Ocalenie - Czesław Miłosz - ebook + książka

Ocalenie ebook

Czesław Miłosz

0,0
47,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Przełomowy. Aktualny. Uniwersalny

Pierwsze wydanie od 1945 roku.

Przełomowy tom wierszy Miłosza, którym Poeta wszedł na stałe do świata literatury. Dzięki wyjątkowej wrażliwości autora wciąż zachowuje swoją aktualność i uniwersalność, szczególnie w obliczu kryzysów na świecie.

Ocalenie to rodzaj pamiętnika młodego poety, niezwykłe świadectwo twórczego rozwoju, które zapowiada jego przyszłe osiągnięcia na arenie międzynarodowej zwieńczone Nagrodą Nobla.

Tom ukazuje się w wyjątkowej kolekcjonerskiej edycji wzbogaconej o autorskie rękopisy. Na okładce hipnotyczny obraz znanej malarki Poli Dwurnik, a w środku świetne teksty Andrzeja Franaszka i Mateusza Antoniuka dające czytelnikowi głębszy wgląd w zawartość tomu oraz jego kontekst. Ocalenie nieodzowna pozycja w kolekcji każdego miłośnika literatury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 114

Data ważności licencji: 4/24/2031

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Przedmowa

Ty, którego nie mogłem ocalić,

Wysłuchaj mnie.

Zrozum tę mowę prostą, bo wstydzę się innej.

Przysięgam, nie ma we mnie czarodziejstwa słów.

Mówię do ciebie milcząc, jak obłok czy drzewo.

To, co wzmacniało mnie, dla ciebie było śmiertelne.

Żegnanie epoki brałeś za początek nowej,

Natchnienie nienawiści za piękno liryczne,

Siłę ślepą za dokonany kształt.

Oto dolina płytkich polskich rzek. I most ogromny

Idący w białą mgłę. Oto miasto złamane

I wiatr skwirami mew obrzuca twój grób,

Kiedy rozmawiam z tobą.

Czym jest poezja, która nie ocala

Narodów ani ludzi?

Wspólnictwem urzędowych kłamstw,

Piosenką pijaków, którym za chwilę ktoś poderżnie gardła,

Czytanką z panieńskiego pokoju.

To, że chciałem dobrej poezji, nie umiejąc,

To, że późno pojąłem jej wybawczy cel,

To jest i tylko to jest ocalenie.

Sypano na mogiły proso albo mak

Żywiąc zlatujących się umarłych – ptaki.

Tę książkę kładę tutaj dla ciebie, o dawny,

Abyś nas odtąd nie nawiedzał więcej.

Warszawa, 1945

Ucieczka

Kiedyśmy z płonącego uchodzili miasta,

Na pierwszej drodze polnej wstecz zwracając oczy

Mówiłem: „Niechaj trawa ślad nasz pozarasta,

Niechaj w ogniu umilkną wrzeszczący prorocy,

Niech umarli umarłym mówią, co się stało,

Nam znaczono gwałtowne, nowe zrodzić plemię,

Wolne od zła i szczęścia, które tam drzemało.

Idźmy”. A miecz płomieni otwierał nam ziemię.

Goszyce, 1944

IJuvenilia

Ląd

Wiatr z północy. Wiatr z północo-zachodu.

Pięść zorzy w chmurach zbitych nurzała mdłe palce świateł

i okiennice wyły. I gwizdał drut telefonu

i lampy ciepłem kloszów zataczały koła

nad fosforyczną grzywą niskiego ogrodu

topolami, jesionami pchanego w dół, w przepaście czarnych olch.

Pamiętam ziemię gniecioną ciężkimi obłokami w dnie i w noce.

Przelatywał po niej wiatr, obracając ciężkie skrzydła wiatraków.

To była smutna ziemia, surowa północna ziemia

owinięta drogami wchodzącymi zawsze na wzgórza,

pełna jezior, nad którymi kwiliły stada nisko kołujących ptaków,

pełna rąk, którymi spłynęły ziarna deszczów, jesieni i łez.

Nie bój się gwiazd, choć były świadkami twoich upokorzeń. Ani

jarów pamięci, choć ich dno niewiadome nikomu,

ani zła. Bo człowiek nas usprawiedliwi.

Albo czas. Patrz: mamy po dwadzieścia kilka lat, a już przypomnieć nie umiesz,

czy to jaśmin wybuchał i kwitł? Czy to noce rozłamywał świt czerwony od krakania wron?

