Robak - Tymoteusz Onyszkiewicz - ebook

Opis

-Dlaczego napisałeś to wszystko? – Dlaczego? – Tak. Dlaczego? W jakim celu? To chyba proste pytanie. – Ale odpowiedź może być trudna. – Trudna, jeśli chce się od niej uciec. – Napisałem ją… Trudne pytanie. Napisałem, bo… – Bo chciałeś się usprawiedliwić. – Tak, chciałem się usprawiedliwić. – Bo chciałeś się rozgrzeszyć. – Tak, chciałem się rozgrzeszyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WYDAWNICTWO DLACZEMU

ul. Efraima Schroegera 90/B, 01-845 Warszawa

www.dlaczemu.pl

Dyrektor wydawniczy: Anna Nowicka-Bala

Redaktor prowadzący: Joanna Kłak

Projekt okładki: Natalia Ciak

Skład i łamanie: Anna Jackowicz

WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE

WARSZAWA 2020

Wydanie I

ISBN: ISBN 978-83-66521-05-6

Zapraszamy księgarnie i biblioteki do składania zamówień hurtowych z atrakcyjnymi rabatami. 

Dodatkowe informacje dostępne pod adresem [email protected].

Konwersja

Wiemy

1. W POCIĄGU

„Tan-dan-daradan-dan-da-ran-da-dan-dan” – dźwięki mechanicznej melodii, opartej na trywialnym, barokowym metrum dobiegały z przedpokoju. Przypomniałem sobie, że zostawiłem telefon w kieszeni wiszącego na wieszaku płaszcza, tuż obok drzwi wejściowych. Wstałem od stołu. W kolanie coś strzyknęło nieprzyjemnie. Rozklekotane krzesło zaszurało na rozłożonym w kuchni linoleum. Nie miałem ochoty się ruszać. Za mnie poruszała się wskazówka zegara wiszącego na ścianie. To zastępstwo bardzo mi odpowiadało. Od dwóch godzin, wpatrzony w filiżankę z zimną kawą, starałem się ukierunkować swoje życie w jakąś przynoszącą radość stronę. Bez rezultatu.

Czy naprawdę wierzyłem w sukces? Czy nie miałem pewności, że szczera i spontaniczna radość bezpowrotnie minęła wraz z dzieciństwem?

– Po co dzwoni? Czego chce? A kysz, przepadnij – mruknąłem do siebie niezadowolony.

Licząc na to, że ten ktoś, komu zachciało się szukać ze mną kontaktu, rozmyśli się nim zostanie umieszczony w zakładce „połączenia nieodebrane”, wolno podszedłem do płaszcza i z jego wewnętrznej kieszeni wyciągnąłem telefon. Wibrujący przedmiot z ekranem oraz klawiaturą natarczywie wyrzucał z siebie elektroniczną mieszankę Bacha i Vivaldiego. Dźwięki wypełniły przedpokój.

– Tan-dan-daradan-dan-da-ran-da-dan-dan – zacząłem nieudolnie wtórować skocznej melodii.

Zwlekanie na nic się zdało. Dzwoniąca osoba nie poddawała się. Nagle opanowały mnie nieprzyjemne napięcie i lęk, które musiały znaleźć ujście:

– Co za kurwa jakaś uparta – syknąłem przez zęby.

Narastający niepokój pogłębiał fakt, że na ekranie telefonu pojawił się nieznany numer, więc nie mogłem zidentyfikować natrętnego profana, wdzierającego się w moją bezpieczną przestrzeń bezruchu. Do strachu przed nieznanym dołączyła ciekawość. Te dwa uczucia walczyły chwilę ze sobą, aż w końcu pomyślałem:

„Dobra, co tam. Jeśli to akwizycja, to po prostu wytłumaczę, że nie potrzebuję żadnych pożyczek, że moja komórka jest starego typu i proponowanie mi smartinnowacji nie ma sensu, że na pewno nie chcę wysłuchać do końca oferty i niech spada. Potem pożegnam się jakimś komentarzem nawiązującym do trudnych warunków pracy i niskich pensji w branży telefonicznej akwizycji. A jeśli to ktoś znajomy? Trudno. Wtedy pamiętając o asertywnym »Przepraszam, ale jestem zajęty« będę improwizował”.

Chrząknąłem, pobudzając struny głosowe, przycisnąłem klawisz „OK” i przyłożyłem słuchawkę do ucha.

– Tak. Słucham? – mój głos zadrżał nieznacznie. Serce zaczęło bić szybciej.

– Cześć! – usłyszałem kobiecy głos. Trochę jakby smutny i niepewny. – Cześć, to ja, Weronika. Dawno się nie kontaktowaliśmy ze sobą, ale pomyślałam, że może się odezwę i…

W mojej głowie zakotłowało się gwałtownie. Serce zamarło. Gardło ścisnęło się, dusząc, a oczy zapiekły od łez, które zaczęły wypływać z kącików powiek.

– O! Cześć! Naprawdę? Czy to Ty? – nie mogłem ukryć zaskoczenia, ale bardzo chciałem, by udało mi się odegrać pełne panowanie nad sytuacją. – Tak, istotnie, dawno się nie słyszeliśmy.

Mimo zdenerwowania ustabilizowałem ton głosu. Trochę sztucznie, ale przynajmniej wyeliminowałem egzaltację zdradzającą emocjonalne zaangażowanie.

– Chyba już piętnaście lat minęło, a może szesnaście…

„Czyżby naprawdę tak dużo?” – pomyślałem, a czas w moim umyśle cofnął się gwałtownie jak rozciągnięta do granic wytrzymałości i puszczona gumowa taśma. Atomy wszechświata mknące nieprzerwanie od Wielkiego Wybuchu odbiły się od niewidzialnej ściany, elektryczne połączenia neuronów wyprzedziły światło i znalazłem się naprzeciw swej przeszłości, piętnaście, może szesnaście lat wcześniej w pociągu relacji Warszawa–Kraków.

Siedziałem wciśnięty w kąt przedziału, wbrew fotelowej etykiecie, w poprzek, z jedną nogą założoną na drugą i usiłowałem zasnąć. Wagon kołysał się delikatnie, a jego monotonny ruch stopniowo pogrążał mnie w hipnotycznym letargu.

„Zaśnij. Zaśnij” – powtarzałem w myślach, chcąc choć na kilka minut zatracić się w pustce braku odczuwania, ale emocje odpędzały sen i podtrzymywały letarg.

„Tu-duk, tu-duk, tu-duk” – co jakiś czas melodyjnie dudniły koła na rozstajach zwrotnic, a światła mijanych semaforów, raz po raz usiłowały sforsować moje zamknięte powieki. Za oknami pociągu dominowała czerń nocy. Jej intensywność podkreślały smugi szarego brudu na szybach i odbijający się w nich matowy żar świecących na korytarzu jarzeniówek.

Przedostające się do świadomości krótkie błyski świateł, a także silna potrzeba kolorów, której nagle doświadczyłem, sprawiły, że w mojej głowie pojawił się obraz spadających, jesiennych liści. Liście pod wpływem delikatnych podmuchów wiatru odrywały się od gałęzi i wirując, kołysząc się, unosząc i opadając, lądowały w końcu bezszelestnie na trawie, pokrywając ją wielobarwnym kobiercem. Wiatr powodował, że kobierzec ten poruszał się nieznacznie, wydając z siebie uspokajający szelest.

