Rilla ze Złotego Brzegu - Lucy Maud Montgomery - ebook

Rilla ze Złotego Brzegu ebook

Lucy Maud Montgomery

5,0

Opis

Rilla ze Złotego Brzegu” to powieść autorstwa kanadyjskiej pisarki Lucy Maud Montgomery, autorki słynnego na całym świecie cyklu powieści o Ani z Zielonego Wzgórza.


Książka ta jest ósmym tomem serii przygód Ani Shirley z Ani z Zielonego Wzgórza. Akcja powieści obejmuje lata 1914-1918, czyli okres I wojny światowej.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Lucy Maud Montgomery

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-784-6
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

I

„WIADOMOŚCI“ Z GLEN I INNE SPRAWY.

Było cieple, nasiąknięte złotem, przyjemne popołudnie. W obszernej bawialni na Złotym Brzegu siedziała Zuzanna Baker, tonąc w aureoli własnego zadowolenia. Była już czwarta po południu i Zuzanna, która pracowała zazwyczaj intensywnie od szóstej rano, uważała, że zasłużyła na godzinkę odpoczynku i ploteczek. Była w danej chwili najzupełniej szczęśliwa, bo nawet w kuchni dzisiaj wszystko szło, jak z płatka. Dr. Jekyll nie był Mr. Hyde‘em i nie grał na jej nerwach, a z miejsca, na którem obecnie siedziała, mogła ze swobodą obserwować przedmiot swej najwyższej dumy, mianowicie gazon peonij, własne arcydzieło, kwitnących, jak żadne peonje w Glen St. Mary nigdy nie kwitły. Były tam peonje purpurowe, srebrzyste i białe, jak zimowy czyściutki śnieg.  Zuzanna miała na sobie nową czarną jedwabną bluzkę, jakiej nawet pani Marszałkowa Elliott nigdy nie nosiła, i biały, nakrochmalony fartuch pięknie związany skrzyżowanemi taśmami szerokości pięciu cali. Fartuchy takie też nieczęsto się widzi. Nic dziwnego, że Zuzanna posiadała samopoczucie dobrze ubranej kobiety i ze spokojem poczęła przeglądać numer „Codziennych Przedsięwzięć“ zabierając się do uważnego odczytania „Wiadomości“ z Glen, które, jak właśnie objaśniła ją panna Kornelja, zajmowały dzisiaj pół kolumny i wspomniano w nich prawie o każdym mieszkańcu Złotego Brzegu. Na tytułowej stronicy „Przedsięwzięć“ widniał wielki nagłówek artykułu o tem, że jakiś Arcyksiążę Ferdynand, czy ktoś tam, został zamordowany w miejscowości noszącej śmieszną nazwę Sarajewo. Lecz Zuzanna nie interesowała się tak mało ważnemi sprawami, lubiła coś istotnie życiowego. O, tutaj były „Notatki z Glen St. Mary“. Zuzanna poprawiła się na krześle i poczęła odczytywać jedną wiadomość po drugiej na głos, jakby pragnąc wydobyć z tego jak najwięcej zadowolenia.  Pani Blythe i gość jej, panna Kornelja (niestety, pani Marszałkowa Elliott), gawędziły wpobliżu otwartych drzwi prowadzących na werandę poprzez które wnikało chłodne rozkoszne powietrze, przynosząc z ogrodu woń rozkwitłych kwiatów i echo wesołych głosów od strony winnej altanki, gdzie znajdowali się Rilla, panna Oliver i Władzio, prowadząc ożywioną rozmowę i śmiejąc się wesoło. Gdziekolwiek była Rilla Blythe, tam musiał być serdeczny wesoły śmiech.  W bawialni znajdowała się jeszcze jedna żywa istota, zwinięta w kłębek na kanapie, która posiadała bardzo silną indywidualność i prawdopodobnie była jedyną żywą istotą, której Zuzanna niecierpiała.  Wszystkie koty są tajemnicze, lecz „Dr. Jekyll i Mr. Hyde“ (w skróceniu „Doc“) był tajemniczy potrójnie. Był to kot o podwójnej osobowości, albo, jak twierdziła Zuzanna, musiał być opętany przez djabła. Coś niesamowitego istniało od samego początku jego egzystencji. Przed czterema laty Rilla Blythe miała ukochanego kociaka, białego jak śnieg, o czarnym ogonku, którego nazwala Jacek Mróz. Zuzanna nie lubiła Jacka Mroza, chociaż nie umiała nigdy tej swojej niechęci uzasadnić.  — Proszę mi wierzyć na słowo, pani doktorowo, — mawiała zazwyczaj złowróżbnie, — że z tego kota nic dobrego nie będzie.  — Ale dlaczego Zuzanna tak sądzi? — pytała niejednokrotnie pani Blythe.  — Nie sądzę, tylko wiem, — brzmiała odpowiedź Zuzanny pełna gwarancji.  Co do innych mieszkańców Złotego Brzegu, to Jacek Mróz był ich faworytem: bardzo czysty i dobrze wychowany, przytem nie pozwolił nigdy, aby na jego białem futerku była choć najdrobniejsza plamka. Posiadał niezwykle miły sposób mruczenia i łaszenia się, jednem słowem potrafił zaskarbić sobie serca wszystkich.  I nagle nieoczekiwana tragedja zawisła nad Złotym Brzegiem. Jacek Mróz miał kocięta!  Trudno byłoby opisać szalony triumf Zuzanny. Czyż nie mówiła zawsze, że przyjdzie dzień, kiedy kot okaże się całkiem czemś innem? Teraz wreszcie wszyscy się sami przekonali!  Rilla zatrzymała jedno z kociąt, bardzo ładne, o burem futerku, przecinanem pomarańczowemi pręgami, i o dużych atłasowych, złocistych uszkach. Nazwała kociaka Złotko i imię to zdawało się pasować najzupełniej do małego figlarnego stworzonka, które w zaraniu swej młodości nie zdradzało się nigdy, że posiada ponure i mściwe usposobienie. Zuzanna oczywiście ostrzegła całą rodzinę, że niczego dobrego nie można się spodziewać po potomku tego diabelskiego Jacka Mroza. Lecz ostrzeżenia Zuzanny zbywano tylko śmiechem.  Rodzina Blythe‘ów tak nawykła uważać Jacka Mroza za członka płci brzydkiej, że trudno jej było wyzbyć się tego przyzwyczajenia. To też mówiono nadal o kotce, jak o stworzeniu rodzaju męskiego, aczkolwiek stwarzało to sytuacje nader śmieszne. Goście zazwyczaj otwierali szeroko oczy, gdy Rilla mówiła: „Jack i jego kocięta“, albo zwracała się poważnie do Złotka: „Idź do matki i powiedz „mu“, żeby ci wymył futerko“.  — To jest stanowczo nieprzyzwoite, pani doktorowo, — mówiła Zuzanna z goryczą. Ona sama starała się pójść na kompromis, mówiąc o Jacku „ono“, albo „białe zwierzątko“. Nikt z mieszkańców Złotego Brzegu nie był zbytnio zrozpaczony, gdy następnej zimy „ono“ zostało otrute.  Z biegiem czasu Złotko stało się już tak dorosłe, że nadane mu imię jakoś dziwnie nie pasowało i Władzio, który właśnie zaczytywał się książkami Stevensona, ochrzcił kota mianem „Dr. Jekyll i Mr. Hyde“. W swym nastroju Dr. Jekylla kot był senny, pieszczotliwy, zadomowiony i bardzo lubił, gdy go głaskano, klepano i pieszczono. Szczególnie lubił leżeć na grzbiecie z wyciągniętą lśniącą szyją i mruczeć w sennem zadowoleniu. Mruczał zresztą prześlicznie. Jeszcze nigdy na Złotym Brzegu nie było kota, któryby tak stale i z takiem przejęciem mruczał.  — Jedyna rzecz, jakiej zazdroszczę kotom, to mruczenie, — mówił Dr. Blythe, przysłuchując się monotonnej melodii Doca. — Mruczenie to wyraża całą pełnię zadowolenia.  Doc był bardzo ładny. W każdym ruchu posiadał mnóstwo gracji, a pozy jakie przybierał były pełne godności. Gdy wyciągał swój długi puszysty ogon, siedząc na werandzie z wzrokiem utkwionym w przestrzeni, państwo Blythe dochodzili do wniosku, że nawet egipski Sfinks nie miał w swej postaci więcej tajemniczości i wspaniałego majestatu.  Gdy napadał go nastrój Mr. Hyde‘a, co się przeważnie zdarzało przed deszczem, lub wiatrem, stawał się dzikiem stworzeniem o zmienionych oczach. Przeistoczenie to następowało zawsze nieoczekiwanie. Zeskakiwał wtedy z kanapy z niepohamowanym sykiem i wrzaskiem, gryząc i drapiąc każdego, kto usiłował go udobruchać. Sierść Doca stawała się wtedy ciemniejsza, a oczy jego połyskiwały diabelskim blaskiem. Było w nim coś, co przerażało, lecz jednocześnie zachwycało swem demonicznem pięknem. Gdy przeistoczenie następowało o zmierzchu, wszyscy mieszkańcy Złotego Brzegu uczuwali dziwny lęk. W takich razach Doc stawał się nieustraszonem stworzeniem i tylko Rilla broniła go, twierdząc, że jest „taki piękny kot-włóczęga“. Istotnie Doc w chwili szaleńczego swego nastroju lubił się włóczyć.  Dr. Jekyll lubił świeże mleko, Mr. Hyde na mleko nawet nie patrzył i warczał ponuro nad kawałkiem mięsa. Dr. Jekyll schodził po schodach tak cicho, że nikt kroków jego nawet dosłyszeć nie mógł, krok Mr. Hyde‘a był tak ciężki, jak stąpanie zmęczonego człowieka. Niekiedy wieczorami, gdy Zuzanna zostawała sama w domu, „drętwiała ze strachu“, jak twierdziła, słysząc głośne kroki Doca. Siadywał na środku kuchni ze straszliwym wzrokiem utkwionym w jej twarzy i tak mógł siedzieć całemi godzinami. Poprostu działało to jej na nerwy, lecz napróżno biedna Zuzanna chciała go z kuchni wypędzić. Raz nawet ośmieliła się rzucić w Doca kawałkiem drzewa, lecz wówczas bestja skoczyła na nią. Zuzanna wybiegła z przestrachem i od tej pory nigdy już nie zaczynała z Mr. Hyde‘em, choć, gdy Doc popadał w nastrój Dr. Jekylla zdobywała się na tyle odwagi, aby mu dać prztyczka w nos.  — „Przyjaciele panny Flory Meredith, Jerzy Meredith i James Blythe“, — czytała Zuzanna, cedząc z zadowoleniem nazwiska przez zęby, — „przed kilku tygodniami wrócili do domu z Redmond. James Blythe, który otrzymał stopień naukowy w roku 1913, ukończył właśnie pierwszy kurs medycyny“.  — Flora Meredith wyrosła na piękną dziewczynę, — zauważyła panna Kornelja, pochylając się nad swoją robótką filet. — Naprawdę trzeba podziwiać, jaka w tych dzieciach zaszła zmiana od chwili, gdy Rozalja West zamieszkała na plebanji. Ludzie zapomnieli prawie zupełnie ile dawniej dzieciaki przysparzały kłopotu. Aniu, kochanie, pamiętasz, jak się dawniej zachowywały? Nie przypuszczałam, aby Rozalja mogła mieć na nie taki wpływ. Jest raczej ich przyjaciółką, niż macochą. Dzieciaki pokochały ją, a Una poprostu uwielbia Rozalję. Stała się prawdziwą niewolnicą małego Bolcia, nic dziwnego zresztą, bo to strasznie miły dzieciak. Ale czy widziałaś kiedy, aby dziecko było tak podobne do ciotki, jak Bolcio do Heleny? Ma takie same ciemne włosy i jest tak samo uparty. Nie posiada ani odrobiny podobieństwa do Rozalji. Norman Douglas utrzymuje żartem, że bocian przynosząc Bolcia miał na myśli jego i Helenę i tylko przez omyłkę pozostawił go na plebanii.  — Bolcio uwielbia Jima, — rzekła pani Blythe. — Gdy Jim przychodni na plebanję, Bolcio chodzi za nim, jak przywiązany mały psiak, przyglądając mu się z pod zmarszczonych czarnych brwi. Jestem pewna, że niema takiej rzeczy, którejby dla Jima nie zrobił.  — Czy z Jima i Flory będzie para?  Pani Blythe uśmiechnęła się. Wiadome było wszystkim, że panna Kornelja, która przed laty jeszcze tak niecierpiała mężczyzn, teraz najchętniej łączyła młode pary.  — Są tylko dobrymi przyjaciółmi, panno Kornelio.  — Dobrymi przyjaciółmi, wierzaj mi, — rzekła panna Kornelja dobitnie. — Wiem o wszystkiem, co wyprawia ta młodzież.  — Nie wątpię, że Mary Vance stara się już o to, żeby pani wiedziała, pani marszałkowo Elliott, — wtrąciła Zuzanna znacząco. — Sądzę jednak, że wstyd mówić o małżeństwie takich dzieci.  — Dzieci! Jim ma już dwadzieścia jeden lat, Flora dziewiętnaście, — odparła panna Kornelja. — Nie należy zapominać, Zuzanno, że my, stare, nie jesteśmy jedynemi dorosłemi osobami na świecie.  Skrzywdzona Zuzanna, która nie lubiła wszelkich docinków na temat wieku, nie z próżności, lecz z obawy, że ludzie mogą pomyśleć, iż jest już za stara do pracy, zabrała się na nowo do czytania „Wiadomości“.  — „Karol Meredith i Shirley Blythe wrócili do domu w zeszły piątek z Akademii Królewskiej. Domyślamy się, że Karol zaangażowany zostanie do szkoły w Porcie na rok przyszły i jesteśmy pewni, że wkrótce stanie się popularnym i jednym z najzdolniejszych nauczycieli“.  — Skończył akademię, lecz Mr. Meredith i Rozalja pragną, aby jesienią jechał do Redmond, Karol jednak chce sam zarabiać na swoje dalsze wykształcenie. Dzielny z niego chłopak.  — „Władysław Blythe, który od dwóch lat był nauczycielem w Lowbridge, opuścił zajmowane stanowisko, — czytała Zuzanna. — „Podobno zamierza na jesieni wyjechać do Redmond“.  — Czy Władzio jest już dość silny, aby wybrać się do Redmond? — zagadnęła z niepokojem panna Kornelia.  — Sądzimy, że nabierze sił do jesieni, — rzekła pani Blythe. — Wypoczynek letni na świeżem powietrzu i słońcu dobrze mu zrobi.  — Febra jest trudną rzeczą do wyleczenia. — zauważyła panna Kornelja z naciskiem, — tem bardziej, jeżeli ktoś jest tak delikatny, jak Władzio. Sądzę, że lepiejby zrobił, gdyby odłożył studja jeszcze na jeden rok. Ale on jest strasznie ambitny. Czy i Di i Nan także wyjeżdżają?  — Tak. Obydwie chcą udzielać lekcyj na przyszły rok, lecz Gilbert uważa, że lepiej będzie, gdy jesienią wyjadą do Redmond.  — Bardzo mnie to cieszy. Żywym przykładem będzie dla nich Władzio, któremu nauka przyjdzie bez trudu. Przypuszczam, — ciągnęła dalej panna Kornelja, zerkając na Zuzannę, — że po naganie, którą otrzymałam przed pięciu minutami, nie popełnię nietaktu twierdząc, iż Jurek Meredith robi oko do Nan.  Zuzanna zdawała się nie słyszeć tej uwagi, a pani Blythe zaśmiała się znowu.  — Mam pełne ręce roboty z tymi chłopcami i dziewczętami, nieprawdaż, droga panno Korneljo? Gdybym to wszystko brała poważnie głowa by mi pękła. Trudno jeszcze wiedzieć, co będzie, gdy dzieciaki dorosną. Gdy patrzę na tych dwóch moich wysokich synów, dziwię się, że to ci sami chłopcy, których kołysałam, pieściłam i śpiewałam im do snu. Czyż Jim nie był najmilszem dzieckiem w starym Wymarzonym Domku? A teraz jest już prawie dorosłym mężczyzną, zalecającym się do panien.  — Wszyscy się starzejemy, — westchnęła panna Kornelja.  — Przypomina mi zawsze o starości tylko jedna rzecz, — uśmiechnęła się pani Blythe, — a mianowicie ręka, którą złamałam, gdy Józia Payówna kazała mi przejść przez ogrodzenie Barrych na Zielonem Wzgórzu. Jeszcze do dzisiaj czuję darcie na zmianę pogody. Trudno twierdzić, że to jest reumatyzm, chociaż boli dotkliwie. Co do dzieci, to zarówno moje, jak i Meredithów układają plany na wesołe przepędzenie lata zanim wyjadą na studja. Wesoły z nich narodek. Wprowadzają do domu mnóstwo wesołości i serdecznego śmiechu.  — Czy Rilla wstąpi na Akademię, jak Shirley wróci?  — To jeszcze nie jest postanowione. Mam wrażenie, że raczej nie. Przedewszystkiem ojciec twierdzi, że nie jest dość silna, bo zbytnio wyrośnięta na swój wiek, ja znów chciałabym choć jedno ze swych dzieci mieć przy sobie na przyszłą zimę. Z nudów musiałybyśmy z Zuzanną kłócić się chyba codziennie.  Zuzanna uśmiechnęła się słysząc te słowa. Bawiła ją sama myśl, że mogłaby kłócić się z „kochaną panią doktorową“!  — A Rilla sama, czy chce jechać? — zapytała panna Kornelja.  — Nie. Trzeba przyznać, że jedynie Rilla nie posiada wygórowanej ambicji. Wolałabym, żeby była bardziej ambitna. Wesołe przepędzenie czasu jest jej jedynym ideałem.  — Dlaczegóżby miało być inaczej, pani doktorowo, — zawołała Zuzanna, która nie mogła znieść, aby ktoś występował przeciw młodym mieszkańcom Złotego Brzegu. — Młoda dziewczyna powinna wesoło przepędzać czas, jabym nie była lepsza na jej miejscu. Jeszcze zdąży nauczyć się łaciny i greki.  — Chciałabym widzieć w niej odrobinę poczucia odpowiedzialności, Zuzanno. Wiesz sama dobrze, że Rilla jest strasznie próżna.  — Ma do tego powody, — odparła Zuzanna — jest najpiękniejszą dziewczyną w Glen St. Mary. Czy tamte z za Portu, te wszystkie Mac Allisterówny, Crawfordówny i Elliottówny mogą się z nią równać? Nie, pani doktorowo. Znam moje stanowisko, lecz nie pozwolę nikomu oczerniać Rilli. Proszę to wziąć pod uwagę, pani marszałkowo Elliott.  Zuzanna znalazła wreszcie okazję do poróżnienia się z panną Kornelją i ukarania jej za swatanie „dzieci“. Z większem jeszcze zadowoleniem zaczęła czytać dalej „Nowiny“.  — „Miller Douglas postanowił nie wyjeżdżać na Zachód. Twierdzi, że stara wyspa Księcia Edwarda zupełnie mu wystarcza i postanawia nadal gospodarować ze swą ciotką, panią Aleksandrową Davis“.  Zuzanna spojrzała znacząco na pannę Kornelję.  — Słyszałam, pani marszałkowo Elliott, że Miller zaleca się do Mary Vance.  Wycelowana strzała nie chybiła. Panna Kornelja spłonęła rumieńcem.  — Nigdybym na to nie pozwoliła, aby Miller Douglas kręcił się koło Mary, — rzekła ostro. — Miller pochodzi z prostej rodziny. Ojciec jego był najgorszym z Douglasów, nigdy się zresztą nie liczył ze słowami, a matka należała do tej okropnej rodziny Dillonów z Portu.  — O ile słyszałam, pani Marszałkowo Elliott, to rodzice Mary Vance też nie należeli do arystokracji.  — Mary Vance otrzymała dobre wychowanie i jest skromną, mądrą i zdolną dziewczyną, — odparła panna Kornelja. — Nie leci wcale na Millera Douglasa, wierzajcie mi! Wie doskonale, co ja o tem myślę, a dotychczas nigdy jeszcze nie okazywała mi nieposłuszeństwa.  — Niema powodu do zmartwień, pani Marszałkowo Elliott, bo wiem, że pani Aleksandrowa Davis jest tak samo przeciwna temu, twierdząc, że żaden z jej siostrzeńców nie poślubi nigdy takiej osoby, jak Mary Vance. — Zuzanna umilkła, uważając się za zwyciężczynię i zabrała się na nowo do czytania dziennika.  — „Dowiadujemy się z przyjemnością, że panna Oliver została zaangażowana na następny rok, jako nauczycielka. Panna Oliver przepędzi wakacje w domu w Lowbridge“.  — Strasznie się cieszę, że Gertruda zostaje, — rzekła pani Blythe. — Ogromnieby jej nam brakowało, ma przytem nadzwyczajny wpływ na Rillę, która ją uwielbia. Są serdecznemi przyjaciółkami mimo takiej różnicy wieku.  — Słyszałam, że zamierza wyjść zamąż?  — Owszem, mówiono o tem, ale zostało to odłożone jeszcze na rok.  — Któż jest tym młodzieńcem?  — Robert Grant, młody adwokat z Charlottetown. Mam nadzieję, że Gertruda będzie z nim szczęśliwa. Smutne miała życie, przepełnione goryczą i dlatego jest taka wrażliwa. Pierwsza jej młodość już minęła i obecnie jest sama jedna na świecie. Miłość, która się zrodziła w jej sercu jest dla niej czemś tak nieoczekiwanem, że chwilami nie śmie w nią wierzyć. Gdy ślub musiał ulec zwłoce, wpadła w skrajną rozpacz, aczkolwiek nie było to winą Mr. Granta. Zaszły pewne komplikacje w sprawach posiadłości jego ojca, który umarł zeszłej zimy i syn nie może się ożenić, dopóki wszystko nie zostanie załatwione. Mam wrażenie jednak, że Gertruda przyjęła to za omen, uważając, że szczęście ją zawodzi.  — Nie należy nigdy, pani doktorowo, liczyć zbytnio na jednego mężczyznę, — zauważyła uroczyście Zuzanna.  — Mr. Grant jest tak samo zakochany w Gertrudzie, jak ona w nim, Zuzanno. To nie on ją zawiódł w tym wypadku, tylko złośliwy los. Gertruda posiada w duszy dużo mistycyzmu i z tego powodu ludzie nazywają ją przesądną. Ma dziwną wiarę w sny i trudno jej to wyperswadować. Muszę przyznać, że niektóre jej sny... Ale broń Boże, żeby Gilbert miał usłyszeć, że wypowiadam takie herezje. Co takiego interesującego znalazłaś, Zuzanno?  Zuzanna wydała głośny okrzyk.  — Proszę posłuchać, pani doktorowo: „Mrs. Zofja Crawford opuściła swój dom w Lowbridge i zamierza zamieszkać ze swą siostrzenicą, panią Albertową Crawford“. Przecież Zofja jest moją kuzynką, pani doktorowo. Kłóciłyśmy się zawsze, będąc dziećmi, która z nas ma wziąć ze szkoły niedzielnej kartę z napisem „Bóg jest Miłością“ i od tego czasu nigdyśmy ze sobą nie rozmawiały. A teraz Zofja przyjeżdża tu, aby zamieszkać naprzeciw nas.  — Powtórzycie dawne sprzeczki, Zuzanno. Chociaż uważam, że w sąsiedztwie najlepsza jest zgoda.  — Kuzynka Zofja zawsze rozpoczynała kłótnie, więc powinna teraz pierwsza mnie przeprosić, pani doktorowo. — rzekła Zuzanna wzniośle. — Jeżeli wyciągnie rękę do zgody, to jestem o tyle dobrą chrześcijanką, aby tę rękę uścisnąć. Nie jest ona osobą wesołą i przez całe życie słynęła z ponurego usposobienia. Jak ją widziałam po raz ostatni, miała już twarz porządnie pooraną zmarszczkami. Strasznie rozpaczała na pogrzebie pierwszego męża, lecz w niespełna rok wyszła zamąż po raz drogi. Drugi jej mąż wypowiedział specjalne kazanie zeszłej niedzieli w naszym kościele, twierdząc, że należy kościół pięknie udekorować.  — Przypomina mi to, że pan Pryor ogromnie nie lubi kwiatów w kościele, — wtrąciła panna Kornelja. — Zawsze mówiłam, że będą kłopoty, gdy ten człowiek przeprowadzi się tutaj z Lowbridge. Nigdy nie będzie należał do starszyzny, powinni byliśmy o tem wiedzieć, wierzajcie mi! Słyszałam, jak mówił, że jeżeli dziewczęta nadal będą „ubierały ambonę temi chwastami“, to on przestanie przychodzić do kościoła.  — Kościół inaczej wyglądał nim stary „Brodacz Księżycowy“ przybył do Glen i na pewno będzie wyglądał lepiej, jak on się wreszcie stąd wyniesie, — rzekła Zuzanna.  — Kto mu dał takie śmieszne przezwisko? — zapytała pani Blythe.  — Chłopcy z Lowbridge zawsze go tak nazywali, odkąd pamiętam, pani doktorowo. Prawdopodobnie dlatego, że twarz ma okrągłą i czerwoną i stale nosi bokobrody. Nie daj Boże, aby usłyszał, że go tak nazywają. Pominąwszy jednak jego bokobrody, pani doktorowo, sam on nie posiada odrobiny rozsądku i zawsze ma jakieś głupie pomysły. Należy teraz do starszeństwa i podobno jest bardzo religijny. Doskonale pamiętam te czasy, pani doktorowo, jak przed dwudziestu laty pasał swoją krowę na cmentarzu w Lowbridge. Zawsze przypominam sobie o tem, ile razy wygłasza kazanie. Wszystko już wyczytałam z gazety, pozostałe wiadomości nie są ważne. Nigdy nie interesowałam się sprawami zagranicznemi. Kto to jest ten arcyksiążę, który został zamordowany?  — Co to nas może obchodzić? — zauważyła panna Kornelja, nie wiedząc o tem, że odpowiedź na jej pytanie los sam już przygotowuje. — W krajach Bałkańskich zawsze muszą kogoś zamordować. Taki jest normalny bieg rzeczy i naprawdę nie wiem dlaczego nasze gazety drukują takie głupstwa. „Przedsięwzięcia“ stały się za bardzo sensacyjne. Ale muszę już iść do domu. Nie, Aniu, nie zatrzymuj mnie na kolacji. Marszałek gotów byłby pomyśleć, że beze mnie nie powinien jeść tego, co mu podadzą, zresztą, jak każdy mężczyzna. Muszę już iść. Wszystkiego dobrego, Aniu, kochanie. Jak się przedstawia sprawa z kotem? Ma znowu swój napad? — Istotnie Doc w tej samej chwili skoczył pod nogi panny Kornelji, parsknął w jej stronę, poczem wypadł przez okno.  — O nie. Staje się tylko znowu Mr. Hyde‘em, co oznacza, że będziemy mieli deszcz jeszcze w nocy. Doc jest wspaniałym barometrem.  — Dzięki Bogu, że poszedł na włóczęgę, zamiast do mojej kuchni, — rzekła Zuzanna. — Ja także pójdę zająć się kolacją. Teraz, kiedy na Złotym Brzegu mamy tyle gości, przygotowanie kolacji nie jest rzeczą tak łatwą.