Czy to huczała pieśń? Czy może byliśmy szczęśliwi?

O czwartej gwizd nad archipelagiem pięciu jezior.

Lokomotywy bez ustanku wyprzedzają dym na leśnych torach,

z rannej mgły komin tartaku ziewając powstaje,

nad gruszkami terpentyniarni słychać trzask motoru – –

– – – taki jest ranek

taki jest ranek ścięty u swojej podstawy

bezwładnie położony jak belka w sortowni

obok tysięcy innych. I tylko sen, i tylko rosy w trawach

i tylko szept w izbach baraków, i flet w wiosenne noce nad brzegami wód

o ludzkiej doli i o życiu twoim ci przypomni

i włosy wiatr przewieje dmąc na południo-wschód.

*

Opowieść

Pośrodku zmilitaryzowanego kraju, w mieście, którego ulicami

przeciągały krzyki nacjonalistycznych pochodów, młody człowiek

przeprowadzał badania nad istotą kształtu, jego powstaniem i trwaniem.

Chciał użyć w tym celu wszystkich pięciu zmysłów,

ale władza ich trwała tylko we śnie. Kończyła się ze świtaniem.

Rakiety wybuchały z trzaskiem na tle nieba.

Mur spiętrzony blokami różowo tętnił w dnie imienin prezydenta.

Lata odmierzane różnymi gatunkami kobiet przemijały. Czasem na ulicy

pod nogi upadała przeszłość, skacząca jak ryba rozcięta.

Aby w jednym mistycznym olśnieniu poznać serie obrazów, które ciało żywe

plus metal puszczony w ruch stwarza,

trzeba przymrużać oczy,

patrzeć na rzeczy z ich zewnętrznej strony.

Elementem może stać się również twarz wesołego murarza,

bezpieczniejszy jednak jest inny, mniej z życiem ludzi złączony.

Niebo pękało o świcie, ukazując bezwstydnie mięso słońca.

Ziemia, poryta tunelami, wstrząsana dreszczem pierwszych pociągów, syczała.

Modlitwa, opar nieznany, coraz częściej dymiła

z zakątków laboratorium, ukrytego w symetrii ciała.

Pewnego dnia godła państwa porwał wiatr na strzępy.

Nazajutrz rano proletariat śpiewał na placach, czasem gdzieś błyskał

pojedyńczy strzał.

Badacz kształtów na wąskich schodach swego domu

leżał z zaskrzepłą szyją. Rudy kogut, złota masa wygięta w półksiężyc,

nad jego głową chrypiąc, trzepotał i piał.

1932

Wiosna 1932

1932 rok. Wiosna. Nad miastem łuna.

Koła obracają się, tłoki międlą przestrzeń, biegną bez końca szprychy

na wszystkich piętrach domów drgają gramofony.

Stoisz na dnia barykadach.

Nad tobą musuje obłok jak las granatami prażony

i noc

powoli

spada.

Złotousty

w koszuli niezmienianej od dwóch tygodni

w butach cuchnących, z zarostem ryżym

obliczasz swoje życie i życie tych, którzy idą ulicami

i tych, którzy śpią na dworcach

i tych, którzy bardziej niż ty są głodni

ziemię oglądasz z nieznanych lotnikom wyżyn.

Ciężko

stać się jednym z wielu milionów

trudno

zrozumieć, że życie twoje tylko drobny pył.

W wieńcach, wstęgach powieje wiatr przyszłości

miasta w słońcu zieleni będą rosły

ziemia stanie się najszczęśliwszą planetą

ale wtedy już nie będziesz żył.

Pozdrawiaj dalekie czasy

nocą szepcz do zaryglowanych drzwi

do izb wstrząsanych przez serc cichy stuk

do ludzi nieświadomych, wsłuchanych w rytm krwi:

wielka, piękna ziemia pod wami

wielka, krwawa leży u waszych nóg.

1932

IITrzy zimy

1936

Ptaki

Już rok odnowień pianę na piaskach rozbija,

pragnienie, sen i miłość odtąd nic nie waży,

lekkie ręce, z chmur lekkich altana i schron,

lekkie białe kamienie górzystych cmentarzy,

i wiatr, swobodny wiatr z dalekich stron.