Stałem wśród opadających liści, których tor przecinały promienie słońca i wchłaniałem w siebie niezliczone odcienie czerwieni, żółci, pomarańczy i brązów. Barwy te wypełniały przestrzeń, a ja blakłem coraz bardziej w ich intensywnościach, znikałem pod wpływem ich nasyceń, aż w końcu przestałem być i wtedy poczułem zdumiewająco piękny zapach. Siedząc w przedziale pociągu i obserwując swoje nieistnienie wśród opadających liści, doszła do mnie słodka, nieco karmelowa i odrobinę kwaskowata woń przejrzałych winogron. Zorientowałem się, że źródłem tego zapachu było zdziczałe pnącze winorośli, które pochyliło się ku ziemi pod ciężarem ciemnofioletowych, soczystych owoców. Winorośl wyrastała z oceanu suchych liści niczym samotna wyspa. Zacząłem iść w stronę tej zapętlonej zieloności, przyciągającej mnie jakąś kryjącą się w niej tajemnicą i myślałem:

„Jesień już w pełni. Potem zima, wiosna, lato. Przyroda jest jak księga zapisana pięknym pismem, którego nie potrafię odczytać. Mogę delektować się jego kształtem, ale przytłacza mnie fakt, że nie potrafię zrozumieć treści ukrytej pod symboliką znaków. Jestem jak analfabeta trzymający w ręku manuskrypt, zawierający tajemnicę absolutu. I co? I nic”.

Nagle krótki, sygnalizacyjny ryk przejeżdżającego po sąsiednim torze składu towarowego roztrzaskał na drobne cząstki, niczym przednią szybę samochodu, moją pół-senną świadomość. Sekunda ta gwałtownie przywróciła mnie rzeczywistości. Spojrzałem za okno. Na zewnątrz przemijała z szybkością jadącego pociągu niezmienna, przybrudzona przez niedomytą szybę ciemność, a w niej, podobnie jak w moim chwilowym marzeniu, kryła się jesień.

Obudziłem się tego dnia wcześniej niż zwykle. Banalny początek historii. Było pięć po ósmej. Padał deszcz, a poziomo przewrócona ósemka na tarczy leżącego na boku budzika zdawała się sugerować, że monotonny dźwięk kropel odbijających się o parapet będzie trwał w nieskończoność. Czułem w sobie ssącą wewnętrzną próżnię. Jej doznanie spowodowało fale duszności.

„Znowu to samo” – pomyślałem i z wysiłkiem wciągnąłem powietrze do płuc.

Zazwyczaj dzień, tuż po przebudzeniu, serwował przykre godziny konieczności odbudowywania tożsamości, tak jakby proces snu posiadał złośliwą własność absorpcji mnie samego, jakby śnione przeze mnie sny potrzebowały do zaistnienia paliwa mojej osobowości.

– Ale chujnia – jęknąłem, siadając na brzegu łóżka i spojrzałem za okno. Przyglądając się zasnutej smogiem, szaroniebieskiej przestrzeni, którą dopiero gdzieś daleko poza miastem można by nazwać niebem, przeżuwałem w ustach niewypowiedziane zdanie: „Nie chcę tutaj być”!

Ten poranek, zgodnie z normą moich poranków, odebrał mi wszystko to, co wypracowałem sobie poprzedniego dnia. Już na początku straciłem te ważne elementy siebie, które powodują, że mniej więcej człowiek wie, kim jest, po co żyje i jaki jest kierunek jego egzystencji. Chciałem się rozwijać. Od dziecka czułem potrzebę duchowego rozwoju, ale działania podejmowane przeze mnie zdawały się być pracą Syzyfa. Poprzez intelektualną dyscyplinę, poprzez lekturę książek, słuchanie muzyki, oglądanie filmów i w miarę możliwości poprzez odwiedzanie wystaw artystycznych i obecność na koncertach muzyki klasycznej, kształtowałem siebie wartościowego, siebie, dla którego warto żyć, siebie z przebłyskami szczęścia. Wtaczałem ten głaz wiedzy, informacji, estetycznych i uczuciowych doznań na szczyt, a gdy się budziłem, kamień prawie zawsze leżał u podnóża góry.

Nieustanne powroty do punktu wyjścia powodowały we mnie frustrację i zniechęcenie. Tłumaczyłem sobie, że tak naprawdę, wcale nie jest to punkt, z którego zacząłem, że mimo wrażenia wewnętrznej próżni, z każdym porannym przebudzeniem moja wewnętrzna struktura jest pełniejsza, że psychiczny chaos jest mniejszy, że trud kolejnego dnia, poświęconego na stawanie się czymś więcej niż konsumującym i wydalającym zwierzęciem, nie poszedł na marne. Fakty jednak zdawały się przeczyć moim autoterapeutycznym refleksjom. W istocie z jakiegoś powodu byłem tekturową dekoracją, która rozpadała się od byle podmuchu, od byle emocji.

„Tu-duk, tu-duk, tu-duk”- zwrotnica znowu zatrzęsła wagonem, wprowadzając do moich myśli chwilową arytmię. Jadąc z Warszawy do Krakowa, czułem się tak, jakby w moim przedziale skumulowały się dziesiątki pustych, wyjaławiających poranków. Pociąg widmo. Pociąg tasiemiec pasożytujący na przestrzeni wewnątrz mnie, jak i na zewnątrz. Pociąg głupców.

Jak się w nim znalazłem? Dlaczego? Pamiętam, że nagle zapadłem się w ciemną, nieokreśloną strukturę, jakby pod ziemię – i szukałem z tej struktury wyjścia. Byłem niczym kret, który po omacku przekopuje się przez gliniastą glebę i instynktownie znajduje miejsce, w którym może wyjść na powierzchnię, by zaczerpnąć powietrze. Ja przekopywałem się przez zniekształconą rzeczywistość i, szukając z niej wyjścia, znalazłem się w przedziale rozpędzonego InterCity. Samotny i sam.

Nie. Jednak nie sam, po przekątnej siedział człowiek. Otyły mężczyzna spał, opierając głowę na wiszącej obok okna puchowej kurtce. Jego towarzystwo, a także obecność jasnopomarańczowej, polietylenowej puchówki, przypominającej kosmiczny skafander ratunkowy, pogłębiały jeszcze moją alienację.

„Czy człowiek, z którym mógłbym się zaprzyjaźnić, nosiłby taką wstrętną kurtkę? Czy człowiek, z którym chciałbym porozmawiać, mógłby być aż tak gruby? Czy dobry gust i dbałość o ciało wiążą się z inteligencją, czy są od niej niezależne?” – moje myśli zadawały wiele niepotrzebnych pytań, na które nie szukałem odpowiedzi.

Chyba uciekałem. Tak, z pewnością była to ucieczka przed czymś, czego się wstydziłem, co mnie brzydziło, co było mi dogłębnie obce, ale co stało się moim udziałem. Wypalane piętno wyrzutów sumienia syczało gdzieś w środku. Czułem ból i zapach kopcącego się skrawka duszy.

