44,99 zł
Jedna z najważniejszych książek noblisty z przedmową Oksany Zabużko.
Rodzinna Europa to z jednej strony autobiografia intelektualna, z drugiej niezwykła podróż europejskiego umysłu. Miłosz dzieli się osobistymi przeżyciami, jednocześnie analizując historię Europy Wschodniej, pełną tragicznych wojen i sprzecznych dążeń. Ta wydana po raz pierwszy w 1959 roku książka to doskonała lektura na dzisiejsze czasy!
Do nowego wydania przedmowę napisała Oksana Zabużko, ukraińska intelektualistka, poetka i pisarka, autorka m.in. bestsellerowego tomu esejów Planeta Piołun oraz powieści Badania terenowe nad ukraińskim seksem.
Na okładce obraz malarki młodego pokolenia Magdaleny Laskowskiej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 427
Data ważności licencji: 4/24/2031
Projekt okładki Łukasz Piskorek
Na okładce Magdalena Laskowska, Figlarka VI – Gra pozorów (Powsin), 2023
Redaktorka inicjująca serię Dorota Gruszka
Redaktorka prowadząca Justyna Tomska
Opieka redakcyjna Anna Szulczyńska
Korekta Artur Czesak Katarzyna Onderka
Indeks Artur Czesak Kamil Kasperek
© Copyright 2025 by Czeslaw Milosz Estate. All rights reserved © Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025
ISBN 978-83-8367-426-1
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Plik przygotował Woblink
woblink.com
„Każda uczciwie, do końca doprowadzona myśl o życiu może zadać ból”. Wasyl Stus (ze wspomnień L. Borodina)
Spośród licznych autoportretów, które Miłosz rozsypał po swoich tekstach, z biegiem lat coraz bliższe i bardziej zrozumiałe staje się dla mnie to miejsce z Abecadła, w którym mowa jest o tym, że „widzimy siebie inaczej, niż ludzie nas widzą”. Miłosz-dla-innych to „szczęściarz, spryciarz, wygodny, sprzedajny, arogancki, natrętny” itd.: w efekcie, nadziwić się nie może podmiot opisu, powstaje „wizerunek człowieka silnego i przebiegłego, podczas gdy ja znam swoją słabość i raczej jestem skłonny uważać siebie za wiązkę odruchów, czyli za pijane dziecko we mgle”.
Jest to powiedziane przepięknie, uniwersalnie – bo czy nie każdy z nas idzie przez życie jak „pijane dziecko we mgle”, z różnym tylko skutkiem maskując się przed innymi? (I każdy, kto osiąga w swojej pracy jakiegoś rodzaju sukces – z takimi czy innymi publicznymi dywidendami – w pewnym momencie zaczyna się dziwić, jak niewiarygodnej wirtualnej postaci o naszym imieniu mogą przypisywać ten sukces inni!) Miłosz miał wyjątkową, nawet jak na poetę, odwagę, by do późnej starości utrzymywać w sobie to dziecko – bez maski. Jednym z najsilniejszych moich wrażeń z osobistego z nim spotkania w kwietniu 1992 roku1 było właśnie oczarowanie jego naturalną, absolutnie niewymuszoną chłopięcością, której w żaden sposób nie umiałam wówczas połączyć ani z jego dawniejszą karierą dyplomatyczną i akademicką, ani, tym bardziej, z literackim statusem „olimpijczyka” i „proroka” („Gdzie jest ten wieszcz? Wiesz-czu!” – nawoływał go Michnik z korytarza, a „wieszcz” ochoczo i radośnie włączał się w tę grę, jakby to była grupa nastolatków, podczas gdy my z Ireną Grudzińską-Gross, też niczym podlotki, zaśmiewałyśmy się z ich wygłupów: ta wolność „bycia jak dzieci” okazała się ogromnie zaraźliwa i tamte codzienne „rutgerskie wieczorki” zapamiętałam, początkowo przecież sparaliżowana bliską obecnością żywego „wieszcza”, dzięki atmosferze oszałamiającej, szampańskiej lekkości, jakiegoś takiego całkowicie młodzieńczego pod względem temperamentu „świętowania życia” – potem, w Rodzinnej Europie, odnalazłam ją w opisie podróży niezamożnych wileńskich studentów „na Zachód” i pomyślałam, że tak precyzyjnie odtworzyć z pamięci wrażenia dwudziestolatka można tylko wtedy, gdy tamten dwudziestolatek ciągle, niezmiennie, żyje w tobie, niezagłuszony). Czytając z rękopisu wiersze, które później weszły do Na brzegu rzeki – Capri, Wandę, Do Allena Ginsberga, Suknię w groszki, Tłumacząc Annę Świrszczyńską… – w co pikantniejszych miejscach chichotał sam do siebie, a kiedy skończył czytać, z dziecięcą ufnością pytał nas: „No? Co sądzicie?” – a ja, niemal trzykrotnie od niego młodsza, z niedowierzaniem czułam, o ile solidniejszy i sztywniejszy jest mój własny „pancerz społeczny”, przez lata starannie hodowany: byle niczym nie zdradzić przed postronnymi własnej wrażliwości; czy to dlatego, że jestem kobietą, a więc podlegam większej kontroli społecznej (więcej mam nakazów i zakazów dotyczących każdego ruchu, aż do „nie śmiej się tak głośno” włącznie), czy może dlatego, że ten niezwykły starzec-chłopak dorastał, w przeciwieństwie do mnie, w stosunkowo wolnym kraju?
Dziś, ponownie przeglądając Rodzinną Europę i w myślach rozmawiając z autorem, co nie udało mi się (zresztą nawet bym nie umiała!) trzydzieści lat temu, jestem przekonana, że prawidłowo, intuicyjnie, odgadłam metodę Miłosza. Chociaż on sam najlepiej opisał ją w Capri: „Jestem dzieckiem, które przystępuje do pierwszej komunii w Wilnie […] Jestem stary człowiek, który tamten ranek czerwcowy pamięta” – to przecież piszą obaj naraz,pierwszy i drugi: Ten, Który Doświadcza (właśnie to „pijane dziecko we mgle”!), i Ten, Który Poddaje Refleksji, niezależnie od tego, ile lat ich dzieli. O ile jednak w poezji autoprezentacja tego pierwszego jest, można powiedzieć, koniecznością gatunku – bez niej nie nastąpi cud przemienienia wody słów w wino – to w prozie, zwłaszcza dokumentalnej, zwłaszcza (mimo wykrętów autora, że przecież on „nie jest filozofem”) na wskroś filozoficznej (gdzie z każdego niemal akapitu mógłby, niczym kwiat z pąka, rozwinąć się odrębny esej filozoficzny), i to jeszcze politycznie zaangażowanej (od Rodzinnej Europy już prosta droga prowadzi do Zachodu porwanego Kundery i dokonanego w 2004 roku rozszerzenia Unii Europejskiej na wschód!2) – zasadniczo tak „się nie pisze”, to „gra wbrew regułom”, jak obraz 3D w epoce przedkomputerowej. Nie wiem, na ile świadomie – ale w tej książce (do dziś opisywanej w przekładach jako „biografia intelektualna”) Miłosz złamał wszystkie podstawowe zasady gatunków autobiograficznych: wykroczył poza kanon.
I w efekcie napisał wielką książkę.
***
Wiem, że jest wielka, bo czytam ją z tak samo podwójną optyką: równocześnie o tamtym wileńskim chłopaku w przededniu i podczas drugiej wojny światowej, i o sobie samej – w przededniu (czy może już w trakcie?) trzeciej wojny. Żadne wspomnienia wojenne (a przez ostatnie 10–12 lat, poszukując podpowiedzi dla zrozumienia wszczynanej przez Rosję wojny, naczytałam się ich niemało!) nie dały mi takiego efektu współodczuwania. I rzecz nie w powtarzalności historycznych wątków czy graczy: wbrew staremu heglowskiemu memowi, historia tak naprawdę się nie powtarza – powtarza się to, co niestałosięhistorią, co „ugrzęzło” w czasie, porzucone w stanie niedokończonym przez poprzednie pokolenia. Odważę się stwierdzić, że historia w ogóle nie jest tu najważniejsza: „nie o tym” mówi ta książka.