II

PORANNA ROSA.

Za ogrodem okalającym dom na Złotym Brzegu pełno było małych, osłonecznionych polanek poprzedzielanych kawałkami cienistych gaików. Rilla Blythe leżała w hamaku pod wysoką sosną, Gertruda Oliver siedziała na pniu tuż przy niej, a Władek rozciągnięty w całej okazałości na trawie tonął w marzeniach o dawnych bohaterach i pięknościach ubiegłych stuleci, które w umyśle jego jeszcze ciągle żyły.  Rilla była „dzieckiem“ rodziny Blythe i ciągle ją za dziecko uważano, bo nikt nie chciał uwierzyć, że powoli staje się dorosłą osobą. Miała prawie lat piętnaście i była tak wysoka, jak Di i Nan, a niemal tak piękna, za jaką ją uważała Zuzanna. Posiadała duże marzycielskie oczy, mleczno-białą cerę, nieco zaróżowioną na policzkach i delikatnie zarysowane brwi, nadające całej twarzy wyraz niemego zapytania, który skłaniał ludzi, a szczególnie chłopców z jej otoczenia do dziwnej ochoty udzielania na to nieme pytanie odpowiedzi. Włosy jej były jedwabiste, wijące się, o odcieniu kasztanowatym, a delikatny puszek nad górną wargą sprawiał wrażenie, jakby dobra wróżka przeciągnęła niechcący palcem podczas chrztu Rilli. Rilla, której najlepsi nawet przyjaciele nie zaprzeczali wrodzonej próżności, sama twierdziła, że twarz ma ładną, lecz martwiła się swą figurą i pragnęła bardzo, aby matka wreszcie pozwoliła jej nosić dłuższe suknie. Ta Rilla, która za dawnych dni, za czasów Doliny Tęczy sprawiała wrażenie tłuściutkiego pulpetu, teraz była szczupła, a może nawet ręce i nogi miała trochę za chude. Jim i Shirley dokuczali jej zawsze, nazywając ją „Pająkiem“. Powoli jednak Rilla wyrastając stawała się coraz zgrabniejsza. W ruchach jej było coś takiego, co sprawiało wrażenie. że Rilla nigdy nie chodzi, tylko zawsze tańczy. Była nieco rozpieszczona i odrobinę temi pieszczotami zepsuta, lecz ogólnie uważano, że jest bardzo miłą dziewczyną, chociaż nie posiada tej mądrości, co Nan i Di.  Panna Oliver, która właśnie od tego dnia miała wakacje, została zatrzymana na rok na Złotym Brzegu. Blythe‘owie przyjęli ją, aby zrobić przyjemność Rilli, która była zakochana w swej nauczycielce, i pragnęła, aby zamieszkały razem, dopóki dla panny Oliver nie znajdzie się jakiś inny pokój. Gertruda Oliver miała dwadzieścia osiem lat i życie pozostawiło w jej duszy bolesne ślady. Była to dziewczyna przystojna, o smutnych ciemnych oczach, ironicznym nieco zarysie ust i całej masie czarnych włosów, opadających jej na skronie. Nie była piękna, lecz posiadała dziwny czar i jakaś tajemnica tchnęła z jej twarzy. Rilla uważała, że Gertruda jest przecudowna. Nawet jej chwilowe nastroje, ponure nieco i cyniczne, Rilla przyjmowała z radością. Nastroje te jednak następowały tylko wówczas, gdy panna Oliver była zmęczona. Zazwyczaj była ona niezastąpioną towarzyszką i młodzież na Złotym Brzegu zapominała o tem, że Gertruda była o tyle lat starsza. Władek i Rilla stanowili parę ulubieńców panny Oliver i darzyli ją najzupełniejszem zaufaniem, powierzając nauczycielce najskrytsze swe tajemnice, jak również zwierzając się jej ze swych pragnień i aspiracyj. Gertruda wiedziała, że Rilla marzy o „bawieniu się“, o chodzeniu na przyjęcia i bale jak Nan i Di i o posiadaniu pięknych wieczorowych toalet, jak również całego zastępu wielbicieli! Koniecznie w liczbie mnogiej! Co do Władka, to panna Oliver wiedziała, że napisał zbiór sonetów „Do Rozalii“, to znaczy do Flory Meredith i że poza tem pragnie otrzymać katedrę profesorską literatury angielskiej w jakiejś wyższej uczelni. Znała panna Gertruda jego namiętne uwielbianie piękna i nienawiść wszystkiego, co brzydkie, znała jego dążenia i słabostki.  Władek, jak zwykle był najładniejszy z pośród chłopców Złotego Brzegu. Panna Oliver z przyjemnością nań patrzyła, myśląc w duszy, że chciałaby bardzo mieć takiego syna. Puszyste czarne włosy, błyszczące szare oczy i delikatne rysy twarzy. Poeta w każdym calu! Zbiór sonetów był istotnie rzeczą śmiałą i można go było uważać za arcydzieło, zważywszy, że sonety te napisał dwudziestoletni chłopak. Panna Oliver nie była znawczynią poezji, lecz zdawała sobie sprawę, że Władek Blythe posiada nieprzeciętny talent.  Rilla kochała Władka całem sercem. Nie dokuczał on jej nigdy, jak to zwykle czynili Jim i Shirley. Nigdy nie nazywał jej „Pająkiem“. Przydomek, jaki wymyślił dla niej był „Rilla ma Rilla“, pochodzący z prawdziwego jej imienia Marilla. Imię to otrzymała w spadku po ciotce Maryli z Zielonego Wzgórza, lecz ciotka Maryla umarła jeszcze wówczas, gdy Rilla była bardzo mała i nie znała jej dobrze, Rilla zaś twierdziła, że nadane jej imię jest strasznie staromodne i przesadne. Dlaczego naprzykład nie nazwali jej Berta, co było takie piękne i pełne godności, zamiast tego głupiego „Rilla“? Nie zwracała uwagi na przydomek Władka, lecz nikt oprócz niego i panny Oliver nie mógł jej tak nazywać. „Rilla ma Rilla“ w ustach Władka brzmiało jakoś dziwnie melodyjnie, jak szmer wody w górskim strumieniu. Zwierzała się pannie Oliver, że gotowa jest nawet umrzeć za Władka, gdyby to dla jego dobra było potrzebne. Rilla lubiła ploteczki, jak zresztą wszystkie dziewczęta w jej wieku, a największą goryczą przejmowała ją świadomość, że Władek opowiada więcej swych sekretów Di, niż jej.  — Uważa, że nie jestem jeszcze dość dorosła, aby rozumieć, — skarżyła się pewnego razu do panny Gertrudy. — Ale ja doskonale rozumiem! Nigdy nie pisnęłabym przed nikim ani słowa, nawet pani bym nie powiedziała. Mogę opowiadać pani o swoich sprawach, ale jego tajemnic nie zdradzę. Ja mu mówię o wszystkiem, nawet pokazywałam mu swój pamiętnik. Strasznie mnie boli, jak Władek milczy przede mną. Chociaż poezje swoje pokazuje mi zawsze i uważam, że są nadzwyczajne. Żyję ciągle nadzieją, że kiedyś będę tem dla Władka, czem była Dorota dla swego brata Wordswortha. Wordsworth nigdy nie pisał takich poezyj, jak Władzio, Tennyson także.  — Tegobym nie powiedziała. Obydwaj napisali całe mnóstwo utworów, — rzekła panna Oliver sucho, a widząc niemy wyrzut w oczach Rilli, dorzuciła pośpiesznie: — Ale jestem pewna, że Władek będzie wielkim poetą, może nawet najsławniejszym w Kanadzie, a ty, gdy dorośniesz, z pewnością staniesz się jego zaufaną przyjaciółką.  — Jak leżał w szpitalu na febrę w zeszłym roku, poprostu szalałam z rozpaczy, — westchnęła Rilla z powagą. — Nie chcieli mi powiedzieć, jaki jest jego stan zdrowia, dopóki nie wyzdrowiał. Całe szczęście, że nie wiedziałam, bo umarłabym chyba ze zmartwienia. Codziennie przed spaniem musiałam się wypłakać. Ale czasami, — dorzuciła z goryczą (lubiła mówić z goryczą imitując ton panny Oliver), — czasami mam wrażenie, że Władek więcej dba o psa Wtorka, niż o mnie.  Wtorek był jednym z psów na Złotym Brzegu, a otrzymał to imię dlatego, że przybył na Złoty Brzeg we wtorek, a w owym dniu właśnie Władek kończył czytać Robinsona Crusoe. Wtorek właściwie był własnością Jima, lecz przywiązany był również bardzo do Władka. Zazwyczaj lubił leżeć przy nim z nosem wsuniętym pod pachę Władzia, poruszając radośnie ogonem ilekroć Władek go pogłaskał. Wtorek nie był ani szkockim owczarkiem, ani też setterem, ani pudlem. Był sobie takim, jak mówił Jim „prostym kundlem“, bardzo prostym, dodawali złośliwi ludzie. Istotnie, Wtorek nie miał wspaniałego wyglądu. Czarne łaty biegły przez żółty grzbiet i jedna z nich zachodziła aż na oko. Uszy miał postrzępione dziwnie, bo trzeba wyjaśnić, że Wtorek niezawsze wychodził zwycięsko ze spraw honorowych. Posiadał on jednak wielką zaletę. Zdawał sobie sprawę, że nie wszystkie psy mogą być piękne, mądre, czy bohaterskie, lecz wiedział dokładnie, że każdy pies może kochać. Wiedział, że od czasu, jak psy istnieją na świecie, w piersi każdego z nich bije oddane i pełne wierności serce. W bronzowych oczach Wtorka odzwierciadlała się głębia jego psiej duszy, posiadania której niektórzy ludzie psom odmawiają. Wszyscy na Złotym Brzegu lubili Wtorka, nawet Zuzanna, aczkolwiek Wtorek niejednokrotnie narażał się pannie Baker, wsuwając się do jej pokoju i lokując wygodnie na jej łóżku.  Rilla tego popołudnia nie była w nastroju do jakichkolwiek sprzeczek.  — Czyż czerwiec nie jest cudownym miesiącem? — zagadnęła spoglądając sennie na srebrne obłoki zawieszone ponad Doliną Tęczy. — Mamy takie bajkowe czasy i taką cudowną pogodę. Jednem słowem cudownie jest pod każdym względem.  — Ja się trochę inaczej zapatruję, — rzekła panna Oliver z westchnieniem. — Uważam to za coś złowróżbnego. Dobro jest darem bogów, pewien rodzaj wynagrodzenia za to, co ma nastąpić. Tak często już się z tem stykałam, że nie przejmuję się, gdy ludzie mówią, że im jest dobrze. Mimo to jednak czerwiec naprawdę był cudowny.  — Oczywiście nie był bardzo podniecający, — rzekła Rilla. — Jedyną sensacją, jaką mieliśmy w Glen od lat wielu było zemdlenie panny Mead w kościele. Czasami chciałabym, aby nastąpiło coś dramatycznego, coś, o czem długo można myśleć.  — Lepiej nie życz sobie tego. Dramaty zazwyczaj mają pewną gorycz w sobie. Będziecie mieli piękne i wesołe lato! A ja będę się nudzić w Lowbridge!  — Często będzie pani stamtąd wyjeżdżać, nieprawdaż? Zapowiada się kilka zabaw tego lata, chociaż przypuszczam, że w tem nie będę brała udziału, jak zwykle. Czyż to nie jest straszne, że ciągle uważają mnie za małą dziewczynkę?  — Zdążysz jeszcze być dorosłą, Rillo. Niech lepiej dzieciństwo twoje trwa jak najdłużej. I tak zbyt szybko ono mija. Wkrótce zakosztujesz życia aż do przesytu.  — Zakosztuję życia! Jabym chciała je pochłaniać, — zawołała Rilla ze śmiechem. — Pragnęłabym wszystkiego, wszystkiego, co tylko dziewczyna posiąść może. W przyszłym miesiącu skończę piętnaście lat i wtedy nikt już chyba nie powie, że jestem dzieckiem. Słyszałam kiedyś, że lata między piętnastym i osiemnastym rokiem są najlepszemi latami w życiu dziewcząt. Postaram się, aby te kilka lat przepędzić jak najlepiej, tylko na zabawie.  — Niema sensu myśleć o tem, co będziesz robić; plany rzadko kiedy się urzeczywistniają.  — Ale nie plany zabaw, — zaprotestowała Rilla.  — O niczem nie myślisz, tylko o zabawach, głuptasku, — rzekła panna Oliver pobłażliwie. — Zresztą cóż to znaczy piętnaście lat? Zamierzasz wstąpić do jakiejś szkoły tej jesieni?  — Nie, ani w tym roku, ani w żadnym. Poprostu nie mam ochoty. Nigdy nie interesowałam się temi wszystkiemi logjami i izmami, za którem tak szaleją Nan i Di. Już pięcioro z nas studjuje, uważam, że wystarczy. Jedna osoba w rodzinie może być nieukiem. Niech sobie już ja tym nieukiem będę, bylebym była ładna, powabna i miała powodzenie. Nie chcę być mądra. Nie posiadam żadnego talentu i niema pani pojęcia, jak mi z tem wygodnie, bo nikt ode mnie zbyt wiele nie wymaga. Nie mam również najmniejszego pociągu do gospodarstwa, czy gotowania. Nie lubię szyć i ścierać kurzu, a nawet Zuzanna nie może mnie nauczyć pieczenia małych ciasteczek. Ojciec powiada, że ani nie pracuję, ani nie przędę, dlatego też jestem nietykalną lilią w rodzinie, — kończyła Rilla, śmiejąc się głośno.  — Jesteś zbyt młoda, aby już zakończyć swą edukację, Rillo.  — Och, mama przejdzie ze mną kurs czytania na przyszłą zimę. Książkami dopełnię swe wykształcenie, a na szczęście lubię czytać. Proszę nie patrzeć na mnie tak nieprzyjemnie i z takiem rozczarowaniem, moja najdroższa. Nie mogę być trzeźwa i rozsądna, kiedy wszystko jest takie jasne i tęczowe. Na przyszły miesiąc skończę piętnaście, na przyszły rok szesnaście, a za dwa lata siedemnaście. Czy może być coś bardziej czarującego?  — Lekkoduch, — rzekła Gertruda Oliver napół ze śmiechem, napół z powagą. — Lekkoduch z ciebie, Rillo ma Rillo.