– Zrobiłeś to – oskarżycielsko przemawiał do mnie aniołek z disney’owskiej kreskówki, który pokazał mi się w wychodzącej na korytarz szybie przedziału. – You did it, man. Zrobiłeś, you mother-kurwa-fucker i jesteś zerem. Jesteś słabeuszem i mentalnym kurduplem.

Zamknąłem oczy na moment i otworzyłem je gwałtownie. Aniołek, a może bies, zniknął, ale piekące wyrzuty sumienia pozostały.

Czekałem na znak, który pozwoliłby mi na uprzytomnienie sobie, że cały miniony dzień był tylko snem.

„Gdyby nagle za oknem pojawiły się pływające, morskie stworzenia, a ogromna ośmiornica wpełzła do przedziału, który zmieniłby się w mój dziecinny pokój pełen futurystycznych, mechanicznych zabawek. Gdyby człowiek siedzący po przekątnej okazał się moim ojcem i matką jednocześnie, a ja zacząłbym z nim abstrakcyjną, oniryczną awanturę, wszystko to znaczyłoby, że cały czas śnię. I to by było wspaniałe” – myślałem.

Jednak, zamiast tego, kolejny ryk razem z podmuchem jadącego po sąsiednim torze pociągu wepchnęły mnie w sam środek wspomnień, od których chciałem się uwolnić.

Najpierw usłyszałem krzyk:

– Wypierdalaj, kurwo! Wypierdalaj, szmato! – był to mój własny krzyk, ale brzmiał on nieznajomo i sztucznie, jakbym grał odrębną od siebie postać, jakbym wszedł w rolę przejmującą nade mną kontrolę.

Krzyczałem, a potem pojawił się obraz. Była to twarz w grymasie przerażenia. Twarz Weroniki, czyli osoby, którą kochałem i która była dla mnie najważniejsza.

– Jak możesz tak się do mnie odzywać? – zapytała drżącym głosem, a łzy zaczęły spływać jej po policzkach.

Te łzy ryły we mnie bolesne bruzdy. Ciekawe, że czasem, raniąc bliską osobę, robimy to po to, by w istocie zranić siebie. Krzywdząc kogoś, chcemy skrzywdzić siebie, chcemy ukarać siebie za winy, do których się nie poczuwamy, ale które zostały w nas wpisane, którymi zostaliśmy obarczeni przez innych. Karzemy siebie, a chcąc ukarać tych, za których czyny narzucamy sobie tę bolesną pokutę, karzemy kogoś, kogo kochamy.

– Tato, czemu ciągle mówisz o mnie tak źle? – pyta dziecko.

– Bo jesteś nierobem i nieukiem – odpowiada ojciec.

– Mamo, dlaczego jesteś na mnie zła i się do mnie nie odzywasz? – pyta dziecko.

– Bo jesteś nierobem i nieukiem – odpowiada matka.

– Babciu, czemu nie mówisz mi prawdy? – pyta dziecko i słyszy kolejne kłamstwo.

– Dziadku, czemu umarłeś i nie wstawisz się za mną? – pyta dziecko, a potem zostaje samo ze swoim poczuciem winy i ze swoją nienawiścią.

Cierpienie Weroniki, którego stałem się przyczyną, zaczęło budzić we mnie ohydnego robaka. Kręcił się chwilę w płucach, a potem przez tchawicę i przełyk dostał się do mojego umysłu. Dziwne to było stworzenie. Wyglądem przypominało skrzyżowanie gąsienicy i smoka. Małe, a zarazem ogromne. Budzące przerażenie i litość zarazem.

Poczułem się skrzywdzony i niesprawiedliwie atakowany przez Weronikę.

– Jak mogę? Jak ja mogę? – udając spokój, zniżyłem głos prawie do szeptu. – Jak ty możesz być dla mnie taka podła?

– Ja jestem podła? – Weronika z trudem powstrzymała kolejny spazm płaczu. – Co takiego ci zrobiłam, że mnie ciągle oskarżasz?

– Ciągle? Ciągle cię oskarżam? Kogo chcesz nabrać? Mnie? Siebie? Czy jest tu ktoś oprócz nas? Raczej nie, więc przed kim się popisujesz? Kiedy cię oskarżałem o coś ostatnio?! Jesteś nienormalna! Masz manię prześladowczą i powinnaś się leczyć! – mój głos z sarkastycznego szelestu zmienił się w mocne unisono na granicy krzyku. Gwałtowne wzmocnienie tembru spowodowało, że Weronika podniosła poprzeczkę i odpowiedziała głośnym, histerycznym wrzaskiem, co pociągnęło za sobą słowną lawinę agresji:

– Ty jesteś nienormalny. Jesteś emocjonalnie popierdolony i musisz iść do psychiatry!

– Powiedziałem ci, jak ci się coś nie podoba, to możesz wyjść, możesz się wyprowadzić!

– Tak, mogę?! Naprawdę tego chcesz?!

– Proszę bardzo! Proszę! Wypierdalaj z tego domu. Wypierdalaj z mojego życia!

Nagle Weronika opadła z sił. Usiadła na podłodze ze skrzyżowanymi nogami i oparła się o ścianę. Próbowała się do mnie uśmiechnąć. Kąciki jej ust zadrgały.

– Nic ci nie zrobiłam, przecież się kochamy – powiedziała, starając się zachować łagodność w głosie.

To była ostatnia moja szansa, której nie wykorzystałem. To była wyciągnięta dłoń, którą odtrąciłem. Smocza gąsienica w moim mózgu wyszczerzyła zęby z zadowolenia.

– Nic nie zrobiłaś?! – krzyknąłem.

– Nie. Nic – oczy Weroniki znów wypełniły się łzami.

– Zdradziłaś mnie. Już tego nie pamiętasz?! Zdradziłaś mnie, szmato!

– Uspokój się! Przestań się drzeć na mnie!

– Zdradziłaś mnie!

– Przecież to było dawno! Przecież mi to wybaczyłeś! Przecież ja już nie mogę nic więcej zrobić! Nic nie mogę! Jak długo mam cię przepraszać?!

Podszedłem do Weroniki. Stanąłem blisko niej i przez moment chciałem ją przytulić, chciałem tym przytuleniem wymazać wszystko, co było złe między nami, ale bolesne ukłucie w duszy, którego nagle doświadczyłem, spowodowało, że wydarzenia potoczyły się inaczej niż… Właśnie, niż co? Niż chciałem? Czy można uniknąć przeznaczenia?

– Brzydzę się tobą. Idź się pierdolić z kim chcesz – z pogardą rzuciłem Weronice.

Podczas tamtej awantury każde wypowiadane przeze mnie słowo było jak smagnięcie bicza przecinające moją skórę. Każdy wulgaryzm wymierzony w Weronikę ranił mnie, a ja rozkoszowałem się tym bólem. Zakotłowało się w moim sercu, a w głowie piekielne stworzenie coraz szybciej kręciło się w pogoni za własnym ogonem. Niczym pan Hyde straciłem ostatki doktora Jekylla i zabłysło przede mną oślepiające, czarne światło, czyli coś, co można by nazwać antyświatłem, w którym coraz szybciej i szybciej wirował ohydny, robaczy stwór. Zanurzyłem się w jego świecie, a może w antyświecie.