Mimo że autorowi zależało w niej także i na rozliczeniu z porzuconą po tamtej stronie żelaznej kurtyny „rodzinną Europą” jako własną przeszłością, przeprowadzeniu „dantowskiego” podsumowania połowy życia, pożegnaniu zmarłych, słowem – pozamykaniu spraw niedokończonych. A jednak Miłosz, nawet we wspomnieniach z dzieciństwa, opiera się inercji archeograficznej nostalgii, typowej dla memuarystów jego pokolenia: stawia sobie cel zupełnie inny niż, dajmy na to, Vladimir Nabokov, który w tym samym mniej więcej czasie pisze Pamięci, przemów, przepędzając swoje „pijane dziecko”, jak musztrowanego żołnierza, z języka do języka, byle tylko „opisać przeszłość z maksymalną precyzją”. W opisywaniu Miłosz wcale nie jest gorszy od Nabokova, tyle że przywracanie świata, który „przeminął z wiatrem”, nie jest dla niego samo w sobie interesujące (bo nie szuka w swojej przeszłości osobistego „złotego wieku”, ani rosyjskiego, ani litewskiego, ani polskiego), więc zadowala się wyborem najwrażliwszych, „akupunkturowych” punktów epoki, przez które los prowadzi Tego, Który Doświadcza – i okazuje się, o dziwo, że to wystarcza do skonstruowania kroniki pierwszej połowy stulecia (która jest zarazem pierwszą połową życia autora) z ową „maksymalną precyzją” – choć nie nabokowską, lecz eliotowską.
To właśnie do T.S. Eliota, do nieostrego, puncowanego scenopisu Ziemi jałowej z jej próbą zawarcia apokalipsy w „garści prochu”, jest Miłosz w tej prozie najbliższy typologicznie – można powiedzieć, że to precyzja epoki fizyki kwantowej, „myślenie kwantowe”. Wystarcza mu, jak w poezji, jeden zakrwawiony żołnierz Sierioża, który mignie w kadrze dziecięcego snu, by opisać (i to wyczerpująco!) przewrót bolszewicki w Rosji (proklamowanie wolności – popijawa – mordobicie: jeden akapit zamyka w sobie całą tamtejszą „wojnę domową”); wystarcza jedna, po iwaszkiewiczowsku uczciwie i tradycyjnie, ze wszystkimi należnymi cliffhangerami* (które zapierają dech nawet mimo tego, że z góry znamy happy end) opowiedziana historia o przekraczaniu latem 1940 roku granicy radziecko-niemieckiej w towarzystwie grubego aptekarza z walizką, żeby czytelnik poczuł, czym jest okupacja: pozbawieniem codziennego życia elementu bezpieczeństwa (i tak się to właśnie przejawi osiemdziesiąt dwa lata później w okupowanym przez Rosjan Berdiańsku, gdzie na stacji benzynowej młoda kasjerka omyłkowo odezwie się do okupanta po ukraińsku – a ten na najbliższym posterunku drogowym wyda ją, skazując na tortury: analogicznie, również tamten pierwszy Niemiec, spotkany w 1940 roku, który uderzył Miłosza w twarz za nieświadomy odruch nieposłuszeństwa, mógł donieść na niego w komendanturze, i wtedy tego wszystkiego nie moglibyśmy przeczytać) – jednak w tkaninie „nieklasycznego” tekstu wszystkie takie artystyczne „kwanty” są niczym więcej jak tylko chwytami pomocniczymi, prężeniem muskułów, rzemieślniczą zręcznością dojrzałego mistrza: umiem tak i umiem siak, zmieniam techniki i używam różnych narzędzi – ale wy chyba (i tu znienacka, jak podczas tamtych wieczorów w pokoju hotelowym, znad rękopisu rozbłyskuje uważne, wprost na czytelnika skierowane spojrzenie) – wy za mną nadążacie, prawda?
Nie wszyscy nadążają. Goodreads pełne jest opinii czytelników, którzy nie zdołali skupić się na nitce fabuły z powodu nieustannych (jak im się zdaje) „odstępstw”: zademonstrowana przez autora umiejętność opowiadania historii budzi w nich nie zachwyt, lecz rozdrażnienie – nie rozumieją, dlaczego Miłosz (skoro umie!) nie trzyma się tradycyjnej metody przez wszystkie trzysta pięćdziesiąt stron, i po cichu podejrzewają, że w jakiś sposób ich oszukuje. O ironio, jest w tym trochę racji, bo przecież całe to „prężenie muskułów” ma właśnie na celu utrzymanie uwagi czytelnika i zapakowanie mu, jak małemu dziecku łyżki owsianki do buzi otwartej na „leci samolocik, leci ptaszek” – pożywki dla refleksji, która inaczej by „nie przeszła”. Miłosz dobrze zna swojego zachodniego odbiorcę i doskonale widzi całą głębię jego ignorancji w sprawach tak zwanego Wschodu – i to właśnie składa się na główny (dokładniej, jeden z dwóchgłównych, o drugim – jednostka i wojna – więcej powiem za chwilę) wątek jego książki – „wewnętrzny”, metahistoryczny, nierównoważny żadnemu wykładowi zewnętrznych wydarzeń: oto dwieEuropy, marksowsko-heglowskie „historyczna” i „niehistoryczna” – Zachodnia, z centrum w Paryżu, i Wschodnia, bez centrum i bez formy3, jak w bajce Kopciuszek przy bogatej córce (tylko w naszej bajce rozdzieliła je dodatkowo wroga interwencja i Kopciuszek już drugie z rzędu stulecie – całą epokę nowoczesną! – wyciąga ręce do lepiej sytuowanej siostry, błagając, by uznała ją za „swoją”, a tamta odpowiada kopniakami w rodzaju tabliczki, którą wileńscy „włóczędzy” ujrzeli na moście przez Ren: „Cyganom, Polakom, Rumunom i Bułgarom wstęp wzbroniony”).
To kolejny z dramatów kluczowych dla losów nowoczesnej Europy, do dziś wstydliwie niedopowiedziany do końca („nieprzepracowany”, mógłby powiedzieć psychoterapeuta) – podział na tych, którzy w porę wskoczyli do wagonu absolutyzmu i zdążyli załatwić sobie bogate w złoto i cukier zamorskie kolonie, oraz na tych, którzy jeszcze przed reformacją utracili podmiotowość polityczną i stali się własnością silniejszych sąsiadów, by dopiero w XIX wieku „odradzać się” (ulubiony termin wszystkich naszych „wschodnich” historiografii!) dla niepodległego życia (bardziej adekwatny byłby tu termin „białe kolonie”, ale do dziś wstydzimy się go używać). Od XIX do połowy XX wieku historia Europy, jeszcze przekonanej o jedynym, powszechnie obowiązującym standardzie postępu, była w dużej mierze definiowana właśnie przez wysiłki jej „zapóźnionej” części, pragnącej dogonić tę „wiodącą” – imperialną, i to nie tylko pod względem politycznym (które z większych środkowoeuropejskich miast, od Bukaresztu i Czerniowiec po Lipsk i Rygę, nie ogłaszało się „małym Paryżem”, gdy tylko zdążyło wybrukować kilka promenad w centrum i otworzyć parę kawiarni na parterach kamienic?) – można więc nawet uznać za paradoks, że Rodzinna Europa stała się chyba pierwszą w europejskiej literaturze pracą, w której ten wewnątrzeuropejski konflikt tożsamości (po drugiej wojnie i podziale Europy na dwa wrogie bloki nasilony jeszcze tragiczniej!) wykorzystany został jako temat.
