENIEC, STYCZEŃ 1832

Jaka cisza! Styczniowe śniegi pokryły wzgórza i wąwozy Krzemieńca, otulając miasto sennym, apatycznym spokojem. W ciemnościach wczesnego wieczoru tylko gdzieniegdzie okna świeciły nieśmiałym, przytłumionym światłem. Cóż za różnica w porównaniu z rozświetlonym Wilnem, które w długie karnawałowe noce rozbrzmiewało dzwonkami sań, śmiechem, fortepianową muzyką. Dochodzącymi zewsząd odgłosami wesołej zabawy.

Salomea Bécu primo voto Słowacka siedziała na kanapie w swoim pokoju, w domu rodziców i nie oczekiwała nikogo. Tu chodzono spać wcześnie. W Wilnie w karnawałowy wieczór z pewnością miałaby salon pełen gości – młodzi poeci, profesorskie rodziny, ładne panienki zaprzyjaźnione z córkami, wszyscy bawiliby się znakomicie, podejmowani z pasją przez uroczą gospodynię. Uwielbiała to przecież! Ten gwar, śmiech, muzykę, lekkie rozmowy o nowych książkach, recytowanie wierszy przez wileńskich poetów. Ach, jak mało cenimy szczęśliwy czas, gdy jest z nami. I jak bardzo go brakuje, gdy minie.

Tu, w Krzemieńcu, jest zupełnie inaczej. Owszem, ma krąg życzliwych, zaprzyjaźnionych osób, które odwiedzają ją niekiedy. Zwłaszcza rano. Gdy wolałaby czytać. Wieczorami każdy spieszy do siebie, by zamknąć się w domowym kręgu, usiąść przy stole w świetle lampy i zjeść kolację tylko z najbliższymi. A gdzie jej najbliżsi?

Żal znów ścisnął jej serce. Odeszli tak prędko! Nim zdążyła się nasycić, nacieszyć życiem, które z nimi wiodła. Które było tak bogate i piękne.

Salomea nie miała jeszcze czterdziestu lat, a już od dawna była podwójną wdową. Obaj jej mężowie, Euzebiusz Słowacki i August Bécu, byli profesorami Uniwersytetu Wileńskiego. Z każdym z nich przeżyła zaledwie sześć lat. Każdemu zawdzięczała kilka pięknych wileńskich lat.

I cóż jej zostało z tego życia? Mężowie w trumnach, dorosłe dzieci gdzieś w świecie, bliscy przyjaciele daleko. Pustka. Wspomnienia. I trochę pamiątek przypominających dawne czasy.

Te pamiątki Salomea lubiła mieć przy sobie. Szczególnie małe dziecinne krzesełko Julka, jego stolik i kanapkę, na której lubił siadywać u jej nóg, gdy czytała mu bajki i wiersze.

A prócz tych mebelków Salomea miała zawsze blisko siebie dwie najcenniejsze pamiątki minionych czasów, które upewniały ją, że to, do czego tak chętnie wracała pamięcią, nie było snem. Dwa wypełnione zapiskami, dedykacjami i poezją sztambuchy z jej młodych lat. Materialny dowód życzliwości i przyjaźni, jakie ją wówczas otaczały.

Salomea przysunęła bliżej świecę i wzięła do ręki pierwszy z nich. Niewielka książeczka była pokryta jasnozielonym jedwabiem, nieco przetartym na rogach. Choć miała ją w rękach już tyle razy, niemal codziennie, wciąż poddawała się wzruszeniu, gdy otwierała ją i patrzyła na pierwszą stronę.

Był tam widoczny dziecięcą ręką wymalowany wazonik z kwiatami i zwieszającymi się trawami, postawiony jakoby na książce. U dołu napis: „Książeczka zrobiona przez Julka, a zapisana przez matkę jego”. Ile mógł mieć lat, kiedy wykonał ten rysunek? Cztery, może pięć? I tak pięknie dobrał kolory! Czułe serce matki od początku przeczuwało w nim artystę.

Salomea zamknęła oczy, oparła głowę na brzegu kanapy. Jak to możliwe, że czas upłynął tak szybko? Jak to się stało, że jej mały Julek, jej najukochańszy skarb, stał się już dorosłym mężczyzną, który żyje sam, tak daleko od niej, w odległym Paryżu? Gdy się rodził, była przekonana, że będzie należał do niej na zawsze!

I wtedy, w ciszy zimowej krzemienieckiej nocy, znad sennego, przysypanego śniegiem miasteczka przypłynęła do niej ta wizja – wspomnienie sprzed dwudziestu paru lat:

...wrześniowe słońce otulało krzemieniecki jar łagodnym ciepłem. W ogrodzie jej rodziców, zajmującym południowy kraniec terenu liceum, różowe malwy kołysały się na wietrze w pełnej krasie późnego lata, a białe róże oddawały swoją czarowną woń. Upojny aromat dojrzałego ogrodu wpadał przez uchylone okno do sypialni. Na środku pokoju stało szerokie małżeńskie łoże, a na nim, pośród białej pościeli, siedziała wsparta na poduszkach młoda matka, Salomea Słowacka, i trzymała w ramionach drobne ciałko swojego synka, który zaciskał różowe usteczka na jej piersi i ssał, mlaszcząc głośno, jej mleko.