„Antyświat, Druga Strona, Sitra Achra” – pomyślałem i przypomniała mi się kabalistyczna teoria zła. Ciemność rozciągającą się za szybą pociągu uczyniłem sceną, na której w mej wyobraźni rozegrał się dramat stworzenia.

Najpierw w akcie kreacji świata Bóg z obszaru samego siebie wycofał część własnej duchowej pełni, by zrobić miejsce dla mającego powstać kosmosu. Aby duchowy aspekt Boga nie powrócił na opuszczony fragment, powstała także bariera oddzielająca świat ducha od świata materii – wyznaczyła ona sferę szaddaj. Bóg robiący miejsce dla kosmosu i dla człowieka to pozostający poza poznaniem, transcendentny absolut zwany Bezkresem, czyli Ein Sof. Jest on niepoznawalnym bytem, przejawiającym się w świecie poprzez energię zawartą w dziesięciu kreacyjnych punktach zwanych sefirotami.

Bóg emanował z siebie duchową mocą stwórczą, która dostawała się do sfery szaddaj poprzez lukę, umożliwiającą zaistnienie świata w pustej przestrzeni. Nim duchowa energia zamieniła się w dziesięć sefirot, przejść musiała odpowiednią transformację – przemianę z energii duchowej w energię materialną. Gwarantem transformacji boskiej mocy stał się demiurg, Stwórca, Praczłowiek, określany także jako Adam Kadmon. Był on pierwszym promieniem Boga, który dostał się do szaddaj. Duchowa energia przenikała przez jego kosmiczne ciało i poprzez dziesięć punktów w ciele Adama Kadmona przedostawała się dalej do szaddaj w postaci dziesięciu sefirot. Sefiroty wnikają w nicość, z której wycofał się Bóg i stają się matrycami rzeczywistości. Promień każdej sefiry to jedna kolumna istnienia, napędzająca dynamikę kosmosu, natury i dynamikę człowieka.

Akt prowadzący do powstania zła rozpoczął się od wyemanowania dziesięciu strumieni energii stwórczej. Aby energia ta we właściwych proporcjach rozprzestrzeniała się w powstającym wszechświecie, została skondensowana za pomocą osłon, swego rodzaju kosmicznych bezpieczników zwanych kelipot, co oznacza muszlę lub naczynie. Jednakże demiurg-praczłowiek odpowiedzialny za powstawanie świata wyemanował z siebie energię o zbyt dużej mocy, więc naczynia mające ją kondensować pękły. Skorupy naczyń razem z obecnymi w zawartej w ich energii boskimi iskrami ducha rozrzucone zostały w sferze szaddaj i zapanował powszechny chaos.

Po eksplozji spowodowanej zbyt dużą mocą promieni stwórczych, emanowanych przez sefirotyczne ciało Adama Kadmona, zło zmieszane zostało z dobrem. Uwolniona została destrukcyjna moc sefiry Sądu i Gniewu Boga, czyli sefiry Din.

Fragmenty naczyń, służące pierwotnie do tego, by powstrzymywać i dostosowywać do warunków szaddaj światło Boga, utworzyły domenę zła zwaną Sitra Achra, co oznacza „tamtą stronę” lub „drugą stronę”. Władcą tej krainy został demon Samael, a władczynią demoniczna kobieta o imieniu Lilith. Fale Din przejęte zostały przez Sitra Achra, co wzmocniło jej siłę.

Po krótkim panowaniu we wszechświecie chaosu, który spowodowany był rozbiciem naczyń, przywrócona została właściwa moc energetycznych promieni emanujących z ciała Adama Kadmona. Dziesięć agregatów drzewa sefirot zaczęło działać prawidłowo. Jednakże w szaddaj pozostało wiele osamotnionych iskier należących do boskiego światła, błąkających się pomiędzy odłamkami skorup z kelipot. Iskry te, uwięziony w materii duch, stały się Szechiną – kobiecym, duchowym bytem, będącym obecnością Boga w świecie.

Gdy chwytałem Weronikę za gardło i zamykając dłoń na jej szyi przyciskałem do ściany, wokół mnie nie było iskier Boga, było za to tchnienie Sitra Achra.

Na twarzy dziewczyny pojawiło się przerażenie.

– Ratunku! Na pomoc! – wycharczała przez zaciśniętą tchawicę.

Wtedy w jej oczach zobaczyłem coś, co przeniknęło mnie do głębi. Zobaczyłem w nich obcość i odrazę. Moja ukochana patrzyła na mnie tak, jakby patrzyła na coś obrzydliwego, a jednocześnie na coś, co widzi pierwszy raz w życiu. Przestała mnie znać. Jej psychika całkowicie zamknęła się na moją osobę.

Stałem tam, w kuchni, trzymając za gardło przerażoną Weronikę i zrozumiałem, że gram, że jestem kiepskim aktorem w kiepskiej sztuce, którą wymyśliłem. Poczułem śmieszność nie do zniesienia.

– Zdradziłaś mnie, kurwo – wycedziłem słowa przez zaciśnięte zęby. Uniosłem otwartą dłoń i uderzyłem Weronikę w twarz. Policzek nie był zbyt mocny, ale kciuk zahaczył o nos. Zobaczyłem krew wyciekającą z prawej dziurki i spływającą na usta dziewczyny. To był koniec. Czułem jakbym zabił sam siebie. Zapadłem się w ciemność.

Nie było boskich iskier, nie było Bezkresu, tylko moja dusza bezwładnie przemieszczała się w pozbawionej światła próżni, ocierając się co chwila o nieregularne, postrzępione formy, podobne do ogromnych, betonowych odprysków. Szybko zrozumiałem, że są to fragmenty kelipot dryfujące we wszechświecie.

Jeden fragment, drugi, trzeci, czwarty…

Koła pociągu przeskakiwały miarowo na spojeniach szyn, a ja zacząłem recytować w myślach:

„Zadaniem człowieka, misją powierzoną mu przez Boga, jest zebranie rozrzuconej energii występującej pod postacią iskier i tym samym pełna naprawa świata – uwolnienie go od zła. Ten proces przywracania pełnej harmonii w stworzeniu nazwany został tikkun. Tikkun opiera się na moralnym działaniu człowieka, na przestrzeganiu boskich praw i przykazań, na mądrych wyborach, które kierują się miłością i prowadzą do świadomego życia. Taka droga ku moralnej doskonałości ma kierunek przeciwny do kierunku stworzenia, a więc jest drogą od cielesności, poprzez energię sefirot i Tron Demiurga, do punktu, w którym sfera szaddaj łączy się z absolutną transcendencją Ein Sof.”

Drzwi do przedziału otworzyły się gwałtownie i zza zwisającej, zmarszczonej zasłonki PKP wyłoniła się zaspana i nieświeża twarz konduktora.

– Bilety sprawdzane? – padło krótkie pytanie.

Kiwnąłem potakująco głową. Konduktor bez słowa zasunął drzwi i oddalił się, szurając podeszwami butów o podłogę wagonu.