Jest to nie tyle „autobiografia intelektualna”, ile „list miłosny do Zachodu” – od tego „Cygana”, który jednak przekroczył umowny „most”, nie tylko biograficznie, ale też kulturowo, i przyniósł ze sobą wieści o świecie „po tamtej stronie”: o sobie – prowincjuszu, i o sobie – Polaku, o sobie – katoliku, i o sobie – marksiście; wszystkie te sensy „po tamtej stronie” różnią się nieco od sensów paryskich i tę różnicę autor nieustannie, jak w matematyce, „trzyma w pamięci”, rozmyśla o swoim „pijanym dziecku” w ciągłej obecności „trzeciej osoby” – zachodnioeuropejskiego wyobrażonego współrozmówcy – i dlatego już sama ta różnica staje się zwierciadłem, w którym odbijają się obydwie Europy, i ten „zwierciadlany obraz” jest, daję słowo, nie mniej intrygujący niż „bezpośrednie” reportaże o „spotkaniach z Zachodem”4 w młodości w latach trzydziestych. (Skądinąd one również zawierają w sobie nieuniknione „rozdwojenie” – wątpliwe bowiem, by któryś z Francuzów, poszedłszy w Paryżu w 1935 roku na Kongres Pisarzy, by posłuchać André Gide’a, André Malraux, Aldousa Huxleya, Bertolta Brechta i innych gwiazd europejskiej sceny literackiej, poczuł tę „odrazę”, do której przyznaje się Miłosz: do takiej reakcji nie wystarczy nasłuchać się apokaliptycznych proroctw Oskara Miłosza czy innego spośród licznych skądinąd w tamtych latach głosicieli „końca Europy” – trzeba również samemu czuć się jak outsider, „Cygan”, który wśród całej tej na poły obłudnej gali pychy i krasomówstwa nie ma z kim się identyfikować – i czy to nie dlatego właśnie w 1992 roku, podczas innego, podobnego zgromadzenia pisarzy, Miłosz posłał Zagajewskiego, by zaprosił mnie do ich grupy, że rozpoznał we mnie tę samą „cygańskość”, nieco tylko przesuniętą w czasie i przestrzeni?)
Jasne, że taka „obecność osoby trzeciej” w nieunikniony sposób wpływa na styl prozy, sprawia, że staje się ona hiperskondensowana, dosłownie upchana znaczeniami (w każdym akapicie mieści się esej!) – to też jest „nasze, cygańskie” i w moich własnych próbach „porozumienia się z Zachodem” nieustannie napotykam te same wyzwania, które dwa pokolenia temu musiał pokonywać Miłosz: jak pokazać nieznane za pomocą nieznanego? Jak dać obcokrajowcowi wyobrażenie o kraju czy mieście, jeśli nie ma on do dyspozycji żadnych „cytatów kulturowych” ich dotyczących? „Paryżanin nie musi ciągle na nowo wyprowadzać swego miasta z nicości. Jeżeli je opisuje, ma do rozporządzenia obfitość aluzji, jest ono humanistycznie utrwalone w dziełach słowa, pędzla i dłuta [...] Ja natomiast [...] jestem skazany na skrót, jak zawsze, kiedy trzeba zawrzeć w kilku zdaniach wszystko, począwszy od geografii i architektury, a kończąc na barwie powietrza” – nikt, panie Czesławie, nikt nie zrozumie Pana lepiej niż ukraińscy autorzy mojego pokolenia, dla których „dokrzyczenie się do Zachodu” stało się dodatkowym etatem, bo od tego zależy, czy Zachód pozwoli nam przeżyć, czy jednak nie – i nikomu, oprócz Pana, który jakimś cudem podołał wyzwaniu „przeładowanych zdań”, nie mogłabym się pożalić, jak bardzo dokuczyła mi już ta konieczność ciągłego dodawania „autokomentarzy”: upychania mimochodem, w kieszeniach zdań wtrąconych i podrzędnych, jak kolanem w walizce, komentarzy krajoznawczych tam, gdzie mój francuski czy brytyjski kolega z łatwością obszedłby się rzuceniem kilku nazwisk, żeby wywołać u czytelnika potrzebny ciąg skojarzeń…
A skoro już mówimy o intelektualnym aspekcie tej świadomości własnego istnienia w cieniu Zachodu, to ciekawie byłoby, jak sądzę, sprawdzić, w jakim stopniu swój – w postrzeganiu Zachodu – konsekwentny antykolonializm Miłosz zawdzięcza Marksowi (albo, jeśli wola, apostołowi polskiego marksizmu Tadeuszowi Krońskiemu – Tygrysowi), a w jakim – temu właśnie, rozjątrzonemu nieustannym porównywaniem, uświadomieniu własnej „cygańskości”, czyli prościej mówiąc, ubóstwa w sąsiedztwie zaciekłych byłych imperiów, które swoje nagrabione bogactwo traktują już jak naturalny stan rzeczy. „Czy był to świat w ogóle, do którego nie dorośliśmy, czy też mieliśmy prawo przeciwstawić mu swoją obcość?” – to pytanie, krążące w głowie młodego Polaka, który w 1931 roku wędruje w Paryżu przez Wystawę Kolonialną, pochodzi przecież nie z Marksa (ów dokładnie znał odpowiedź: „nie dorośli”!) i w ogóle nie z książek – tylko z obrazu rodaków, z którymi chłopak, chcąc nie chcąc, dzieli wspólnotowe „my” i zapachy noclegowni: polskich bezrobotnych na paryskim dnie (w ekstremalnej – amerykańskiej – wersji „Zachodu” odpowiednikiem będzie tu niewyszukane, ale przepełnione radością życia, „na miarę imigrantów w robotniczych osadach XIX wieku”, burleskowe show w Ohio i – notabene – renesans harlemski: „tylko Murzyni [...]byli żywi, tragiczni i spontaniczni”. Miłosz zawsze staje po stronie uciśnionych, z czystej miłości do życia, tu liczy się nie etos i nie logos, tylko czysty eros, i być może dlatego całkowicie ominęła go pokusa „dorastania” do blasku starych imperiów na drodze bezpośredniego naśladownictwa – hodowania własnej już, polskiej „imperialności” przez zamykanie prawosławnych cerkwi i wyrzucanie z programu radiowego białoruskich chórów, żeby nie przypominały słuchaczom, że w Polsce istnieją także Białorusini…). Innymi słowy, jest to pytanie skierowane do własnej polskości, które przeradza się w pytanie do tamtej „prawdziwej” Europy, a potem, rzecz jasna, kolejne pytanie – która z nich dwóch jest w istocie prawdziwa – nawet jeśli niewypowiedziane na głos, pobrzmiewa w tle świadomości: wstyd „dorosłego” już bohatera, Miłosza dyplomaty, za serwilistyczne zachowanie francuskich elit w radzieckiej ambasadzie (podchwytywali „każde jego [rosyjskiego dyplomaty] słówko”), jego rozdwojenie między kulturowym z nimi pokrewieństwem z jednej strony a pogardliwą frazą Rosjanina, rzuconą mu jako wspólnikowi: „My ich nauczymy pracować!”, z drugiej – czy nie jest to wstyd za francuską zdradę Europy, za całkowicie „nieeuropejski”, bo czysto pogański, „barbarzyński” pokłon przed silniejszym?
Ta walka „Wschodu” i „Zachodu” w duszy bohatera-narratora migocze i rwie się niczym taśmy starej kroniki filmowej, przez całą książkę – dopiero w finale za prawdziwe uznane zostaną jednak obydwie Europy, bohater, już na emigracji, zdoła połączyć je w jedno… Brawo, potakuję mu w myślach – a w uszach pobrzmiewa mi głos Wołodymyra Zełenskiego, który oburza się szczerze: dlaczego Zachód przez dwa lata waha się, czy pozwolić Ukrainie na niszczenie zapasów uzbrojenia na terytorium Rosji, dlaczego obojętne jest im rujnowane tymczasem przez te rakiety i drony życie Ukraińców? – Dlatego, że „oni byli dotknięci […] zanikiem zmysłu tragicznego”, podpowiada mu z 1958 roku Miłosz, który jesienią 1944 obserwował ze schronu, jak nad jego płonącym miastem niemieckie lotnictwo bez przeszkód zestrzeliwuje polskie samoloty z bronią dla powstańców – oczywiście nie jest to dosłowna analogia, dzięki Bogu, Kijów 2024 to na szczęście nie Warszawa 1944, historia się nie „powtarza”, ona po prostu nieprzeminęła pod skórą zmienionych kostiumów i dekoracji, bo nie zmienili się jej aktorzy – my sami: „most” z roku 1931, tak samo jak mur z roku 1961, nieważne, że fizycznie wyburzone, nadal tkwią w naszych głowach, i to z obu stron5. I chociaż książka Miłosza nie obaliła tego muru, a zdiagnozowana przez niego trauma „dwóch Europ” odzywa się do dziś – to przecież jemu samemu, jednemu z pierwszych odważnych, udało się mimo wszystko ją pokonać, więc może i nam się kiedyś uda? Jeśli będziemy tak samo jak on uczciwi wobec siebie samych?