Salomea nie wiedziała wcześniej, że można kogoś kochać taką nieprzytomną, absolutną miłością. Owszem, kochała swoich rodziców i braci, kochała swojego dobrego i mądrego męża, kochała swoje śliczne miasteczko i swój kraj. Ale dopiero ta maleńka, bezbronna dziecina, którą wcześniej nosiła pod sercem, wyzwoliła w niej ten szalony, niepowstrzymany potok czystej, bezwarunkowej miłości. Gdy patrzyła w ogromne, czarne oczy swojego synka, tak podobne do jej własnych, czuła, że przelała w to dziecko nie tylko część swojego ciała, ale także własnej duszy. A kiedy ich oczy się spotkały, przeszył ją niezwykły dreszcz, jakby łączyła ich jakaś niewidzialna więź, silniejsza niż życie i śmierć.

Synek był śliczny, ale taki drobniutki i wątły, że jej matka, lękając się o jego życie, zarządziła szybki chrzest z wody. Nie było akurat pod ręką katolickiego księdza, znalazł się za to unicki, ksiądz Subkowicz, i to on ochrzcił dziecko pośpiesznie w domu rodziców niedługo po urodzeniu, żeby zdążyć z sakramentem przed ewentualnym nieszczęściem.

Jednak Salomea, pomimo drobnej postury i widocznej słabowitości synka, od początku wierzyła w jego wielkość i wspaniałą przyszłość, dlatego przekonała męża, by nadali mu nie tyle królewskie, ile cesarskie imię: Juliusz.

Juliusz Słowacki – tak nazywało się to dziecko, które karmiła swoim mlekiem i które kochała jak nikogo innego na świecie. Które poruszyło w niej takie pokłady tkliwości i czułości, że gdy trzymała je w ramionach, wsparta na białych koronkowych poduszkach, płynęły z niej jednocześnie: życiodajne mleko i gorące łzy wzruszenia i rozczulenia, które kapały jej z oczu na maleńką główkę synka. To były dobre łzy, więc pomimo nich nuciła mu cichutko ukraińskie dumki, jakie śpiewały dziewczęta podczas pracy w polu. A jej synek miał na buzi prawdziwie rozanielony wyraz, czy to od słuchania tych dumek, czy od słodkiego smaku mleka, czy od bliskości jej piersi i ramion, a może od wszystkiego tego razem.

Salomea długo poddawała się czarowi wspomnienia. Uśmiech zagościł na jej twarzy, a czarne oczy błyszczały znów radością. Julek! Jej ukochany, niezwykły, utalentowany syn. Co może teraz dla niego zrobić, gdy jest tak daleko, sam, pośród obcych? Ach, tak! Potrzebuje pieniędzy! Jeszcze Euzebiusz, pierwszy mąż, nakazał jej w testamencie przeznaczyć dochód z jego skromnego majątku na edukację i przyszłość Julka. Wywiązywała się z tego zadania sumiennie, regularnie wysyłając synowi należne sumy. Ale nie było tego wiele. Przydałoby się więcej. I wtedy olśniła ją nagle myśl: kocz! Mogłaby przecież sprzedać swój kocz, którym przyjechała z Wilna do Krzemieńca przed paru laty. Tutaj wszędzie jest blisko, a dalszych wypraw nie musi robić. Owszem, miło jest wiosną przejechać się po okolicy odkrytym koczem, ale przecież można się bez tego obejść. Julkowi z pewnością te pieniądze przydadzą się bardziej. A zatem postanowione: sprzeda kocz i wyśle pieniądze do Paryża.

I bardzo zadowolona z tej decyzji Salomea zdmuchnęła świecę i położyła się spać. Wcześnie, jak to w Krzemieńcu.

PARYŻ, LUTY 1832

W Krzemieńcu pewnie tęgie mrozy i śnieg, a tu, w Paryżu, słońce grzeje już całkiem wiosennie – myślał Juliusz Słowacki, wyglądając przez okno przytulnego pokoju na rozświetlony skwer przed domem. Służące w ciemnych sukniach okrytych białymi fartuchami spacerowały tam, pchając wózki na wysokich kołach albo prowadząc swoich małych podopiecznych za rękę. Juliusz przypomniał sobie, że jako mały chłopiec nie pozostawał prawie nigdy pod opieką żadnych sług, jego matka zawsze zajmowała się nim osobiście. Prowadzała na spacery na Górę Zamkową, uczyła czytać i pisać, opowiadała bajki, pielęgnowała w chorobie i nie opuszczała na krok. Choć jej jedyny syn dorastał, nie umiała przestać, zdobyć się na dystans, zostawić mu trochę przestrzeni do swobodnego oddechu. Była mu najbliższa na świecie, to prawda, zawdzięczał jej wszystko, także zamiłowanie do poezji, ale na Boga, musiał też czasem być sobą, nie tylko synem swojej matki!