Po wyjściu konduktora uświadomiłem sobie, że podczas tego bezwładnego przemieszczania się między fragmentami potłuczonych, kabalistycznych naczyń, pojawiło się w mojej głowie wspomnienie. Była to właściwie cała historia z przeszłości, z którą czułem się związany tajemniczą i silną bliskością, jakbym to ja sam był bohaterem tej narracji. Gdy uzmysłowiłem sobie jej obecność, najpierw odkryłem ogólne zarysy całości, a szczegóły otwierały się przede mną wydobywane z nieświadomości przez następne tygodnie i miesiące. Nie jestem w stanie określić, kiedy rozpoczęło się i kiedy zamknęło to wspomnienie, bo mam wrażenie, jakby było we mnie od zawsze, a tylko istniejące okoliczności pozwalały mu się stopniowo ujawniać.

Historia ta, opowieść o Wyspie Jabłoni, rozgrywała się w odległych czasach, w których żyła integralna część mnie i czułem, że to ona przeniosła zamrożoną mentalną treść poprzez mijające epoki, aż do współczesności, aż do mojego teraz.

A może jest to tylko zmyślenie? Może jest to element ucieczki od tego, co zrobiłem, ucieczki w świat baśni? Zastanawiam się nad tym i nie potrafię znaleźć odpowiedzi.

Historia ta zaczynała się tak…

Nazywam się Galaad i jestem synem Lancelota z Jeziora i Elaine z Corbenic, która była córką Króla Rybaka z Corbenic, który z kolei był synem Józefa z Arymatei. To właśnie ów człowiek, skosztowawszy Krwi Naszego Pana, osiągnął nieśmiertelność i z pewnością żyje nawet teraz, gdy wszyscy moi przodkowie odeszli, stając się marami zaludniającymi korytarze Hadesu. Zbyt dumne i pełne pychy były ich dusze, by znaleźć mogły ukojenie w Raju, zbyt nieszczęśliwe były ich serca, by nie zawładnął nimi grzech smutku.

Jakże mi brak ciebie, Józefie z Arymatei, przyjacielu, który oddałeś swoje ciało, by zmartwychwstały Zbawiciel mógł zamieszkać w nim po tym, gdy jego ciało umarło. Jakże brak mi ciebie, Mario z Magdalii, przyjaciółko, która oddała swoją duszę, by mógł w niej zamieszkać duch w postaci Bożego Syna.

Zresztą nie ma większego znaczenia, kim jestem, bo moje imię, tak jak imiona wszystkich, których kochałem, znikną, zamieniając się w milczące dla żyjących odblaski odległych gwiazd. Marność nad marnościami i proch do prochu, jak powiadają słowa Koheleta. A może to pobrzękujące w mej pamięci, niczym miedziane sistrum, słowa króla Marka, który znał Pismo lepiej od niejednego uczonego mnicha.

– To, co było, jest tym, co będzie, a to, co się stało, jest tym, co znowu się stanie: więc nic zgoła nowego nie ma pod słońcem – recytował w częstych chwilach melancholii. Jego spojrzenie stawało się wówczas nieobecne, jakby starał się oddalić od jakiejś nieuchronnej tragedii.

Marek był władcą wielkiego królestwa, lecz przy tym pozostał człowiekiem nieszczęśliwym, bo wstrętne mu były dworskie intrygi, kłamstwa i przemoc potrzebne do utrzymania władzy. Marzył o ubogim i pokornym życiu tego, kto umiłował Mądrość. Właśnie, Mądrość, owa zagadkowa siła, popychająca ludzi do szlachetnych czynów. Obok niej Miłość i Dobro – to trzy rzeczy nieprzemijające i piękne. Mylił się zatem Kohelet, pomylił się także król Marek, gdy słowa z Księgi postanowił uczynić mottem swego życia, choć poza tymi trzema darami Boga, zaprawdę, wszystko to marność i proch.

Pamiętam, jak szeptałaś mi swą historię, Mario z Magdali, gdy pod postacią ćmy siadałaś na poręczy mego dziecięcego łóżka. Ornamenty na twoich delikatnych skrzydłach i ich barwa tak doskonale pasowały do kształtu słoi i koloru oheblowanych desek, że bardziej czułem twoją obecność niż dzięki zmysłom mogłem pomyśleć – oto jesteś. Mówiłaś, że z miłości do Prawdy połączyłaś swe ciało z ciałem Józefa z Arymatei i gdy zamieszkał w nim Syn Boży, twoje ciało umarło. Oddałaś swą duszę Zbawicielowi, a ciało kobiety zamieniłaś na ciało mężczyzny. Czy przestałaś istnieć? Jeśli tak byłoby w istocie, to skąd twoja obecność w powłoce nocnego motyla? Gdzie jesteś, Mario? Gdzie jesteś, Józefie? Samotnie mi bez was, bo to wy staliście się moimi rodzicami, gdy ojciec mój Lancelot i matka Elaine odeszli. To wy uczyliście mnie oglądania świata poprzez Prawdę i pokazaliście mi, jak wygląda oblicze Kłamstwa.

Mądrość, Miłość i Dobro, te nie przemijają nigdy, a gdy niosący je w swoich sercach ludzie umierają, one wznoszą się w przestworza i powracają tam, skąd wzięły swój początek. Zasiadają wraz z aniołami po prawej i po lewej stronie Boga. Miłość, ta zasiada przy ognistych serafinach i swoim czystym miłosnym blaskiem przyćmiewa ich miłosny blask. Mądrość zasiada przy rozumnych, budzących grozę cherubinach, swą mądrością przewyższając ich mądrość. Dobro zasiada przy pełnych współczucia Tronach, swoją dobrocią przewyższając ich dobroć. Mądrość, Miłość i Dobro tworzą istotę ludzkiej duszy, tak jak tworzą istotę Boga. Gdy ulegają zbrukaniu w ciele człowieka, wówczas powstaje grzech, zaś gdy ulegają zbrukaniu w Bogu, wówczas powstaje świat.

Gdy myślę o sobie, mam wrażenie, że staję się coraz bardziej jałowy, pusty i że coraz łatwiej ulegam wspomnieniom. Z tego też powodu nie szukam towarzystwa innych ludzi. Dostrzeżenie ich rozczarowania, które, jak przypuszczam, czuliby podczas rozmowy, sprawiałoby mi przykrość. Nie chcę, by moja osoba stawała się przyczyną czyjegoś rozczarowania. Nie chcę budzić rozczarowania w sobie poprzez dostrzeżenie uczucia zawodu i dezaprobaty, odzwierciedlanego w wyrazie twarzy tych, których spotykam.

Cóż zresztą mógłbym chcieć przekazać innym? Moja wiedza jest ograniczona, choć znam pisma dawnych filozofów. Moi nauczyciele zadbali o to, bym stał się wykształconym człowiekiem. Jeśli kiedyś zajmowały mnie i cieszyły nauki Greków, Egipcjan, Persów, a nawet dalekich Indów, dzisiaj wszystkie one wydają mi się wyblakłe, a myślenie o nich bezowocne. Słowa Pisma, zamiast wprowadzać moją duszę w stan uniesienia i rozkoszy, ranią ją, oddalając umysł od poczucia bezpieczeństwa i przynosząc nieznośny ból stawów. Dlatego też coraz częściej odrzucam słowa Zbawiciela, bo przez nie powstaje w moim sercu noc. Potrzebuję ciszy, nie chcę słów, nawet jeśli to słowa wypowiedziane przez świętych apostołów.