(Bo Miłosz jest uczciwy, rzecz jasna, to kolejny sekret wielkiej literatury: nie szuka sympatii czytelnika ani nie próbuje w tym zalanym krwią pejzażu historycznym przybierać jak najkorzystniejszych póz do selfie – w dzisiejszej Ukrainie jego niechęć wobec wstąpienia do AK nazwano by zapewne „uchylanctwem”, dekownictwem; a co do usprawiedliwienia, że miał w tamtym czasie „ważniejsze zadania”: poszukiwanie nowego języka poetyckiego, zdolnego oddać Zeitgeist* – gdyby powiedział to, tak prosto z mostu, ktoś z ukraińskich poetów, też od 2022 roku prowadzących analogiczne poszukiwania, podniósłby się taki skandal, że lepiej nie myśleć; Miłosz wypowiada to wiele lat powojnie, jego prawda jest tu, znów, ponadhistoryczna, wykraczająca poza dyskurs chwili bieżącej. Okupowany kraj, tym bardziej zagrożony ludobójstwem, psychologicznie adekwatnego języka dla wyrażenia katastroficznego doświadczenia potrzebuje przecież w równej mierze co chleba, broni i łączności, to takżestanowi część „podtrzymywania formy” i walki z chaosem i któż miałby się tym zajmować, jeśli nie specjalnie przygotowani ludzie zwani poetami – a jednak trzeba mieć szaleńczą odwagę, by ot tak pójść pod prąd, więcej nawet: trzeba czuć odpowiedzialność nie wobec sobie współczesnych, lecz wobec Słowa – a to już jest ten przypadek, gdzie literatura staje się religią…)
Zanim jednak przejdziemy do religii, jeszcze słów parę o Marksie. Miłosz podkreśla, że w marksizmie jest „coś”, czego żadne leninizmy nie wyczerpują, i tę myśl chętnie bym rozwinęła: jest, i to jak! – spośród wszystkich ideologii przekazanych XX wiekowi przez wiek XIX marksizm jako jedyny poważnie potraktował kwestię bogacenia się społeczeństw, w tym dzięki koloniom. Kiedy więc ruch antykolonialny zaczął budować własną refleksję intelektualną, innej niż marksistowska ideologii zwyczajnie nie miał pod ręką i do końca XX wieku, od Frantza Fanona do Gayatri Chakravorty Spivak, musiał trzymać się Kapitału z Anti-Dühringiem, nieco tylko amortyzując je freudowską analizą nerwic. Wszystko to działo się już po Rodzinnej Europie (Wyklęty lud ziemi Fanona ukazał się w 1961 roku [wyd. polskie 1985, przeł. Hanna Tygielska – przyp. tłum.]) – książkę Miłosza studia postkolonialne zignorowały, a szkoda: nie pretendując do miana filozofa, Miłosz mimochodem rozsypał w niej całe miriady idei, zrodzonych z tej samej „jego” metody „od doświadczenia do refleksji”, które z pewnością warte są włączenia do uniwersyteckich sylabusów (stwierdzenie, że nazizm to dziecko zachodniego kolonializmu, jego przeniesienie na Europę, z podstawieniem Żydów i Słowian w miejsce „Murzynów”, europejskich już „nietykalnych” – w latach pięćdziesiątych wcale nie zdawało się jeszcze tak oczywiste jak dziś; również do zrozumienia, że kolonie mogą być nie tylko zamorskie i „kolorowe”, ale też bardzo nieodległe i „białe”, jak choćby wchłonięte w XVIII wieku przez Rosję Polska, Hetmańszczyzna i Chanat Krymski, studia kolonialne mogłyby, dzięki Rodzinnej Europie,dojrzeć wcześniej niż w XXI wieku – i może wtedy nie przegapiłyby wszystkich kolonialnych wojen Rosji z ostatnich trzydziestu lat…). Piszę o tym, by jeszcze raz podkreślić: Miłosz naprawdę jest filozofem – tylko, rzecz jasna, nie w takim sensie, jaki wkładali w to pojęcie Kroński and co.: interesuje go nie historia idei, lecz historia wrażliwości– nawet stosunki polsko-rosyjskie opisuje on przede wszystkim jako „incompatibility of temper”*, natomiast idee, jak każdy poeta, uważa za pochodne uczuć. To właśnie jest ten poziom – zaiste, „o wiele głębiej niż gładka powłoka dziennikarskich artykułów” – na którym przeprowadza swoją diagnozę historiozoficzną, i dlatego dziś okazuje się ona przydatna tak samo jak siedemdziesiąt lat temu.
I odważę się sformułować przypuszczenie, że będzie przydatna podczas każdej spośród przyszłych wojen.
Bo kiedy spróbuje się wypreparować z „odwracających uwagę” artystycznych „kwantów” rozwój Miłoszowego wątku „jednostka i wojna” (tak silnie jednak splecionego z wątkiem „dwóch Europ”, że rozdzielenie ich, o czym czytelnik mógł się już przekonać, nie jest chyba możliwe), to okaże się, że najważniejszą i najbardziej okrutną zapewne prawdą, którą pozostawił nam Miłosz jako świadek i obserwator wielkich przełomów historycznych XX wieku6, jest właśnie ta: wojny nigdy nie znikną – zapomnijmy o Hararim, zapomnijmy o Fukuyamie – ponieważ nigdy nie znikną ludzie, którzy będą ich potrzebować.
I nie chodzi tu wyłącznie o beneficjentów finansowych, którzy ciągną z wojny wulgarne, bezpośrednie zyski (byłoby to zbyt proste), i nie tylko o niedostrzegalną w czasach pokoju rasę „ludzi wojny”, „kszatrijów” – bellatores*, którzy tylko w ekstremalnych, bojowych sytuacjach pomiędzy życiem a śmiercią rozkwitają i samorealizują się z pełną mocą (starożytni nie bez powodu wydzielali ich w odrębną warstwę, niezależnie od płci – ex equestri ordine*); na swojej drodze ku wojnie i przez wojnę bohater Rodzinnej Europy nie spotyka ani pierwszych, ani drugich (przynajmniej nie tak blisko, by w wyniku tego spotkania zastanowić się, jacy to są ludzie), z kolei rasy wojennych propagandzistów, niekiedy mylnie branych za „ludzi wojny” – polityków, dziennikarzy, wszelkich sług kultu wycyzelowanej nienawiści, zwłaszcza noszących maski patriotów – od młodości nie znosi, więc oni także nie mieszczą się w jego „polu widzenia”. Pokazuje nam natomiast coś ważniejszego: narastanie w jego otoczeniu (i w nim samym!) psychologicznej dominanty oczekiwaniana katastrofę – jako na wyjścieze ślepego zaułka teraźniejszości (nawet jeśli tylko w trybie „a niech to się już wszystko jak najszybciej zawali!”). Właśnie dlatego z nadzieją słucha w Paryżu 1935 roku przepowiedni swojego krewniaka o bliskim końcu cywilizacji (ech, ileż takiej „świeckiej eschatologii” roznieca w umysłach, zanim stanie się rzeczywistością, każda katastrofa społeczna – niczym burza, która pędzi przed sobą kurzawę bliźniaczo podobnych tekstów!) – wojna obiecuje młodemu człowiekowi kres wszystkich jego osobistych problemów naraz, zgodnie z infantylną logiką „nie nauczyłem się lekcji, to niech szkoła się spali”; identyczną nadzieję na „cudowną chirurgię” (Borys Pasternak) – na szczęśliwe jutro „po dobrej wojnie”, jak zostało to ujęte w pewnym radzieckim filmie z lat trzydziestych – żywią w tamtym okresie i wszyscy polscy, i, jeśli dobrze spojrzeć, wszyscy europejscy marksiści: wszyscy oni z góryzgodzili się na katastrofę jako ratunek i można przypuścić, że im silniejsza jest infantylizacja społeczeństwa (a gdzie i kiedy była ona silniejsza niż w naszej cywilizacji konsumpcyjnej?), tym szybciej i nieodwracalniej toczy się ono w stronę wojny.