Właściwie dopiero w Paryżu pozwolił sobie na to swobodne oddychanie, z dala od wszystkich kobiet swojej rodziny, z dala od ich loków, wstążek, sukien balowych, śmiechów, płaczów i wzdychań. Oczywiście, że kochał swoją rodzinę: matkę, przyrodnie siostry i babkę. Ale dusił się w atmosferze ich ciągłych egzaltacji, czułostkowości i histerii. Ciągłych debat nad wyborem ubrań i kapeluszy oraz tancerzy na wieczory taneczne. Pragnął spokoju. Ciszy. Samotności. I tu je wreszcie odnalazł.

Ale choć cieszył się tym odosobnieniem, jego myśli wciąż biegły ku bliskim mu kobietom, ku przeszłości albo ku wyobrażeniom ich obecnego życia. Co u Olesi? Posągowo pięknej starszej siostry, która w dzieciństwie trefiła jego długie ciemne loki. I która zawsze wybaczała mu psoty, choć czasem doprowadzał ją do łez; nigdy nie skarżyła się matce, by jej nie zasmucać. A ciemnowłosa, poważna Hersylia? Czy dobrze jej u boku wuja Teofila? Kochała się w nim od dawna, aż wreszcie młodszy brat matki, malarz pomieszkujący u nich w Wilnie, odwzajemnił jej uczucia.

I wreszcie ona, najważniejsza kobieta w życiu Juliusza, Sally o ogromnych, czarnych oczach, tak wilgotnych i pełnych wyrazu jak jego własne. Matka. Czy nie nudno jej samej w cichym Krzemieńcu, gdy tak lubiła uniwersyteckie życie salonowe w Wilnie? Ona, tak kochająca książki i zajmującą rozmowę, czarująca swoich gości dowcipem i urokiem, która w swoim malinowym salonie z kompletem mebli orzechowych i z fortepianem przeistaczała się w królową wieczoru. Los dał jej tak wiele, a potem niemal wszystko odebrał. Po nagłej śmierci drugiego męża, doktora Bécu, mieszkała jeszcze trochę w Wilnie, lecz w końcu wróciła do rodzinnego domu w Krzemieńcu. Juliusz kochał ten dom, uwielbiał spędzać w nim wakacje, ale gdy przyjechał tam ostatnio, na lato tysiąc osiemset trzydziestego roku, nudził się niezmiernie. Czy i ona, biedna, nie nudzi się tam?

Ale teraz Paryż! Tu osiadł, trochę uciekając od zaborczości kobiet w swojej rodzinie, a trochę w nadziei zdobycia sławy. Oczywiście poetyckiej.

Juliusz odszedł od okna. Marmurowy kominek w jego pokoju dawał przyjemne ciepło. Kiedy dorzucił do ognia, płomień buchnął pomarańczowym językiem. Juliusz usiadł w fotelu i zapatrzył się w płomienie. Sława... To marzenie było w jego głowie od zawsze. Jego ojciec, profesor Euzebiusz Słowacki, był poetą i cieszył się w Wilnie uznaniem i powszechnym szacunkiem. Juliusz chciał być taki sam. Nie, nieprawda! Chciał być lepszy! Pragnął przewyższyć ojca sławą i poetyckim kunsztem. On, ten mały, drobny, chorowity chłopczyk czuł od samego początku, że kiedyś objawi światu swoją potęgę siłą słów i siłę ducha. Jakby to one tylko mogły zrekompensować jego mizerną, niepozorną posturę.

Dlatego któregoś dnia, gdy był z matką w wileńskiej katedrze, ukląkł chudymi kolankami na kamiennej posadzce, złożył ręce i modlił się żarliwie: „O Boże, daj mi sławę choć po śmierci, a za to niech będę najnieszczęśliwszym, pogardzonym i niepoznanym w moim życiu”. Taki pakt proponował Bogu mały Julek. Ale czy z Bogiem można paktować? Więc teraz, gdy był już dorosły i żył samotnie w Paryżu, zastanawiał się czasem, czy przypadkiem to Szatan nie usłyszał i nie pochwycił jego modlitwy. I czy nie wypełniał sumiennie tego pochopnego chłopięcego życzenia o byciu nieszczęśliwym, pogardzanym i niedocenianym za życia...

Taki Mickiewicz! Juliusz podziwiał go z całego serca w dzieciństwie, czytał z uwielbieniem jego ballady wydawane w Wilnie i drukowane w gazetach, ale teraz czuł przecież, że sam potrafi pisać równie dobrze, a może i lepiej! Że słowa układają mu się same w piękne i kunsztowne rymy, że spływają z pióra na papier bliskie doskonałości. Adamowi sława towarzyszyła od początku, od samego debiutu, a nawet wcześniej. Zawsze cieszył się podziwem grona przyjaciół i uwielbieniem panien i dam. Wilno czekało na kolejne wiersze. Potem i reszta kraju. A on, Juliusz, choć buzował w nim talent równie wielki, zawsze był sam, trochę osobny, zdystansowany do świata. I niedoceniony.