Diabeł kusił na pustyni naszego Pana Jezusa Chrystusa, a ten nie przyjął złudy, którą przedstawiały diabelskie wizje – zlekceważył namowy Złego i dzięki temu zachował swą boskość. A może to właśnie za sprawą odrzucenia owych pokus, boskość, która pozostawała ukryta i nienarodzona, mogła rozwinąć się w jego duszy? Przy odrzucaniu kolejnych pragnień, podsycanych przez Władcę Świata, Jezus stawał się coraz bardziej wolny, a przez to coraz bardziej boski. Czy to nie Diogenes zwany Psem mówił, że wolność upodabnia naturę człowieka do natury Boga? Ja, choć kuszony byłem wielokrotnie, nigdy nie przyjąłem żadnego z diabelskich mamideł: ani sytości ciała, ani władzy, ani próżnej chwały – lecz w zamian nie pozostało mi nic. Niczego też odkryć w sobie nie potrafiłem.

Czas mija, a ja za sprawą pogłębiającej się starości jestem coraz bardziej rozgoryczony tym, co mnie otacza. Staję się przez to nieprzyjemny. Mam jednak świadomość tej, właściwej memu wiekowi, ułomności i staram się wkładać na tyle dużo pogodnych refleksji w swoje życie, żeby pozwoliły mi one ukryć gorycz wypełniającą myśli. Nie zawsze się to udaje. Gdy poszukuję wspomnień, wówczas pojawiają się tylko krótkie, pozbawione uczuć obrazy przeszłości i zaraz znikają. Gdy chcę się od wspomnień uwolnić, wówczas obrazy, dźwięki i zapachy minionych lat zalewają moje serce. Wspomnienia te przynoszą czasem ukojenie, znajduję wtedy miłe towarzystwo w cieniach postaci i zdarzeń, lecz często przynoszą także udrękę. Ludzie przeobrażają się wtedy w szkaradne biesy i nie potrafię odgadnąć, kto z tych, których znałem, był prawdziwym człowiekiem, a kto podszywał się tylko pod istotę ludzką, by zatruwać świat swoją obecnością.

Historia się nie zmienia i mało kto z przepasanymi biodrami i z zapaloną pochodnią oczekuje swego Zbawiciela, który powrócić ma z niebiańskiej uczty. Tak też i ja, jako młodzieniec, okazałem się opornym uczniem. Moje serce wybierało przyrodzoną mu gnuśność, namiętność i ból rozpamiętywania miłosnych zawodów, a nie skromność i ciszę Prawdy. Dlatego odnalazłaś mnie, Mario z Magdali, i po latach namówiłaś, bym wyruszył w najważniejszą dla mnie podróż. Nie zawsze, gdy światło księżyca padało pod odpowiednim kątem, byłem w stanie z meandrów słoi na desce mego łóżka wyodrębnić twój kształt. Chociaż często nie mogłem cię zobaczyć pod postacią nocnego motyla, to za każdym razem, gdy mówiłaś, mogłem cię usłyszeć. Czy moje uszy okazały się zdolne do tego, by słuchać, czy były to uszy uczonych w piśmie, którzy dla nakarmienia własnej pychy przyjmują tylko pozory zrozumienia?

Mówiłaś:

– Nigdy nie będziesz szczęśliwy, Galaadzie, jeśli któregoś dnia nie wsiądziesz do łodzi i nie odpłyniesz na poszukiwanie Wyspy Jabłoni.

Twój głos i słowa przez ciebie wypowiadane sprawiały, że chaos znikał z mojej duszy, lecz długo musiałaś czekać na to, bym do końca pojął ich znaczenie.

Mówiłaś jeszcze:

– Przeczucie, które nie opuszcza cię od lat, nie jest jedynie pustym wyobrażeniem. Odkrycie tego, co w snach objawia ci się poprzez zagadkowe obrazy, jest twoim powołaniem. Powołanie to wyznaczył mój nauczyciel, Jezus z Nazaretu. Byłam jego najwierniejszą uczennicą, a on przekazał mi wiedzę, którą posiadł ze względu na swe boskie pochodzenie. Wiedza ta dotyczyła Królestwa Niebieskiego, otwierającego się w duszy każdego sprawiedliwego człowieka i stanowiła klucz do zrozumienia świata. Jezus opowiadał mi także o Wyspie Jabłoni, lecz nie pozwolił, bym mogła komukolwiek wyjawić tajemnicę skrywaną przez to miejsce.

Nie rozumiejąc twych słów, śmiałem się i wołałem z udawaną złością:

– Nie! Nie powinienem wierzyć w żadne jej słowo! A co, jeśli jest starą i brzydką czarownicą?! Co, jeśli jest złym duchem, który na ziemi pokutuje za popełnioną za życia zbrodnię?!

Zakładając na głowę koc, tak by przypominał mnisi kaptur i przyjmując ton kościelnego kaznodziei, przemawiałem, stojąc na brzegu łóżka niczym na ambonie.

– Czy to prawda, że za karę do końca świata zamknięta zostałaś w uskrzydlonym robaku? Czy to prawda, że to diabeł stworzył świat, gdy po kąpieli wycierał swoje ciało wiechciem słomy? Oto wiewiórki i węże łączyć się będą w miłosnym uścisku. Oto mrówki wypełniać będą misy złotem, a osły chórem zaśpiewają psalm głosem króla Dawida: Jakże wielu jest tych, którzy mnie trapią, jak wielu przeciw mnie powstaje. Amen. Amen, a ty, zjawo, przepadnij.

Drażniłem się z tobą i przekomarzałem często, bo mój młody umysł nie był jeszcze gotowy na przyjęcie odkrywanych przed nim sekretów. Ich sens różnił się tak bardzo od tego, co dotychczas słyszałem, że gdy rozważałem twoje słowa, miałem wrażenie, jakbym przekraczał bramę zakazanego ogrodu. Czułem się jak buntownik i spiskowiec, który demaskuje błędy zwietrzałej teologii, podważając dotychczasową wiedzę o Bogu. W marzeniach snułem plany, by wystąpić przeciw jego fałszywym prorokom.

Do moich dziecięcych zaczepek, niegodnych młodzieńca jakim już wówczas byłem, podchodziłaś zawsze z wyrozumiałością.

– Wybranych śmiertelników – tłumaczyłaś cierpliwie – Opatrzność, którą starożytni nazwali Pronoia, by odróżnić ją od ślepego przeznaczenia, nazywanego przez nich Heimarmene, wyznaczyła do pewnych ważnych zadań. Każde z tych zadań jest inne, lecz każde prowadzić ma do tego, by zło nie opanowało do końca ludzkich dusz i nie zniewoliło wszystkich ludzkich ciał. Widziałeś, jak upadło królestwo Logres. Jak zamki i wsie płonęły, a ludzie mordowali się wzajemnie. Od tamtych chwil żal i nienawiść są w sercach wszystkich. Pamiętasz, jak bezwzględni stawali się dla siebie dotychczasowi przyjaciele? Jak obcy wydawali ci się ludzie, których wcześniej dobrze znałeś? Obcy stawali się nawet ci, których obdarzyłeś miłością.