Jest to ważne spostrzeżenie – a o ile dobrze pamiętam, żadna z wielkich narracji wojennych pozostawionych nam przez wiek XX nie okazała się dostatecznie uczciwa, by je odnotować. W sumie to zrozumiałe: wielkie narracje są pisane przez zwycięzców, jeśli zaś trzymać się wersji Miłosza, to trzeba będzie przyznać, że wojna sama w sobie, niezależnie od tego, kto ją wygrał, a kto przegrał, sama w sobieoznaczaporażkę, i wcale nie tylko w sensie etycznym: wszczyna się ją („podpala szkołę”) wtedy, gdy „egzaminy” w „szkole” zostały już zawalone. Logiczne więc, że wojenna agresja staje się ostatnim schronieniem dla failed state* – gdyby to zrozumieć, to nie trzeba by przez trzy lata zachodzić w głowę, „dlaczego Putin napadł na Ukrainę” i dlaczego Rosjanie popierają tę wojnę: dlatego, że dla dziesiątków milionów Rosjan jest to jedyna szansa rozwiązania wszystkich ich problemów równocześnie, a śmierć także jest rozwiązaniem, nie gorszym od innych („Może cię przecież nie zabiją – rosyjska matka w przechwyconych nagraniach przekonuje syna, który nie chce iść na wojnę – a kredyty pospłacasz i dziecko będzie z ciebie dumne” – słowem, korzyść zarówno ekonomiczna, jak i egzystencjalna…). Gołym okiem widać, że Miłoszowe „podpowiedzi” dobrze pasują do każdego przypadku, jak klucz do zamka – i to przy tym, że pochodzą nie z makro-, tylko z mikrohistorii: dlaczegoijakcałe kraje wpadają „we władzę Tanatosa” i pędzą jak oszalałe wprost ku śmierci, to zasadniczo „nie jego” temat, od wszelkich form zbiorowejwrażliwości, nawet religijnej, stara się on trzymać z daleka (pozwala sobie co najwyżej na wspomnienie, jak w dzieciństwie zamierzał, pod wpływem takiej masowej „zarazy”, iść „bić Żydów” z procy i jak raz na zawsze zawstydził go wówczas jednym spojrzeniem nauczyciel gimnazjalny). Zarówno w mroku pierwszej, jak i drugiej wojny światowej, tak samo jak w gęstniejących toksycznych oparach przed- i powojennych totalitaryzmów interesuje go przede wszystkim indywidualne, a nie zbiorowe „dziecko we mgle”: pyłek w żywiołach historii; a jednak za każdym razem wychodzi na to, że „domyślana do końca” Miłosza próba refleksji nad każdym takim pyłkiem („o sobie” mówi najwięcej po prostu dlatego, że samego siebie zna najlepiej!) precyzyjnie trafia w sam nerw epoki – i dwa pokolenia później odzywa się tak dotkliwym bólem, że nie raz i nie dwa musiałam odkładać książkę, żeby się uspokoić (i kolejny raz pożałować, jak Holden Caulfield u Salingera, że do autora nie da się już zadzwonić – i że nie ma szans ani na trafną replikę, ani na kolejną „podpowiedź”).
Niewykluczone, że ta książka jest dzisiaj tak angażująca emocjonalnie również dlatego, że nieustannie podkreślając władzę absolutną przypadku, zwłaszcza w warunkach wojny (dlaczego bomba spada nie na twój dom, tylko na sąsiedni, czemu zakładnikiem zostałeś nie ty, tylko twój kolega, który poszedł inną ulicą – to wszystko są pytania bez odpowiedzi, wojna jawi się jednostce jako ślepy los i od czasów Iliady niewiele się tu zmieniło), w rzeczywistości Miłosz ciągle, niepostrzeżenie pisze o dokonywanym przez jednostkę, każdego dnia i w każdej minucie, wyborze. Ten wybór może być krańcowo przez wojnę zminimalizowany – na przykład wtedy, gdy czekasz za drutem kolczastym na rozstrzygnięcie swoich losów albo siedzisz skulony w piwnicy pod ostrzałem – ale samo miejsce, w którym się znajdujesz, jest już rezultatem całego rozgałęzionego „drzewa” wyborów dokonanych wcześniej, to one, jeden za drugim, doprowadziły cię do punktu „tu i teraz”; a co najważniejsze, nawet nie mając możliwości działania, wciąż pozostajesz wolny w swoich wyborach: czego słuchać, na co reagować, co brać pod uwagę, a od czego się odwracać – jak tamci warszawiacy, którzy „nie zapamiętali” (czytaj: wyparli z pamięci, to także jest wybór!) karuzeli przy murze getta i po kilkudziesięciu latach toczyli zaciekłe spory, czy ona tam była, czy nie (a jeśli była, to czy działała tamtego dnia, gdy płonęło getto, czy nie, a jeśli działała, to czy dużo ludzi na niej jeździło, czy mało, a jeśli nawet dużo, to Polacy czy Niemcy itd.). Miłosz, przejeżdżając obok, zobaczył i zapamiętał: gdyby nie on, ta karuzela najpewniej wypadłaby z pamięci ludzkości. Tymczasem jest ona ważna, jak sądzę, wcale nie jako „polski wstyd” (wyjście z próby wojny całkowicie bez „wstydu” nie udało się jeszcze żadnej wspólnocie świata!), ale jako uniwersalna metafora la condition humaine*: wszyscy siedzimy na tej karuzeli, podczas gdy obok nas, za murem (w telewizji, w internecie, dodać wariant…) huczy pożoga, łomoczą wystrzały i krzyczą ranni. Każdy z nas ma w magazynach świadomości co najmniej jeden epizod wyparcia, kiedy „odwróciliśmy się”, by „nie patrzeć na getto” – i są całe karty, ba, całe rozdziały światowej historii, kiedy „odwracali się”, by iść na swoją „karuzelę”, całymi krajami i kontynentami, ci, od których zależało jej zatrzymanie. Rodzinna Europa mówi także o tym wyborze: odziedziczona przez nas pamięć zawsze jest „czyjaś” – wybiórcza i tak samo „kwantowa” jak tekst poetycki: zanim przyjrzymy się, co mieści się „w garstce popiołu”, warto wiedzieć, kto zebrał dla nas ten popiół do garści.
* * *
W dniach rutgerskiej konferencji niewiele miałam okazji do rozmów z Miłoszem – przeważnie były to small talks*, zresztą nie dla „dialogów sokratejskich” organizowane są takie spotkania. A jednak zapisała mi się w pamięci jedna z naszych sporadycznych rozmów w cztery oczy. Miłosz, który naonczas spędził już w Ameryce więcej lat, niż ja przeżyłam na świecie, spytał o moje wrażenia (czwarty miesiąc wykładałam w „interiorze”, na prawdziwym uniwersytecie „rednecków” w Pensylwanii, w okręgu, który w 2024 roku – sprawdziłam – niemal jednogłośnie wybrał Trumpa), a ja zaczęłam zawile zwierzać się, że w Ameryce, w porównaniu z Europą, brakuje mi tajemnicy – własnego mitu brakuje jak drugiego dna, bez którego wszystko zdaje się płaskie…
– Ależ skąd – zaprzeczył pan Czesław. – To religijny kraj i zakładany był jako religijny. Czyli tajemnica być musi.