Jednak nie powiedział jeszcze ostatniego słowa! W swoich papierach miał zapisane wiersze, z których utworzyć by można ze dwa tomiki. Już miał je drukować w Warszawie, gdy wybuchła nagle rewolucja i romantyczne wiersze przestały ludzi obchodzić. Ale przecie znów zaczną, bo bez poezji, jak bez chleba, żyć nie sposób.

Te rozmyślania przerwało Juliuszowi pukanie do drzwi.

– Jakiś jegomość do pana. Przyjmie pan? – zapytała francuska gospodyni.

– Tak, proszę wpuścić.

Po chwili w drzwiach ukazał się Hipolit Błotnicki.

Juliusz uśmiechnął się na jego widok. Dawny nauczyciel z Wilna. Stateczny, rozważny pan Hipolit, z którego lubił kiedyś żartować. Raz wsypał mu ukradkiem sól do kompotu, innym razem pieprz do kawy. Bawiło go do dziś wspomnienie miny nauczyciela, gdy spróbował doprawionych specjałów, ale wolał do tego nie wracać.

– Hipolit! Miło cię widzieć! I jakże ci się pracuje z dziećmi księcia? Czy mniej psocą ode mnie? I czy się bardziej przykładają do nauk? – zapytał Juliusz.

Hipolit nie wydawał się rozbawiony. Uśmiechnął się uprzejmie, lecz powściągliwie.

– Każdy uczeń jest inny i wymaga osobnego podejścia – odpowiedział wymijająco. – Ale ja nie o tym. Księżna Czartoryska wydaje w poniedziałki wieczory dla znaczniejszych emigrantów. Na pierwszy zaprasza i ciebie. Oto bilet od księżnej z zaproszeniem.

Juliusz poczuł się, jakby urósł o kilka centymetrów. Jego broda uniosła się nieco wyżej. Słowo „znaczniejszych” słodko pieściło jego uszy. A więc poznali się na nim. Choć druk jego wierszy wstrzymało powstanie, to przecież tych kilka strof rewolucyjnych, które krążyły po mieście w odpisach i z ust do ust, wystarczyło. A więc będzie miał okazję wstąpić w zaklęty krąg „znaczniejszych” emigrantów. Czyżby jego marzenie o sławie miało się ziścić za życia pomimo paktu z dzieciństwa? Juliusz tak upajał się tą wizją, że zapomniał zaproponować gościowi, by usiadł i napił się herbaty. Toteż Hipolit Błotnicki rozejrzał się po pokoju, wyjrzał przez okno, a wkrótce pożegnał się i wyszedł.

AWINION, LUTY 1832

W szarej godzinie świtu Maurycy leżał na pryczy w dużej, kamiennej sali, nakryty kocem i zdobycznym żołnierskim płaszczem. Źdźbła słomy wychodziły przez dziurę w sienniku i drapały go w kark. Patrzył na zielonkawą jaszczurkę, która przemknęła szybko po ścianie i ukryła się w rozpadlinie muru. Przeszło mu przez myśl, że ta jaszczurka jest tu bardziej u siebie niż on – tułacz wygnany z domu podmuchem historii, którą tak bardzo chciał poznać i zrozumieć w młodości. Teraz sam czuł się uczestnikiem i jednym z aktorów historii, choć jej ukryty sens wciąż był dla niego niejasny.

Dopiero co miłosierny sen przeniósł go tysiące mil stąd, do własnego domu, w ciepłe ramiona żony. Prawie czuł zapach jej leszczynowych włosów, które miękko opadały na jego twarz. Chciał te włosy pogładzić, zanurzyć w nie palce, ale napotkał tylko suchą słomę z dziurawego siennika. Otworzył oczy. Zamiast drewnianego sufitu małżeńskiej sypialni zobaczył wysoki, kamienny strop pałacu papieskiego zamienionego na koszary. A obok niego, zamiast żony, ze czterdziestu innych mężczyzn śpiących na swoich pryczach. Głównie prości żołnierze i kilkunastu podoficerów, których do nich dołączono. Oficerowie dostali osobne kwatery.

Maurycy rozejrzał się, wsłuchał w równe oddechy śpiących, w chrapanie utrudzonych długą drogą. Więc tak ma odtąd wyglądać ich życie? Jak długo? Nikt tego nie wiedział. To było oczywiście lepsze niż spanie na gołej ziemi. Albo rosyjska niewola, która oznaczała zesłanie na Sybir lub wcielenie do pułków kaukaskich. Powinni być wdzięczni losowi, że znaleźli się pod łaskawym francuskim niebem. A jednak w tej szarej godzinie między snem a jawą tęsknota za domem była dojmująca i trudna do zniesienia.

Ciszę sali sypialnej przeciął donośny gwizd i okrzyk „pobudka!”. Mężczyźni zaczęli się budzić, wstawać, ubierać.

– O Boże, śnił mi się dom – powiedział, przeciągając się, młody człowiek z sąsiedniej pryczy.

– Tobie też?

– Ciekaw jestem, kiedy będziemy mogli wrócić...

Mężczyzna siedzący obok spojrzał na nich spode łba.