Schodzi uczeń marzenia na północne kraje,

ogniem błyszczy jak Cyrus, morduje pokrzywy,

przewiązał gałąź wiśni i chce wody żywej

szukać w jeziorze. O, wy ziemskie ciernie,

cóż znajdę w tej przepaści, która łez nie daje,

na połamanych polach, w lodowej cysternie.

Pod rozpalonym słońcem milczenie popiołów.

Dzień mija. Zimne szczęście, sen pusty, noc głucha.

Noc mija. Po kamieniach krok tauryjskich wołów.

Czym jestem, czym ja jestem i czym oni są?

Upici kwaśnym winem, czerwone wypieki

zakrywają i rzędem nad brzegami śpią.

Milczenie długie, długie. Serce głód poraża,

jakby pierwszy dzień świata nieruchomie stał.

Słychać z dna białych jarów dzwoneczki kuglarza.

Trąbka gra. Dźwięk przerażeń śpiące ziemie budzi,

i podróżnicy, którym nadałem twarz ludzi,

to są ptaki, co we mnie gniazdo swoje wiły.

Ja, wierny tylko sobie złożonej przysiędze,

wiem, że ptaków wołanie osądzać mnie będzie,

żegnajcie! Śnieg upada na moje przypływy,

gwar tysięcy napełnia zamarzłe solawy,

pelikany, żurawie z krzykiem w nocy brodzą,

niebo moje rozdarły czajek puste skwiry,

listopadowe liście rany nie nagrodzą.

Żegnajcie! Zewsząd zrywa się i biegnie chór.

Dziecko, niedobre dziecko, gdzież twoje zasługi,

jakie dla ciebie dary ptaków żal wyjedna?

Patrz, nawet z twojej ręki, zranionej o głogi,

chłód wypływa, na ziemi znacząc ślad ze srebra.

Wszystko, co z twojej głębi może być poczęte,

nim granicę narodzin przejdzie, martwe jest.

Wszystko, czego dotykasz w nocy fundamentach,

sypie się jak igliwia jesiennego deszcz.

Dziecko, niedobre dziecko, czemu nas budziłeś,

my byśmy, powiązani skrzydłami w kolisko,

drzemali, aż do chwili, kiedy On rozdzieli

ciebie i nas, ubogi czas i wielkie wszystko.

Dziecko, niedobre dziecko...

Kto mnie wypomina

te moje trudne próby, płomieni warownie

w sinej puszczy, samotność, zamknięte gorycze?

Sam schodziłem, a pierwsza gwiazda biegła do mnie,

i był tak piękny blask, tak dobre było życie,

że mówiłem: powrócę, choć powrotu nie ma.

Białe dziewczynki ledwo tykały obłoków,

z piekarni powracały, z chlebem przyciśniętym

do kruchej piersi, w długim otulonej szalu.

I śpieszyły, kolana podnosząc wysoko,

i jeszcze tupot westchnął za ulic zakrętem,

ojcowie już czekali w ogrodach koralu.

A jeśli ktoś wychodził z otwartego dworu,

widział Notre Dame kamienną patrzącą jezioru,

odbitą w czystej głębi nad ryby igraniem.

Gołębie gruchające na brzegu czeluści

i twarze wykrzywione łagodnych półludzi,

z lasów cerkwie szerokim wtórowały graniem.

Zielony galar płynął pod zamglone mosty,

i ktoś tam na nim jeszcze chusteczką powiewał,

i człowiek, kręcąc stery, pieśń rozstania śpiewał,

a mały piesek szczekał na biegnące w wodzie

cienie miast, póki w rudym nie zgasły zachodzie.

Dalej, dalej! Już ciebie żadna nie powstrzyma

piękność, ani zasłona ścieżek nie powlecze.

Już w tobie białym próchnem układa się zima –

myśl o ptakach zgłodniałych, nieczuły człowiecze!

Ty, może już ostatni z nosicieli kary,

z tych, którym wolno schodzić na dno gorejące,

jak Dante przed Panterą bronić swojej wiary –

sidło szczęścia już nigdy ciebie nie oplącze.

Niech się wypełni wreszcie południe pogardy.

Pianą białą wre morze, twoje nogi liże,

słyszysz, słyszysz, jak woła: snu zdobywco, tobie

laurem ni winem głowy martwej nie ozdobię,

niech się wypełni wreszcie południe pogardy.

Jakby minęły lata i zakwitły krzyże,

kłębi się przemieniony ogień czworga nieb,

i tli się złotą trawą ziemia, kędy szedł

cień, ślady nóg w popękanym wyciskając żwirze.