To było zupełnie dla mnie nieoczekiwane postawienie problemu. Nigdy nie otrzymałam żadnego instytucjonalnego wychowania religijnego i w moim słowniku „tajemnica”, bez której nie może istnieć poezja, oznaczała kilka tysięcy lat liczącą głębię nieskrępowanej pogańskości, której ostatki do dziś żywe są w całej Europie Środkowo-Wschodniej: w Ameryce brakowało mi miejscowego genius loci*, „amerykańskich bajek ludowych”, ciemnoskórych znachorek i szkolnych przedstawień o martwych Indianach, którzy w blasku księżyca tańczą na kampusie taniec wojenny – słowem, czegoś takiego, czego, jak mi się zdaje, przez całe życie szukał David Lynch. Idea, że „tajemnica” może nie być związana wprost z przeżywaniem chrześcijańskich sakramentów (tyle jeszcze byłam w stanie jakoś zrozumieć), ale rozciągać się w tej postaci na cały kraj i do czegoś go zobowiązywać, zupełnie się w mojej wyobraźni nie mieściła (uczciwie mówiąc, do dziś kiepsko się mieści). Pamiętam swoje ówczesne uczucie zadziwienia człowieka niewtajemniczonego wobec tego nagłego przejawu wiary „pobożnego chłopczyka” z Capri – jak u niego samego wobec marksizmu: ten mężczyzna wie „coś”, co dla mnie pozostaje niedostępne, czego nie da się ująć w słowa (upakować w żadnym kościelnym kazaniu); a co, jeśli ma rację?
Może, myślę teraz, to także była z jego strony „podpowiedź” na przyszłość – tę, która wciąż jest przed nami? Może ciężkie czasy, które niczym kurtyna nad odegranym aktem światowego dramatu opuszczają się nad Ameryką i całą naszą cywilizacją, zgodnie z proroctwami Oskara Miłosza – to wciąż „jeszcze nie koniec” i młodszy z Miłoszów, na którym wiek XX odegrał siebie w całości, jak na organach, od pierwszej do ostatniej nuty, lepiej wyczuwał i rozumiał partyturę historii – i niedaremnie wierzył w zapas sił, który „tajemnica” daje na równi ludziom i krajom – jak przez całe długie życie dawała jemu samemu?
A on odpowiada mi z kart Rodzinnej Europy,ze swoim czarującym, na poły ironicznym uśmiechem: „wszyscy tęsknimy naiwnie do jakiegoś punktu na ziemi, gdzie przebywa najwyższa mądrość, jaka jest w danym momencie ludzkości dostępna, i trudno nam się zgodzić, że takiego punktu nie ma, że zdani jesteśmy tylko na siebie”.
Dziękuję, panie Czesławie.
Oksana Zabużko
Kijów, grudzień 2024–styczeń 2025 r.
tłum. Katarzyna Kotyńska
* Tłumaczenia zwrotów oznaczonych gwiazdką znajdują się tutaj.
1 Szerzej o moich wrażeniach pisałam w innym miejscu, tu podkreślę tylko jedno. Poznaliśmy się na zorganizowanej przez „Partisan Review”, na kampusie Rutgers University, głośnej konferencji pisarzy (od tamtej pory nigdy nie zebrano więcej „gwiazd” przy jednej okazji!) Intellectuals and Social Change In Central and Eastern Europe. Amerykańskie lewicowe elity wciąż postrzegały wówczas rozpad ZSRR jako coś tymczasowego i nie do końca prawdziwego, „postradzieckich” nie-Rosjan nie inaczej, a z powodu lęku przed „samobójczym nacjonalizmem” z przemówienia Busha w Kijowie w 1991 roku nikt nie spieszył się witać na równych prawach z Rosjanami i wcale nie wszyscy byli zadowoleni z mojej obecności w programie. To, że polska delegacja, złożona z Czesława Miłosza, Adama Zagajewskiego, Adama Michnika i Stanisława Barańczaka, wzięła mnie pod swoje skrzydła (wieczorem po moim wystąpieniu zapukał do mnie Adam Zagajewski i zaprosił do Miłosza, gdzie „Polacy przyszli posłuchać jego nowych wierszy i panu Czesławowi byłoby miło, gdyby zechciała pani do nas dołączyć”), można oczywiście potraktować jako przejaw czysto ludzkiego współczucia wobec nikomu nieznanej dziewczyny, która musiała radzić sobie w bardzo trudnych pod względem psychologicznym warunkach, ale było w tym także zupełnie niedwuznaczne wsparcie polityczne, gest bezcennej dla mnie wówczas „sąsiedzkiej” solidarności, którą czułam ze strony Miłosza przez wszystkie trzy „rutgerskie” dni i którą na zawsze podbił moje serce.
2 Powiedziałabym nawet, że Miłosza projekt „innej Europy” jest pod względem geopolitycznym bardziej dalekowzroczny niż projekt Kundery: w przeciwieństwie do niego Miłosz nie przywiązuje się do martwych imperiów (Wielkie Księstwo Litewskie jest u niego wyłącznie odwołaniem historycznym, potrzebnym dla zrozumienia genezy polsko-litewsko-białoruskiego „węzła”) – nie mierzy Europy Środkowo-Wschodniej miarą Austro-Węgier i broni przynależności do Europy nie tylko krajów bałtyckich (o których Kundera nawet nie wspomina), ale także, co było w latach pięćdziesiątych całkowitą już rewolucją, Ukrainy i Białorusi: „bez uzyskanych w końcu XVIII wieku Ukrainy i Białorusi Rosja zmieniłaby się w państwo prawie wyłącznie azjatyckie” (ciekawe, że tak samo Borys Jelcyn uzasadniał w 1991 roku swoją zgodę na rozwiązanie ZSRR po proklamowaniu niepodległości przez Ukrainę: „Rosja bez Ukrainy jest państwem azjatyckim” [O. Zinczenko, Jak ukrajinci zrujnuwały imperiju zła, Wiwat, Charkiw 2024, s. 410–411], pozostaje więc tylko pogratulować Miłoszowi intuicji politycznej).
3 Ta idea wschodnioeuropejskiego „braku formy” (Miłosz widzi to również w Polakach, a także, może przede wszystkim, w Białorusinach) należy do najbardziej w Rodzinnej Europie heurystycznych. Po raz pierwszy pojawia się ona u Bierdiajewa, który przeciwstawiał „dojrzałość” człowieka Zachodu i „amorficzność” człowieka rosyjskiego jako skutek odmienności przestrzeni – odpowiednio: ograniczonej europejskiej i nieskończonej rosyjskiej, ale później nierosyjscy myśliciele udowodnili, że nie w przestrzeni tu rzecz. Najdłużej chyba i z największym zamiłowaniem bawił się tą ideą „ukraiński Wittgenstein”, filozof i logik Wasyl Lisowy (1937–2012): wedle niego kultura to „akcent na działanie”, a wszelkie nadawanie kształtu / konceptualizacja to co do zasady „przekształcenie” / „rekonceptualizacja” (ponieważ człowiek zawsze pracuje z tym, co otrzymał jako swoją spuściznę), więc niszczenie kultury tradycyjnej (czyli stan, w którym „nie ma już czego” przekształcać) przynosi społeczeństwu bezpośrednie zagrożenie utraty inicjatywy i aktywności, i przekształcenia w bierny obiekt cudzej woli (patrz: W. Lisowyj, Spohady, Smołoskyp, Kyjiw 2014, s. 27–28). W świetle tych rozważań lepiej rozumie się bezlitosne stwierdzenie Miłosza, że w Polsce pod koniec wojny „tylko wieś trzymała formę”: to konserwatyzm, tradycyjny sposób życia stanowił ochronę przed chaosem katastrofy.