– Patrzcie ich, teraz by chcieli wracać! – rzucił im nienawistnym tonem. – Nie trzeba było się z motyką na carskie słońce porywać, a jeszcze innych w to wciągać!

Maurycy w duchu przyznał mu rację: nie trzeba było. Nie spodziewał się zwycięstwa nad Rosją. Ale tamten się obruszył:

– A ty jak się tu znalazłeś? Powstanie było dobrowolne. Szedł ten, komu marzyła się wolność.

– Wolność, wolność... – przedrzeźniał go żołnierz. – Może panowie chcieli tej „wolności”. Ale nam, prostym chłopom, to nie Moskale zabierali wolność, ino panowie szlachta! Po co nam było walczyć z Moskalami? Nam Moskale nic nie zabrali!

Maurycy przyjrzał się mężczyźnie. Jego prosta, pobrużdżona twarz była pełna bólu, jakby wpisanego w nią na stałe. Spracowane, czerwone ręce, przygarbione plecy. I szeroka blizna na czole.

– To jak się tu znalazłeś? – zapytał.

Chłop wzruszył ramionami.

– Nie miałem wyjścia. Bieda w domu, a pan obiecał, że jak pójdę do wojska, to da rodzicom dwie morgi ziemi. Może wtedy rodzina cała przeżyje głód na przednówku? Wymogłem na panu, że jeśli pójdę do powstania, to da mojej rodzinie worek zboża na wiosnę. Pan obiecał, to musiałem iść.

– No to rodzina może zadowolona? – sąsiad z pryczy obok szukał pozytywów.

– Z głodu nie zemrą. Ale mój stary ojciec teraz za mnie pańszczyznę będzie musiał odrabiać.

W sali sypialnej zrobił się szum i gwar. Mężczyźni wstawali, ubierali się, porządkowali przestrzeń. Maurycy słyszał taką opowieść już nie po raz pierwszy i znów uderzyło go to zestawienie: panowie mówiący wciąż o wolności i prości żołnierze, ich poddani – chłopi zanurzeni w niewolniczym systemie pańszczyzny. We własnym majątku, po części pod wpływem żony, po części na skutek własnych przemyśleń i obserwacji, uwolnił chłopów z pańszczyzny i poddaństwa, oczynszował ich i uwłaszczył. Jego żona Kalina nauczyła go, że ludzie są naturalnie sobie równi, a wszelkie przywileje dla nielicznych kiedyś znikną. Uwierzył jej. Przecież wszyscy przychodzą na świat i umierają tak samo, czy w wiejskiej chacie, czy w pałacu.

Większość sąsiadów jednak na wieść o wprowadzonych przez niego nowych porządkach pukała się w czoło i nazywała go jakobinem. Nie dbał o to. Był gotów odrzucić wielowiekową tradycję i skończyć z wyzyskiem chłopów, który kiedyś był dla niego częścią naturalnego porządku świata, ale z czasem stał się nieznośnym wyrzutem sumienia. Jego żona Kalina, znana w okolicy uzdrowicielka, znachorka i zielarka, przyjmowała i leczyła ludzi także po ślubie. To dzięki niej i jej pracy Maurycy zobaczył drugą, brzydszą twarz swojego szlacheckiego świata: wiejskie panny i młode mężatki zapłodnione przez dziedziców i oddalone w ciąży, krwawiące od chłosty plecy ich ojców i mężów, którzy odważyli się sprzeciwić swojemu panu, blade i wychudzone wiejskie dzieci mrące z głodu na przednówku, gdy kończyły się już zapasy. Maurycy zaczął uważać pańszczyznę i poddaństwo za relikt dawnych czasów, za przeżytek nielicujący z ideami epoki, która wypisywała wolność i równość na swoich sztandarach.

Każdy dzień w zakładzie awiniońskim zaczynał się apelem. Szeregi byłych powstańców prężyły się na pałacowym podwórcu i słuchały komend, jakby wciąż byli regularnym wojskiem. To zawodowi oficerowie nalegali, by utrzymywać tę żołnierską dyscyplinę i gotowość bojową. Wielu z nich wciąż marzyła się dalsza wojaczka. Ale nie Maurycemu.

Po apelu i po skromnym śniadaniu oficerowie, akademicy i niektórzy zwykli żołnierze zebrali się jak zwykle w największej sali. Gorącym dyskusjom i sporom nie było końca. Niektórzy wciąż przeżywali losy poszczególnych bitew, analizowali rozkazy swoich dowódców, szukali powodów klęski. Inni oskarżali naczelnych wodzów o kunktatorstwo, opieszałość w podejmowaniu decyzji. Jeszcze inni pomstowali na księcia Czartoryskiego i arystokratów szukających bezskutecznie wsparcia dyplomatycznego na europejskich dworach.

Maurycy nie uczestniczył w tych sporach. Z filiżanką gorącej kawy usiadł przy stoliku na uboczu i przysłuchiwał się kolegom. Sam miał w głowie więcej pytań niż odpowiedzi. Wolał słuchać i rozmyślać.