Pamiętałem wiele zdarzeń, które zmieniły spokojną krainę w miejsce strachu i cierpienia. Nim skończyłem dwunasty rok życia, panujący do tej pory ład zaczął się chwiać. Sprawiedliwość stopniowo zamieniała się w chaos bezprawia i zbrodni. Ludzie z trudnych do odgadnięcia powodów stawali się inni niż byli dotychczas, jakby wraz z powietrzem wdychali trujący eliksir, zmieniający ich dusze. Tydzień po tygodniu przeobrażał się mój dziecięcy świat tak, że w pewnym momencie przestałem odróżniać jawę od snu. Godzinami siedziałem ukryty w kufrze na ubrania, by żaden z panoszących się w zamku najemników przypadkiem mnie nie zauważył. Płakałem często, tęskniąc za moimi rodzicami, którzy przepadli gdzieś, a wraz z nimi wielu innych. Zastanawiałem się wtedy, czemu mnie nie zabito, a przynajmniej nie skazano na niewolniczą pracę przy wiośle na jednym z kupieckich okrętów lub przy młocie w którymś z kamieniołomów.

Muszę zaznaczyć, że na początku zagadkowej epidemii przemiany, której ofiarą padło Logres, przemianie nie ulegli wcale wszyscy żyjący w królestwie ludzie. Przemiana dokonywała się stopniowo. Nie poprawiało to jednak sytuacji, jako że ci, którzy przeszli niezrozumiałą i przygnębiającą mnie metamorfozę, wywierali zły wpływ na pozostałych. Mężczyźni i kobiety dotknięci chorobą duszy pozornie pozostawali tacy sami, jacy byli wcześniej, ale ich zachowanie i uczucia sprawiały wrażenie odebranych komuś innemu. Jakby byli oślepieni nieznanym, czarnym blaskiem, wydostającym się z otchłani ich zamrożonych serc. Ten piekielny blask sprawił, że dzień po dniu wszyscy wokół mnie stawali się lunatykami, a śniony przez nich sen stawał się snem Wielkiej Nierządnicy mordującej Baranka.

Wydawało się, że życie biegnie zwykłą koleiną i z pozoru nie można było dopatrzyć się znaczącej zmiany, ale gdy znało się wcześniej jakiegoś człowieka, gdy przebywało się w jego towarzystwie, a co gorsza, kochało, zmiana stawała się z każdym kolejnym dniem coraz bardziej widoczna i przykra. Wszystko to działo się niepostrzegalnie i wtedy dowiedziałem się, że tak jak niedostrzegalnie poranek zmienia się w noc, tak samo niepostrzegalnie ludzkie dusze mogą zmienić się z jasnych w czarne niczym sadza. Najpierw zmieniały się dusze, a później ciała – te nabierały zwierzęcej szorstkości, rysy wyostrzały się, a twarze stawały się okrutne, pełne złości, zniecierpliwienia i nienawiści.

W tamtej sytuacji najbardziej bolesną dla mnie kwestią było to, że nikt, kogo darzyłem zaufaniem, nie zauważał owych metamorfoz. Usiłowałem wytłumaczyć przyczynę gnębiącego mnie strachu i wyobcowania kilku osobom, które, jak sądziłem, nie uległy tajemnej truciźnie. One jednak, mimo starań i dobrej woli, nie potrafiły ani zrozumieć moich obaw, ani dostrzec efektów przeobrażania się innych w złowrogie cienie. Całymi tygodniami obserwowałem domowników, dworzan z otoczenia króla, dwórki królowej, a także urzędników, służbę i notowałem w pamięci kolejne fakty, świadczące o stopniowej degradacji tego, co można by nazwać ich człowieczeństwem. Gdy w dziecięcym porywie szczerości wskazywałem ludzi, o których sądziłem, że nie są już tymi, kim byli, wytypowani przeze mnie podejrzani wydawali się moim bliskim tacy jak zawsze. Wydawali się tacy, jacy być powinni, biorąc pod uwagę wpływ czasów, które nadchodziły – czasów pełnych hipokryzji, bezwzględności i zawiści.

W końcu wyśmiewany zamilkłem. W mojej głowie zaczynały pojawiać się pytania: Jeśli to, co mi się wydaje, nie jest przywidzeniem, to dlaczego tylko ja mogę tego doświadczać? Jeśli doświadczam czegoś tylko ja i nikt poza mną, to czy nie jest to objawem szaleństwa? Z wolna wątpiłem we własne zmysły, aż w końcu doszedłem do wniosku, że jestem dotknięty jedną z chorób umysłu.

Z perspektywy czasu wiem, że fakty były niepodważalne. Zmieniał się król Artur i królowa Ginewra, a wraz z nimi zmieniało się zachowanie maga Merdinusa, tego, który uczył mnie literatury i wtajemniczał w kolejne stopnie wiedzy filozofów i teologów. Los dręczył moje myśli. Dręczyła je również bezsenność. Stało się dla mnie oczywiste, że gdyby ojciec mój Lancelot i matka Elaine nie opuścili mnie, oni również przeistoczyliby się w krzywe odbicia samych siebie. Bolesne było również i to, że przemianie ulegało serce mojej strażniczki dziecięcych marzeń i sekretów, Grainn, pochodzącej z wioski Lyyn i przyjętej na dwór do zajmowania się królewskimi szatami. Uśmiech Grainn, spojrzenie, głos, ruchy ciała, a także myśli i uczucia, jakimi obdarzała świat, w pewnej chwili zaczęły oddalać się od niej. Prawdziwa natura mojej ukochanej ulegać zaczęła fałszywemu odbiciu – wizerunkowi z zaśniedziałego zwierciadła.

Gdy przypominają mi się tamte lata, wciąż czuję palące wyrzuty sumienia. Krzywdziłem Grainn wybuchami złości. W rozpaczy próbowałem przywrócić jej dawną postać, ale było już za późno. Wydawało mi się, że zamieszkał w niej obcy duch. Broniła się przed moimi atakami, zarzucając mi, że to ja się zmieniłem i że opętały mnie czary wiedźmy Morgan. Wówczas nie byłem pewny, czy nie ma racji – dziś już wiem, że się nie myliłem.

Ty jednak mnie rozumiałaś, Mario z Magdali, gdy pod postacią ćmy pojawiałaś się w małej komnacie, gdzie kazali mi zamieszkać. Przetrwałaś schowana w ciele dziadka mojej matki Elaine, Józefa z Arymatei, ukrywającego swą prawdziwą tożsamość pod imieniem Basileusa Rybaka, w którym z kolei zamieszkał duch Jezusa z Nazaretu – byłaś Mądrością Pana naszego Chrystusa i stałaś się mądrością dla mnie.

Mówiłaś:

– Przecież w tym jest cały sens, w walce dobra ze złem, światła z ciemnością, a ty, Galaadzie, jesteś tej walce poświęcony. Twoja dusza to jeden z siedmiu kościołów, może jest Efezem, może Smyrną, a może Pergamonem, i musi usłyszeć głos anielskich trąb, gdy Baranek, ten, który był Pierwszy i będzie Ostatni, złożony w ofierze przez sługi Jezabel, poprosi cię o pomoc.

Twoje słowa niczym piękne i potężne zaklęcia wypełniały noc.