Wielkich spazmów miłości zakryta pieczara,

a jeśli słońce wschodząc jej bramy uchyli,

syczą spalone zamki króla Baltazara,

oddane we władanie zimnym krzykom pawi.

Mży śnieg. I drzewo każde, przełamane, krwawi.

Krasnogruda, 1935

Pieśń

Gabrieli Kunat

Ona

Ziemia odpływa od brzegu, na którym stoję,

i coraz dalej świecą jej trawy i drzewa.

Pączki kasztanów, światła lekkiej brzozy

już nie zobaczę was.

Z ludźmi umęczonymi oddalacie się,

ze słońcem kołysanym jak flaga biegniecie w stronę nocy,

boję się zostać sama, prócz mego ciała nic nie mam

– ono błyszczy w ciemności, gwiazda ze skrzyżowanymi rękami,

aż straszno mi patrzeć na siebie. Ziemio,

nie opuszczaj mnie.

Chór

Z rzek dawno spłynęły lody, bujne wyrosły liście,

pługi przeszły po polach, borkują w lasach gołębie,

górami sarna przebiega, pieśni weselne krzyczy,

kwiaty wysokie kwitną, parują ciepłe ogrody.

Dzieci rzucają piłką, tańczą na łąkach po troje,

kobiety bieliznę piorą w strumieniach i łowią księżyce.

Radość wszelka jest z ziemi, nie masz prócz ziemi wesela,

człowiek jest dany ziemi, niech ziemi tylko pożąda.

Ona

Nie chcę ciebie, nie skusisz mnie. Odpływaj, siostro pogodna,

czuję twój dotyk jeszcze, twój dotyk szyję mnie pali.

Noce miłosne z tobą gorzkie jak popiół chmur,

a świt nadchodził po nich w czerwieni, nad jeziorami

niosły się pierwsze rybitwy i smutek taki, że płakać

nie mogłam już, tylko leżąc

liczyć godziny ranka, słuchać zimnego szumu

wysokich, martwych topoli. Ty, Boże, miłościw mnie bądź.

Od ust ziemi chciwych odłącz mnie.

Od pieśni jej nieprawdziwych oczyść mnie.

Chór

Kręcą się kołowroty, ryby trzepocą się w sieciach,

pachną pieczone chleby, toczą się jabłka po stołach,

wieczory schodzą po schodach, a schody z żywego ciała,

wszystko jest z ziemi poczęte, ona jest doskonała.

Chylą się ciężkie okręty, jadą miedziani bratowie,

kołyszą karkami zwierzęta, motyle spadają do mórz,

kosze wędrują o zmierzchu i zorza mieszka w jabłoni,

wszystko jest z ziemi poczęte, wszystko powróci do niej.

Ona

O, gdyby we mnie było choć jedno ziarno bez rdzy,

choć jedno ziarno, które by przetrwało,

mogłabym spać w kołysce nachylanej

na przemian w mrok, na przemian w świt.

Spokojnie czekałabym, aż zgaśnie ruch powolny,

a rzeczywiste nagle się obnaży

i tarczą nowej, nieznajomej twarzy

spojrzy kwiat polny, kamień polny.

Wtedy już oni, żyjący kłamliwie,

jak wodorosty na dnie wód zatoki,

byliby tym, czym leśne igliwie

dla kogoś, kto w las patrzy z góry, przez obłoki.

Ale nic nie ma we mnie prócz przestrachu,

nic oprócz biegu ciemnych fal.

Ja jestem wiatr, co niknąc w ciemnych wodach dmie,

wiatrem jestem idącym a nie wracającym się,

pyłkiem dmuchawca na czarnych łąkach świata.

Ostatnie głosy

W kuźni nad wodą młotek uderza,

schylony człowiek naprawia kosę

i świeci głowa w płomieniu ogniska.

Pierwsze łuczywo zapala się w izbie,

na stół głowę kładą parobcy zmęczeni.

Już misa dymi, a świerszcze śpiewają.

Wyspy są zwierzętami śpiącymi,

w gnieździe jeziora układają się mrucząc,

a nad nimi obłok wąziutki.

Wilno, 1934

Bramy arsenału

Czułe zwierzęta wierne, milcząc, ze spokojem

obszar parków śledziły, mrużąc lekko szpary

swoich oliwnych oczu. Posągi zbierały

liść kasztanów na głowy i z kamiennym zwojem

praw dawno przeminionych albo śladem miecza

szły, oblepione nowych jesieni wawrzynem

nad wodę, gdzie okręcik papierowy płynął.