– Panowie, przede wszystkim musimy zabiegać o formowanie polskiego wojska! – mówił gorączkowo jeden z oficerów. – Bo co, wiecznie w tych murach gnić będziemy? Takiego życia chcecie? Trzymają nas tu, z dala od Paryża, bo stanowimy problem. Dlaczego? Bo dla nich wolność jest problemem, a my jesteśmy zwiastunami wolności! I naszym obowiązkiem jest nieść tę wolność ludom Europy!

Poparł go zaraz inny oficer, który wstał i gromkim głosem powiedział:

– Koledzy! Nasza walka jeszcze się nie skończyła! Polski żołnierz wie, jak walczyć o wolność na obczyźnie. Legiony! Tylu nas tu się znalazło, że możemy utworzyć legiony, jak Dąbrowski, jak Kniaziewicz!

Ale nie wszyscy dzielili ich entuzjazm. Były i bardziej sceptyczne głosy:

– Jakie legiony? Tam nasze pola zostały, kto je uprawiać będzie? Po mojemu trzeba przeczekać carski gniew, a potem wracać do domu i o carską łaskę błagać.

– Ty w łaskę cara wierzysz? Głupi albo szalony! To nie wiesz, że car kazał wywieźć w głąb Rosji generałów i oficerów pozostałych w Królestwie po upadku powstania?

Młodzi oficerowie nie dawali za wygraną:

– Koledzy! Nasze powstanie to tylko przegrana bitwa, ale nie klęska wojny! W Europie walka przeciw reakcyjnym despotom trwać będzie nadal. Aż do zwycięstwa i wolności ludów! Dlatego musimy tworzyć wojsko polskie!

Na to jeden ze starszych żołnierzy, z obwisłymi siwymi wąsami i ledwo zagojoną szramą w miejscu ucha powiedział spod ściany:

– Wojsko polskie, powiadacie... Byli tu tacy, co nas chcieli namówić do wcielenia do Legii Cudzoziemskiej. „Pułk konny strzelców afrykańskich”, mówili. I niektórzy z kolegów już się palili, żeby dostać mundur nowy i broń. I jakież by przeznaczenie nasze miało być? Podbój Algierii. To żadna walka o wolność – przeciwnie, posłużylibyśmy do zniewolenia kolejnego wolnego narodu. I to w pustyni gorącej. Już nasi bracia starsi dali się Napoleonowi wywieźć na San Domingo, bez nadziei powrotu. Bądźmyż od nich mądrzejsi i bardziej przewidujący!

Na te słowa po sali przeszedł szmer. Wiedzieli, że stary wiarus ma rację. Wysyłka do Algierii była ich największą obawą.

Zaraz podniosły się młode, zapalczywe głosy:

– To pewnie car Mikołaj żąda od Francuzów, żeby nas na zatracenie do Algierii wysłać! Wie dobrze, że póki żyjemy, będziemy się o nasz kraj upominać i walczyć.

– Nie damy się wysłać do Afryki na zatracenie! Werbownicy jak sępy już krążą wokół nas. A co, jeśli władze taki rozkaz wydadzą? Niedoczekanie ich!

I wtedy ktoś rzucił pomysł:

– Trzeba nam ubiec francuskie knowania. List protestacyjny napisać. Wszak nie na to nas nazywają żołnierzami wolności, żebyśmy mieli teraz inne wolne ludy niewolić! Do tego w pustynnych piaskach!

– Tak! Trzeba nam napisać protestację do rządu francuskiego w tej sprawie!

– Ale czy rząd się przejmie naszym listem? Pewnie nam nie odpowiedzą nawet.

– To dajmy go do prasy! Mamy przecież naszych w Paryżu! Choćby Lelewel. Ten mógłby umieścić naszą protestację w gazetach.

– Tak, zróbmy tak, panowie, piszemy! Kto się zgłasza na sekretarza?

– Ja!

– Ja!

W sali zrobił się szum, mężczyźni znaleźli papier i pióra i zaczęli jeden przez drugiego rzucać gniewne zdania, pełne oburzenia na domniemane postanowienia francuskiego rządu. Sekretarze notowali.

Maurycy opuścił to zgromadzenie, narzucił na ramiona swój płaszcz i wyszedł z budynku na świeże powietrze. Słońce wciąż świeciło jasno, w powietrzu coraz bardziej czuło się wiosnę. Pod stopami zakwitały fiołki. Na szczęście pozwolono im opuszczać mury koszar, mogli poruszać się w obrębie miasta. Maurycy poszedł więc na spacer w swoje ulubione miejsce: pod mury pałacowe, w pobliże starego, średniowiecznego mostu. Czasem, patrząc na wody Rodanu, ulegał złudzeniu, że to jego rodzinny Niemen. Spoglądał teraz w bystry nurt rzeki, na unoszone z prądem suche liście, patyki i różne odpadki i pomyślał sobie, że podobnie jak te skrawki materii on sam także unoszony jest nurtem historii i nie ma pojęcia, dokąd go ten nurt poniesie. Jednego był pewien: nie da się już zaciągnąć do żadnego wojska. Ale co zamiast tego? Nie wiedział.