– Aniołowie nie będą mogli ci pomóc. Sekret Wyspy Jabłoni musi zostać zgłębiony właśnie przez człowieka, przez kogoś, którego dusza zamknięta jest w ludzkim ciele. Tylko człowiek może w pełni doświadczyć tajemnicy Wyspy Jabłoni i dzięki temu sprawić, że poznają ją także inni. To może odmienić ich smutny los. Odmienić na wieki. Gdy odwiedziłam cię po raz pierwszy, byłeś już sam, bez rodziny, zupełnie opuszczony wśród ludzi przypominających szakale. Ci, co nie stali się niczym demony, biernie spełniali wolę tych, którzy byli jak bestie. Świat się nie zmienia. Kohelet rzekł:

„I oto łzy uciśnionych, a nie ma, kto by ich pocieszył: ręka ciemiężców twarda, a nie ma pocieszyciela, więc za szczęśliwych uznałem umarłych.”

Przed oczami widziałem płonące domy i uciekających z nich ludzi. Uzbrojeni w miecze i topory jeźdźcy zapędzali, niczym bydło, chłopów i kupców w miejsce, gdzie ich krępowano, by potem sprzedać w niewolę. Kobiety krzyczały, dzieci tuliły się do matek, mężczyźni posypywali głowę ziemią, patrząc na trawiony przez ogień dobytek.

– Cierpienie powodowane przez ludzi zawsze jest podobnie przerażające. Cierpienie jednego człowieka podobne jest do cierpienia drugiego i przez to podobieństwo, z biegiem czasu, poszczególne, indywidualne cierpienie traci swą wyrazistość. Mimo to żadna zamęczona kobieta ani jedno udręczone dziecko czy mężczyzna, ani nawet udręczone zwierzę, nigdy nie może w naszych myślach stracić swej zbezczeszczonej indywidualności i zgładzonej niepowtarzalności tak, jak nie traci jej w oczach Boga.

Pamiętam, że gdy to mówiłaś, na obu twoich skrzydłach nocnego motyla otwierały się dziesiątki oczu. I nie byłaś już ćmą, ale jastrzębiem strzegącym tronu Syna Człowieczego. Jastrzębiem, w dziobie którego, zamiast języka, pojawił się ognisty miecz.

– Przepraszam pana – głos, który rozległ się w przedziale pociągu, wyrwał mnie z zamyślenia. Spojrzałem w stronę otyłego mężczyzny siedzącego przy oknie. Sapiąc, uśmiechnął się do mnie.

– Zdrzemnąłem się trochę, a widzę, że pan nie śpi – ośmielony moim spojrzeniem mężczyzna mówił dalej. – Może pan zauważył, czy minęliśmy tunel? Bo jak minęliśmy, to jeszcze z pół godzinki i będziemy w Krakowie.

– Jest ciemno – odparłem – trudno się zorientować. Na zewnątrz ciemno, w tunelu ciemno…

– Ach, no tak – mruknął lekko zakłopotany. – Liczyłem na to, że już świta, a mamy przecież jesień. Słońce jeszcze śpi.

Zapadła chwila milczenia. Postanowiłem ją przerwać, by mój współpasażer nie poczuł się dotknięty tym, że go ignoruję.

– Ale wydaje mi się, że już niedługo będziemy dojeżdżać na miejsce. Jest piąta, a na miejscu mamy być o piątej trzydzieści.

– A to dobrze – mężczyzna ożywił się. Poprawił marynarkę i przygładził dłońmi zaczesane do tyłu rzadkie włosy. Mógł mieć około sześćdziesięciu lat. – Bo wie pan, nie chcę pana zanudzać, ale jadę na konferencję. Takie naukowe paplanie. Nauki ścisłe, to moja branża. Mam przedstawić krytykę mechaniki Newtona.

– Newtona? – zainteresowałem się. – Jest pan fizykiem?

– Tak wyszło – odpowiedział, ziewając. – Bo wie pan, nie chcę pana zanudzać – powtórzył nerwowo – ale mam zamiar publicznie sprzeczać się z newtonowską wizją świata. My wszyscy uznajemy ją za coś oczywistego, ale w istocie jest błędna. Patrząc przez nią na świat, żyjemy w pomyłce.

Z blaszanego pudełka leżącego przed nim na przedziałowym stoliku wyjął landrynkę. Włożył ją sobie do ust, po czym, nieznacznie pomlaskując, kontynuował:

– Niby jest tak, jak chciał Newton, jednakowoż, tak naprawdę jest inaczej. To w sumie żadne odkrycie. W zasadzie wiemy już, że jest inaczej, ale po pierwsze nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo jest inaczej, a po drugie, nie zdajemy sobie sprawy, jak głęboko sięga nasza niewiedza. Wiemy nic, jak mawiają Amerykanie, ale nie chcę pana zanudzać…

– Nie, nie. To bardzo ciekawe. Kwarki, leptony, bozony – wtrąciłem – to ma pan na myśli?

– Ooo! Widzę, że pan coś na ten temat poinformowany jest? – w oczach fizyka dostrzegłem błysk satysfakcji.

– Eee, nie bardzo – machnąłem ręką. – Tak trochę. Amatorsko. Tak żeby wiedzieć, jak się rzeczy mają. Tak żeby być na bieżąco z nauką.

– My, proszę pana, żyjemy w ułudzie. To, co nas otacza, nie jest tym, czym się wydaje. Mówimy powietrze, przestrzeń, eter, ale to nie oddaje faktycznego stanu. Fakt jest taki, że żyjemy w kosmicznej zawiesinie, w molekularnej galarecie z czegoś, co nie wiadomo, czym jest. Mówimy ciemna materia, mówimy ciemna energia i antymateria, ale to są słowa bez pokrycia.

– Może to myśli Boga? – dodałem cicho.

Mężczyzna uniósł brwi, a jego czoło pomarszczyło się aż do linii włosów.

– Słucham? Eee… Przepraszam. Eee… Nie dosłyszałem – wyjąkał.

– A nie, nic takiego – odrzekłem nieśmiało. – Może to niezbadane coś jest substancją myśli Boga, Boga myślącego świat, a my niczym animowane postacie odgrywamy w tej substancji wyznaczone nam role.

Popatrzył na mnie zdziwiony.

– To proszę pana mistyka, a ja mówię o empirii. Nie chcę pana zanudzać, ale jestem sceptykiem i jestem coraz bardziej przekonany, że natura nie wyposażyła naszego mózgu w wystarczająco duże możliwości poznawcze. Możemy wiedzieć tylko to, co mamy wiedzieć, a to, proszę pana, jest niecałe dziewięć procent tego, co w ogóle o wszechświecie wiedzieć możemy. I co nam zostaje? Leżeć i kwiczeć, proszę pana. Leż i kwicz, człowieku, puchu marny, że tak powiem.

– Cząstki są bezczasowe i bezforemne, są puste. Jak w buddyzmie – powiedziałem, przypominając sobie buddyjską teorię rzeczywistości.

– Tak, tak – fizyk energicznie pokiwał głową. – Nie znam się na religiach, ale chyba tak. Wie pan, składamy się ze związków chemicznych, a te z molekuł, które w sumie nic nie ważą. Wszystko składa się z molekuł, które są nieskończenie wręcz lekkie. W takim razie, co to jest waga? Co to jest masa? Poza tym te cząstki, gdzie one są? Raz są tu, raz są tam, są nieuchwytne, tak że możemy powiedzieć, że są nigdzie.

– Może energia między nimi tworzy masę? – zapytałem.