4 „Spotkania z Zachodem” – taki tytuł nosi esej innego powojennego emigranta „ze Wschodu”, też przynależącego wówczas do kręgu autorów paryskiej „Kultury” – językoznawcy, historyka kultury, krytyka i publicysty Jurija Szewelowa (1908–2002), który ogromnie przydałby się tutaj do wielowymiarowego pokazania kontekstu Rodzinnej Europy (tematyczne i znaczeniowe współbrzmienia Szewelowa i Miłosza warte są odrębnej rozprawy) – niestety dla polskiego czytelnika pozostaje on całkowicie nieznany (może oprócz korespondencji z Jerzym Giedroyciem, zob.: Jerzy Giedroyc, Emigracja ukraińska. Listy 1950–1982, wybór B. Berdychowska, tłum. O. Hnatiuk, Czytelnik, Warszawa 2004), ograniczam się tu więc do ogólnych uwag. Jako emigrant z tych o wiele bardziej mrocznych „europejskich wnętrzności”, których Miłosz, jak sam przyznał, szczęśliwie uniknął dzięki klęsce Trockiego pod Warszawą – Szewelow, ze stalinowskiego Charkowa, „bieguna wschodniego” „innej Europy”, o wiele wyraźniej odczuwał, że „Zachód to Zachód, a Wschód to Wschód” (ten cytat z Kiplinga umieścił w podtytule swojego eseju), a jedną z przyczyn, dla których nie mogą się one porozumieć, widział w tym, że „inną Europę” w oczach Zachodu przesłania sobą Rosja, wobec której Zachód „albo przyjmuje, że prymitywizm jest zjawiskiem organicznym, albo doszukuje się w nim niezwykłych sensów” (Jurij Szewelow, Wybrani praci. Literaturoznawstwo, Wydawnyczyj dim „Kyjewo-Mohylanśka akademija”, Kyjiw 2009, s. 537). Muszę przyznać, że tutaj stanę po stronie Szewelowa, a nie Miłosza – który, przy całej swojej dogłębnej wiedzy o Rosji, niepostrzeżenie dla samego siebie przejmuje optykę Zachodu, gdy tylko przystępuje do opisu egzekucji niemieckiego jeńca przeprowadzonej przez czerwonoarmistów. Miłoszem, jako świadkiem, najmocniej w tej scenie wstrząsnęła jej obojętna, rzec by można – robocza zwyczajność, brak wrogości zabójców wobec ofiary, z czego wyciąga wniosek: „nie zabili go z nienawiści, ale z szacunku dla konieczności”. To typowy zachodni błąd: postrzeganie ludności tzw. krajów „komunistycznych” wedle wzoru własnych, „domowych” komunistów (tutaj – przekonanie, że rosyjscy żołnierze w 1944 roku tak samo gorliwie jak polscy „lewicowi” intelektualiści wyznawali marksizm i składali pokłon przed Koniecznością Historyczną jako zamiennikiem boskiego Absolutu) – podczas gdy każdy, kto poznał choćby zachowania rosyjskich żołnierzy w Ukrainie w latach 2022–2025, od razu zrozumie, że Niemiec zostanie zastrzelony, bo tak najłatwiej zagarnąć jego biały kożuch, i nie ma co bez potrzeby mnożyć bytów.
5 Po 1989 roku sporo pisała o tym Slavenka Drakulić (jej Café Europa pociągnęła temat Miłosza już w nowej epoce). Por. też: Sofi Oksanen, Samaan virtaan [„Do tej samej rzeki”, wyd. ukr.: Sofi Oksanen, Wodnu riczku dwiczi, Komora, Kyjiw 2024 – przyp. tłum.] – w tym 250-stronicowym eseju Oksanen patrzy na obecną rosyjsko-ukraińską wojnę jako na powtórzenie stalinowskich kampanii 1940 roku przeciwko Finlandii i Estonii – oraz efekt tego, że tamte kampanie przez osiemdziesiąt lat pozostawały wypchnięte z pola uwagi Zachodu. Warto dodać, że w szeregu krajów Europy Zachodniej również Skrwawione ziemie Timothy’ego Snydera zostały po raz pierwszy przetłumaczone dopiero w 2022 roku, nic więc dziwnego, że „zachodniojęzyczny” czytelnik (jak można sądzić choćby ze wspomnianego Goodreads) także i Rodzinną Europę czyta „z inaczej ustawioną ostrością” – albo jako dodatek do biografii noblisty, albo (w najlepszym razie) jako wspomnienia wojenne.
6 Bezcenna wydaje mi się myśl Marii Janion, że bez Miłosza „polska doświadczona osobiście wiedza o wieku XX byłaby tak zubożona, że nie wiem, czy mogłaby utrzymać się na swych rachitycznych nóżkach” (Maria Janion, Do Europy – tak, ale razem z naszymi umarłymi, Krytyka Polityczna, Warszawa 2024, s. 221): to pewne, że każda kultura, by podążać z biegiem historii i „ustać na nóżkach” w obliczu dowolnych potężnych turbulencji, potrzebuje pewnej liczby działaczy, którzy nie tylko poprzez twórczość, ale też przez własne życie mogliby „przekładać” najbardziej sensotwórcze, węzłowe wydarzenia swojej epoki na język osobistych przeżyć – bez tego kultura traci „własne spojrzenie” na świat, staje się wtórna i prowincjonalna.
Pomysł tej książki powstał, jak przypuszczam, pewnego sierpniowego dnia, kilka lat temu, w domu pani Heleny Naef nad Lemanem. Mówię: przypuszczam, bo tego rodzaju chęci pojawiają się najpierw na krótko i zaraz się o nich, z pozoru, zapomina. Krystalizacja odbywa się gdzieś pod powierzchnią i uświadamiamy ją sobie o wiele później, już jako gotowy zamiar. Ale przystąpmy do krótkiego opisu miejsca.
Winnice na pagórkach mają tu dobre położenie, bo dostają światło z południa. Pod nimi, brzegiem jeziora, przebiega szosa i linia elektrycznej kolei Genewa–Lozanna. Po drugiej stronie płaszczyzny wodnej, zawsze gładkiej z wysoka, widać wyraźnie albo tylko jako zarys, zależnie od pogody, masywy Alp. Uchylając furtkę ogrodu, idzie się po spieczonej ziemi w bruzdach między winem i obcina się dojrzalsze grona na poobiedni deser. Drewniana galeryjka na wysokości pierwszego piętra ocienia dwie wewnętrzne ściany domu, obejmujące ogród i podwórze. Jej deski skrzypią. Już te deski i niektóre posadzki z czerwonych, trochę startych cegiełek do czegoś mnie przygotowywały. Wszystko zaczęło się jednak na strychu. Zobaczyłem tam stare skrzynie malowane na zielono, w czerwone kwiaty, i podobnie malowane łóżko z baldachimem, które służyło pokoleniom szwajcarskich chłopów. Wtedy przez chwilę, ale bardzo ostro, odczuwałem żal, że jestem niemy. Bo niemota bywa nie tylko fizyczna i swoboda toczonej po francusku rozmowy może tylko maskować nieruchome zapatrzenie. Zapach tego strychu był swojski, taki sam jak w kątach znanych w dzieciństwie, ale kraj, z którego przychodziłem, był daleko i, jak diablik wyskakujący z pudełka, poruszałem się według praw mechanizmu tajemniczego dla moich tutejszych przyjaciół. Nawet ta wspólność upodobań do starych mebli, gdzie przechowuje się obecność ludzi minionych, kryła w sobie zasadniczą różnicę tonacji. Gdybym próbował wyjaśnić, co one dla mnie znaczą, jakie postacie przywodzą na myśl, musiałbym żmudnie zaczynać od samego początku, plątać się w datach, w opowieściach o instytucjach, bitwach i obyczajach.
Kręcące się jabłko Ziemi jest malutkie i nie ma już na nim, geograficznie, białych plam. Wystarczy jednak tutaj, w Europie, pochodzić z jej mniej uczęszczanych przez podróżnych okolic na wschodzie i na północy, żeby być przybyszem z Septentrionu, o którym wie się to tylko, że jest tam zimno. Przed łóżkiem z baldachimem doznałem podwójnych uczuć, tubylca i cudzoziemca. Niewątpliwie i tu była moja ojczyzna, ale wyrzekająca się, jakby na mocy narzuconego sobie zakazu, wiedzy o sobie jako całości, dzieląca swoją ludność na rodzinę, skłóconą, ale rodzinę, i ubogich kuzynów. Ileż to razy miałem usta zamknięte dlatego właśnie, że wyłoniwszy się z mglistych obszarów, o których podręczniki i książki rzadko podają wiadomość, a jeżeli, to fałszywą, musiałbym zaczynać od początku. Teraz jednak z paraliżem łączyła się dotkliwość jakiegoś zaniechania. Nie, nie będę nigdy naśladować tych, którzy zacierają ślady, wyrzekają się swojej przeszłości i są martwi, choćby przy pomocy ekwilibrystyki umysłowej udawali, że są żywi. Korzenie moje są tam, na Wschodzie, i to jest pewnik. Jeżeli trudno albo przykro tłumaczyć, kim jestem, trzeba pomimo to próbować.