LONDYN, LUTY 1832

Londyn to dobre miejsce do życia – pomyślał książę Czartoryski, patrząc z okien powozu na białe kamelie rozkwitające w ogrodzie rezydencji ambasadora Talleyranda. Kwiaty w środku zimy na pewno spodobałyby się Annie.

Wilgotny chłód pogłaskał go po twarzy, gdy wysiadł z powozu na podjeździe. Książę Adam spojrzał na żółtawą fasadę okazałego pałacyku; wolałby wprawdzie rozmawiać w budynku francuskiej ambasady, bo tam jego misja sprawiałaby wrażenie oficjalnego spotkania, ale ten stary lis, Talleyrand, upierał się, by przyjąć go w domu. Niech i tak będzie. Byle go wysłuchał.

Książę wciągnął głęboko powietrze. Było chłodne, rześkie, z nutą zapachu kamelii. Chłód i elegancja zachodniego świata. Drzwi otworzyły się cicho, lokaj we francuskiej liberii skłonił się i uprzejmie zaprosił do środka. Książę uniósł brwi. Pomimo wszystkich rewolucyjnych zrywów Francuzów w ostatnich paru dziesiątkach lat i pomimo wszelkich politycznych wolt Charles-Maurice de Talleyrand-Périgord pozostawał sobą: prawdziwym francuskim arystokratą.

– Drogi książę! Jaka to przyjemność znów pana widzieć! – zawołał gospodarz, wstając z fotela, gdy lokaj wprowadził Adama Czartoryskiego do gabinetu na piętrze.

Ogień w marmurowym kominku przełamywał chłodny odcień ścian obitych gołębim jedwabiem, a garnitur złoconych mebli w stylu Ludwika XVI zdawał się sugerować, że od czterdziestu lat nic się nie zmieniło w Paryżu.

Talleyrand postarzał się, głębokie bruzdy żłobiły jego twarz. Ale w oczach wciąż błyszczały inteligencja i przebiegłość – nic dziwnego, że każda kolejna władza potrzebowała jego usług, choć każdą kolejną zdradzał, gdy tylko wyczuwał jej zmierzch.

Ścisnęli sobie dłonie, spojrzeli w swoje twarze, badając ślady upływu czasu i życiowych doświadczeń.

– W jakże odmiennych okolicznościach widzimy się dziś, mój książę... – powiedział Talleyrand. – Historia, jak kapryśna kobieta, nie przestaje nas zaskakiwać, czyż nie? Niechże pan spocznie. Wina? Sprowadzam francuskie wina z mojej ojczyzny. Anglicy nie mają o tym pojęcia!

– Jeśli można, wolałbym herbaty.

– Już tak pan zdążył zangliczeć? – roześmiał się ambasador. – Jak pan sobie życzy.

Talleyrand ujął srebrny dzwonek, zadzwonił i wydał lokajowi polecenie.

– Więc cóż pana do mnie sprowadza, książę, w tych nowych okolicznościach? – zapytał, gdy siedzieli już obaj w lekkich fotelach, a na marmurowym stoliku stał serwis herbaciany i leżało kilka kruchych ciasteczek.

Czartoryski odezwał się po krótkim namyśle:

– Panie ambasadorze, pamiętam dokładnie pańską życzliwość dla mojego kraju podczas pamiętnego kongresu w Wiedniu.

– Ależ książę, to inna epoka!

– Doskonale pamiętam, że w początkach kongresu sam pan nalegał na wskrzeszenie Polski i przywrócenie jej dawnej roli, tak jak Francji. I przyznać muszę, że zawsze myślę o panu z wdzięcznością za te słowa...

Talleyrand wykonał ręką ruch, jakby przepędzał natrętną muchę.

– Ach, to już nie tyle zeszłoroczny śnieg, ile śniegi sprzed siedemnastu lat... Któż o nich dziś pamięta?

– Ja pamiętam. A ustalenia kongresu wciąż obowiązują. I choć wówczas nie doszło do wskrzeszenia Rzeczypospolitej, tak jak Francji, to jednak cała Europa zagwarantowała Królestwu Polskiemu swobodny rozwój polskiej narodowości.

Talleyrand roześmiał się.

– Lecz okazało się, że to Królestwo Polskie jest pełne buntowników lubiących występować przeciw legalnej władzy. Z pewnością pan rozumie, książę, że żaden monarcha tego nie lubi...

Znów nazwano go buntownikiem. Był nawet przywódcą buntowników, on, polski książę z królewską krwią w żyłach, ostoja konserwatyzmu! Zaiste, historia bawi się nim jak kot myszą. A on, ta biedna, szara mysz, próbuje wciąż od nowa przechytrzyć kota.

– Ależ panie ambasadorze, to nieszczęście, jakim było polskie powstanie, wzięło się jedynie z obojętności mocarstw zachodnich, które wbrew traktatom pozwalały Mikołajowi na niszczenie polskich aspiracji – tłumaczył cierpliwie książę Czartoryski. – Nasze powstanie wybuchło tylko dla zagwarantowania pełnego respektowania postanowień traktatu wiedeńskiego.