III

W POŚWIACIE KSIĘŻYCA.

Rilla, która zawsze nawet we śnie się uśmiechała, ziewnęła teraz, przeciągnęła się i uśmiechnęła do Gertrudy Oliver. Panna Oliver przyjechała poprzedniego dnia z Lowbridge i pozostała tu, aby wybrać się na zabawę, zapowiedzianą na dzień następny w świetlicy przystani Czterech Wiatrów.  — Nowy dzień puka do naszego okna. Ciekawa jestem, co nam z sobą przyniesie.  Panna Oliver lekko zadrżała. Nigdy nie witała dnia z takim entuzjazmem, jak to czyniła Rilla. Życie przekonało ją, że każdy dzień może przynieść najbardziej nieoczekiwane i najokropniejsze rzeczy.  — Mam wrażenie, że najprzyjemniejszą rzeczą następujących dni jest nieświadomość tego, co przyniosą, — ciągnęła dalej Rilla. — Przyjemnie jest obudzić się w taki cudowny złocisty poranek i być ciekawym, jaką to niespodziankę dzień nam zgotuje. Zazwyczaj myślę o tem przez dziesięć minut, nim wstanę, imaginując sobie najpiękniejsze rzeczy, które mogą się zdarzyć przed nocą.  — Lękam się, że coś bardzo nieoczekiwanego dzisiaj nas czeka, — rzekła Gertruda. — Mam wrażenie, że poczta przyniesie nam wiadomości o wojnie między Niemcami i Francją.  — O... tak, — rzekła Rilla niepewnie. — To byłoby straszne. Ale właściwie nas ta sprawa nie dotyczy, prawda? Sądzę, że wojna byłaby prawdziwą sensacją. Panno Gertrudo, czy mam włożyć dziś wieczór białą suknię, czy tę nową zieloną? Zielona jest o wiele ładniejsza, oczywiście, ale boję się ją włożyć na takie tańce, bo jeszcze mi się zniszczy. A uczesze mnie pani jakoś inaczej? Wszystkie dziewczęta w Glen czeszą się strasznie po staroświecku, więc moje uczesanie wywoła pewną sensację.  — Jakim sposobem przekonałaś mamę, żeby ci pozwoliła iść na zabawę?  — O, Władek ją przekonywał. Wiedział, że będę zrozpaczona, jak nie pójdę. To jest właściwie mój pierwszy dorosły występ, panno Gertrudo, i już od tygodnia nie spałam myśląc wciąż o tem. Jak dzisiaj rano zobaczyłam słońce, to o mało nie fiknęłam koziołka z radości. Przecież to byłoby straszne, gdyby deszcz padał. Myślę jednak, że włożę tę zieloną suknię, zaryzykuję. Chcę wyglądać najładniej ze wszystkich panien, zresztą ona jest nieco dłuższa od białej. Włożę także moje srebrne pantofelki. Pani Ford przysłała mi je na gwiazdkę i do tej pory nie miałam okazji ich nosić. Prześliczne są. O, panno Gertrudo, mam nadzieję, że jacyś chłopcy zaproszą mnie do tańca. Naprawdę umarłabym z rozpaczy, gdyby nikt mnie nie zaprosił i gdybym musiała przez cały wieczór stać pod ścianą. Oczywiście Karol i Jerzy nie mogą tańczyć, bo są synami pastora, więc nawet na nich liczyć nie mogę.  — Będziesz miała mnóstwo partnerów, wszyscy chłopcy z Portu przyjdą. Będzie na pewno więcej chłopców, niż dziewcząt.  — Strasznie się cieszę, że nie jestem córką pastora, — zaśmiała się Rilla. — Biedna Flora musi się wściekać, że nie będzie mogła tańczyć dzisiaj, bo Una nie dba o to. Ona nigdy nie przepadała za tańcem. Ktoś powiedział Florze, że te panny, które tańczyć nie będą, będą miały dość dużo roboty w kuchni. Powinna pani widzieć jej minę! Na pewno większą część wieczoru przesiedzą z Jimem na skałach. Wie pani, że mamy wszyscy iść pieszo, aż do małego strumyka w pobliżu Wymarzonego Domku, a potem popłyniemy łodziami do latarni morskiej. Czyż to nie będzie boskie?  — Gdy miałam lat piętnaście, tak samo wypowiadałam się zawsze w superlatywach, — zauważyła panna Oliver z przekąsem. — Myślę, że zabawa zapowiada się przyjemnie dla młodzieży, bo ja osobiście przygotowana jestem na nudy. Żaden tych chłopców nie będzie chciał tańczyć ze starą panną. Może Jim i Władek zatańczą ze mną raz dla przyzwoitości. Nie będę miała nawet z kim porozmawiać. To też nie dziw się, że nie mówię o zabawie z takim entuzjazmem, jak ty.  — A czy pani źle się bawiła na swoim pierwszym balu, panno Gertrudo?  — Przypominam sobie, że okropnie. Byłam onieśmielona i nikt nie poprosił mnie do tańca z wyjątkiem jednego chłopca, który był jeszcze bardziej nieśmiały ode mnie. Za tę nieśmiałość znienawidziłam go i prawdopodobnie dlatego drugi raz już mnie nie poprosił. Ja nie miałam prawdziwego dzieciństwa, Rillo. Wielka to strata w życiu i dlatego też chciałabym, abyś ty miała piękną i szczęśliwą młodość. Mam nadzieję, że pierwsza twoja zabawa będzie czemś takiem, co wspominać będziesz z przyjemnością przez cale życie.  — Wczoraj śniło mi się, że byłam na balu i nagle zauważyłam, że jestem w szlafroku i w rannych pantoflach, — westchnęła Rilla. — Obudziłam się z przerażeniem.  — Przypomina mi się mój straszny sen, — szepnęła panna Oliver w zamyśleniu. — Był to jeden z tych snów, które miewam często. Są one tak wyraźne, jak rzeczywistość.  — A co się pani śniło?  — Stałam na stopniach werandy tutaj, na Złotym Brzegu, spoglądając na dalekie pola Glen. Nagle w oddali ujrzałam długą srebrzystą połyskującą falę pokrywającą pola. Fala ta zbliżała się z każdą chwilą jak fala morska, która czasami zalewa wybrzeże. Po pewnym czasie całe Glen zostało przez nią pochłonięte. Pomyślałam: „Chyba fale te nie zbliżą się do Złotego Brzegu“, ale one szły bliżej i bliżej, tak szybko, że nim się zdołałam spostrzec, były już u moich stóp i wszystko zabrały... nie było nic oprócz wzburzonej wody w miejscu, gdzie dawniej było Glen. Chciałam się z tej wody wydostać, lecz nagle dostrzegłam, że brzeg mojej sukni jest splamiony krwią... Obudziłam się z drżeniem. Nie lubię takich snów. Sen ten był jakimś przykrym znakiem. Takie wyraźne sny zazwyczaj mi się sprawdzają.  — To chyba nie znaczy, że nadejdzie jakaś burza ze wschodu i dzięki niej bal się nie odbędzie, — mruknęła Rilla z zaniepokojeniem.  — Niepoprawna piętnastolatka! — zawołała panna Oliver sucho. — Nie, Rillo ma Rillo, nie sądzę, aby groziło aż takie niebezpieczeństwo.  Na Złotym Brzegu od kilku dni panowała atmosfera naprężonego wyczekiwania. Tylko Rilla zajęta własnym życiem, nie zdawała sobie z tego sprawy. Doktór Blythe ponuro spoglądał z ponad gazety, prawie nic nie mówiąc. Jim i Władzio interesowali się ogromnie nowinami, które gazety przynosiły. Jim z podnieceniem odszukał Władzia tego wieczoru.  — Chłepcze, Niemcy wypowiedziały wojnę Francji. To znaczy, że Anglja też będzie wojować prawdopodobnie, a jeżeli tak, to dawny twój wyimaginowany Srokaty Kobziarz zjawi się wreszcie.  — To nie była wcale imaginacja, — odparł spokojnie Władek — Było to raczej przeczucie... wizja... Jim, ja naprawdę widziałem go przez chwilę tego wieczoru przed laty. Myślisz, że Anglja będzie wojować?,  — Wówczas wszyscy pójdziemy na pomoc, — zawołał Jim wesoło. — Nie pozwolimy chyba, aby „stara siwa matka północnych mórz“ walczyła sama, nieprawdaż? Ty nie będziesz mógł pójść, bo po tej febrze jeszcze nie przyszedłeś do siebie. Wstydzisz się, co?  Władek nie odpowiedział, czy mu wstyd, czy nie, spoglądał tylko w milczeniu w przestrzeń, ciągnącą się ponad polami Glen, aż po błękitną przystań.  — Jesteśmy wilczętami... musimy szykować zęby i gryźć, gdy wróg zawadzi o naszą rodzinną ziemię, — ciągnął wesoło Jim, targając swe złote włosy drobną opaloną dłonią, dłonią urodzonego chirurga, jak mawiał często ojciec. — Co za przygody będą! Przypuszczam, że Grey, czy któryś z tych sprytnych, starych przyjaciół zdecydują się w ciągu dwunastu godzin. Wstyd byłby, żeby mieli zostawić Francję w kłopotliwem położeniu. Ale myślę, że już najwyższa pora wyruszyć na tę zabawę do latarni.  Wyszedł, gwiżdżąc „Stu kobziarzy i ja“, a Władek stał przez dłuższy czas oniemiały na miejscu. Na czole jego uwidoczniła się głęboka zmarszczka. Wszystko to nastąpiło z szybkością gromu. Jeszcze kilka dni temu nikt nie pomyślałby o czemś podobnem. I teraz nie należało myśleć. Jakieś wyjście się znajdzie. Wojna była straszną, obrzydliwą rzeczą, zbyt straszną i zbyt ohydną, aby mogła się zdarzyć w dwudziestym wieku między cywilizowanemi narodami. Sama myśl o tem była ohydna w porównaniu z pięknem życia. Władek nie będzie myślał o wojnie, stanowczo wyrzuci ją z pamięci. Jakie piękne było Glen w swej sierpniowej dojrzałości z łańcuchem cienistych, starych zaścianków, szmaragdowych łąk i kwiecistych ogrodów. Niebo w blasku zachodzącego słońca było, jak wielka złocista perła. Na horyzoncie ponad przystanią srebrzyło się wschodzącym księżycem. Powietrze przesiąknięte było cichutkiemu szmerami, senny gwizd raszki, cudowny, ponury, miękki podmuch wiatru w gałęziach drzew, to wszystko mieszało się z wesołym śmiechem, dochodzącym z okien pokojów, w których dziewczęta ubierały się na zabawę. Świat pogrążył się w oszalałym cudzie dźwięku i barwy. Władek tylko o tem będzie myślał i o tej głębokiej, subtelnej radości, która mu to wszystko daje.  — W każdym razie nikt nie przypuszcza, że pójdę, — przebiegło mu przez myśl. — Jak powiedział Jim — febra odbiera człowiekowi siły.  Rilla wychyliła się przez okno swego pokoju, ubrana na zabawę. Żółty bratek wysunął się z jej włosów i padł na trawę, niby złocista spadająca gwiazda. Chciała go podnieść, lecz pomyślała, że nie warto, bo przecież panna Oliver całe mnóstwo bratków wpięła w jej włosy.  — Tak chłodniutko, jakże przyjemnie! Będziemy mieli piękną noc. Wie pani, panno Gertrudo, zdaje mi się, że słyszę te stare dzwoneczki w Dolinie Tęczy. Wiszą one już tam od dziesięciu lat.  — Dźwięk ich pod wpływem wiatru przypomina mi ową muzykę, którą Adam i Ewa słyszeli w „Utraconym Raju“ Miltona, — odparła panna Oliver.  — Świetnie bawiliśmy się w Dolinie Tęczy, gdy byliśmy jeszcze dziećmi, — zauważyła Rilla sennie.  Obecnie nikt już w Dolinie Tęczy się nie bawił. Cisza tam panowała zupełna w pogodne letnie wieczory. Władek lubił tam czytać czasami. Jim i Flora omijali ją zazwyczaj, a Jerzy i Nan zapomnieli o niej zupełnie. Rilla tylko czasami zachodziła do doliny, snując swe dziewczęce marzenia.  — Muszę jeszcze przed wyjściem wpaść do kuchni i pokazać się Zuzannie. Nigdyby mi nie wybaczyła, gdybym o niej zapomniała.  Rilla pobiegła do zacisznej kuchni na Złotym Brzegu, gdzie Zuzanna zajęta była prozaicznem cerowaniem pończoch. Chciała starą piastunkę oczarować swym wyglądem. Miała na sobie zieloną sukienkę, przybraną różowemi wianuszkami ze stokrotek, na nogach jedwabne pończoszki i srebrne pantofelki. We włosy wpięła jej panna Oliver złociste bratki, które opadały aż na szyję. Była tak piękna, młoda i powabna, że nawet kuzynka, Zofja Crawford, nie mogła powściągnąć swego zachwytu, a trzeba wiedzieć, że kuzynka Zofja Crawford rzadko kiedy zachwycała się czemśkolwiek. Kuzynka Zofja pogodziła się z Zuzanną, albo też może starały się nie pamiętać o dawnych swych nieporozumieniach od chwili, gdy pani Crawford zamieszkała w Glen i przychodziła często wieczorami w odwiedziny do sąsiedztwa. Zuzanna niezawsze witała ją z radością, bo kuzynka Zofja nie zaliczała się do najsympatyczniejszych towarzyszek.  — Niektóre wizyty są wizytami, a niektóre odwiedzinami, pani doktorowo, — powiedziała raz Zuzanna, pragnąc zaznaczyć, że wizyty kuzynki Zofji są tytko oficjalnemi odwiedzinami.  Kuzynka Zofja miała podłużną, bladą, pomarszczoną twarz, długi, cienki nos, długie cienkie wargi i bardzo długie, chude, białe ręce, zazwyczaj skrzyżowane z rezygnacją na chudym biuście. Wszystko co było jej własnością, wydawało się długie, cienkie i blade. Spojrzała ponuro na Rillę Blythe i rzekła ze spokojem:  — Czy to pani własne włosy?  — Naturalnie, — zawołała Rilla oburzona.  — Ach, tak! — westchnęła kuzynka Zofja. — Byłoby lepiej, gdyby były sztuczne! Taka masa włosów odbiera człowiekowi siły. To znak suchot, jak słyszałam, ale mam nadzieję, że z panią nie jest tak groźnie. Zdaje się, że wszyscy będziecie tańczyć dzisiaj, nawet chłopcy pastora. Córki jego na pewno sobie na to nie pozwolą. Ja tam nigdy nie tańczyłam. Znałam jedną, co umarła podczas tańca. Nie wiem, jak można tańczyć znając taki wypadek.  — A czy ona potem tańczyła? — zapytała Rilla impertynencko.  — Mówię pani, że umarła. Oczywiście więcej biedaczka nie tańczyła. Pochodziła z Lowbridge. Nie powinna pani wychodzić z otwartą szyją.  — Przecież wieczór jest ciepły, — zaprotestowała Rilla. — Włożę szalik, jak wsiądę na łódkę.  — Pamiętam, jak czterdzieści lat temu w taką właśnie noc, jak dzisiaj naładowało się kilkoro młodych do łódki, — mówiła kuzynka Zofja żałośnie, — łódka nie wytrzymała i wszyscy zatonęli. Mam nadzieję, że dzisiaj nie będzie takiego wypadku. Próbowała pani kiedy jakiegoś lekarstwa na piegi? Uważam, że zwykły sok owocowy dobrze robi.  — Ty jesteś specjalistką od piegów, Zofjo, — rzekła Zuzanna, stając w obronie Rilli. — Byłaś centkowana, jak ropucha za czasów młodości. Rilla ma tylko piegi latem, ale pamiętam, że ty miałaś je i zimą, poza tem słynęłaś z brzydkiej cery. Wyglądasz naprawdę prześlicznie, Rillo, kochanie, a w uczesaniu tem bardzo ci do twarzy. Ale chyba nie pójdziesz do Portu w tych pantofelkach, prawda?  — O nie. Wszystkie idziemy w starych butach, a w Porcie włożymy dopiero pantofle. Podoba ci się moja suknia, Zuzanno?