Tak więc pierwszym ziarnem była chęć, żeby przybliżyć Europę Europejczykom. Dzisiaj nie tak już określiłbym swój cel. Decyduje o nim to, co można nazwać okiem teleskopicznym. Ten nowy organ, chwytający równocześnie różne punkty kuli ziemskiej, ale także różne momenty czasu, film kształcił u wszystkich moich współczesnych. Poza tym musiałem nim się częściej niż inni posługiwać, rzucany przez okoliczności z jednej cywilizacji w drugą, spod dużego ciśnienia w małe i na odwrót. Od rewolucji rosyjskiej 1917 roku, oglądanej oczami dziecka i cudzoziemca, do New Mexico i wybrzeża Kalifornii, do starego domu nad Lemanem wędrowałem przez strefy ciszy i grzmotu, chłodu i gorąca. Żaden nowy obraz nie przesłaniał poprzednich i właściwie nie są dla mnie ułożone na taśmie, w porządku chronologii, ale trwają równolegle, zderzają się, nakładają się jedne na drugie. Stąd nacisk wchłoniętej rzeczywistości i potrzeba umieszczenia mojej rodzinnej marchii europejskiej, z jej mieszaniną języków, religii i tradycji, nie tylko w stosunku do reszty kontynentu, ale do całej, już międzykontynentalnej, epoki.
Postanowiłem więc napisać książkę o Europejczyku wschodnim, urodzonym mniej więcej wtedy, kiedy tłumy Paryża i Londynu wiwatowały na cześć pierwszych lotników; o człowieku, który mniej niż ktokolwiek mieści się w stereotypowych pojęciach niemieckiego porządku i rosyjskiej âme slave*.Takie przedsięwzięcie jest niewdzięczne, bo skłonność do ogólnych, choć nie sprawdzonych idei jest w nas mocno ugruntowana. Nie tylko czytelnik, ale i sam autor, starając się zobiektywizować cechy krajów i narodów, waha się pomiędzy uproszczeniem i wielostronnością prawdy. Nie jest więc wcale tak, że mam materiał, który wystarcza okrzesać według zasad przyjętych przez popularyzatorów. Zaczynam eksplorację, wyprawę w głąb własnej, jednak nie tylko własnej, przeszłości.
Te zdania brzmią może trochę zanadto naukowo. W istocie chodzi tylko o gatunek moich zainteresowań literackich, często prowadzących mnie na pogranicze antropologii, historii i socjologii, ale bez wygórowanych ambicji wiedzy. Sama pasja, zaciekawienie światem wymykają się nazwom. Dwie chińskie dziewczyny przechodzące ze śmiechem ulicą w dole, które odprowadza się wzrokiem, stojąc na stacji kolejki nadziemnej w New Yorku; odstawiony mały palec, na znak dobrych manier, u sowieckiego oficera rodem z Tyflisu, kiedy pije herbatę, a za oknem odzywa się kanonada zimowej ofensywy 1945 roku; złoty łańcuch i gronostaje Jego Magnificencji rektora na moim uniwersytecie, przestrzegającym ceremoniału średniowiecza; fotografia prasowa z obrad na Kremlu i między dostojnikami profil przyjaciela wczesnej młodości – każde takie doświadczenie obrasta w serie skojarzeń, domaga się, żeby je i utrwalić, i włączyć w zespół, do którego należy. Ciekawość jako napęd pracy rysownika nie istnieje w sztuce abstrakcyjnej, ale daje znać o sobie wszędzie, gdzie ogniwo bransolety, zapięcie sukni, sposób trzymania głowy wydawały się godne uwagi i trudu, żeby je zanotować dokładnie. Ze wszystkiego, co czytałem o malarstwie, najbardziej chyba podobała mi się krótka rozprawa Baudelaire’a o Constantinie Guysie. Ta pochwała krynoliny, pudru i różu jest mądra, bo człowieka można dosięgnąć tylko z ukosa, poprzez wszystko, co jest jego przedłużeniem i ciągłą maskaradą, czyli w jego momencie historycznym. Nie wynika stąd wcale, że pisząc, chciałbym zbliżyć się jak najbardziej do „malarstwa obyczajów” i rezygnować z dyskusji ideologicznej. Byłby to bardzo ubogi portret konkretnego miejsca i czasu. Z pociągu do tej szczególnej dziedziny, gdzie łączy się w jedno kronika wypadków i moda, zmiany opinii i wierzeń, wynika tylko nieufność do honorowanych dzisiaj sondowań podświadomości. Tego nie umiem i nawet się boję, bo w tym antyklasycznym procederze łatwo zatracić miarę.
Jeżeli chcę pokazać, kim się jest, pochodząc ze wschodu Europy, czy mogę to zrobić inaczej, niż opowiadając o sobie? Owszem, mógłbym stworzyć postać fikcyjną i w jej biografii zamknąć obserwacje zrobione na sobie i na innych. Wtedy jednak mimo woli dobierałbym te obserwacje zgodnie z założeniem, to jest odrzucałbym szczegóły za mało typowe. Nie krępowałaby mnie żadna kontrola, byłbym jak balon bez balastu. A pomimo wszystko balast jest użyteczny. Lepiej więc jest zatrzymać się na sobie i brać na warsztat to tylko, czego się samemu bezpośrednio dotknęło.
„Pamiętnik: ta część naszego życia, którą możemy opowiedzieć, nie rumieniąc się”.Aforyzm Ambrose Bierce’a powinien dostatecznie zniechęcić amatorów szczerości. Jest rzeczą jasną, że szczerość jest niemożliwa i że im więcej zachowuje się jej pozorów, tym większa rola przypada konstrukcji. Pretendując do nieosiągalnej prawdy, popełnia się kłamstwo, ponieważ wyłącza się zdarzenia, jakie ukazują nas w świetle niepochlebnym. Jeżeli nawet, jak się to dzisiaj zdarza, autorzy znajdują delektację w pastwieniu się nad sobą i ze strachu przed fałszem kładą nacisk na własne szaleństwa i błędy, możemy być pewni, że działa w nich taka czy inna wewnętrzna cenzura i że do dna nigdy nie dosięgną. W tej zasadniczej niemożliwości wykrycia wszystkich danych przeznaczenia nie ma nic poniżającego. Gdyby było inaczej, gdyby nie istniało chaotyczne bogactwo, wobec którego nasze środki są jak krąg latarki w ciemnościach, nie dążylibyśmy ciągle na nowo do formy zdobywanej poprzez eliminację i prawdopodobnie zniknęłaby sztuka pisania. Wystarczy, jeżeli zdaje się sobie sprawę, do jakiego stopnia myśl i słowo są niewspółmierne z tym, co rzeczywiste. Wtedy można się świadomie ograniczyć.
Sama wizja małego skrawka kuli ziemskiej, któremu wszystko zawdzięczam, wskazuje na kierunek ograniczeń. Miłość trzylatka do ciotki czy zazdrość wobec ojca zajmują tak wiele miejsca w pismach autobiograficznych dlatego, że całą resztę, na przykład dzieje kraju czy grupy narodowej, traktuje się jako „normalną” i przez to mało ponętną dla narratora. Ale możliwa też jest inna metoda. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zamiast wysuwać na pierwszy plan jednostkę, dbać przede wszystkim o tło i patrzeć na siebie jako na obiekt socjologiczny. Wewnętrzne przeżycia, tak jak zachowały się w pamięci, będą wtedy oceniane w perspektywie przemian, jakim poddane było środowisko. Przemilczenie pewnych okresów, ważnych dla nas, ale wymagających zanadto osobistego klucza, będzie dowodem szacunku dla tych piwnic, które są w każdym i które lepiej zostawić w spokoju. Natomiast świat zewnętrzny zabarwi się wspomnieniem i subiektywną oceną, przez co uniknie się wszelkich pozorów suchego traktatu. W takich granicach zamierzam utrzymać się, choć nie mogę z góry przyrzekać, że mi się to uda.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