Książę sięgnął po filiżankę herbaty.

Talleyrand milczał. Adam Czartoryski nie doczekał się jego komentarza ani nawet zdawkowego przytaknięcia. Oczy ambasadora nie wyrażały nic. Więc książę mówił dalej:

– Te niezaspokojone a słuszne dążenia patriotyczne narodu polskiego będą wiecznym źródłem naszej rewolucji. Z przykrością przyjęliśmy to, że Francja porzuciła początkową sympatię dla naszego powstania w zamian za uzyskanie w Petersburgu uznania efektów rewolucji lipcowej. A przecież pan doskonale wie, panie ambasadorze, że nasze powstanie powstrzymało możliwą interwencję Mikołaja w Paryżu! I pomogło Belgii w wywalczeniu niepodległości.

– Pan liczył na wdzięczność, książę? – zapytał drwiąco Talleyrand. – Wciąż wierzy pan w lojalność, po tylu latach w polityce?

To cynik – pomyślał książę. Zawsze był cynikiem, który porzucał każdą władzę, gdy tylko na horyzoncie pojawiała się kolejna. Wyprostował się w fotelu w stylu Ludwika XVI, którego jako pierwszego Talleyrand porzucił u zarania swojej błyskotliwej kariery.

– Wierzę w europejskie traktaty, panie ambasadorze – powiedział. – W dotrzymywanie umów. Pacta sunt servanda. W zwykłą uczciwość. Czy to zbyt wiele?

Talleyrand wstał, założył ręce z tyłu. Podszedł do okna i patrzył na swój ogród. Podziwiał kwitnące kamelie? Jego całkiem siwe, długie włosy spływały na plecy w trefionych pierścieniach. Stał w milczeniu tak długo, że książę zaczął się zastanawiać, czy ten starszy od niego mężczyzna nie zapomniał o jego obecności.

Ale nie. Wreszcie starzec odwrócił się, podszedł do księcia wolnym krokiem, stanął przed jego fotelem i powiedział z łagodnym uśmiechem, niemalże słodko:

– Mój drogi, znamy się od dawna. Z równą nostalgią wspominamy śnieg, muzykę i kobiety tamtej wiedeńskiej zimy sprzed lat. A zwłaszcza ekscytację architektów świata pochylonych nad mapami Europy. Wciąż czuje się pan jednym z nas, książę... Ale czas wszystko odmienia. – Ambasador popatrzył gościowi prosto w oczy, z bliska. – Dziś nie reprezentuje pan już żadnej realnej siły.

Zabrzmiało to jak: „Dziś jest pan już dla nas nikim”. I to właśnie czytał książę w starych, przebiegłych oczach Talleyranda.

– Niewielu polityków podziela pańską wiarę w lojalność i uczciwość. Lubię pana, książę. Ale rozmawiamy prywatnie, przez wzgląd na dawne czasy. Cóż miałbym panu powiedzieć jako ambasador Francji, gdy jest pan dziś, proszę wybaczyć szczerość, zwykłym banitą?... I to z wydanym wyrokiem śmierci. Przez ścięcie toporem, czy tak? Trzeba docenić gest Mikołaja. Mógłby chcieć pana powiesić.

Książę Adam poczuł smak goryczy w ustach. Czy ten starzec kpi sobie z niego, czy chce go upokorzyć? Może do tego tylko jest już zdolny...

Książę wstał.

– Dziękuję za herbatę, panie ambasadorze. Była wyśmienita.

– Niechże się pan nie unosi, żartowałem – powiedział Talleyrand pojednawczym tonem. – We Francji widzieliśmy doprawdy wielu skazańców. Takie czasy. Niech pan siądzie. Nie chciałem pana dotknąć.

Książę usiadł.

– Oczywiście, jesteśmy Polakom wdzięczni za związanie wojsk Mikołaja. Doceniamy ten zryw wolności i tak dalej. Ale musi też pan zrozumieć, że rząd Ludwika Filipa niechętnie odnosi się do polskich emigrantów. Taka zrewoltowana masa może łatwo zasilać spiski i organizacje republikańskie we Francji.

Książę Adam odetchnął.

– My z kolei doceniamy i wdzięczni jesteśmy rządowi francuskiemu za przyjęcie naszych powstańców. Pod rządami cara Mikołaja czekałby ich straszny los. Ale wielu z nich to doskonale wyszkoleni żołnierze. Mogą być użyteczni dla Francji. Mamy przecież piękne tradycje braterstwa broni...

– W Europie panuje pokój, książę. I wszyscy tego pokoju pragniemy, czyż nie?

Książę zastanawiał się, w co naprawdę wierzy ten człowiek, któremu jest po drodze z każdą kolejną władzą. I zanim rozważył, czy to dość dyplomatyczne, powiedział:

– A teraz niech pan mi wybaczy szczerość i pozwoli zadać sobie jedno pytanie: w co pan naprawdę wierzy, panie ambasadorze?

Talleyrand spojrzał swojemu rozmówcy prosto w oczy. Szybko i przenikliwie.