Spod ziemi rosło światło, zimny blask przeświecał

przez sierść czujnie leżących zwierząt pręgowaną,

przez piwnice budowli zbryzganych dnia pianą,

i widać było skrzydła drzew, lecące w dymie.

Płomieniu, o płomieniu, muzyki olbrzymie

rozlegają się, wieczny ruch zamąca gaje,

z rękami związanymi, konno, na lawetach,

pod nieruchomym wichrem, to na niemych fletach

dmący, krążą podróżni, mijając się kołem,

ukazując nawzajem usta mrozem skute,

wykrzywione w wołaniu, albo brwi rozprute

mądrością, albo palce szukające żeru

w piersi odartej z wstążek, sznurów i orderów.

Szum burzliwy, huk fali, fortepianów wianie

odzywa się z przepaści. Tam, czy stada brzóz

dzwonią w drobne obłoczki, czy gromady kóz

białe brody nurzają w pieszczotliwym dzbanie

zielonego wąwozu, czy może zastawy

grają strumieniom dolin pogodnej orawy

i jadą pełne wozy, wieczór mając z boku,

a dogasają rżyska, śmiech ludzi, chrzęst kroków?

Ogrody lunatyczne, snów głuchych mocarstwa,

z sercem dobrym przyjmijcie tę, która przychodzi

ze świata, gdzie wyrasta wszelka piękność żywa.

Jakby nie była marna, zebranego garstka

popiołu, na niedługie, jak lot słońca trwanie,

weźcie ją, niech miłości nigdy nie przyzywa.

W siną dalekość alej, w połyski pochodów

dąży, nie znając głębi zamglonych ogrodów,

młoda kobieta, oczy przesłaniając ręką.

Zwierzęta obracają pyski znad trawników

i brodacz stróż kłusuje na krzywym koniku,

na złotej strzale niosąc cięciwę napiętą.

Żwir pod stopą, w fałszywej stąpającą ciszy,

szeleści, i kłąb włosów kasztanowych spływa

z czoła podniesionego jak mała planeta.

Srebro sączy się w usta, lęk rumieńce ściera,

pierś stężała w dwa sople niespokojnie dyszy,

blask tnie. Od światła wszystko co żywe umiera.

Suknie spadną zetlałe, krzak włosów zgoreje

i brzuch goły odsłoni jak koło z mosiądzu,

uda ruchliwe odtąd marzeniem nie rządzą,

nagie i czyste dymią jak rude Pompeje.

A jeśli dziecko zrodzi się z tej krwi słowiańskiej,

patrząc bielmem, łbem ciężkim na stopnie potoczy

i z czworgiem łap w powietrzu w dzień będzie i w nocy

spać jak koń martwy w runi wypalonych pastwisk.

Korowody i wieńce zaplotą się na niej,

wieczór ciernie cieniste położy na czoło,

i takie będzie wieczne burz odpoczywanie,

z ręką, sypiącą ziarno garbatym aniołom.

Tocząc żółte obręcze, żaglowe okręty

naładowane wojskiem blaszanych żołnierzy

niosąc, szli chłopcy z placów, deszczyk padał świeży

i śpiewał ptak, a chmurką na dwoje przecięty

księżyc wschodził powoli. Oczami mokremi

jeźdźcy patrzyli prosto na zachód. Psów rody

goniły się na klombach. Na złotawe schody

siadali zakochani. Spokój był na ziemi,

tylko orkiestra, w zmierzchu zanurzona wrota,

milkła w długiej ulicy, i na żywopłotach

stygły krzaki mimozy kłaniając się nocy.

Paryż, 1934

Dalsza część w wersji pełnej

Projekt okładki

Michał Pawłowski

www.kreskaikropka.pl

Na okładce

Pola Dwurnik, Lew i lwica, 2016

Redaktorka inicjująca serię

Dorota Gruszka

Redaktorka prowadząca

Justyna Tomska

Opieka redakcyjna

Anna Szulczyńska

Konsultacja merytoryczna

Mateusz Antoniuk

Korekta

Katarzyna Onderka

Opracowanie typograficzne

Irena Jagocha

© Copyright 2024 by Czeslaw Milosz Estate. All rights reserved

© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2024

ISBN 978-83-240-6966-8

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2024

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski