Rocznik osiem cztery - Zuzanna Grala - ebook

Rocznik osiem cztery ebook

Zuzanna Grala

0,0

Opis

Od czego są przyjaciele, jeśli nie od wpędzania w kłopoty?

Luiza, Malwina, Angelika i Maciek – grupa przyjaciół, których więź ukształtowały lata wspólnie spędzone w Wiśle. Choć dorosłość rzuciła ich w różne miejsca, tęsknota za „starymi czasami” nie pozwala im na długo oddalać się od korzeni. Wracają na znane sobie ścieżki jak bumerang. Nie wiedzą, że przy kolejnym spotkaniu znajdą się na drodze, która prowadzi w niepokojąco mroczne zaułki...

Kiedy Luiza rzuca pracę, Angelika rodzinę, a Malwina swoje przekonania, Maciek stara się utrzymać ten chaotyczny zespół w ryzach. Jednocześnie jednak wciąga Angelikę w swoje podejrzane interesy. Cała historia zaczyna skręcać w niebezpieczną stronę... A grupa zdaje sobie sprawę, że nie tylko górskie szlaki skrywają tajemnice.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 761

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zuzanna Grala

Rocznik osiem cztery

PESEL

Osiem, cztery, zero, siedem, zero, osiem. Brzmi jak numer telefonu z początku lat siedemdziesiątych. W rzeczywistości to zaklęcie, sekwencja liczb, która otworzyła mi drzwi do życia. Od matury wypowiedziałam ten kod (plus kolejnych pięć liczb składających się na tajemniczy numer PESEL) tysiące razy w rozmaitych okolicznościach, aby umożliwić identyfikację mojej osoby jako pełnoprawnego członka – tak zwanego – społeczeństwa. Posiadanie własnego kodu numerycznego to znak, że faktycznie istniejesz, można tobą pomiatać, można cię inwigilować, ale kiedy zaistnieje sposobność, należy cię także szanować.

Rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty czwarty nie odznaczył się w dziejach kraju i świata niczym spektakularnym. Na ziemiach określanych – administracyjnie, geograficznie i historycznie – mianem polskich był to czas raczej szary, bury i ponury. Chciałoby się rzec: stara bieda. Nad wszystkim czuwał Gospodarz Domu pilnujący, aby narodowi, rozbestwionemu przez rozpustną i ociekającą bogactwem dekadę Gierka, z dobrobytu nie poprzewracało się zbytnio w głowach… i tyłkach. Mroczny Rycerz, choć w ciemnych okularach, miał doskonałe baczenie na swoich poddanych. Widział i słyszał każde – nawet nieśmiałe – podrygi młodzieńczych kontestacji, porywów serca, buntu przeciwko „zaistniałej sytuacji” czy – nie daj Boże – ujawniania nadmiernych zdolności przywódczych.

Mieszkańcy wszystkich czterdziestu dziewięciu województw, bez wyjątku, ćwiczyli wojskową dyscyplinę w kolejkach po tak zwane towary pierwszej potrzeby, takie jak:

– papier toaletowy o delikatności pokrewnej papierowi ściernemu, legendarny w pewnych kręgach i od czasu do czasu zyskujący popularność także obecnie;

– mięso, dziś już powszechnie znane ze swoich rakotwórczych właściwości;

– cukier, aktualnie określany mianem „białej śmierci”;

– wyroby czekoladopodobne, szczęśliwie już niewystępujące, z podobnych powodów jak wymienione uprzednio;

– masło, kolejny wyrób odzwierzęcy z czarnej listy kardiologów, neurologów i dietetyków…

Słowem – zapobiegliwi i troskliwi towarzysze już w tak ubogich poznawczo czasach potrafili zadbać o zdrowie, wygląd i ogólny wellbeing swojego ukochanego narodu. Skrupulatnie wydzielali każde sto gramów tychże śmiercionośnych produktów. A to wszystko z obawy, żeby proletariat im przedwcześnie nie wymarł. Wygłodzony, wymęczony i wymarznięty w kolejnych zimach stulecia proletariat nie miał ani sił, ani chęci zapisywać się na kartach historii. W osiemdziesiątym czwartym identyfikował się jako uciemiężony, utrudzony i smętny.

W tych niezbyt przyjaznych okolicznościach przyszliśmy na świat my – wczesne „igreki” bądź późne „iksy”, co zależy od tego, jak kto mierzy i jaki ma nastrój. Według powszechnie przyjętych ram czasowych zaliczamy się, mimo wszystko, do wczesnych igreków. Ambitni, zaangażowani, wielozadaniowi i stabilni pracownicy, jak chcieliby zaszufladkować te miliony osób urodzonych od początku lat osiemdziesiątych do połowy lat dziewięćdziesiątych haerowcy i rekruterzy, szukający podparcia w sztywnych i zdefiniowanych odgórnie schematach. Bo przecież to praca jest naczelną spośród cnót i potrzeb każdego odpowiedzialnego człowieka w wieku produkcyjnym. Tak w kapitaliźmie, jak i w socjalizmie – praca uszlachetnia. Pamiętam, że ten frazes z uporem powtarzał ojciec Malwiny, którego zresztą praca rzeczywiście uszlachetniła… Kiedy miałyśmy siedem czy osiem lat nie bardzo wiedziałyśmy, jak zinterpretować to stwierdzenie, ale już wtedy czułyśmy podświadomie, że dorosłe życie musi być nieźle przesrane.

Kiedy zdarzy nam się zanurzyć we wspólnym kotle wraz z młodszymi kolegami ze schyłku „igreka” albo, co gorsza, środkowej „zetki”, zaczynamy czuć się bliższymi kultowemu niemal pokoleniu Iksi – „zagubionym w chaosie współcześności” (jak podaje Wikipedia), szukajacym sensu własnej egzystencji tradycjonalistom. Dekadencja zawsze lepiej się sprzedawała. Przynajmniej „za naszych czasów”.

Wyrastaliśmy na szarej, jałowej ziemi i aż dziw, że coś się z tego uplingło (słowo kiedyś chętnie powtarzane przez nasze własne i cudze babcie). Nikt się nami specjalnie nie interesował, chyba że jak trzeba było spuścić lanie albo użyć innej formy dyscypliny. Za to my interesowaliśmy się wieloma sprawami, zwłaszcza w obrębie własnego podwórka. Dalej nasze nieukształtowane umysły nie były jeszcze w stanie sięgnąć. Nie narzekaliśmy też na nadmiar możliwości rozwoju intelektualnego. Mogliśmy zaś rozwijać się fizycznie – szczególnie w nogach – trzymając mamie miejsce w kolejce do mięsnego do czasu, aż wyszła z pracy i sama mogła przejąć pałeczkę w tej absurdalnej sztafecie. Jak by nie patrzeć, zadbano, abyśmy wolni od pokus i nadmiaru bodźców mogli prowadzić spokojne życie współczesnych ascetów. Nic dziwnego, że kiedy czwartego czerwca osiemdziesiątego dziewiątego roku na sygnał Joanny Szczepkowskiej jak gdyby nigdy nic zakończył się w Polsce komunizm, mogliśmy poczuć się lekko oszukani. To uczucie podświadomie pozostało w nas aż do dziś.

Nie pasujemy mentalnie ani do „młodzieży” urodzonej już w czasach powszechnej dostępności gum Turbo (ulubiony dziecięcy przysmak Maćka) i lalek Barbie, ani do „seniorów” z powojennego demograficznego wyżu, określanych uroczo mianem baby boomersów.

Jesteśmy jak ta czarna owca – gdziekolwiek nie próbowalibyśmy się wtopić, zawsze będzie wiadomo, że to my. Dla jednych gówniarze, którzy nie poznali na własnej skórze, czym jest prawdziwy stan wojenny. Dla drugich frajerzy, którzy posiadaniem pierwszej komórki mogli poszczycić się dopiero w późnym okresie nastoletnim i do tego były to głównie „cegły”, których największym smartdodatkiem była gra w węża. I może właśnie to wyobcowanie sprawia, że czujemy się lepsi od innych. Dorastaliśmy na równi z demokracją, kapitalizmem i po części to my wprowadzaliśmy nasz kraj do cywilizowanego świata. Wymuszaliśmy na rodzicach zakupy: niemieckich słodyczy, duńskich klocków Lego, amerykańskich resoraków Hot Wheels czy anten satelitarnych, dzięki którym całymi rodzinami mogliśmy godzinami oglądać zagraniczne programy rozrywkowe w kompletnie niezrozumiałych dla nas językach. To my byliśmy motywacją dla starszych pokoleń do nauki tego nowego, przebodźcowanego i przekoloryzowanego świata. Nawet jeśli mieliśmy wówczas dziesięć lat i robiliśmy to całkiem nieświadomie.

Urodzeni na europejskiej prowincji, żeby nie powiedzieć europejskim zadupiu, w początkach końca „epoki słusznie minionej”, mimo wszelkich niesprzyjających okoliczności, od najmłodszych lat czuliśmy się przyszłością narodu.

Czterdzieści lat później nadal się tak czujemy. Tylko czas gra na naszą niekorzyść.

Rozdział I

Siedzę w „prawdopodobnie najurokliwszym miejscu na świecie” (tak, zapewne, zareklamowałby je szef gównianej agencji marketingowej, w której pracuję) i wchłaniam widok, który znam od lat, a który nieustannie mnie absorbuje. Najbardziej lubię patrzeć tam, gdzie nie widać śladów działalności człowieka. Tam, gdzie przyroda żyje na swoich własnych zasadach i broni się z całych sił przed naporem zaborczej cywilizacji. Jak w życiu – dasz palec, a wezmą całą rękę… oddasz jedno drzewo… nie, po co komu jedno drzewo? Człowiek przyjdzie od razu po cały las. Wybuduje sobie tam hotel „z najpiękniejszym widokiem w Beskidach”. „Poczuj się wyjątkowo za jedyne 699 zł/doba”. Po nim przyjdzie kolejny i mu ten widok zastawi… i tak dalej, aż górski krajobraz zamieni się w betonową piramidkę. Jeszcze gorzej, jeśli zamiast górskiego resortu zbudują fabrykę kleju, tartak (żeby na świeżo przerobić to, co przed chwilą wycięli) albo ktoś wystawi sobie chałupę w stylu koryncko-garwolińskim i, w swoim mniemaniu, będzie tam panem świata. Panem z paskudnego pseudopałacu, który zaburzy harmonię właśnie w tym jedynym miejscu, gdzie byłoby można nacieszyć oko widokiem nienaruszonej ludzką głupotą przyrody. Pozostaje przymknąć jedno oko i wykadrować sobie obraz po swojemu.

Dzisiaj jest już biało. Śnieg, który spadł ubiegłej nocy, przykrył wszystkie niedociągnięcia krajobrazu, przecierki na stokach, rozgrzebane roboty drogowe, bajzel na podwórkach i całą resztę tej wiślańskiej szarzyzny. Kiedy wyszłam na swój tradycyjny poranny spacer, nie mogłam oprzeć się urokowi tego rzadkiego zjawiska. Ulepiłam więc minibałwana i ustawiłam go na masce samochodu, rzuciłam kulą śniegową w czyjś płot, a później, nabrawszy z namaszczeniem odrobinę puchu na dłoń, przyglądałam się fascynującym kształtom tych drobnych, lśniących płatków.

Kiedy wychowujesz się w górach, musisz nauczyć się kochać zimę, jej zalety i wady, przyjąć ją z tak zwanym całym dobrodziejstwem inwentarza. Od kolektywnego przekopywania tuneli na ulicy, żeby móc wyprawić się do szkoły, przez falowy napływ turystów– nie zawsze mile widzianych, aż po absolutnie najcudowniejsze wrażenia estetyczne, jakie można sobie wyobrazić, będąc dzieckiem. Pamiętam te formy i kształty dające całą masę możliwości przeżywania „legendarnych” zimowych przygód, które wówczas dostarczały nam ekscytacji równej tej, jaką daje wyprawa w Himalaje w warunkach zimowych. Przy czym nasze Himalaje miały nie więcej niż tysiąc metrów, a na ekspedycję trzeba było wyprawiać się w tajemnicy przed rodzicami, pozbawionym blasku sławy i cienia chwały przynależnych jedynie himalaistom.

Jakieś dwadzieścia pięć lat później zimowy czas spędzony w moich górach cieszy mnie dokładnie tak samo. Chociaż przez te lata jakoś dziwnie skurczyły się w moich oczach i straciły nieco ze swojej tajemniczości.

Od dobrych trzydziestu minut siedzę w góralskiej karczmie na szczycie góry o podejrzanej nazwie Cieńków i gapię się na zaśnieżone stoki. Nic innego mi nie pozostaje, gdyż moje towarzystwo jest jak zwykle spóźnione. Zresztą jak na każde z naszych tradycyjnych spotkań od kilkunastu lat. Przywykłam do tego, a jako człowiek pragmatyczny i przewidujący (tego nauczyłam się w agencji reklamowej) zakupiłam karnet całodzienny, dzięki czemu nie muszę co chwilę spoglądać na zegarek i przeliczać czasu na ilość zjazdów, co zawsze niezwykle mnie stresuje. Zakupiłam też grzane wino, żeby wkurwiać się odrobinę mniej i nie stroić niepotrzebnych fochów, kiedy mi się wreszcie tutaj objawią. A może sobie zjadę raz… Najwyżej teraz oni poczekają na mnie.

Zdążyłam wpakować się w górę od kombinezonu, kiedy ze swoim charakterystycznym kierowniczym impetem do karczmy wparowała Malwina.

– Prawie się nie spóźniłam! – zawołała swoim niskim, prawie barytonowym głosem na tyle donośnie, aby mieć pewność, że cała widownia zgromadzona w góralskiej chacie skieruje uwagę właśnie na nią. Miewa takie dni, że lubi, a wręcz musi być w centrum zainteresowania. W końcu jest niedoszłą aktorką, a to do czegoś zobowiązuje… – Narty to kurewsko skomplikowany sprzęt! – kontynuowała swój pseudokabaretowy występ na środku sali. – Kto wymyślił te buty? Człowiek o drewnianych nogach?!

Zamaszystym, ale w pełni kontrolowanym gestem ściągnęła cekinową czapkę (za nic w świecie nie chce jeździć w kasku, chociaż wszyscy wiedzą, że to wybitnie niebezpieczne) i ukazała publiczności swoje drogie trzydziestocentymetrowe doczepiane włosy, które regularnie jeździ „robić” aż do Wrocławia. Dodają jej atrakcyjności, choć i bez tych doczepów wyglądałaby pięknie.

Malwina to kobieta idealna. Natura obdarzyła ją kosmicznym metabolizmem, łatwością budowania masy mięśniowej, nieprzyzwoicie symetryczną twarzą, której głównym punktem są ogromne oczy, niczym z japońskiej kreskówki. To oraz umiejętne połączenie zabiegów medycyny estetycznej z chirurgią plastyczną sprawiły, że Malwinę śmiało można by uznać za pierwowzór lalki Barbie, supermodelek z lat dziewięćdziesiątych i wszystkich żon piłkarzy razem wziętych. Doskonale zdawała sobie sprawę ze swojej „przewagi konkurencyjnej”, ale (co mnie zawsze zadziwiało) tą kartą grała tylko w wyjątkowych sytuacjach. Bez względu na okoliczności zawsze jest to as, którym kosi przeciwników i zgarnia całą pulę.

– Chyba prędzej gumowych… – wtrąciłam, starając się przekierować jej uwagę na siebie. Na niewiele się to jednak zdało, gdyż moja warszafska gwiazda przeniosła się ze swoim monologiem prosto do baru.

– Od nowego roku jeden dzień w miesiącu przymusowo będę przechadzać się w tych kapciach! Dzięki temu podtrzymam do kolejnego sezonu umiejętność poruszania się w nich z gracją. Co roku czuję się jak zła kuzynka Kopciuszka próbująca wsadzić swój nieforemny kulas w ten uroczy bucik… Dobry człowieku, nalej mi podwójne grzane winko, tylko wiesz, z meniskiem wypukłym. No, witaj, kochana! Już nie mogłam się doczekać, aż wreszcie będzie dzisiaj! No i co?! No i jest! – Uznałam, że zwraca się do mnie, chociaż prawie na mnie nie patrzyła. Obserwowała za to, czy napięcie na widowni przypadkiem nie opada. Cóż, zryło jej ten kierowniczo-filmowy łeb.

Malwina dawniej była zupełnie inna. No może nie „zupełnie”, ale z pewnością inaczej traktowała ludzi. Zawsze cechowała ją otwartość, ekstrawertyczność (chociaż, jak kilkukrotnie się okazało, miała też swoje tajemnice, pilnie skrywane przed światem), ale przy tym skromność i „normalność”. Taka dziewczyna spod trzepaka. Chociaż wyglądem i pochodzeniem zupełnie nie przystawała do reszty wiślańskiej ferajny, nigdy nikogo nie dyskryminowała, ale i nie pozwalała zagonić się w kąt. Dla niej wszyscy byli równi, a jedyne, co dyskwalifikowało osoby w jej oczach, to szeroko pojęta głupota…

Rodziców Malwiny należałoby zaliczyć do grona pionierów prywatnego biznesu początku lat dziewięćdziesiątych – pensjonaty, restauracje w stylu góralsko-eklektycznym, jakieś fermy kurze, sklepy i strach pytać, co jeszcze… W każdym razie żyli na bogato, a w zasadzie to nie wiedzieli już, co robić z pieniędzmi, dlatego w ich domu gotówkę chowano dosłownie wszędzie:

– w opakowaniach po hiszpańskim kakao ColaCao;

– w walizkach (!) zakupionych za dewizy w NRD jeszcze za poprzedniego ustroju;

– w kartonie po ogromnym, jak na tamte czasy, telewizorze marki Sanyo;

– w szufladach, ukryte pod rynkowymi majtkami w stokrotki (kasa kasą, ale moda dotarła do Wisły nieco później niż kapitalizm)…

Kogoś mogłoby zainteresować, skąd wiem, gdzie rodzice koleżanki ukrywali pieniądze… Otóż rezolutna Malwinka, ilekroć była w potrzebie, pożyczała sobie, na wieczne oddanie, pewne drobne (a czasem grubsze) sumy. Może nie jest to wzorowe zachowanie cnotliwej córki, ale korzyści płynące dla nas wszystkich z jej działalności przestępczej przewyższały ryzyko. Dzięki jej „fundacji” zakupione zostały całe sterty Bravo Girl, Popcornów, Naszej Miss i Kaczorów Donaldów, a do tego zagranicznych czekolad Milka, chipsów Chio Chips i… kawa Mokate Capuccino. Fakt, byłyśmy na nią trochę za małe, ale finezyjna reklama telewizyjna spowodowała, że musiałyśmy chociaż raz zaznać smaku tego luksusu. Jej rodzice nigdy nie wykryli braku gotówki, a my mieliśmy uatrakcyjnione dzieciństwo.

Malwina w naszej szkole wyglądała jak reprezentantka klasy biznesowej pośród zgrai pastuchów w tureckich jeansach marmurkowych. Nie miała stodoły za domem ani babci wożącej mleko do skupu na rowerze Wigry 3. Posiadała za to kolorowe ciuchy z Niemiec, dwadzieścia cztery lalki Barbie, a jej ojciec miał pager! Co prawda pager w Wiśle nie działał, ale sam fakt, że wisiał przy jego pasku, na każdym robił ogromne wrażenie. Mimo swojej pozycji społecznej Malwina nigdy się nie wywyższała, zawsze była dla wszystkich miła (ale stanowcza) i chętnie dzieliła się tym, co miała. Do tego cechowała ją odwaga, dlatego często broniła mnie i Angelikę, a zdarzało się, że nawet Maćka. Od drugiej klasy podstawówki pozostawała moją najlepszą przyjaciółką.

Kiedy zaczęła pracę w branży filmowo-telewizyjnej, przybrała jakąś dziwną pozę. Jakby chciała zbombardować otoczenie swoją nadmierną nonszalancją, do której zapewne sama nie ma przekonania.

– Malwina! Usiądź wreszcie na dupie i przestań atakować państwa swoją wszechobecnością. I, na litość boską, nie przyznawaj się do własnej pierdołowatości. Urodziłaś się w górach. Dziewczyno! Ty nie masz prawa nawet pisnąć, że ci narty na nogach przeszkadzają. A z pijaństwem też się tak nie obnoś…

– Okej, okej. Zostawmy już ten temat… A gdzie reszta?

– Ty mi powiedz…

– Maćka nie spodziewam się zobaczyć przez najbliższe dwadzieścia pięć minut, ale Angelika? Pani doktor, przedstawicielka poważnej instytucji kultury, naukowiec i wykładowca, kobieta cnót wszelakich i wielu talentów… spóźniona?! Lepiej wyślijmy GOPR na poszukiwania! Może leży pod lawiną albo porwał ją wartki nurt Wisły.

– Nurt Wisły… mógł ją porwać, ale w Toruniu jak z domu wychodziła… Podobno każdy człowiek chociaż raz w życiu musi się spóźnić na spotkanie. To oznaka zdrowia psychicznego.

– Doskonale! W takim razie psychiatryk mnie ominie. Ale za to grozi mi alkoholizm jako efekt nadmiernego odreagowywania dupolizusostwa, na jakie jestem od dłuższego czasu wyeksponowana. Od kiedy ruszyła produkcja Pokolenia Z, całe to celebryckie dziadostwo dosłownie włazi mi do dupy! Gwiazdy „dla ubogich” nagle postanowiły zostać moimi superprzyjaciółmi, których, rzecz jasna, nie potrzebuję, bo mam was… A tamci chcą mi robić przysługi, zapraszać, robić sołszalajzing… niedługo któryś zaoferuje mi zrobienie depilacji okolic intymnych… Jak ja potrzebowałam stamtąd uciec! Do normalnych ludzi! Najchętniej posadziłabym ich wszystkich na bombie i wysłała w kosmos albo w pizduuu…

– Mówisz, masz. Cały weekend z normalnymi ludźmi z gór. Tylko trochę się spóźniają, poza tym są spoko.

– Chyba mam kogoś. – Walnęła prosto z mostu, uznając subtelne wprowadzenie tematu za zbędną stratę czasu. Kolejna z jej kierowniczych naleciałości. – I bardzo dobrze, że reszta się spóźnia, bo chciałam z tobą skonsultować… pewne tematy.

– Masz. Kogoś. Mhm… W sensie, że zmieniłaś status na Facebooku na „w związku”? – zapytałam z przekąsem, znając wrodzoną niechęć mojej przyjaciółki do wdawania się w poważniejsze relacje damsko-męskie.

– Na zmianę statusu jeszcze przyjdzie czas, na razie mamy inny problem, Houston.

– Wal, jak tylko ty potrafisz.

– Aktor.

Buchnęłam niskim, tubalnym śmiechem, coś à la czarnoksiężnik z bajki o Aladynie albo śpiewak operowy w fatalistycznym recytatywie z Verdiego.

– No właśnie! W kręgu podejrzeń na szczycie listy. Niejednego takiego absztyfikanta już pogoniłam. Ale tym razem mój radar oszustwa nie wydaje żadnych sygnałów, więc albo tracę instynkt, albo koleś ma uczciwe zamiary…

– … albo ktoś tu się za-ko-chał. – Nie mogłam sobie odmówić, żeby jej trochę nie poprzedrzeźniać. W odpowiedzi ujrzałam środkowy palec z wytatuowaną małą gwiazdką w centralnym punkcie. Jestem przekonana, że wcześniej jej tam nie było.

– No dobrze już. Tylko co ja ci teraz mogę poradzić? Na odległość przecież go nie ocenię. A chociaż znany? Czy bohater trzeciego planu?

– Wojtek Lech.

– Nooo cooo tyyy?! – wykrzyknęłam na całą salę, przez co stałam się tym nowym centrum uwagi zgromadzonych.

Wojtek Lech zdecydowanie nie jest i nigdy nie był halabardnikiem z trzeciego planu, a jednym z najpopularniejszych aktorów ostatniego czasu. Nie żaden celebryta tańczący na lodzie. Od razu przez głowę przeleciała mi kawalkada jego ról, wszystkich dopracowanych i przemyślanych w każdym calu. To jego prosi się, aby łaskawie dołączył do ekipy filmowej. Nie przypominam sobie, żeby zaliczył jakiś większy blamaż.

Malwina ziewnęła, po czym zmrużyła oczy.

– Uwierz mi, wszechwiedząca Luizo, że w tej branży ludzie potrafią zaskakiwać. Wszyscy myślą „wielki aktor, gwiazdor scen wszelakich”, a okazuje się, że mieszka z bratem w wynajętej kawalerce na jakimś Ursusie albo Żoliborzu, w podrzędnym serialu został mu tylko epizod, a kasa z reklamy parówek powoli się kończy… Ponadto wszystkie nowe propozycje nie spływają jak wody Niagary, a raczej jak krew z nosa… i wtedy taki typ nie ma innego wyjścia, jak zakręcić tyłkiem przy kimś, kogo zdanie się liczy… I masz księcia z bajki… Mietek na starej kobyle!

– Zrozumiałam przekaz. Powiedz w takim razie coś więcej o Mietku… yyy… o Wojtku!

– Poznałam go…

– … pod ścianką! – wybuchłam, a cała sala po raz kolejny zaczęła nadstawiać uszu.

– Pod sranką! Poznałam go na imprezie prywatnej. U Tośka Wartkowiaka – wyjaśniła teatralnym szeptem.

– Tak, tak, u Tośka Wartkowiaka. – Starałam się zachować powagę, co nie do końca mi się udawało. Oczywiście nie miałam pojęcia, kim jest wspomniany Tosiek.

– Reżyser. Z sukcesami. Jakieś trzydzieści pięć odcinków Wszystkich kolorów uczuć – streściła jego karierę z grobową miną, która bezwzględnie sugerowała, w jak głębokim poważaniu ma osiągnięcia artystyczne monsieur Wartkowiaka.

– Aż się boję zapytać…

– Nie, nie… Nie warto. W każdym razie to były jakieś urodziny albo imieniny. Pierdylion ludzi ściśniętych w tak zwanym apartamencie na tym upiornym Wilanowie. Wszyscy pijani jak szpadle, pucują się, kto nad jakim „projektem” aktualnie pracuje. Jak słyszę o tych „projektach”, to mam ochotę dać komuś w łeb. Muszę cię tam kiedyś zabrać, żebyś swoją korpoerudycją wytłumaczyła tym debilom, czym jest prawdziwy projekt i że to, co oni robią, nazywa się co najwyżej shit… Jak się domyślasz, bawię się „wyśmienicie”, próbuję zatykać uszy od środka, żeby jak najmniej zaśmiecić mózg tą dziadowską gadką. Piję wino, które sama sobie przyniosłam, bo na tych imprezach to wiesz, trzeba uważać, co się do ust bierze… można różnie później skończyć. No, i albo od tej gadki, albo od tego wina zachciało mi się rzygać, więc skierowałam się w trybie natychmiastowym do wyjścia… I już byłam pod drzwiami, kiedy drogę zastawił mi on. – Zakończyła swój imponujący monolog wygłoszony na jednym oddechu.

– Romantyczna scena… prawie jak z Pancernika Potiomkina. Szczególnie ten wątek rzygania… Narzygałaś mu na buty? Podobno Drew Barrymore tak poznała swojego męża…

– Co? Kto jeszcze pamięta Drew Barrymore? Wyjdź wreszcie z tych lat dziewięćdziesiątych, a właściwie to siedź cicho i słuchaj. Ja chciałam go ominąć, bo na mnie te ryje z TV nie robią wrażenia, ale on zrobił stanowczy krok naprzód, co nawet mi się spodobało, i zaczął się produkować. „Kopciuszek już ucieka” czy coś tam. Zirytowało mnie to jak jasna cholera i myślę sobie „jak ci palnę w łeb, to zobaczysz Kopciuszka, snobie jeden”. A ten dalej swoje, że mnie nie wypuści, bo potrzebuje towarzystwa, żeby go wesprzeć w tej upiornej sytuacji, i że to koniecznie musi być piękna i mądra kobieta… i że beze mnie wychodzi… – brzmiała, jakby była pijana. Jej nonszalancka maniera stawała się jednak trudna do zniesienia…

– Skąd mu przyszło do głowy, że jesteś mądra? – Żaden inny komentarz nie przyszedł mi do głowy.

– O to samo go zapytałam!

Razem zaczęłyśmy się śmiać. Malwina zawsze miała do siebie ogromny dystans.

Kiedy miałyśmy naście lat, takie docinki były na porządku dziennym. Naszą ulubioną formę przekazywania sobie, jak to nazywałyśmy, „wyrazów sympatii”, stanowiło pozostawianie sobie różnego rodzaju niespodzianek w szkolnych zeszytach. Wystarczyło na chwilę pozostawić go bez nadzoru, aby znaleźć w nim komunikat w stylu: „Luiza jeździ do Czech na paszporcie Polsatu” albo „Malwina je kanapki z psim żarciem” i tym podobne „wyszukane” żarty. Na poziomie intelektualnym czwartoklasistki wydawało się to niebywale zabawne. Chociaż nie dałabym sobie ręki uciąć, czy jakbym dziś zostawiła swój notes na wierzchu w jej obecności, nie zastałabym tam podobnej twórczości…

– No i co? Rozumiem, że zostałaś, skoro o tym rozmawiamy?

– Taaa… zostałam – wyznała z przekąsem. – Słuchaj dalej. Przyznał od razu, że kojarzy mnie z pracy przy Niedoścignionym. Grał tam epizod. Zaskoczył mnie, bo to stare dzieje, a ja tam byłam tylko jakąś asystentką od niczego istotnego, chyba nawet nie mieliśmy okazji się zapoznać. Doceniłam fakt, że się przyznał, ale i tak założyłam płaszcz, a następnie życzyłam mu udanej nocy i ponowiłam próbę wyjścia.

– Taki to raczej każdą noc ma udaną… – Zamyśliłam się.

Wojtek Lech należy do mężczyzn bezwzględnie, obłędnie doskonałych. W zasadzie pasuje do Malwiny. Wojtek, podobnie jak my, zbliża się do czterdziestki, ale czas działa zdecydowanie na jego korzyść. Widziałam niedawno jego zdjęcie na Instagramie i zastanawiałam się, jak on zrobił taki brzuch… Mógłby podzielić się z szarym ludem adresem chirurga, który robi taką liposukcję. Do tego ta jego twarz: mocna, silna. Żaden laluś. Idealnie pasowałby do hollywoodzkich filmów akcji. A! No i ta opalenizna. Wygląda jak z obrazka…

Malwina całkowicie zignorowała mój komentarz i kontynuowała:

– On, równie niewzruszony, otworzył mi drzwi i ruszył za mną. Kiedy posłałam mu pytające spojrzenie, powiedział, że już się naimprezował i chciałby zaproponować mi spacer i wino, które trzyma w ręce. Ja na to wręcz krzyknęłam „Wino nie!”, czym bardzo go rozśmieszyłam, i jakoś poszliśmy na ten spacer… Przez chwilę dałam się uwieść tej jego stanowczości, ale dystans zachowałam. Kto wie, co takiemu w głowie siedzi…? A ja przecież trzeźwa nie byłam.

– Aż się boję zapytać, jaki ten spacer miał finał…

– Zakończył się pod moim domem, gdzie, niczym przedwojenny amant, pocałował mnie w rękę! i wyraził nadzieję, że jeszcze kiedyś pozwolę się odeskortować do domu po nocnym pijaństwie.

– Amant przedwojenny! Też mi… Eugeniusz Bodo od siedmiu boleści… – rzuciłam zirytowana. Zaczynałam jej coraz bardziej zazdrościć…

– A mnie to właśnie urzekło! Pretensjonalne jak diabli, ale chociaż zrobił to inaczej niż wszyscy teraz… Tak więc zgodziłam się pozostać z nim w kontakcie telefonicznym.

– Związek telefoniczny… to ciekawe… niczym romantyczna relacja epistolograficzna. Gratuluje! Pani własny Juliusz Słowacki! – szydziłam dalej, targana niesłabnącą zazdrością.

– Po telefonie sprawy nabrały rumieńców… – Jej głupawy uśmieszek zdradzał wszystko.

– Nie! – Wkurzyłam się. Dlaczego nie powiedziała mi od razu. kiedy to się stało? Czyżbyśmy wkroczyły w etap oddalania się od siebie…?

– Nie chciałam przez telefon… nie gniewaj się!

– Od kiedy?

Jednak się gniewałam…

– Od… miesiąca…

– Oto oficjalnie wydalam cię z kręgu moich przyjaciół. Zabieraj swoje narty i zjeżdżaj! – Uniosłam ręce w teatralnym geście.

Niby rozumiałam, że nikt nie ma obowiązku lecieć od razu się spowiadać ze szczegółów swojego życia. Nie rozumiałam jednak, dlaczego Malwina, która przez dwadzieścia osiem lat meldowała mi w trybie natychmiastowym o wszystkim istotnym (według niej), co wydarzyło się w jej życiu, nagle postanowiła zachować coś dla siebie przez ponad miesiąc…

– Wieeem! Jestem okropną przyjaciółką! Ale… tak mnie to zaskoczyło i zarazem przytłoczyło, że potrzebowałam czasu tylko dla siebie, aby to zaakceptować… W dodatku nie podejrzewałam, że to się będzie rozwijać i że potrwa dłużej niż dwa tygodnie… Nie czułam potrzeby, żeby to niepotrzebnie rozdmuchiwać. Wiesz, z wielkiej chmury mały deszcz.

Po tych słowach miałam pewność, że z jej strony to coś poważnego. Nie wiedziałam tylko, czy mam się cieszyć jej szczęściem, czy płakać nad jej naiwnością…

– Widzę, jak na mnie patrzysz i że uważasz mnie za czołową naiwniarę Warszawy, ale wierz mi, że skoro zdecydowałam się powiedzieć ci to teraz, to znaczy, że jest o czym.

– Aha… czyli jednak mam się cieszyć.

– Przyjęłam strategię go with the flow. Żadnej inicjatywy, tylko dostosowanie się do jego… ruchów. Chciałam powiedzieć „posunięć”, ale to chyba niezbyt stosowne określenie. – Obie wybuchłyśmy śmiechem. W słowniku Malwiny nie ma pojęcia „niestosowne”. – Żadnego przeżywania, rozmyślań nad butelką valpolicelli. Te czasy minęły bezpowrotnie. Powiedziałam sobie, że jak chce, to niech o mnie zabiega, a jak nie, to thank you, next.

– Skoro temat trafił na forum, to rozumiem, że zabiega…

– Owszem. Aktualnie o to, abyśmy razem zamieszkali – powiedziała niby spokojnie, ale wiedziałam, że obawia się mojej reakcji.

– Po miesiącu?! Nieee…

– No właśnie, nie jestem taka pewna…

Zamyśliłam się. Powinnam cieszyć się razem z nią, ekscytować, dopytywać, a jedyne, co w tej chwili czułam, to nieopanowana zazdrość. Właśnie w tej chwili na naszym wymarzonym przedświątecznym spotkaniu „u źródeł” nasz klub samotnych serc rozpadł się bezpowrotnie i przyjął postać jednoosobowej działalności ze mną w roli Owner, Founder & CEO. NO, KURWA, IDEALNY MOMENT. W najpiękniejszym czasie w roku moja samotność przywlokła się za mną na wysokość 921 metrów nad poziomem morza, żeby palnąć mi w łeb ze zdwojoną siłą. Skończę jak George Michael – znaleziona martwa w świąteczny poranek.

Jechałam tu pełna nadziei na absolutny reset: zero frustracji, zero problemów, tylko nasze stare, zwykłe sprawy. Chciałam usłyszeć, że u nikogo nic się nie zmieniło, że stara bida, nothing special i żeby każdy narzekał po swojemu na to, co zwykle. A tu, na samym wejściu, moja najlepsza przyjaciółka postanowiła zastrzelić mnie wspaniałą nowiną, jak to w piękny sposób jej życie zmienia się na lepsze, i to od miesiąca, a ja nic o tym nie wiem aż do dzisiaj. Ciekawe, z czym przyjdzie reszta… Wygraną w lotto? Zaproszeniem na ślub? Awansem w pracy?… Nie jestem gotowa, żeby słuchać o sukcesach innych. Nie teraz. O czym ja mogę im odpowiedzieć? Moim największym osiągnięciem jest to, że w ogóle podnoszę się z łóżka i zmuszam się do wyjścia z domu. Po co ja tu w ogóle przyjechałam? Przecież mogłam przewidzieć, że ludzie, w przeciwieństwie do mnie, rozwijają się i ich czas nie stoi w miejscu…

Mój dramatyczny dialog wewnętrzny został przerwany pojawieniem się Angeliki.

– Przepraszam bardzo! Którą mamy godzinę? – Malwina ryknęła swoim tubalnym, a zarazem seksownym głosem, kiedy tylko Angelika pojawiła się w drzwiach. Oczywiście po raz kolejny zyskała tym uwagę całej sali.

– Bardzo państwa przepraszam, ale… wyciąg się zaciął. – Angelika odpowiedziała wszystkim zainteresowanym.

– Opuściłaś się. Liczyłam na to, że będziesz trzydzieści minut przed czasem, zamówisz nam grzane wino i szarlotkę z lodami, a jak się wreszcie pojawimy, przywitasz nas przysłowiem ludowym o spóźnianiu – powiedziałam, czując ulgę, że na chwilę odpocznę od wątku miłosnego Malwiny.

– Spóźnialscy i lenie, jedno pokolenie. Bardzo proszę, wasze przysłowie. Zawsze do usług. Poza tym nie spóźniłabym się, gdyby nie ten przeklęty wyciąg. Musiałam wjechać orczykiem do połowy stoku, a potem podchodziłam jak biegaczka narciarska, a ja nie jestem taka wysportowana jak wy! Wina chętnie się napiję, dziękuję. Bardzo poproszę. Jak raz wy poczekacie i pomyślicie o mnie, to chyba korony wam nie pospadają? Nie wiem, jak ja teraz zjadę, chyba na zadzie…

– Biednemu zawsze wiatr w oczy… To też ludowe? Już, kochana, pędzę z alkoholową odsieczą! – Malwina poderwała się w stronę baru, a ja czekałam, aż Angelika coś powie. Przez ten strzał na wejściu ogarnęła mnie taka niemoc i niechęć do tego całego spotkania, że nie byłam nawet w stanie zagaić rozmowy. Siedziałam bez słów i gapiłam się na nią, jakbym widziała ją pierwszy raz w życiu.

Angelika to typowa polska matka uciemiężona. Bardzo zwyczajna, bez żadnych znaków szczególnych (no może poza obwisłym brzuchem, który pewnie nigdy jej się nie wchłonie, a na plastykę brzucha pewnie nigdy nie będzie jej stać, więc już tak zostanie). Nigdy niefarbowane, proste włosy do ramion, w trudnym do określenia kolorze „myszy słowiańskiej”. Jedyna zaleta niefarbowania to ich naturalny blask i nieprawdopodobna wręcz grubość. Od kilkunastu lat namawiamy ją, żeby coś z tymi włosami zrobiła, ale zawsze zbywa nas stwierdzeniem, że „w muzeum, a tym bardziej na uczelni, nie wypada być zbyt ekstrawaganckim”, co jest dość dziwną wymówką, gdyż nie chodziło nam o różowego irokeza, ale zwyczajne podrasowanie koloru… Malwina nawet chciała ją potajemnie zgłosić do programu o metamorfozach w TVN Style, ale nie udało się przepchnąć jej zgłoszenia, bo nie przeszła w życiu żadnej tragedii, a jedyną przepustką do udziału w takich programach jest doświadczenie jakiegoś dramatu.

Poza tymi nieszczęsnymi włosami Angela miała przeciętnie ładną urodę, o regularnych rysach twarzy. Podejrzewałyśmy, że gdyby zaczęła się porządnie malować, to mogłaby nas zaskoczyć, ale oczywiście z makijażem również była na bakier. W końcu wiejskie baby w dziewiętnastym wieku się nie malowały i włosów też nie farbowały, więc może ta myśl przyświecała naturalistycznemu podejściu naszej przyjaciółki do tematu urody.

Angelika wykształciła się jako etnografka, kierowała w muzeum etnograficznym i wykładała na uczelni. Obroniła doktorat i szykowała się do przewodu habilitacyjnego.

A może już została doktorem habilitowanym? Zaczęłam czuć obawy, że ta bomba została już odbezpieczona, a zegar odliczał czas do wybuchu?

Marceli, mąż Angeliki, również został pracownikiem uczelni, doktorem filozofii oraz historii i wykładowcą na uniwersytecie w Toruniu. Zakładałam, że głównie dlatego nigdy nie będzie jej stać na plastykę brzucha…

Angelika od siódmego roku życia występowała z zespołem ludowym. W latach dziewięćdziesiątych takie hobby to była straszna siara, ale jej to nigdy nie przeszkadzało. Kiedy przerabialiśmy w szkole Chłopów Reymonta, nie tylko jako jedyna przeczytała cokolwiek z tej książki, lecz także potrafiła odegrać niemal każdą scenę, czym zresztą zdobyła sobie dozgonny szacunek u naszej polonistki.

Obdarzoną ogromną inteligencją i umiłowaniem tradycji dziewczynkę rodzice „pokarali” zupełnie niepasującym do niej imieniem, i to w spolszczonej pisowni – Andżelika. Ona sama szczerze nienawidziła swojego imienia przez „dż” i tuż po skończeniu osiemnastego roku życia próbowała nawet zmienić je w Urzędzie Stanu Cywilnego, ale odmówili. Zaproponowali, że mogą jej przerobić na Angelikę. Z braku innych możliwości przystała na tę ofertę, jednak imię nadal nijak się miało do jej osobowości…

Jej hobby miało więcej pozytywnych aspektów, niż mogłoby się wydawać… Przede wszystkim, Angelika zjeździła z tym zespołem całą Polskę. Występowała na przeglądach, festiwalach czy festynach. Dzięki temu odwiedziła wiele miejsc, których przeciętne wiejskie dziecko w tamtych czasach praktycznie nie miało szans zobaczyć, a do tego zarabiała nawet grosiki na własne wydatki… A że zawsze stawiała potrzeby innych nad własnymi, nie było wyjazdu, z którego nie przywiozłaby nam jakiejś pamiątki. Przypominam sobie niektóre z kolekcji „darów”, jakie od niej dostałam:

– z Krakowa – smok wawelski na mineralnym, mieniącym się kamieniu;

– z Gdańska – szkatułka obklejona muszelkami (hit roku 1995);

– z Torunia – paczka ozdobnych pierników;

– z Częstochowy – bransoletki z krzyżykami;

– z Warszawy – kilka widokówek (w Warszawie zawsze było drogo);

– z Białegostoku – drewniane matrioszki;

– z Biskupina – wisiorek na rzemieniu;

– z Zakopanego – breloczek z parzenicą.

Angelika była po prostu na wskroś dobrą osobą, prostolinijną, trzymającą się kurczowo tradycyjnych wartości. Nigdy nie bujała w obłokach, nie marzyła o wielkiej karierze czy sławie. Można powiedzieć, że trochę do nas nie pasowała, ale zawsze, kiedy byłyśmy razem, wnosiła wiele spokoju i trzeźwego, „życiowego” spojrzenia.

– Karnety się wam zmarnują przeze mnie. – Angelika burknęła tonem naburmuszonego pięciolatka, który obraził się, że mama na niego nakrzyczała, ale wie, że źle zrobił.

– Po pierwsze, kupiłam skipass, bo byłam pewna, że na kogoś będziemy czekać. Po drugie, zauważ, że nie ma tu nigdzie Maćka, chyba że ukrywa się w tłumie i obserwuje nas incognito – odpowiedziała, a właściwie odkrzyknęła Malwina.

– Jezus Maria! Może on też utknął na tym zaciętym wyciągu! Tyłek mu odmarznie! Zawsze lata w tych przykrótkich hipsterskich kurtkach… – Angela, która jest ponadto nadopiekuńczą matką dwóch synów, swoje matczyne przyzwyczajenia przenosi na wszystkich. – Również osoby całkiem już dorosłe.

– Znając Macieja… jest to całkiem realne. Ale nie martw się, kochana, przy jego znajomościach, na pewno znajdzie się jakiś Spiderman, który przyjdzie mu na ratunek. W ostateczności straż pożarna mu jakoś ten przymarznięty tyłek odklei… podgrzeją palnikiem albo lekko odpiłują pilarką mechaniczną… – postanowiłam włączyć się w ich abstrakcyjne spekulacje.

– Jesteście nieczułe na ludzką krzywdę, jak mój szanowny małżonek! Tylko że w jego przypadku to efekt braku zainteresowania rzeczywistością pozateoretyczną, gdzie ludzie są jedynie abstrakcyjnymi figurami w filozoficznych rozważaniach. A wy, z tego co widzę, macie jakąś szczególną, cyniczną wręcz zdolność, by widzieć komizm w sytuacjach, które człowieka zwyczajnego przyprawiają o palpitacje serca – fuknęła Angela, łapiąc się za serce teatralnym gestem, jakby naprawdę obawiała się, że ten wyciąg zaciął się specjalnie po to, żeby uwięzić tam Macieja na całą zimę.

– Przecież my zawsze takie byłyśmy wobec Maćka… i ty też! – odpowiedziała trzeźwo Malwina lekko lekceważącym tonem.

– A ja wam mówię, że on tam utknął!

– Ale my to wiemy! Lepiej powiedz, co u ciebie?

– No więc… oto w wielkim stylu, na orczyku, wjechał do was doktor habilitowany nauk humanistycznych… najmłodszy w historii wydziału! Grzańce dla wszystkich! – zakrzyknęła rozpromieniona.

Chociaż cieszyłam się, bo nikt nie zasługiwał na pełną sukcesów karierę naukową bardziej niż Angelika, w moim stanie psychicznym, była to krzywda dotkliwsza niż cios nożem w plecy… To było przekręcenie uprzednio wbitego noża, krwawe jak w najgorszym horrorze klasy D…

– Czapki z głów, o plebsie inteligencji! Kłaniajcie się doktorom habilitowanym nauk nikomu niepotrzebnych! Niechaj kultywują spuściznę wielkiego Leonarda i niosą nam kaganek oświaty! A poza tym to szacun! – Malwina zakończyła swą przemowę wybuchem śmiechu, prawdopodobnie będącego wyrazem samozadowolenia.

Nigdy nie rozumiała, jak można zawodowo zajmować się czymś, co nie przynosi ani kasy, ani sławy. Od liceum powtarzała jej: Chłopów to sobie możesz czytać hobbystycznie, po godzinach, a od ósmej do szesnastej trzeba się zajmować czymś społecznie użytecznym. Nie wiem, czy produkowanie gównianych seriali i żenujących programów rozrywkowych można nazwać społecznie użytecznym… Mamy więc do czynienia z klasyczną postawą filozofa pozostającego w sprzeczności z własnymi maksymami.

W końcu i ja zebrałam się na gratulacje, a nawet wykrzesałam z siebie coś na kształt entuzjazmu.

– Łaaa! To fenomenalnie! Dlaczego nie mówiłaś, że podchodzisz? Przyjechałybyśmy cię wesprzeć! Czy to znaczy, że nowa książka już gotowa? A ja jeszcze nie skończyłam tej o życiu codziennym wsi kujawskiej w początkach dwudziestego wieku…

– Nie powiesz mi, że to czytasz?! – Malwina była wyraźnie rozbawiona i nawet zrobiło mi się trochę przykro za Angelę. Nie powinna się naśmiewać z jej, bądź co bądź, ciężkiej pracy.

– Tak, pani warszafko, czytam i bardzo mnie to interesuje. I ty też powinnaś. Może dzięki tej książce twój kolejny program reprezentowałby wyższy poziom intelektualny…

– Po pierwsze, to nie jestem autorem konceptów ani scenariuszy. Po drugie, mój poziom intelektualny jest na całkiem przyzwoity, nawet bez znajomości twórczości literackiej Oskara Kolberga dwudziestego pierwszego wieku w kobiecym wcieleniu!

– Spokojnie. Mam pełną świadomość, że moimi książkami interesuje się góra sto czterdzieści sześć osób, z czego setka to studenci, którzy mają je w spisie lektur. Takie czasy. Sławy z tego nie będzie. Na szczęście nie jest mi do niczego potrzebna. Dla mnie najważniejsza jest misja…

– Przepraszam, jaka?

– Ratuję polski folklor od zapomnienia…

– Chciałbym oczu twoich chmurność ocalić od zapomnienia… – usłyszałyśmy na wpół fałszywy śpiew Maćka i jak na komendę odwróciłyśmy się w kierunku drzwi. Nawet nie zauważyłyśmy, kiedy wszedł.

– Macieju! Nareszcie! Podobno przymarzłeś do wyciągu tyłkiem osłoniętym tylko jeansami typu slim fit. Dobrze, że GOPR już cię ściągnął – ryknęła Malwina, wyraźnie zadowolona, że ma pretekst do zakończenia nudzącego ją tematu polskiej kultury ludowej na poziomie akademickim.

– Co wy?! Już nawalone? Jakim tyłkiem? Jakie slim fit? Co ja, pedał?!

– No… tak jakby… – odpowiedziałyśmy chórem.

– Ja nie pedał. I’m gay – próbował naśladować brytyjski akcent, ale wyszedł z tego bardziej Akcent Zenka Martyniuka.

– No bo Angelika panikowała, że utknąłeś na zepsutym wyciągu w za krótkiej kurtce… – postanowiłam zaznaczyć swoją obecność, nieśmiało wtrącając się do ich, jak zwykle, nadmiernie rozemocjonowanej rozmowy.

– Wyciąg zapierdala jak Małysz na progu. Spóźniłem się, bo zapomniałem kijków i musiałem wypożyczyć, żeby nie wyglądać jak frajer, a była kolejka w wypożyczalni, bo przecież na tej wiosce o optymalizacji stanowiska pracy nikt nie słyszał i pewnie prędko nie usłyszy.

– Uważaj, uważaj! Ty też jesteś z tej „wioski” – naprostowała go Angelika, lokalna patriotka.

– Dobra, dobra. A co tym razem ocalamy od zapomnienia, Angelus? Architekturę wsi podlaskiej osiemnastego wieku, stroje ludowe Beskidu Śląskiego czy zwyczaje świąteczne Śląska Cieszyńskiego? – Maciek przedrzeźniał Angelikę dokładnie w ten sam sposób, jakbyśmy cofnęli się do jakiejś drugiej klasy liceum.

– Obrzędy przejścia na ziemiach polskich od początków osiemnastego do końca dwudziestego wieku. Już sobie poużywaliście? – W jej głosie słychać było żal.

– Kochana, przecież wiesz, że się cieszymy razem z tobą! Należało ci się jak nikomu innemu! Po prostu zazdrościmy ci, że nie mamy takich mądrych głów jak ty! – próbowałam studzić emocje, niezbyt zadowolona z faktu, że znów muszę grać mało atrakcyjną rolę mediatora.

– Ale z czego się cieszymy? Zaraz, zaraz… czy to znaczy, że mamy de-er-hab on board?!

– Doktór habilitowana nauk przestarzałych i niepotrzebnych, zawsze do usług. – Angelika próbowała obrócić te słowa w żart, chociaż niezbyt dobrze jej to wychodziło.

– No to, ladies, narty na bok! Dzisiaj zalewamy się cieńkowskim tanim grzańcem, wspominamy dawne czasy i zagłębiamy się w obrzędy ludowe!

– O nie, kolego! Tak łatwo się nie wykręcisz! Najpierw trening, przyjemności później. Trzeba sobie przypomnieć, po co góralowi nogi… Ktoś, kto wychował się na stoku narciarskim, powinien już tu jeździć od bladego świtu… – starałam się zakończyć tę kawalkadę sukcesów moich przyjaciół. Obawiałam się, że do tego wszystkiego jeszcze Maciek dorzuci jakiegoś asa z rękawa i już na zawsze oderwę się od peletonu.

Maciej, odkąd pamiętam, wychodził z siebie, aby prezentować całą gamę cech kobiecych i nie ujawniać tych męskich. Mówiło się, że jest gejem… Jednak im więcej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej dochodziłam do wniosku, że coś z tym jego homoseksualizmem jest nie tak… Gejem chciałoby się określić mężczyznę, którego chociaż raz widziało się w związku z innym, albo chociaż flirtującego, całującego czy trzymającego partnera za rękę. W tym przypadku nic z tych rzeczy nigdy nie miało miejsca. Od dwudziestu lat Maciek określał się gejem. Jednak tylko opowiadał o swoich nieprzyzwoitych wyczynach, podbojach i ekscesach, a jednocześnie nie dawał na nie żadnych namacalnych (to bardzo trafne określenie) dowodów.

Poza tym, że miał aparycję, sposób mówienia, poruszania się i zachowania jak gej, wydawał się całkowicie aseksualny. Zawsze wdziewał obcisłe koszulki D&G, Philipp Plein i Balmain (te ostatnie to chyba nawet damskie), spodnie supersupersuperslimfit, obciskające do granic możliwości jego supersupersuperslim dupę. Do tego totalnie nieprzyzwoite kurtki i futerka od młodych polskich projektantów, okulary Chloé (też damskie!), no i koniecznie snickersy Gucci z muchą albo z wężem, o każdej porze roku. Oczywiście z odkrytymi kostkami. Reumatyzm na starość będzie bolesny.

Kiedyś, po wypiciu trzech butelek wina, podjęłyśmy temat „wewnętrznie”, bez jego udziału, i doszłyśmy do wniosku, że pod tą pozą kryje się jakiś większy dramat… może lęk przed bliskością, a może to całkowity brak zainteresowania fizycznym aspektem międzyludzkich relacji… Malwina spekulowała nawet, że może mieć jakąś… wadę budowy! Przytoczyła nawet list do Bravo, który czytała w 1996 roku, pod tytułem Czy jestem obojniakiem?, i próbowała nas przekonać, że ten list na pewno był od Maćka… Zresztą jej teza została obalona wiele lat wcześniej, kiedy znalazłyśmy się w całkiem absurdalnej sytuacji i miałyśmy okazję ujrzeć jego atrybuty męskości. Wyglądały zupełnie normalnie. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Tak czy inaczej, nie wnikamy, nie pytamy z obawy, że wyciągniemy jakiegoś grubszego trupa z szafy, a później nic już nie będzie tak samo.

Maciek nie miał łatwego startu. Pochodzi z Istebnej, pięknej, aczkolwiek zapyziałej wsi niedaleko Wisły. Jego rodzice prowadzili mały wyciąg narciarski, zbudowany własnymi siłami, tak zwaną metodą na dziada, którą w początkach lat dziewięćdziesiątych powstawało osiemdziesiąt procent inwestycji i biznesów. Zima nie należała do jego ulubionych pór roku, miał wtedy zwyczajnie przechlapane, ponieważ zajmował się od rana do wieczora „sprawami konserwacyjnymi”. Czasami z tego powodu nie pojawiał się na lekcjach. Ojciec Maćka uważał bowiem, że szkoła nie jest nikomu do szczęścia potrzebna, a nic nie uszlachetnia człowieka tak jak ciężka fizyczna praca. Zresztą był to człowiek wielu ciekawych poglądów. Kiedy w liceum przyjeżdżałyśmy trochę poszusować i przy okazji wesprzeć Maćka towarzysko przy „sprawach konserwacyjnych”, zawsze musiałyśmy płacić pełną kwotę za karnety. Według ojca naszego przyjaciela za wszystko w życiu trzeba uczciwie zapłacić, bo inaczej „wyjdzie bokiem” (cokolwiek miałoby to wyjście oznaczać).

Z Maćkiem poznaliśmy się dopiero w liceum. Właściwie postanowiłyśmy go przygarnąć, bo nikt poza nami nie odważyłby się przyjąć takiego indywiduum do kręgu towarzyskiego. Był odpychający i intrygujący zarazem. Chudy samotnik, pół inteligent, pół artysta, w czarnym golfie, zawsze coś czytał. Wypożyczał książki z miejskiej biblioteki, najczęściej takie w pożółkłej przezroczystej okładce. Na zakup nowych publikacji w wiślańskiej księgarni nie było go stać, gdyż za „sprawy konserwacyjne” nie otrzymywał, rzecz jasna, żadnego wynagrodzenia – tak wyglądała uczciwość tatusia.

Spodobała nam się jego odmienność. Ale nie tylko ona. Maciek był silny. Nie fizycznie, a psychicznie. Charakteryzowały go jasno sprecyzowane poglądy, których nie bał się wyrażać. To, co mówił, było zawsze przemyślane, i choć większość szkolnej wiary zwykle się z niego wyśmiewała, to i tak w głębi serca każdy miał do niego szacunek.

Rolę geja (do czasu pozyskania namacalnych dowodów miałyśmy podstawy, aby nazywać to rolą) przyjął na studiach. Może kierowany przykrymi doświadczeniami ze szkoły nakładał takie maski, jakich oczekiwało od niego otoczenie. Stawał się tym, kim chcieli go widzieć. A bycie gejem to, w gruncie rzeczy, bardzo wygodna rola – nieszkodliwy, budzący sympatię i może odrobinę politowania, ale przede wszystkim dystans. Z tego powodu nikt nie chciał wleźć z buciorami zbyt blisko niego, bo czułby się skrępowany tym, czego może się dowiedzieć. O to mu właśnie chodziło.

Tą kreacją Maciej zdobył rząd dusz. Ludzie jedli mu z ręki. Kupiłyśmy ją i my.

– Moje kochane towarzyszki. Habilitacja to poważna sprawa. Tak poważna, że żadne z nas nie ma pojęcia, w jaki sposób i za co się ją zdobywa. Tym bardziej należy oddać cześć i chwałę naszej inteligentce o imieniu Angelika i wznieść w górę te gustowne garneczki z wizerunkiem filuternego zbója. Niech nam żyje pani doktor habilitowana, sto lat! Po raz pierwszy! – Maciek wstał i faktycznie wzniósł nad głowę kubek z grzanym winem. Ludzie siedzący w karczmie po raz kolejny zwrócili uwagę na nas i… zaczęli bić brawo, kiwając z uznaniem głowami. Angelika uśmiechnęła się półgębkiem i nieśmiało skinęła głową.

– Żeby tylko nie zaczęli śpiewać Sto lat – wycedziła przez zęby. – Zapinajcie kombinezony i ewakuujemy się bocznym wyjściem. Na dziś koniec z robieniem siary.

Wyszliśmy przed karczmę i od razu uderzyło nas chłodne, aczkolwiek nie mroźne, orzeźwiające górskie powietrze – to, którego tak brakuje nam na co dzień w wielkich miastach. Coraz częściej zdarza mi się zapominać, jaki wyjątkowy jest jego zapach, jak potrafi wedrzeć się w najgłębsze zakamarki płuc, dodać im mocy i wpuścić do organizmu jedyną w swoim rodzaju górską energię. Czasem, a może nawet często, śmierdzi łajnem z pól – to fakt, ale i tak zawsze będzie nim się oddychać lepiej niż aglomeracyjnym smogiem.

Pozostawione na stojaku narty przyprószył śnieg. Malwina ostrożnie zgarnęła go rękawiczką i ulepiła kulę, a Maciek podniósł narty do góry i uderzył jedną o drugą, przez co zafundował nam coś na podobieństwo zamieci. Tylko Angela, wyraźnie przygaszona, bez słowa zapięła narty, zsunęła gogle na oczy i nawoływała nas, żebyśmy się nie ociągali, bo nie przyszliśmy tu, aby gadać. Nie byłam pewna, czy to nasze żarty tak ją dotknęły, czy może chodziło o coś innego. Sama miałam nie najlepszy nastrój, dlatego zapięłam jedną nartę i zaczęłam zsuwać się w dół na jednej nodze, robiąc jaskółkę. Pomysł okazał się niezbyt mądry, gdyż po chwili narta przyspieszyła, a ja niczym surfer walczyłam, aby utrzymać na niej równowagę, ku ogromnemu rozbawieniu moich przyjaciół. Ostatecznie przegrałam z grawitacją i w wyniku upadku nabiłam sobie ogromnego siniaka na udzie, który przez kolejne półtora tygodnia zmieniał kolory od czarnego aż po sraczkowatożółty i to akurat przed wigilią firmową, specjalnie na którą kupiłam nową zabójczo krótką i zabójczo drogą mini. Poszłam w długich i niezbyt zabójczych spodniach. Niech żyje zgrabność!

Szybko otrząsnęłam się po tym upadku i z pomocą Malwiny podniosłam, otrzepałam ze śniegu i wróciłam założyć drugą nartę, żeby stać się już w pełni wyposażonym, bezpiecznym dla otoczenia narciarzem. Kuriozalność tej sytuacji chwilowo poprawiła mi nastrój i z nadzieją, że od teraz będzie już tylko lepiej, ruszyłam w dół niebieską trasą. Goniłam Angelikę, która uznała, że nie będzie dłużej czekać na swoich nierozgarniętych towarzyszy.

Trasa była umiarkowanie naśnieżona – już od kilku lat grudniowy początek sezonu nie należy do obfitujących w tak pożądane o tej porze roku opady białego puchu – ale przyjemne skrzypienie sztucznie wywołanego tworu z naśnieżarki wprawiało w błogi, jakże świąteczny, nastrój. Słońce powoli zachodziło za górami i obdarowywało nas ostatnimi promieniami, wywołującymi przyjemne ciepło na twarzy. Lekko ośnieżone lasy wydawały się emitować srebrzystą poświatę, a delikatnie padający śnieg osadzał się na włosach.

Angela jechała przodem, ale zwinna jak gazela, mistrzyni wszystkiego Malwina – pomału ją doganiała. Wyglądała obłędnie w wypatrzonym na Instagramie, a zakupionym na bardzo podejrzanej rosyjskiej stronie internetowej srebrnym kombinezonie z ogromnym futrzanym kołnierzem, ściśniętym w talii szerokim paskiem. Odradzałam jej ten zakup za trzydzieści pięć dolarów. Uważałam, że albo żadna paczka nigdy do niej nie dotrze, albo wyślą jej „chińczyka” z nogawkami do pół łydki i poliestrowym futrem wyłażącym garściami… a teraz jej go zazdroszczę.

Na początku grudnia stoki są niemalże puste, dlatego ten pierwszy zjazd stanowił prawdziwą przyjemność. Mogliśmy ogarnąć szerszym kątem panoramę gór bez konieczności monitorowania, czy zaraz nie zmiecie nas jakiś niedzielny snowboardzista, puszczone samopas dziecko nie przejedzie ci po nartach albo nie wywali ci się pod nogi jakaś pierdołowata czterdziestoparolatka, która od lat nie jest w stanie opanować umiejętności hamowania.

Z minuty na minutę nabierałam pewności i pozwalałam sobie na małe ewolucje. Tuż obok mnie jechał Maciek, który wykonywał dziwne ruchy biodrami, wyraźnie pobudzony zbyt szybko wypitym grzańcem. Wyglądał trochę jak tancerka hula z endoprotezą biodra. O dziwo, nie miał na sobie jeansów slim fit, za to nieprzyzwoicie drogi komplet Roberto Cavalli, trochę zbyt damski, ale i tak godny uwagi i pozazdroszczenia. Byłam pod wrażeniem, ponieważ po raz pierwszy widziałam go w kurtce kończącej się poniżej odcinka lędźwiowego kręgosłupa. Może na stare lata nabawił się problemów z korzonkami… albo nerki przeziębił. Puszczał do mnie oczka i śmiał się swoimi idealnie równymi licówkami, które dopiero teraz zauważyłam. Dodały mu jeszcze więcej… aseksualności. Rzucały się jednak w oczy, a o to mu zawsze chodziło. Specyficzny koloryt jego postaci podkreślała biała futrzana czapka à la radziecki czołgista, z podejrzaną czerwoną gwiazdą na przedzie, która doprowadzała do szału naszą erudytkę Angelę. Za każdym razem, kiedy widziała go w tej czapie, pytała, dlaczego nie dokupił sobie kurtki ze swastyką do kompletu.

Tak zamyśliłam się nad tą jego czapką, że nawet nie zauważyłam, kiedy najechałam na ogromną lodową muldę. Wystrzeliłam nogami do góry i upadłam na tyłek jak bomba. Zamroczyło mnie na moment, ale szybko się zebrałam, żeby nikt tego nie spostrzegł, gdyż nigdy nie lubiłam przyznawać się do porażek. Narażenie się na ostrzał pełnych politowania spojrzeń postronnych narciarzy było ostatnim, czego potrzebowałam tego dnia.

Kiedy wstałam, pozbierałam kijki i oceniłam stan obrażeń. Na horyzoncie widziałam już tylko odjeżdżającą białą czapkę. Angela i Malwina dotarły zapewne na dół i czekały w kolejce na wyciąg. Wykorzystałam tę chwilę, żeby jeszcze raz się rozejrzeć i zakodować w głowie pocztówkowy krajobraz ośnieżonych stoków. Były już oświetlone, a w blasku reflektorów jak ćmy wirowały drobne płatki śniegu, co zwiastowało kolejny udany dzień białego szaleństwa. Księżyc, który zaczął rysować się na jeszcze widnym niebie, miał kształt dorodnego rogala, a wokół niego zaczynały pojawiać się nieśmiało pierwsze gwiazdy. Takie widoki najbardziej cieszą, kiedy zbliżają się święta. Założyłam, że moja ferajna i tak nie będzie na mnie czekać, dlatego usiadłam na chwilę na śniegu i wpatrywałam się w każdy detal, żeby obraz ten pozostawić w pamięci jak najdłużej – aż do kolejnych Świąt. Moją błogą chwilę kontemplacji przerwał odgłos gwałtownego hamowania i huk przerzuconego śniegu, a zaraz później poczułam silne uderzenie kolanami w plecy. Nie wyhamował.

– Czy wszystko w porządku? Źle się pani czuje? – Usłyszałam niski, głęboki męski głos.

Nie rozumiem, dlaczego człowiek siedzący sobie spokojnie na śniegu musi od razu źle się czuć albo ewentualnie być pijanym żulem. Czy w tym kraju nie można zdobyć się nawet na chwilę spontanicznego romantyzmu? Trzeba od razu stać się obiektem niezdrowego zainteresowania? Z miejsca zirytowana odwróciłam gwałtownie głowę, żeby syknąć:

– Nie! – Na chwilę zastygłam w bezruchu.

Oto stał nade mną potężny mężczyzna odziany w błyszczącą czarną kurtkę i neonowożółte spodnie. Uniosłam odrobinę oczy, aby stwierdzić, że ma on bardzo przyjemną twarz z lekkim zarostem, która uśmiechała się do mnie życzliwie. Miałam nieodparte wrażenie, że gdzieś już tę facjatę widziałam, ale gdzie? Kiedy? W jakich okolicznościach? Nie miałam pojęcia. Spacyfikowana jego jakże miłą aparycją, natychmiast złagodziłam swój opryskliwy ton.

– Usiadłam po prostu na chwilę. żeby napatrzeć się na góry. Dawno ich nie widziałam i poczułam nieodpartą potrzebę pobycia z nimi sam na sam. – Na tyle było mnie stać w tamtym momencie. Z jakiejś przyczyny mój mózg jakoś dziwnie świdrował i coś ścisnęło mnie w żołądku.

– To ciekawe. Bardzo spontaniczne. – Zaśmiał się nieznajomy. – Pani przyjechała na weekend?

– Tak. Jestem tu z przyjaciółmi. Uciekli mi już na dół. Muszę jechać, bo się rozminiemy – wyrzuciłam z siebie, zupełnie jakbym połknęła serum prawdy. Wcale nie miałam ochoty nigdzie jechać i nie wiem też, dlaczego wyskoczyłam z tymi przyjaciółmi.

– Rozumiem. Nie zatrzymuję… Pierwszy raz w Wiśle? – dopytywał, jakby jednak chciał dłużej ze mną poobcować.

– Ależ skąd! Ja jestem stąd. Urodziłam się w Wiśle. Moi przyjaciele zresztą też… Ale teraz mieszkam w Krakowie.

– Niesamowite! Wiślanka z Krakowa. – Zmrużył oczy i odniosłam wrażenie, że bacznie mi się przygląda. – Tak się składa, że ja też jestem z Krakowa! W takim razie może jeszcze kiedyś na panią wpadnę, kiedy będzie pani kontemplować piękno Sukiennic na krakowskim bruku. – Zaśmiał się głośno, dzięki czemu ujrzałam też równy rządek nieskazitelnie białych zębów.

– Tymczasem nie zatrzymuję już pani. Proszę gonić znajomych. I niech pani tak nie siedzi na śniegu! Jest grudzień, łatwo się przeziębić.

– Dziękuję za dobre rady. Życzę udanego szusowania. I niech pan uważa na siedzących na śniegu narciarzy. – Uśmiechnęłam się nieśmiało i poczułam, że zdecydowanie muszę zwiewać, zanim ostatecznie się skompromituję.

– Istotnie. Wesołych świąt i do zobaczenia w Krakowie! – Mrugnął do mnie, jakby faktycznie był pewien, że jeszcze kiedyś na siebie wpadniemy, co, rzecz jasna, było mniej niż nieprawdopodobne.

Uśmiechnęłam się lekko i machnęłam mu ręką na pożegnanie. Podniosłam się, ale nie ruszyłam od razu. Jeszcze przez chwilę stałam i próbowałam się otrząsnąć z tej zimowej fatamorgany. Obserwowałam, jak zwinnymi ruchami sunął w dół. Wyglądał na faceta, który lubi adrenalinę. Mimo tej grubej kurtki dało się zauważyć, że ma warunki, a zapewne i umiejętności, do uprawiania sportów ekstremalnych. Pokręciłam głową rozbawiona dziwnym stanem, w jakim przed chwilą się znalazłam, i szybko ruszyłam w dół, aby jak najszybciej zapomnieć o tej burzy, która przed chwilą przeszła przez moją głowę.

Pod wyciągiem czekała już na mnie moja zgraja. Malwina i Maciek robili selfie. Stroili swoje perfekcyjnie wytrenowane instagramowe miny: wargi na wierzch, oczy szeroko otwarte, brwi do góry, ale tak żeby nie zrobiły się zmarszczki na czole. Kilka metrów dalej znudzona Angelika rozglądała się niespiesznie i potwornie przy tym ziewała. Jej świat odbiegał od mojego, a od świata Malwiny i Maćka dzieliły ją Appalachy, Apeniny i Wzgórza Hollywood razem wzięte.

– Czy to ptak?!

– Czy to samolot?!

– Nie! To ślimak na nartach! – krzyknęli chórkiem Malwina z Maćkiem, wyraźnie zadowoleni ze swojego żartu sytuacyjnego.

– Chciałam tylko przypomnieć, że ja jestem na państwowej posadzie i jak już wydałam prawie stówkę na karnet, to chciałabym zjechać więcej niż trzy razy! – marudziła w tle Angelika.

– Co ty? Na dupie zjeżdżałaś? Czemu masz taką wielką mokrą plamę na spodniach?! Strach cię obleciał po drodze? Czy pęcherz przegrał z grzańcem? – Rzeczywiście, nie zauważyłam, że na moich różowych softshellach mam ogromną mokrą plamę.

– Przepraszam, nie sądziłam, że będziecie na mnie czekać. Nie doceniłam potęgi waszej przyjaźni, czego ogromnie żałuję. A tak dla waszej wiadomości, to nie posikałam się w gacie, tylko najpierw wyrżnęłam z pełnym impetem na tyłek, a później sobie na nim siedziałam… na śniegu. Chciałam pokontemplować piękno przyrody, a jedyne, co mi z tego przyszło, to narażenie się na wasze niewybredne komentarze.

– Kontemplatorka się znalazła! Może zacznij pisać poezję. Pomogę ci wydać pierwszy tomik. Mam chody w gównianych niszowych wydawnictwach dla dziwaków. – Angelika prychnęła, w jej głosie słychać było, że nadal próbuje oddać nam za tamte docinki w karczmie. Po raz kolejny zrobiło mi się jej żal.

– I co tam, Luizka? Co ci wywróżyły gwiazdy na gór szczycie? Czy wróżyłaś z faz księżyca? – Maciek wybrał mnie na kolejną ofiarę swoich niewyszukanych docinków.

– Z faz księżyca się nie wróży. – Angela zawsze precyzyjnie prostuje wszelkie oznaki niekompetencji swoich rozmówców.

– Wróżenie jest dobre dla obawiających się o swój los. Tak że powróż sobie sam, kolego. Mnie nie interesuje, co przyniesie przyszłość. Jestem tu i teraz.

Oczywiście, nie miałam zamiaru opowiedzieć im o spotkaniu z tajemniczym królem stoku o nieskazitelnej urodzie hollywoodzkiego amanta. Przecież to nie miało najmniejszego znaczenia i nic w moim życiu nie zmieniało…

– No to carpe diem i na górę! Jedziemy, bo się pani doktor budżet nie dopnie.

– Mi się może budżet nie dopina, ale głupi rozumu nie kupi, Malwinko. – Angela naprawdę ma powiedzenie na każdą okazję.

– Oj, kochana, żeby głupich nie było, toby mądrzy z głodu poumierali… – Malwina zaś czerpie swoje powiedzonka od „gwiazd” reality show, z którymi przebywa zdecydowanie zbyt często.

– No, tośmy się powymieniali mądrościami, a teraz, dupeczki, zapraszam na narteczki.

– Jak to dobrze mieć w stadzie koguta, który wie, jak zagonić kury na swoje miejsce. Forum inteligentów czas zamknąć. Lepiej już jedźmy, bo jeszcze się śnieg roztopi. – Odwróciłam się i pewnymi ruchami ruszyłam w stronę wyciągu z nadzieją, że może gdzieś na trasie natknę się jeszcze na tajemniczego narciarza…

Kolejnych kilka godzin upłynęło nam na szlifowaniu naszych narciarskich umiejętności, przerywanym szybkimi strzałami grzanego wina – symbolu naszej skrajnej bezmyślności. Niby każdy wiedział, że nie alkoholu to się na stoku nie pije, a i tak każdy pił. Tylko Maciek, jak zwykle, powtarzał, że „grzane wino to żaden alkohol”. W naszym przypadku jego słowa nie znalazły potwierdzenia, bo nasze coraz głośniejsze śmiechy i coraz bardziej miękkie nogi zdecydowanie nie były efektem spożycia soku z gumijagód. Potwierdzenie znalazła za to, po raz kolejny, zasada, że „głupi ma zawsze szczęście”, i jakoś na tym właśnie farcie udało nam się zakończyć dzień bez większych obrażeń. Tak własnych, jak i otoczenia. Maciek, nadal podtrzymując swoją tezę o grzanym winie, postanowił zagrać z losem po raz kolejny i zdobył się na jazdę powrotną do apartamentu – bocznymi drogami i w tempie trzydziestu kilometrów na godzinę, samochodem załadowanym walizkami. W wyniku chwilowego uśpienia umysłu z chęcią przyjęłyśmy role lekkomyślnych pasażerów, co to kluczyka pijanemu nie zabiorą, i rozłożyłyśmy się ledwo żywe na wygodnych siedzeniach jego superfury. Szczęśliwie udało się dojechać, ale modliliśmy się głośno, aby przez noc nikt nie zainteresował się zbytnio naszymi pozostawionymi na parkingu samochodami, pełnymi drogiego sprzętu narciarskiego, którego porshe cayenne Maćka nie zdołało przyjąć.

Nie spotkałam już mojego narciarza, co w zasadzie bardzo mnie ucieszyło, gdyż szybciej mogłam zapomnieć i wrócić na ziemię po tym nieoczekiwanym wstrząsie emocjonalnym.

Drogi lekko przysypało, śnieg wciąż prószył, a płatki wydawały się kręcić piruety w blasku przydrożnych latarni – te magiczne zjawiska były jednak tylko zasługą grzańca wypełniającego w dalszym ciągu moje żyły. Wpatrywałam się bez słowa w otoczenie, które tak dobrze znam: stare zaniedbane domy, brudne podwórka, strzeliste świerki, odwieczne place budowy, malutka, wzorowo uregulowana i płynąca jak pod linijkę Wisła, a nad tym wszystkim łagodny zarys górskich szlaków. Pocztówka z rodzinnych stron. Obrazy tak prozaiczne, a tak moje. Jedyne w swoim rodzaju, chociaż mogłyby się wpasować w każde inne małe polskie miasteczko.

Bliskość gór była dla nas zawsze tak oczywista, że kiedy wyprowadziliśmy się do innych miast, ich płaski, szary horyzont nas wszystkich szokował. Ja i tak mam najlepiej ze wszystkich, bo przecież Kraków ma swoje górki, pagórki, a przy dobrej pogodzie można nacieszyć oczy widokiem Tatr. Pamiętam, że kilka lat wstecz każda nasza rozmowa sprowadzała się do tematu poczucia obcości, jakie towarzyszyło nam w naszych nowych, bezosobowych, obojętnych, zbyt głośnych i zbyt przyziemnych nowych miastach.

Chciałam wykorzystać ten moment, żeby dokładnie przyjrzeć się wszystkiemu, co znam, i temu, na co wcześniej nie zwracałam uwagi, więc siedziałam z nosem wlepionym w szybę i nic nie mówiłam. Maciek śpiewał Góralu, czy ci nie żal, co było zapewne kontynuacją żartów z Angeliki (które zresztą zabrnęły zdecydowanie za daleko), Angelika czytała coś w telefonie, a Malwina próbowała zagadywać to całe niemrawe towarzystwo.

– To gdzie jutro jeździmy? Luiza, tobie proponuję na Klepki. Przyda ci się poćwiczyć na łagodniejszym stoku. Może jakaś szkółka… My cię później odbierzemy, wracając ze Szczyrku…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
PESEL
Rozdział I
Cytryny
Rozdział II
Lulki
Rozdział III
Internet
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Ab Gymnic
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX

Rocznik osiem cztery

ISBN: 978-83-8373-621-1

© Patrycja Drywa i Wydawnictwo Novae Res 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Emil Melerski

KOREKTA: Joanna Kłos

OKŁADKA: Magdalena Czmochowska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek