Anne z Szumiących Wierzb - Lucy Maud Montgomery - ebook + książka

Anne z Szumiących Wierzb ebook

Lucy Maud Montgomery

4,3

Opis

Czwarta część przygód rudowłosej Anne Shirley w nowym – najbliższym oryginałowi – tłumaczeniu Anny Bańkowskiej

Po ukończeniu studiów w Redmond College Anne otrzymuje stanowisko dyrektorki liceum w Summerside. Ma jednak problem ze znalezieniem w miasteczku lokum. Pani Tomowa Pringle, która od piętnastu lat wynajmowała pokój kolejnym dyrektorom szkoły, z nieznanych powodów zdecydowała, że jej nie przyjmie. Anne udaje się w końcu wynająć pokój na wieży w domu o nazwie Szumiące Wierzby, gdzie mieszkają dwie wdowy oraz Rebecca Dew, i zakochuje się w nim od pierwszego wejrzenia.

Anne nawiązuje nowe przyjaźnie, lecz musi się też mierzyć z wrogością wpływowego w Summerside klanu Pringle’ów. To horror dla osoby, która nie znosi być nielubiana! Co więcej, wielu jej uczniów to potomkowie tej rodziny – oni także sprawiają jej problemy. Czy Anne uda się przedrzeć przez mur niechęci i zdyscyplinować podopiecznych? Całe szczęście, że może wyżalić się w listach swojemu narzeczonemu Gilbertowi!

Lucy Maud Montgomery (1874–1942) – kanadyjska pisarka, która zasłynęła dzięki cyklowi powieści o przygodach rudowłosej Anne. Dzieciństwo spędziła w rybackiej wiosce Cavendish na Wyspie Księcia Edwarda. Jej matka zmarła, gdy Montgomery miała niecałe dwa lata. Wychowywali ją dziadkowie, którzy byli zwolennikami surowych zasad i nie okazywali jej zbyt wiele troski, dlatego najchętniej spędzała czas z ciotką Annie. Ukończyła w ciągu roku dwuletni kurs nauczycielski w Prince of Wales College w Charlottetown, po czym przez pewien czas pracowała jako nauczycielka i korektorka w gazecie. Wyszła za mąż za pastora Ewana Macdonalda, mieli trzech synów (średni zmarł zaraz po urodzeniu). Pierwszy tom przygód Anne ukazał się w 1908 roku. Książki z serii były wielokrotnie ekranizowane, po raz pierwszy już w 1919 roku, a najnowsza wersja to serial Ania, nie Anna w latach 2017–2019 realizowany przez Netflix. Do wielbicieli powieści zaliczają się między innymi Mark Twain, Alice Munro i Margaret Atwood.

Anna Bańkowska (ur. 1940) – polonistka ze specjalnością językoznawczą, redaktorka i tłumaczka literatury anglojęzycznej. Autorka antologii My mamy kota na punkcie kota (2006) oraz Wierszy cytowanych (2020). Współpracuje z różnymi wydawnictwami, ma na koncie ponad sto przekładów prozy, poezji i dramatów. Najchętniej tłumaczy ambitną beletrystykę, nie stroni od dobrego kryminału, chętnie podejmuje się powtórnych przekładów klasyki. W wolnych chwilach czyta książki, rozmawia o książkach, pisze o książkach oraz uprawia wierszykarstwo stosowane. Należy do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury, którego jest współzałożycielką, a od 2019 roku członkinią honorową. W 2013 roku została odznaczona brązowym medalem Gloria Artis. Mieszka w Warszawie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 380

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (83 oceny)
44
23
13
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tynka8

Całkiem niezła

2.5 Gdyby chociaż dołączyć odpowiedzi Gilberta na listy...
10
Zielonookabrunetka

Z braku laku…

Najmniej lubiana z serii. Każdy kolejny tom gorszy. Nie ma już takiego klimatu. Nie przepadam za tą formą opowieści. Nie lubię też tego tłumaczenia.
10
NinaQ
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Czwarta część po słabej trzeciej, na szczęście okazała się przyjemna lekturą. Jedyny minus to czasem dłużyzny w listach, na początku zwłaszcza. Z przymrużeniem oka traktuje ckliwe opisy do narzeczonego roznych sytuacji, tak pewnie wyobrażano sobie idealnego narzeczonego 100 lat temu - a ja myślałam sobie że i idealny Gilbert by tego nie czytał ;) Ania jest idealna, bez wad, wszyscy ją kochają a ona w każdym dostrzega coś dobrego i czyni dużo dobra. Miło jest czytać takie sympatyczne idylliczne historie.
00
MonikaDerkacz

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie się czyta.
00
mgielka1

Dobrze spędzony czas

Przyjemna lektura..bezproblemowa, kojąca.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału Anne of Windy Wil­lows
Prze­kład ANNA BAŃ­KOW­SKA
Wy­dawca ADAM PLUSZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Re­dak­cja EWA PENK­SYK-KLUCZ­KOW­SKA
Ko­rekta MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ, ALI­CJA SZY­MAŃ­SKA
Kon­sul­ta­cja BER­NA­DETA MI­LEW­SKI
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych ANNA POL
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie
Anne of Windy Wil­lows Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Anna Bań­kow­ska Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67510-21-9
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

OD TŁU­MACZKI

Od­da­jąc Czy­tel­nicz­kom i Czy­tel­ni­kom nowy prze­kład jed­nej z naj­bar­dziej kul­to­wych po­wie­ści, je­stem świa­doma „zdrady”, jaką po­peł­niam wo­bec po­ko­le­nia ich ma­tek i babć, do któ­rych zresztą za­li­czam też sie­bie. Tak jest – ra­zem z wy­dawcą tego prze­kładu do­szli­śmy do wnio­sku, że w cza­sach, kiedy wszyst­kie dzieci wie­dzą, że żadna mała Ka­na­dyjka nie ma na imię Ania, Janka czy Zo­sia, a ża­den Ka­na­dyj­czyk nie na­zywa się Ma­te­usz czy Ka­ro­lek, pora przy­wró­cić wszyst­kim, a nie tylko wy­bra­nym (jak w po­przed­nich prze­kła­dach), bo­ha­ter­kom i bo­ha­te­rom książki ich praw­dziwe imiona, a na­zwom geo­gra­ficz­nym na Wy­spie Księ­cia Edwarda ich ory­gi­nalne brzmie­nie. Po­dej­mu­jąc się ko­lej­nego prze­kładu (a w ostat­nich la­tach na­stą­pił praw­dziwy ich wy­syp), po­sta­wi­łam so­bie za cel jak naj­ści­ślej­szą wier­ność wo­bec ory­gi­nału i re­aliów ży­cia w wio­sce Avon­lea, która cho­ciaż fik­cyjna, miała swój pier­wo­wzór w praw­dzi­wej miej­sco­wo­ści Ca­ven­dish. Od­wie­dzi­łam w tym celu liczne fora in­ter­ne­towe, blogi i grupy na Fa­ce­bo­oku po­świę­cone ży­ciu i twór­czo­ści Lucy Maud Mont­go­mery. Na­leżą do nich osoby, które do­sko­nale znają wszyst­kie jej książki, także w ory­gi­nale, i od lat ana­li­zują nowe prze­kłady, bez­li­to­śnie de­ma­sku­jąc na­wet naj­mniej­sze błędy i nie­ści­sło­ści. Każda z nich ma swoje zda­nie na przy­kład w kwe­stii tłu­ma­cze­nia na­zwy „Green Ga­bles”, od po­nad stu lat zna­nej w Pol­sce jako „Zie­lone Wzgó­rze”. W sieci do­stępne są zdję­cia z PEI (Prince Edward Is­land), można więc so­bie obej­rzeć, jak wy­glą­dają słynne „czer­wone drogi” czy od­two­rzona na pod­sta­wie opisu w książce i ko­re­spon­den­cji au­torki farma ro­dzeń­stwa Cu­th­ber­tów. Dzięki uprzej­mo­ści Ber­na­dety Mi­lew­ski (au­torki bloga „Kie­ru­nek Avon­lea”), która nie tylko jest ko­pal­nią wie­dzy o LMM, zna na wy­rywki wszyst­kie jej książki i tropi w nich z do­cie­kli­wo­ścią de­tek­tywa wątki au­to­bio­gra­ficzne, ale też co roku spę­dza na PEI kilka mie­sięcy i współ­pra­cuje z L.M. Mont­go­mery Li­te­rary So­ciety, mo­głam do­wie­dzieć się, jak istotne dla au­torki było słowo ga­ble. Na­zwa ta już od pierw­szego prze­kładu spra­wiała tłu­ma­czom kło­poty. Ga­ble po an­giel­sku to ter­min ar­chi­tek­to­niczny, ozna­cza­jący trój­kątną ścianę łą­czącą dwie czę­ści dwu­spa­do­wego da­chu. Po pol­sku jest to „szczyt”. Nie­stety słowo „szczyt” Po­la­kom ko­ja­rzy się głów­nie z gó­rami, dla­tego już pierw­sza tłu­maczka zmie­niła ory­gi­nalne Green Ga­bles na Zie­lone Wzgó­rze, które tak wryło się w pa­mięć ko­lej­nych po­ko­leń, że aż do tej pory nikt nie od­wa­żył się zba­dać, czy tam w ogóle było ja­kieś wzgó­rze. Otóż nie było. Ale to nie dla­tego zde­cy­do­wa­łam się zro­bić wy­łom w tra­dy­cji i na­zwać ten dom Zie­lone Szczyty. Zro­bi­łam to po tym, jak przyj­rza­łam się na zdję­ciach tam­tej­szemu bu­dow­nic­twu, w któ­rym wła­śnie te szczyty naj­bar­dziej rzu­cają się w oczy. Nie­które domy mają ich po kilka; ist­nieje książka Na­tha­niela Haw­thorne’a pod ty­tu­łem The Ho­use of Se­ven Ga­bles [Dom o sied­miu szczy­tach], którą L.M. Mont­go­mery czy­tała w roku 1903. Swój po­kój w domu dziad­ków Mac­ne­il­lów, u któ­rych się wy­cho­wała, na­zy­wała za­wsze ga­ble room i tę na­zwę (east ga­ble room) nadała też po­ko­ikowi Anne. Było to dla niej nie­mal ma­giczne miej­sce, o któ­rym na­pi­sała na­wet kilka wier­szy. W swo­ich pa­mięt­ni­kach wspo­mina, jak bar­dzo cier­piała, kiedy zimą mu­siała sy­piać na dole, bo jej ga­ble room nie był ogrze­wany. W tłu­ma­cze­niach na­zy­wano go zwy­kle „po­ko­ikiem na fa­cjatce” albo „na pod­da­szu”. Tym­cza­sem był to po pro­stu po­kój na pierw­szym pię­trze, z oknem we wschod­niej (trój­kąt­nej) ścia­nie szczy­to­wej. Obok niego znaj­do­wał się po­kój go­ścinny, a po prze­ciw­nej stro­nie – po­kój Ma­rilli oraz west ga­ble room (po­kój w za­chod­nim szczy­cie). Wy­żej był już tylko strych.

Ak­cja czwar­tego tomu roz­grywa się w Sum­mer­side (na­zwa au­ten­tyczna), gdzie Anne po ukoń­cze­niu stu­diów w Red­mond Col­lege otrzy­mała sta­no­wi­sko dy­rek­torki li­ceum. Ty­tu­łowe Szu­miące Wierzby to na­zwa domu dwóch sióstr, u któ­rych przez trzy lata Anne wy­naj­mo­wała po­kój. Pier­wotny ty­tuł po­wie­ści brzmiał Anne of Windy Wil­lows [Anne z Szu­mią­cych Wierzb], ale zo­stał zmie­niony – zresztą za zgodą LMM – na prośbę wy­dawcy, po­nie­waż w tym sa­mym cza­sie uka­zała się książka Ken­ne­tha Gra­hame’a o łu­dząco po­dob­nym ty­tule The Wind in the Wil­lows (O czym szu­mią wierzby). Z tego po­wodu po­wieść LMM zo­stała opu­bli­ko­wana jakoAnne of Windy Po­plars – w Pol­sce czy­tel­nicy znają ją pod ty­tu­łem Ania z Szu­mią­cych To­poli. W ko­lej­nych pol­skich wy­da­niach (z jed­nym wy­jąt­kiem) trzy­mano się już tej zmiany. Obec­nie – ra­zem z Wy­daw­nic­twem Mar­gi­nesy – po­sta­no­wi­li­śmy nie tylko przy­po­mnieć czy­tel­ni­kom ty­tuł nadany przez au­torkę, ale także przed­sta­wić im pełną wer­sję po­wie­ści, ra­zem z frag­men­tami po­mi­nię­tymi przez in­nych wy­daw­ców.

Za ab­so­lut­nie bez­cenne in­for­ma­cje ser­decz­nie dzię­kuję Ber­na­de­cie Mi­lew­ski, au­torce bloga „Kie­ru­nek Avon­lea”, oraz panu Sta­ni­sła­wowi Ku­cha­rzy­kowi, który od lat bada florę PEI, a swoją wie­dzą dzieli się na blogu „Ziel­nik L.M. Mont­go­mery”. To on jest au­to­rem nie­ofi­cjal­nej (bo ofi­cjal­nej brak) pol­skiej na­zwy may­flo­wers (ma­jow­niki), ulu­bio­nych kwia­tów LMM (Epi­gaea re­pens), o któ­rych au­torka czę­sto wspo­mina w swo­ich książ­kach.

Anna Bań­kow­ska

Dla przy­ja­ciół Anne na ca­łym świe­cie

Rok pierw­szy

ROZ­DZIAŁ I

LIST LI­CEN­CJATKI ANNE SHIR­LEY, dy­rek­torki li­ceum w Sum­mer­side, do Gil­berta Bly­the’a, stu­denta me­dy­cyny na Red­mond Col­lege w King­sport.

Szu­miące Wierzby

Za­ułek Du­chów

Sum­mer­side

Wy­spa Księ­cia Edwarda

po­nie­dzia­łek 12 wrze­śnia

Naj­droż­szy!

Ależ mam ad­res, co? Sły­sza­łeś kiedy o czymś tak roz­kosz­nym? Szu­miące Wierzby to na­zwa mo­jego no­wego domu – uwiel­biam ją, po­dob­nie jak na­zwę Za­ułek Du­chów, która jed­nak w świe­tle prawa nie ist­nieje. Ofi­cjal­nie jest to Trent Street, ale nikt tej uliczki tak nie na­zywa, z wy­jąt­kiem rzad­kich oka­zji, kiedy wy­mie­niają ją w „Ku­rie­rze Ty­go­dnio­wym”. A i wtedy lu­dzie spo­glą­dają po so­bie i py­tają: „Gdzie to, u li­cha, jest?”. No więc mamy Za­ułek Du­chów, i już, cho­ciaż nie umiem po­wie­dzieć, skąd się wziął. Py­ta­łam o to Re­beccę Dew, ale do­wie­dzia­łam się tylko, że tak mó­wiono za­wsze, bo po­dobno w za­mierz­chłych cza­sach coś w owym miej­scu stra­szyło. Ona jed­nak nie wi­działa tam ni­czego, co wy­glą­da­łoby bar­dziej upior­nie od niej sa­mej.

Jed­nakże nie po­win­nam tak wy­bie­gać na­przód. Prze­cież Ty jesz­cze nie znasz Re­bekki Dew. Ale ją po­znasz, o tak, z pew­no­ścią! Prze­wi­duję, że zaj­mie lwią część mo­ich przy­szłych li­stów.

Za­pada zmierzch, Naj­droż­szy. Na­wia­sem mó­wiąc, czyż „zmierzch” to nie śliczne słowo? Lu­bię je o wiele bar­dziej niż „zmrok”. Brzmi tak ak­sa­mit­nie, miękko i... i zmierz­chowo. W ciągu dnia na­leżę do świata, w nocy do snu i wiecz­no­ści. Ale o zmierz­chu uwal­niam się od tego wszyst­kiego i na­leżę już tylko do sie­bie... i do Cie­bie. Dla­tego za­mie­rzam po­świę­cić tę porę na ko­re­spon­den­cję z Tobą, cho­ciaż ten aku­rat list nie bę­dzie mi­ło­sny. Moje pióro dra­pie, a ja nie umiem pi­sać o mi­ło­ści dra­pią­cym pió­rem. Zbyt ostrym ani tę­pym też nie, więc ten ro­dzaj li­stów bę­dziesz do­sta­wał tylko wtedy, gdy moje pióro bę­dzie w sam raz. Tym­cza­sem opo­wiem Ci o moim no­wym domu i jego miesz­kan­kach. Ach, Gil­ber­cie, ja­kież one są uro­cze!

Przy­je­cha­łam tu wczo­raj, żeby ro­zej­rzeć się za ja­kimś pen­sjo­na­tem. To­wa­rzy­szyła mi pani Ra­chel Lynde, uda­jąc, że ma w pla­nie za­kupy, ale na­prawdę cho­dziło jej o to, żeby sa­mej do­ko­nać wy­boru. Ona wciąż uważa mnie za nie­opie­rzoną gą­skę, która wy­maga opieki i nad­zoru, mimo że mam ukoń­czone stu­dia.

Po­dró­żo­wa­ły­śmy po­cią­giem i och, Gil­ber­cie, jaka śmieszna przy­goda mi się przy­da­rzyła! Wiesz prze­cież, że mnie cią­gle zda­rzają się nie­prze­wi­dziane przy­gody. Chyba wręcz je do sie­bie przy­cią­gam.

To się stało, kiedy po­ciąg zbli­żał się już do sta­cji. Wsta­łam i schy­li­łam się po wa­lizkę pani Lynde – za­mie­rzała spę­dzić nie­dzielę u przy­ja­ciółki w Sum­mer­side. Opar­łam się ciężko knyk­ciami na czymś, co wzię­łam za błysz­czący pod­ło­kiet­nik. Na­tych­miast coś mnie tak łup­nęło, że nie­mal za­wy­łam... bo wiesz, to nie był ża­den pod­ło­kiet­nik, tylko łysa głowa ja­kie­goś pana! Łyp­nął na mnie groź­nie, gdyż naj­wy­raź­niej go obu­dzi­łam. Oczy­wi­ście od razu go prze­pro­si­łam i czym prę­dzej ucie­kłam z po­ciągu, ści­gana tym jego wście­kłym spoj­rze­niem. Pani Lynde bar­dzo się zgor­szyła, a knyk­cie bolą mnie do dzi­siaj.

Nie spo­dzie­wa­łam się wiel­kich trud­no­ści ze zna­le­zie­niem po­koju. Wie­dzia­łam, że nie­jaka pani To­mowa Prin­gle od pięt­na­stu lat wy­naj­muje po­koje ko­lej­nym dy­rek­to­rom szkoły. Oka­zało się jed­nak, że z ja­kichś nie­zna­nych po­wo­dów po­czuła się na­gle zmę­czona, ma dość „tego za­wra­ca­nia głowy” i mnie nie przyj­mie. W ko­lej­nych kilku miej­scach także spo­tkała mnie grzeczna od­mowa, inne zaś uzna­łam za nie­od­po­wied­nie. Błą­ka­ły­śmy się po mie­ście przez całe po­po­łu­dnie – zgrzane, zmę­czone, w smęt­nym na­stroju i z bó­lem głowy – przy­naj­mniej ja tak się czu­łam. Już chcia­łam dać za wy­graną, kiedy na­gle tra­fił się ten Za­ułek Du­chów!

Wpa­dły­śmy tam, żeby od­wie­dzić pa­nią Brad­dock, dawną przy­ja­ciółkę pani Lynde, i to ona pod­su­nęła nam myśl, że może „wdowy” zgo­dzą się mnie przy­jąć.

– Sły­sza­łam, że szu­kają lo­ka­tora, żeby móc na­dal pła­cić Re­becce Dew. Bez do­dat­ko­wego do­chodu nie by­łoby ich stać na słu­żącą. A gdyby Re­becca ode­szła, kto do­iłby tę starą czer­woną krowę?

Pani Brad­dock prze­wier­ciła mnie wzro­kiem, jakby po­my­ślała, że to ja po­win­nam doić tę krowę, ale na­wet gdy­bym przy­się­gła, że po­tra­fię, i tak by mi nie uwie­rzyła.

– O ja­kich wdo­wach mó­wisz? – spy­tała pani Lynde.

– No jak to, oczy­wi­ście o ciotce Kate i ciotce Chatty – od­parła pani Brad­dock, jakby każdy, na­wet igno­rantka z ty­tu­łem, po­wi­nien to wie­dzieć. – Ciotka Kate była żoną Amasy Mac­Com­bera, to ka­pi­tań­ska wdowa, na­to­miast ciotka Chatty, czyli pani Lin­col­nowa Mac­Lean, jest tylko zwy­kłą wdową. Ale wszy­scy na­zy­wają je ciot­kami. Miesz­kają na końcu Za­ułka Du­chów.

Za­ułek Du­chów! To prze­są­dziło sprawę. Wie­dzia­łam już, że po pro­stu mu­szę za­miesz­kać u wdów.

– Chodźmy do nich od razu – bła­ga­łam pa­nią Lynde. Zda­wało mi się, że je­śli prze­ga­pimy tę chwilę, Za­ułek Du­chów znik­nie z po­wro­tem w kra­inie ba­śni.

– Mo­że­cie pójść, ale i tak to Re­becca zde­cy­duje, czy pa­nią przyjmą. W Szu­mią­cych Wierz­bach to ona rzą­dzi, ja wam to mó­wię.

Szu­miące Wierzby! To nie mo­gła być prawda, po pro­stu nie mo­gła! Mnie się to mu­siało przy­śnić. A pani Ra­chel stwier­dziła, że to śmieszna na­zwa dla domu.

– Ach, to ka­pi­tan Mac­Com­ber tak go na­zwał. To był jego dom, ro­zu­mie­cie. Sam ob­sa­dził go wierz­bami. Bar­dzo się nimi chlu­bił, cho­ciaż rzadko by­wał w domu i ni­gdy w nim na długo nie zo­sta­wał. Ciotka Kate ma­wiała, że to nie­wy­godne, cho­ciaż ni­gdy nie roz­gryź­li­śmy, co miała na my­śli: że wraca na tak krótko czy że w ogóle wraca. Re­becca Dew zna­ko­mi­cie go­tuje, a z ugo­to­wa­nych ziem­nia­ków wy­cza­ro­wuje istne cuda. Je­śli się jej pani spodoba, panno Shir­ley, bę­dzie pani żyła jak pą­czek w ma­śle. A je­śli nie... no to nie. Po­dobno jest w mie­ście nowy urzęd­nik ban­kowy, który też szuka po­koju, i Re­becca może wy­brać jego. Swoją drogą, tro­chę mnie dziwi, że pani Prin­gle pani nie przy­jęła. W Sum­mer­side jest mnó­stwo Prin­gle’ów i pół-Prin­gle’ów. Mówi się na nich „ro­dzina kró­lew­ska” i po­winna pani ich so­bie zjed­nać, bo ina­czej ni­gdy nie po­ra­dzi so­bie pani w szkole. To oni roz­dają tu karty. Jest na­wet ulica, któ­rej pa­tro­nuje stary ka­pi­tan Abra­ham Prin­gle. To praw­dziwy klan, ale rzą­dzą w nim dwie stare damy z Klo­no­wego Dworu. Sły­sza­łam, że się pani im na­ra­ziła.

– Ja? Ależ dla­czego? – wy­krzyk­nę­łam. – Prze­cież je­stem tu zu­peł­nie obca!

– Hmm. Ich da­leki ku­zyn sta­rał się o to samo sta­no­wi­sko i wszy­scy uwa­żali, że wła­śnie on po­wi­nien je otrzy­mać. Kiedy za­ak­cep­to­wano pani kan­dy­da­turę, cała ich klika aż za­wyła ze zło­ści. No cóż, tacy są lu­dzie, trzeba się z tym po­go­dzić. Mogą być słodcy jak miód, ale i tak będą pa­nią pod­gry­zać. Nie chcę pani znie­chę­cać, cho­ciaż kto uprze­dzony, ten uzbro­jony. Mam na­dzieję, że utrze im pani nosa. Je­śli wdowy pa­nią przyjmą, to chyba nie bę­dzie pani prze­szka­dzało, że Re­becca Dew jada z go­spo­dy­niami przy wspól­nym stole? Bo wi­dzi pani, ona jest kimś wię­cej niż słu­żącą. To da­leka krewna ka­pi­tana. Nie siada do stołu, je­śli są go­ście, zna swoje miej­sce, ale jako stała lo­ka­torka nie bę­dzie pani uwa­żana za go­ścia.

Uspo­ko­iłam pa­nią Brad­dock, że z przy­jem­no­ścią będę ja­dać w to­wa­rzy­stwie Re­bekki Dew, po czym wy­cią­gnę­łam stam­tąd pa­nią Lynde. Mu­sia­łam za wszelką cenę ubiec tego urzęd­nika.

Pani Brad­dock od­pro­wa­dziła nas do drzwi.

– Tylko pro­szę mieć wzgląd na uczu­cia ciotki Chatty, do­brze? Jest bar­dzo wraż­liwa i ła­two bi­dulkę ura­zić. Bo trzeba pani wie­dzieć, że nie jest tak bo­gata jak ciotka Kate... Ta zresztą też nie ma wiel­kiego ma­jątku. Poza tym ciotka Kate na­prawdę ko­chała swo­jego męża, a ciotka Chatty swo­jego nie zno­siła. I nic dziw­nego! Lin­coln Mac­Lean był sta­rym zrzędą, ale ciotka Chatty my­śli, że lu­dzie także do niej mają o to pre­ten­sję. Do­brze, że dziś so­bota, bo w pią­tek z miej­sca by pa­nią od­rzu­ciła. Mo­głaby pani uznać, że to ciotka Kate jest tą prze­sądną, co? Bo ma­ry­na­rze są tacy. Ale to wła­śnie ciotka Chatty, cho­ciaż jej mę­żem był cie­śla. Swego czasu cie­szyła się wielką urodą, bie­dac­two.

Obie­ca­łam pani Brad­dock, że uczu­cia ciotki Chatty będą dla mnie święte, ale ona szła z nami da­lej.

– Kate i Chatty są bar­dzo uczciwe, więc nie będą grze­bać w pani rze­czach. Może to ro­bić Re­becca Dew, ale nie bę­dzie na pa­nią do­no­sić. Aha, i na pani miej­scu nie pu­ka­ła­bym do fron­to­wych drzwi. Uży­wają ich tylko od wiel­kiego dzwonu, chyba ostatni raz z oka­zji po­grzebu Amasy. Pro­szę sko­rzy­stać z bocz­nych. Klucz do nich trzy­mają pod do­niczką z kwiat­kiem, która stoi na pa­ra­pe­cie, więc je­śli ni­kogo nie ma w domu, można so­bie otwo­rzyć, wejść i za­cze­kać. I w żad­nym wy­padku nie za­chwy­cać się ko­tem, bo Re­becca Dew go nie lubi.

Przy­rze­kłam, że nie będę się za­chwy­cać ko­tem, po czym wresz­cie udało nam się od niej uwol­nić. Nie­ba­wem zna­la­zły­śmy się w Za­ułku Du­chów. To kró­ciutka boczna uliczka, która wy­cho­dzi na otwartą prze­strzeń z błę­kit­na­wymi wzgó­rzami w tle. Po jed­nej stro­nie w ogóle nie ma za­bu­do­wań, a te­ren opada ła­god­nie aż do portu, po dru­giej stoją tylko trzy domy. Pierw­szy z nich to po pro­stu bu­dy­nek – nic wię­cej nie da się o nim po­wie­dzieć. Drugi jest wielką, im­po­nu­jącą, lecz po­nurą re­zy­den­cją z czer­wo­nej ce­gły z ka­mien­nymi wy­koń­cze­niami, spa­dzi­stym da­chem z lu­kar­nami i że­la­zną ba­lu­stradą na szczy­cie. Le­d­wie go wi­dać spoza gąsz­czu świer­ków i jo­deł. W środku musi być strasz­nie ciemno. Trzeci zaś to wła­śnie Szu­miące Wierzby. Są usy­tu­owane w sa­mym rogu, od frontu bie­gnie tra­wia­sta uliczka, a z tyłu – praw­dziwa wiej­ska droga, pięk­nie ocie­niona drze­wami.

Od razu się za­ko­cha­łam. Wiesz, są domy, które z ja­kie­goś nie­ja­snego po­wodu biorą cię w po­sia­da­nie od pierw­szego wej­rze­nia. Ta­kie wła­śnie są Szu­miące Wierzby. Mogę Ci je opi­sać jako biały – bar­dzo biały – bu­dy­nek szkie­le­towy z zie­lo­nymi – bar­dzo zie­lo­nymi – okien­ni­cami, wie­życzką w rogu i dwiema lu­kar­nami. Od ulicy od­dziela go ni­ski ka­mienny mu­rek, przy któ­rym w rów­nych od­stę­pach ro­sną wierzby. Z tyłu znaj­duje się duży ogród, gdzie kwiaty żyją w mi­łej sym­bio­zie z wa­rzy­wami. Ale nic, co pi­szę, i tak nie prze­każe Ci ca­łego uroku tego miej­sca. Krótko mó­wiąc, jest to dom o za­chwy­ca­ją­cej oso­bo­wo­ści i czuje się w nim coś z aury Zie­lo­nych Szczy­tów.

– To moje miej­sce. Jest mi po pro­stu prze­zna­czone! – wy­krzyk­nę­łam w eu­fo­rii.

Pani Lynde nie wy­glą­dała na osobę, która wie­rzy w prze­zna­cze­nie.

– Bę­dziesz stąd miała da­leko do szkoły – stwier­dziła z po­wąt­pie­wa­niem.

– Nie szko­dzi, ruch do­brze mi zrobi. Ach, pro­szę tylko spoj­rzeć na te śliczne brzozy i klony po dru­giej stro­nie drogi!

Pani Lynde spoj­rzała, ale jej od­po­wiedź ogra­ni­czyła się do stwier­dze­nia:

– Mam na­dzieję, że ko­mary nie zje­dzą cię tu żyw­cem.

Też mia­łam taką na­dzieję. Nie cier­pię ko­ma­rów. Wy­star­czy je­den, żeby nie dał mi za­snąć bar­dziej niż nie­czy­ste su­mie­nie.

Ucie­szyło mnie, że nie mu­sia­łam wcho­dzić przez fron­towe drzwi. Wy­glą­dały wręcz od­py­cha­jąco – wiel­kie, dwu­skrzy­dłowe, z li­tego drewna, po bo­kach miały szklane pa­nele w czer­wone kwiaty. W ogóle nie pa­so­wały do tego domu. Znacz­nie bar­dziej za­chę­ca­jące oka­zały się boczne, zie­lone, do któ­rych do­tar­ły­śmy uro­czą ścieżką z ka­mien­nych płyt za­to­pio­nych w tra­wie. Wzdłuż ścieżki cią­gnęły się wy­pie­lę­gno­wane ra­batki z ozdobną trawą o pa­sko­wa­nych źdźbłach, z ser­dusz­kami, li­liami ty­gry­simi, „słod­kim Wil­lia­mem”[1], by­licą, sma­gliczką, biało-czer­wo­nymi sto­krot­kami oraz pi­wo­niami, które pani Lynde zwy­kła na­zy­wać „pi­niami”. Oczy­wi­ście nie wszyst­kie te­raz kwi­tły, ale wi­dać było, że są za­dbane i w sto­sow­nym cza­sie staną na wy­so­ko­ści za­da­nia. W rogu na końcu za­uwa­ży­łam ką­cik ró­żany, a po ce­gla­nym mu­rze od­gra­dza­ją­cym Szu­miące Wierzby od są­sied­niego po­nu­rego do­misz­cza pnie się dzi­kie wino, które po­ra­sta też łu­ko­waty tre­liaż wraz z wy­bla­kłymi zie­lo­nymi drzwicz­kami, naj­wy­raź­niej od dawna nie­otwie­ra­nymi. Te drzwiczki mają tylko dolną część, znad któ­rej można zer­k­nąć na za­pusz­czony ogród są­sia­dów.

Za­raz za furtką Szu­mią­cych Wierzb do­strze­głam przy ścieżce kępkę ko­ni­czyny. Coś ka­zało mi się nad nią po­chy­lić i – nie uwie­rzysz! Tuż pod moim no­sem ro­sły aż trzy czte­ro­listne ko­ni­czynki! Co za nie­zwy­kły omen! Cze­muś ta­kiemu na­wet Prin­gle’owie nie da­dzą rady. W tym mo­men­cie po­czu­łam, że urzęd­nik jest ab­so­lut­nie bez szans.

Boczne drzwi oka­zały się otwarte, czyli naj­wy­raź­niej ktoś był w domu i nie mu­sia­ły­śmy za­glą­dać pod do­niczkę. Na na­sze pu­ka­nie zja­wiła się Re­becca Dew. Wie­dzia­ły­śmy, że to ona, bo na ca­łym świe­cie można by ze świecą szu­kać po­dob­nej osoby.

Re­becca Dew wy­gląda na mniej wię­cej czter­dzie­ści lat. Gdyby po­mi­dor miał czarne, scze­sane do tyłu włosy, małe błysz­czące oczka, per­katy no­sek i wą­skie usta, byłby to jej wierny ob­raz. Wszystko w niej jest tro­chę za krót­kie: ręce, nogi, szyja i nos. Wszystko – z wy­jąt­kiem uśmie­chu, który roz­ciąga się od ucha do ucha. Ale na ra­zie nie po­zwo­liła nam się o tym prze­ko­nać. Kiedy za­py­ta­łam, czy mo­żemy się wi­dzieć z pa­nią Mac­Com­ber, zro­biła bar­dzo su­rową minę.

– Ma pani na my­śli pa­nią KA­PI­TA­NOWĄ Mac­Com­ber? – spy­tała tak ura­żo­nym to­nem, jakby w tym domu miesz­kało co naj­mniej dzie­sięć pań o ta­kim sa­mym na­zwi­sku.

– Tak – od­po­wie­dzia­łam po­tul­nie, a ona wpro­wa­dziła nas do sa­lonu i po­zo­sta­wiła sa­mym so­bie.

Jest to mały, lecz przy­jemny po­kój; może nieco za dużo w nim wszel­kiego ro­dzaju po­krow­ców na me­ble, ale pa­nuje tu spo­kojna, przy­ja­zna at­mos­fera, co od razu mi się spodo­bało. Wi­dać, że każdy me­bel ma tu od lat swoje wła­sne miej­sce. A jak one wszyst­kie błysz­czą! Żadna pa­sta ze sklepu nie daje ta­kiego lu­strza­nego po­ły­sku. Wie­dzia­łam, że to musi być ro­bota Re­bekki. Na półce nad ko­min­kiem stoi za­mknięty w bu­telce trój­masz­towy ża­glo­wiec, który szcze­gól­nie za­in­te­re­so­wał pa­nią Lynde. Nie mo­gła po­jąć, jak udało się go tam wci­snąć, ale uznała, że dzięki niemu po­kój ma „ma­ry­nar­ski styl”.

Po chwili we­szły wdowy i od razu po­czu­łam do nich sym­pa­tię. Ciotka Kate jest wy­soka, szczu­pła, si­wo­włosa i nieco su­rowa, wy­pisz wy­ma­luj typ Ma­rilli, a ciotka Chatty ni­ska, drobna, też siwa i jakby za­my­ślona. Mu­siała kie­dyś być bar­dzo ładna, ale z ca­łej urody zo­stały jej tylko oczy – duże, brą­zowe, cie­płe i na­prawdę śliczne.

Kiedy wy­ja­śni­łam cel na­szej wi­zyty, wdowy wy­mie­niły spoj­rze­nia.

– Mu­simy na­ra­dzić się z Re­beccą Dew – orze­kła ciotka Chatty.

– Bez wąt­pie­nia – zgo­dziła się jej sio­stra.

We­zwano za­tem z kuchni Re­beccę Dew. Tuż za nią wśli­zgnął się kot – wielki, pu­szy­sty, nie­bie­ski z bia­łym ża­bo­tem i koł­nie­rzem. Chęt­nie bym go po­gła­skała, ale pa­mię­ta­jąc prze­strogę pani Brad­dock, uda­łam, że go nie wi­dzę.

Re­becca po­pa­trzyła na mnie bez cie­nia uśmie­chu.

– Po­słu­chaj, Re­becco – zwró­ciła się do niej ciotka Kate, która jak za­uwa­ży­łam, nie mar­no­wała słów – panna Shir­ley ży­czy so­bie wy­na­jąć u nas po­kój. Nie są­dzę, że­by­śmy mo­gły ją przy­jąć.

– Dla­czego nie? – spy­tała Re­becca Dew.

– Oba­wiam się, że mia­ła­byś z tym za dużo fa­tygi – wy­ja­śniła ciotka Chatty.

– Przy­wy­kłam do fa­tygi – od­parła Re­becca Dew.

Wiesz, Gil­ber­cie, nie spo­sób na­zy­wać jej tylko imie­niem. To po pro­stu nie­moż­liwe, cho­ciaż wdowy tak mó­wią. Nie wiem, jak im się to udaje.

– Je­ste­śmy za stare, żeby nam się krę­cili po domu mło­dzi lu­dzie – upie­rała się ciotka Chatty.

– Mów­cie za sie­bie! – od­cięła się Re­becca Dew. – Ja mam rap­tem czter­dzie­ści pięć lat i wiem, na co mnie stać. I wła­śnie uwa­żam, że miło bę­dzie mieć tu­taj młodą osobę. W każ­dym ra­zie dziew­czyna lep­sza od chło­paka. Taki pa­liłby dzień i noc, jesz­cze pu­ściłby nas z dy­mem we wła­snych łóż­kach. Skoro już mu­si­cie brać lo­ka­tora, to weź­cie ją: taka jest moja rada. Ale oczy­wi­ście to wasz dom.

„To rze­kł­szy, zni­kła”, jak po­wiada Ho­mer[2]. Wie­dzia­łam, że klamka za­pa­dła, ale ciotka Chatty chciała, że­bym ko­niecz­nie obej­rzała naj­pierw swój po­kój.

– Damy pani ten na wieży, moja droga. Nie jest tak duży jak go­ścinny, ale ma otwór, przez który w zi­mie do­cho­dzi rurą cie­płe po­wie­trze z pieca, no i ma znacz­nie ład­niej­szy wi­dok, bo wy­cho­dzi na stary cmen­tarz.

Wie­dzia­łam, że go po­ko­cham. Od sa­mej na­zwy „po­kój na wieży” prze­szył mnie dreszcz. Po­czu­łam się jak w tej sta­rej pio­sence, którą śpie­wa­li­śmy w Avon­lea, o pan­nie, co „miesz­kała na wieży wy­so­kiej, nad brze­giem mo­rza sza­rego”, a po­tem prze­ko­na­łam się, że to naj­mil­sze miej­sce na świe­cie. We­szły­śmy tam po kilku spi­ral­nych schod­kach. Po­koik jest rze­czy­wi­ście nie­duży, ale nie tak mały jak ten kosz­marny „ko­ry­ta­rzowy”, w któ­rym miesz­ka­łam na pierw­szym roku stu­diów w King­sport. Man­sar­dowe okno wy­cho­dzi na za­chód, a dru­gie, w ścia­nie szczy­to­wej, na pół­noc. W rogu wieży jest jesz­cze trze­cie, trój­skrzy­dłowe, które otwiera się na ze­wnątrz. Pod nim znaj­dują się półki na książki. Na pod­ło­dze leżą okrą­głe ple­cione dy­wa­niki, wiel­kie łoże ma bal­da­chim i pat­chwor­kową na­rzutę we wzór dzi­kie gęsi[3]. Jest za­ście­lone tak gładko, że aż żal się w nim kłaść, a tak wy­so­kie, że wcho­dzi się do niego po śmiesz­nych schod­kach, które na dzień wsuwa się pod spód. Zdaje się, że ka­pi­tan Mac­Com­ber przy­wiózł ten me­bel z ja­kiejś za­gra­nicz­nej po­dróży.

Za­uwa­ży­łam też śliczną na­rożną szafkę z pół­kami, wy­ło­żo­nymi bia­łym pa­pie­rem w ząbki i z ma­lo­wa­nymi bu­kie­tami na drzwiach. Pod oknem wbu­do­wano sie­dzi­sko z nie­bie­ską okrą­głą po­duszką, prze­pi­ko­waną po­środku; ma tam głę­boko wszyty gu­zik, przez co wy­gląda jak wielki pulchny pą­czek z dziurką w środku. I jesz­cze uro­cza umy­wal­nia z dwiema pół­kami – na gór­nej miesz­czą się w sam raz mied­nica i błę­kitny jak ja­jeczko drozda dzba­nek, na dol­nej zaś my­del­niczka i dzban na cie­płą wodę. Szu­flada z mo­sięż­nymi oku­ciami za­wiera mnó­stwo ręcz­ni­ków. Na ścia­nie, na pó­łeczce sie­dzi por­ce­la­nowa dama w ró­żo­wych pan­to­fel­kach i po­zła­ca­nej szar­fie, a w zło­ci­stych por­ce­la­no­wych wło­sach ma czer­woną por­ce­la­nową różę.

Cały po­koik pła­wił się w zło­ci­stym bla­sku słońca, prze­fil­tro­wa­nego przez żółte za­słony. Na bie­lone ściany na­kła­dała się naj­cu­dow­niej­sza ta­peta z cieni wierzb za oknem – wiecz­nie żywa, cią­gle po­ru­sza­jąca się i zmie­nia­jąca. Wszystko to ra­zem da­wało wra­że­nie na­prawdę szczę­śli­wego miej­sca. Po­czu­łam się naj­bo­gat­szą dziew­czyną na świe­cie.

– Bę­dziesz tam bez­pieczna, ot co! – orze­kła pani Lynde, kiedy już wy­szły­śmy.

– Cza­sem mogę się czuć tro­chę skrę­po­wana w po­rów­na­niu ze swo­bodą ży­cia w Ustro­niu Patty – za­uwa­ży­łam z czy­stej prze­kory.

– Swo­boda, też coś! – fuk­nęła pani Lynde. – Co za jan­ke­skie ga­da­nie!

Przy­je­cha­łam dzi­siaj z ca­łym ba­ga­żem. Oczy­wi­ście nie cier­pię opusz­czać Zie­lo­nych Szczy­tów. Nie­ważne, jak długo i jak czę­sto prze­by­wam z dala od tego domu, gdy tylko nad­cho­dzą wa­ka­cje, staję się jego cząstką i serce mi pęka przy każ­dym roz­sta­niu. Ale wiem, że to miej­sce także po­lu­bię, i to z wza­jem­no­ścią. Za­wsze czuję, czy ja­kiś dom mnie lubi czy nie.

Wi­doki z okien są śliczne – na­wet ten stary cmen­tarz, oto­czony pier­ście­niem ciem­nych jo­deł. Idzie się tam krętą uliczką, wzdłuż któ­rej cią­gną się rowy. Z za­chod­niego okna wi­dać cały port, aż do da­le­kich, za­mglo­nych brze­gów. Ko­cham te wszyst­kie uro­cze ża­glówki i statki wy­cho­dzące w mo­rze „ku nie­zna­nym por­tom” – swoją drogą, cóż to za fa­scy­nu­jąca fraza! Ileż w niej pola do wy­obraźni! A z pół­noc­nego mogę cie­szyć wzrok brzo­zowo-klo­no­wym za­gaj­ni­kiem po dru­giej stro­nie drogi. Wiesz, jaką je­stem czci­cielką drzew. Kiedy na kur­sie li­te­ra­tury an­giel­skiej w Red­mon­dzie prze­ra­bia­li­śmy Ten­ny­sona, za­wsze współ­czu­łam bied­nej Oj­none[4], która roz­pa­czała po ścię­ciu pięk­nych so­sen.

Za la­skiem i cmen­ta­rzem roz­ciąga się śliczna do­lina z czer­woną wstążką krę­tej drogi i roz­rzu­co­nymi przy niej bia­łymi do­mami. Nie­które do­liny są po pro­stu roz­koszne, trudno po­wie­dzieć dla­czego. Już sam ich wi­dok spra­wia przy­jem­ność. A jesz­cze da­lej znów mam moje błę­kitne wzgó­rze. Na­zy­wam je Kró­lem Burz – wiesz, jak ja lu­bię nada­wać wszyst­kiemu na­zwy.

Je­śli ze­chcę, mogę tu być sama z sobą. Cza­sem na­prawdę miło jest być samą. Za­przy­jaź­nię się z wia­trami. Będą za­wo­dzić, wzdy­chać i nu­cić wo­kół mo­jej wieży; białe wi­chry zi­mowe, zie­lone po­dmu­chy wio­sny, błę­kitne ze­firki lata i te pur­pu­rowe, je­sienne, sło­wem, dzi­kie wia­try wszyst­kich pór roku – „gwał­towny hu­ra­gan, co pełni Jego słowo”[5]. Ja­kim dresz­czem prze­szywa mnie ten psalm! Zu­peł­nie jakby w każ­dym wie­trze kryło się dla mnie ja­kieś prze­sła­nie. Za­wsze za­zdro­ści­łam temu chłopcu, który od­le­ciał wraz z pół­noc­nym wia­trem w tej pięk­nej sta­rej hi­sto­rii Geo­rge’a Mac­Do­nalda[6]. Pew­nej nocy, Gil­ber­cie, otwo­rzę okno na wieży, rzucę się pro­sto w ra­miona tego wia­tru i Re­becca Dew ni­gdy się nie do­wie, dla­czego moje łóżko po­zo­stało nie­tknięte.

Mam na­dzieję, naj­droż­szy, że kiedy już znaj­dziemy swój „wy­ma­rzony dom”, będą wo­kół niego także szu­miały wia­try. Cie­kawe, gdzie on jest, ten nie­znany dom. Czy bar­dziej będę go ko­chać w świe­tle księ­życa czy o pierw­szym brza­sku? Ten przy­szły dom, w któ­rym za­miesz­kają mi­łość, przy­jaźń i praca, a także... kilka za­baw­nych przy­gód, że­by­śmy na sta­rość mieli z czego się śmiać. Sta­rość! Czy my w ogóle kie­dyś bę­dziemy sta­rzy? Wy­daje się to zu­peł­nie nie­moż­liwe.

Z le­wego okna wieży mam wi­dok na da­chy mia­sta, w któ­rym spę­dzę co naj­mniej rok. W tych do­mach żyją lu­dzie – jesz­cze mi nie­znani – ale to oni zo­staną mo­imi przy­ja­ciółmi. A może wro­gami. Bo Pye’owie są wszę­dzie, cho­ciaż kryją się pod róż­nymi na­zwi­skami... na przy­kład Prin­gle. Przed Prin­gle’ami po­win­nam chyba mieć się na bacz­no­ści. Szkoła za­czyna się ju­tro. Mam uczyć geo­me­trii! Mo­dlę się, żeby wśród Prin­gle’ów nie było żad­nego ma­te­ma­tycz­nego ge­niu­sza.

Je­stem tu do­piero od pół dnia, ale czuję się, jak­bym znała te okna i Re­beccę Dew przez całe ży­cie. Wdowy już po­pro­siły mnie, że­bym na­zy­wała je ciot­kami, a ja po­pro­si­łam, żeby mó­wiły mi po imie­niu. Do Re­bekki Dew je­den raz zwró­ci­łam się „panno Dew”, na co usły­sza­łam:

– Jaka znów „panno”?

– No... Panno Dew – wy­ją­ka­łam. – Czy nie tak się pani na­zywa?

– Ow­szem, ale od dawna nikt się tak do mnie nie zwra­cał, więc w pierw­szej chwili aż się wzdry­gnę­łam. Pro­szę tak do mnie nie mó­wić, panno Shir­ley, nie przy­wy­kłam do tego.

– Będę pa­mię­tać, Re­becco... Dew. – Bar­dzo się sta­ra­łam nie do­da­wać „Dew”, ale mi się nie udało.

Pani Brad­dock miała ra­cję, mó­wiąc, że ciotka Chatty jest wraż­liwa. Prze­ko­na­łam się o tym pod­czas ko­la­cji. Ciotka Kate wspo­mniała coś o „sześć­dzie­sią­tych szó­stych uro­dzi­nach Chatty”. Aku­rat na nią zer­k­nę­łam i zo­ba­czy­łam, że... wpraw­dzie nie wy­buch­nęła pła­czem, to zbyt dra­ma­tyczne okre­śle­nie na jej re­ak­cję, ale po pro­stu za­lała się łzami, które wez­brały w jej wiel­kich brą­zo­wych oczach.

– O co ci cho­dzi, Chatty? – spy­tała dość cierpko ciotka Kate.

– Bo... bo to były do­piero sześć­dzie­siąte piąte... – wy­krztu­siła jej sio­stra.

– Bar­dzo cię prze­pra­szam, Char­lotte – po­wie­działa ciotka Kate i znowu za­świe­ciło słońce.

Kot jest prze­śliczny – wielki, o zło­tych oczach i ele­ganc­kim dym­nym fu­trze z nie­ska­zi­tel­nym pod­szerst­kiem. Dla cio­tek to Du­sty Mil­ler, po­nie­waż tak wła­śnie się na­zywa, ale Re­becca Dew mówi na niego tylko Ten Kot. Zde­cy­do­wa­nie go nie lubi i nie może prze­bo­leć, że co­dzien­nie rano i wie­czo­rem musi go kar­mić wą­tróbką, czy­ścić szczo­teczką do zę­bów fo­tel z jego sier­ści, je­śli uda mu się wśli­zgnąć do sa­lonu, i szu­kać go po no­cach na dwo­rze.

– Re­becca Dew w ogóle nie znosi ko­tów – wy­ja­śniła mi ciotka Chatty – a już Du­sty’ego szcze­gól­nie. Dwa lata temu przy­niósł go w py­sku pies sta­rej pani Camp­bell (trzy­mała wtedy psa). Pew­nie uznał, że do niej nie ma sensu go za­bie­rać. Ta­kie to było biedne, zmar­z­nięte i mo­kre ko­ciątko, sama skóra i ko­ści... Tylko ktoś o ka­mien­nym sercu od­mó­wiłby mu schro­nie­nia. No więc wzię­ły­śmy je z Kate, ale Re­becca Dew ni­gdy nam tego nie da­ro­wała. Wtedy jesz­cze nie zna­ły­śmy się na dy­plo­ma­cji. Po­win­ny­śmy ko­ciaka od razu wy­rzu­cić, bo nie wiem, czy za­uwa­ży­łaś... – tu ciotka Chatty obej­rzała się trwoż­nie na drzwi do kuchni – ...jak te­raz so­bie z nią ra­dzimy.

Rze­czy­wi­ście za­uwa­ży­łam – to po pro­stu coś pięk­nego. Całe Sum­mer­side i Re­becca Dew mogą uwa­żać, że to ona tu rzą­dzi, ale wdowy są od­mien­nego zda­nia.

– Nie chcia­ły­śmy tego urzęd­nika. Młody czło­wiek, nie­usta­bi­li­zo­wany... Ba­ły­śmy się, że może nie cho­dzić do ko­ścioła. Ale uda­wa­ły­śmy, że go weź­miemy, a Re­becca na­wet nie chciała o tym sły­szeć. Tak się cie­szę, że tra­fi­ły­śmy na cie­bie, moja droga. Na pewno warto bę­dzie go­to­wać dla tak mi­łej lo­ka­torki. I mam na­dzieję, że nas wszyst­kie po­lu­bisz. Re­becca Dew ma kilka waż­nych za­let. Kiedy spro­wa­dziła się tu pięt­na­ście lat temu, wcale nie była taka po­rząd­nicka. Raz Kate mu­siała na­pi­sać jej imię pal­cem na lu­strze, żeby zo­ba­czyła, ja­kie jest za­ku­rzone. Ale to się już ni­gdy nie po­wtó­rzyło. Re­becca Dew w lot ła­pie wszyst­kie alu­zje. Mam też na­dzieję, że po­doba ci się po­kój. Mo­żesz zo­sta­wiać na noc otwarte okno. Kate nie prze­pada za noc­nym po­wie­trzem, ale ro­zu­mie po­trzeby lo­ka­to­rów. My mamy wspólną sy­pial­nię, więc uzgod­ni­ły­śmy, że w jedną noc bę­dziemy za­my­kać okno ze względu na nią, a w drugą otwie­rać ze względu na mnie. Za­wsze można ja­koś się do­ga­dać w ta­kich dro­bia­zgach, prawda? Tam, gdzie jest do­bra wola, znaj­dzie się też wyj­ście. I nie prze­strasz się, że Re­becca tak dużo cho­dzi po no­cach. Ona za­wsze sły­szy ja­kieś ha­łasy i ko­niecz­nie musi wy­śle­dzić, skąd po­cho­dzą. Chyba to dla­tego nie chciała tu urzęd­nika. Bała się, że wpa­dłaby kie­dyś na niego w noc­nej ko­szuli. Mam na­dzieję, że ci nie prze­szka­dza ma­ło­mów­ność Kate; ona taka już jest. A musi mieć wiele do opo­wia­da­nia, prze­cież za młodu ob­je­chała z Amasą Mac­Com­be­rem cały świat! Też chcia­ła­bym mieć tyle te­ma­tów do roz­mowy, ale ni­gdy nie wy­sta­wi­łam nosa za na­szą wy­spę. Czę­sto się za­sta­na­wiam, dla­czego ży­cie tak nam się uło­żyło: ja ga­duła, która nie ma nic do po­wie­dze­nia, a Kate mil­cząca, za to z mnó­stwem te­ma­tów. Ale pew­nie Opatrz­ność wie naj­le­piej.

Cho­ciaż z ciotki Chatty rze­czy­wi­ście jest straszna ga­duła, cza­sem robi prze­rwy. Udaje mi się wtedy wtrą­cić ja­kąś uwagę, ale to ra­czej nic waż­nego.

Wdowy trzy­mają krowę, która pa­sie się nieco da­lej, u pana Ja­mesa Ha­mil­tona, i Re­becca Dew cho­dzi ją doić. Jest z tego pewna ilość śmie­tanki, a każ­dego dnia, rano i wie­czo­rem, Re­becca za­nosi szklankę świe­żego mleka do furtki w mu­rze, gdzie po­daje ją górą tak zwa­nej Ko­bie­cie od pani Camp­bell. To dla „ma­łej Eli­za­beth”, na spe­cjal­nie za­le­ce­nie le­ka­rza. Kim są owa Ko­bieta i mała Eli­za­beth, mu­szę do­piero od­kryć, na­to­miast pani Camp­bell jest miesz­kanką i wła­ści­cielką tej for­tecy za mu­rem, która nosi na­zwę Cho­jary.

Ra­czej dzi­siaj nie za­snę. Ni­gdy do­brze nie śpię pierw­szej nocy w ob­cym łóżku, a to aku­rat jest naj­dziw­niej­sze, ja­kie w ży­ciu wi­dzia­łam. Ale się nie przej­muję, prze­cież uwiel­biam noce; lu­bię tak le­żeć i roz­my­ślać o ży­ciu, o prze­szło­ści, o te­raź­niej­szo­ści i o tym, co jesz­cze mnie czeka. Zwłasz­cza o tym ostat­nim.

Gil­ber­cie, ten list jest bez­li­to­śnie długi. Nie chcę już wię­cej znę­cać się nad Tobą taką epi­stołą. Ale mu­sia­łam Ci to wszystko opi­sać, że­byś miał ob­raz mo­jego tu­tej­szego oto­cze­nia. Te­raz już koń­czę, gdyż księ­życ nad przy­sta­nią „po­grąża się w kra­inie cieni”[7], a mnie jesz­cze czeka list do Ma­rilli. Do­trze do Zie­lo­nych Szczy­tów po­ju­trze, Davy przy­nie­sie go z poczty i ra­zem z Dorą będą asy­sto­wać przy otwie­ra­niu. Pani Lynde też pil­nie nad­stawi uszu... Oooch, jaka na­gle zdjęła mnie tę­sk­nota... Do­bra­noc, Naj­droż­szy. Tego ży­czy Ci naj­czu­lej ta, która jest i za­wsze bę­dzie

Twoją Anne.

ROZ­DZIAŁ II

WY­JĄTKI Z RÓŻ­NYCH li­stów tej sa­mej osoby do tego sa­mego ad­re­sata.

26 wrze­śnia

Czy wiesz, gdzie cho­dzę czy­tać Twoje li­sty? Do za­gaj­nika po dru­giej stro­nie drogi. Jest tam ko­tlinka po­ro­śnięta pa­pro­ciami, na któ­rych słońce two­rzy świe­tli­ste cętki, jest wi­jący się me­an­drami stru­myk i omszały krzywy pniak. Sia­dam na nim i mam przed sobą rząd prze­uro­czych mło­dych sio­strza­nych brzó­zek. Po­tem, kiedy przy­cho­dzi do mnie pe­wien ro­dzaj snu – taki zło­to­zie­lony, prze­ty­kany czer­wo­nymi żył­kami, czyli po pro­stu sen snów – kar­mię swoją wy­obraź­nię wiarą, że wziął się on wła­śnie z mo­jej se­kret­nej brzo­zo­wej ko­tlinki, zro­dzony z ja­kiejś ta­jem­ni­czej unii owych naj­smu­klej­szych i naj­zwiew­niej­szych sióstr z szem­rzą­cym stru­my­kiem. Uwiel­biam tam prze­sia­dy­wać i wsłu­chi­wać się w le­śną ci­szę. Za­uwa­ży­łeś może, Gil­ber­cie, jak wiele jest ro­dza­jów ci­szy? Ci­sza la­sów, ci­sza wy­brzeży mor­skich, ci­sza łąk, nocy, let­nich po­po­łu­dni... Wszyst­kie się od sie­bie róż­nią, bo każda pod­szyta jest in­nym to­nem. Je­stem prze­ko­nana, że gdy­bym na­wet ośle­pła i stra­ciła wraż­li­wość na cie­pło i zimno, i tak mo­gła­bym z ła­two­ścią roz­po­znać miej­sce po ga­tunku jego ci­szy.

Szkoła za­częła się dwa ty­go­dnie temu i cał­kiem nie­źle so­bie wszystko zor­ga­ni­zo­wa­łam. Nie­stety pani Brad­dock po raz ko­lejny miała ra­cję: Prin­gle’owie to dla mnie rze­czy­wi­ście pro­blem. I na ra­zie nie bar­dzo wiem, jak go roz­wią­zać po­mimo tych czte­ro­list­nych ko­ni­czy­nek. Zgod­nie z jej sło­wami ci lu­dzie są słodcy jak miód i śli­scy jak węże.

Prin­gle’owie to taka ro­dzina, w któ­rej wszy­scy mają na sie­bie oko i cho­ciaż mię­dzy sobą się kłócą, wo­bec ob­cych stają za sobą mu­rem. Do­szłam do wnio­sku, że w Sum­mer­side są tylko dwa ga­tunki miesz­kań­ców: Prin­gle’owie i nie-Prin­gle’owie.

W mo­jej kla­sie jest mnó­stwo Prin­gle’ów, a wiele uczniów o in­nych na­zwi­skach także ma w so­bie ich krew. Praw­do­po­dob­nie prze­wo­dzi im Jen Prin­gle, zie­lo­no­oka smar­kula, żywy ob­raz czter­na­sto­let­niej Becky Sharp[8]. Przy­pusz­czam, że pro­wa­dzi prze­ciwko mnie sub­telną kam­pa­nię lek­ce­wa­że­nia i nie­sub­or­dy­na­cji, z którą trudno mi wal­czyć. Ma dar ro­bie­nia ko­micz­nych min, więc kiedy sły­szę zza ple­ców falę zdu­szo­nego chi­chotu, od razu wiem, czyja to sprawka, cho­ciaż ni­gdy nie zła­pa­łam Jen na go­rą­cym uczynku. Mu­szę przy­znać, że to małe pół­dia­blę jest bar­dzo zdolne – jej wy­pra­co­wa­nia nie­wiele od­bie­gają od utwo­rów li­te­rac­kich, a już w ma­te­ma­tyce – na moją zgubę! – to praw­dziwy ta­lent... We wszyst­kim, co mówi czy robi, tli się ja­kaś iskra, a poza tym ma wspa­niałe po­czu­cie sy­tu­acyj­nego hu­moru, które gdyby nie zro­dziło się z nie­na­wi­ści, mo­głoby nas po­łą­czyć. Ale my­ślę, że dużo wody upły­nie, za­nim Jen i ja uśmie­jemy się ra­zem z cze­go­kol­wiek.

Myra Prin­gle, ku­zynka Jen, to szkolna pięk­ność, a za­ra­zem okaz re­kor­do­wej głu­poty. Cią­gle zda­rzają jej się ja­kieś za­bawne wpadki. Na przy­kład dziś na hi­sto­rii po­wie­działa, że In­dia­nie uwa­żali Cham­pla­ina[9] i jego lu­dzi za bo­gów, a w każ­dym ra­zie za „coś nie z tej ziemi”.

Pod wzglę­dem to­wa­rzy­skim Prin­gle’owie sta­no­wią tu­tej­szą „elytę” – to okre­śle­nie Re­bekki Dew. Już za­pro­szono mnie do dwóch ich do­mów na ko­la­cję; do­bry oby­czaj na­ka­zuje pod­jąć u sie­bie nową na­uczy­cielkę, a Prin­gle’owie oczy­wi­ście go re­spek­tują. Wczo­raj więc go­ści­łam u Ja­mesa Prin­gle’a, ojca rze­czo­nej Jen. Wy­gląda jak pro­fe­sor col­lege’u, a w rze­czy­wi­sto­ści jest tę­pym ćwo­kiem. Roz­wo­dził się na te­mat „dy­sz­czy­pliny”, cały czas bęb­niąc po ob­ru­sie da­le­kim od czy­sto­ści pa­znok­ciem i przy oka­zji znę­ca­jąc się nad gra­ma­tyką. Otóż w tu­tej­szym li­ceum obo­wią­zy­wały do­tąd rządy twar­dej ręki do­świad­czo­nych na­uczy­cieli, naj­le­piej męż­czyzn. On oso­bi­ście oba­wia się, że je­stem ciut za młoda, „no ale z tom wa­dom czas aż za szybko się roz­prawi”. Nie za­re­ago­wa­łam na tę uwagę z obawy, że po­wiem słowo za dużo. By­łam słodka jak miód i wszy­scy Prin­gle’owie ra­zem wzięci, pa­trzy­łam na niego ma­śla­nym wzro­kiem i tylko w du­chu po­wta­rza­łam so­bie: „Ty wstrętny, zło­śliwy dzia­dygo!”.

Jen mu­siała odzie­dzi­czyć ro­zum po matce, którą na­wet po­lu­bi­łam. Ona sama w obec­no­ści ro­dzi­ców za­cho­wy­wała się wzo­rowo. Ale cho­ciaż jej słowa były uprzejme, wy­po­wia­dała je ob­raź­li­wym to­nem. Każde jej „panno Shir­ley” brzmiało jak obe­lga, a ile­kroć spoj­rzała na moje włosy, czu­łam, że są wręcz mar­chew­ko­wo­rude. Z pew­no­ścią nikt z Prin­gle’ów nie na­zwałby ich kasz­ta­no­wymi.

Mor­ton Prin­gle spodo­bał mi się znacz­nie bar­dziej, cho­ciaż on, dla od­miany, ni­gdy nie słu­cha, co się do niego mówi. Za­czyna roz­mowę, a kiedy mu od­po­wia­dasz, ob­my­śla już na­stępne py­ta­nie.

Pani Ste­phe­nowa Prin­gle – tak zwana wdowa Prin­gle (Sum­mer­side ob­fi­tuje we wdowy) – przy­słała mi wczo­raj list – miły, uprzejmy, ja­do­wity. Mil­lie ma za dużo lek­cji do od­ra­bia­nia. To de­li­katne dziecko i nie może się prze­pra­co­wy­wać. Pan Bell ni­gdy nie za­da­wał jej pracy do­mo­wej. Mil­lie jest wraż­li­wym dziec­kiem, które trzeba ro­zu­mieć. Pan Bell do­sko­nale ją ro­zu­miał! Pani Ste­phe­nowa ma na­dzieję, że ja też to po­tra­fię, je­śli do­łożę sta­rań!

Nie mam wąt­pli­wo­ści, że jej zda­niem to przeze mnie Ada­mowi Prin­gle’owi le­ciała dziś w szkole krew z nosa, z któ­rego to po­wodu mu­siał pójść do domu. A w nocy obu­dzi­łam się i nie mo­głam już za­snąć, bo przy­po­mnia­łam so­bie, że pi­sząc na ta­blicy py­ta­nie, nie po­sta­wi­łam kropki nad „i”. Z pew­no­ścią nie uszło to uwagi Jen Prin­gle i te­raz cały klan bę­dzie to roz­trzą­sał.

Re­becca Dew mówi, że z wy­jąt­kiem sta­rych pań z Klo­no­wego Dworu wszy­scy Prin­gle’owie będą mnie za­pra­szać na ko­la­cję, ale po­tem prze­staną mnie za­uwa­żać. No zo­ba­czymy. Na ra­zie ba­ta­lia jest w toku, ale żadna strona nie ma prze­wagi. Mimo to nie czuję się zbyt do­brze z tym wszyst­kim. Nie da się dys­ku­to­wać z uprze­dze­niami. Ja je­stem taka jak za­wsze, od dzie­ciń­stwa: nie zno­szę być nie­lu­biana. Nie jest miło wie­dzieć, że ro­dziny po­łowy mo­ich uczniów mnie nie cier­pią, i to nie z mo­jej winy. To ta nie­spra­wie­dli­wość tak mnie boli. O, ko­lejne pod­kre­ślone słowo! Ale co zro­bić, kiedy ta­kie pod­kre­śle­nia przy­no­szą mi ulgę.

Po­mi­ja­jąc Prin­gle’ów, lu­bię tych swo­ich uczniów. Są wśród nich by­strzy, am­bitni, ciężko pra­cu­jący, któ­rym na­prawdę za­leży na zdo­by­ciu wy­kształ­ce­nia. Le­wis Al­len za­ra­bia na utrzy­ma­nie, wy­ko­nu­jąc różne prace w swoim pen­sjo­na­cie i ani tro­chę się tego nie wsty­dzi. A So­phy Sinc­lair do­jeż­dża co­dzien­nie tam i z po­wro­tem sześć mil na sta­rej my­sza­tej kla­czy swo­jego ojca, na któ­rej sie­dzi na oklep. To się na­zywa hart du­cha! Je­śli mogę po­móc ta­kiej dziel­nej dziew­czy­nie, to mam się oglą­dać na Prin­gle’ów?

Nie­stety pro­blem po­lega na tym, że je­śli nie wy­gram z Prin­gle’ami, to nie­wiele po­mogę in­nym.

Ale Szu­miące Wierzby ko­cham. To nie pen­sjo­nat, to dom. I lu­bią mnie tu­taj. Na­wet Du­sty Mil­ler mnie lubi, cho­ciaż cza­sem oka­zuje dez­apro­batę. Siada wtedy osten­ta­cyj­nie ty­łem i ły­piąc od czasu do czasu przez ra­mię zło­tym okiem, spraw­dza, co ja na to. Nie piesz­czę go za bar­dzo w obec­no­ści Re­bekki Dew, bo strasz­nie ją to de­ner­wuje. W dzień Du­sty jest do­mo­wym, spo­koj­nym my­śli­cie­lem, ale w nocy wstę­puje w niego dia­beł. Re­becca mówi, że to dla­tego, że nie zo­sta­wia się go na dwo­rze po zmierz­chu. Nie znosi wy­sta­wać na po­dwórku i go na­wo­ły­wać. Boi się, że wszy­scy są­sie­dzi będą się z niej śmiali. Woła go ta­kim groź­nym, sten­to­ro­wym to­nem, że chyba rze­czy­wi­ście w ca­łym mie­ście sły­chać to jej „Kici, kici, KICI!”. Wdowy do­sta­łyby szału, gdyby Du­sty nie wró­cił na noc do domu.

– Nikt nie wie, ile ja cier­pię przez Tego Kota, nikt! – za­pew­niła mnie Re­becca.

Z wdo­wami układa mi się do­brze. Z każ­dym dniem lu­bię je co­raz bar­dziej. Ciotka Kate nie uznaje czy­ta­nia po­wie­ści, ale po­in­for­mo­wała mnie, że nie za­mie­rza cen­zu­ro­wać mo­ich lek­tur. Za to ciotka Chatty je uwiel­bia. Ma swoją „tajną skrytkę”; prze­myca tam książki z bi­blio­teki miej­skiej i prze­cho­wuje ra­zem z ta­liami kart do pa­sjansa i in­nymi skar­bami, które chroni przed czuj­nym okiem sio­stry. Skrytka znaj­duje się pod sie­dzi­skiem fo­tela – nikt poza ciotką Chatty nie wie, że jest tam pu­sta prze­strzeń. Mnie jed­nak zdra­dziła ów se­kret, bo jak po­dej­rze­wam, za­leży jej na moim wspar­ciu w prze­myt­ni­czym pro­ce­de­rze. Oso­bi­ście nie wi­dzę żad­nej po­trzeby za­kła­da­nia taj­nych skry­tek w Szu­mią­cych Wierz­bach; jesz­cze ni­gdy nie wi­dzia­łam domu, w któ­rym by­łoby tyle ta­jem­ni­czych sza­fek, acz­kol­wiek Re­becca swoim za­cie­kłym czysz­cze­niem odziera je z ca­łej ta­jem­ni­czo­ści.

„Dom sam się nie po­sprząta” – ma­wia z wy­rzu­tem, gdy któ­raś z cio­tek pro­te­stuje. Z pew­no­ścią raz-dwa zro­bi­łaby po­rzą­dek z książ­kami i kar­tami, gdyby je zna­la­zła. Dla jej or­to­dok­syj­nej du­szy to czy­sta zgroza. Re­becca Dew twier­dzi, że karty to książki sza­tana, a gor­sze od nich są tylko po­wie­ści. Poza Bi­blią czy­tuje je­dy­nie ru­bryki to­wa­rzy­skie w mont­re­al­skim „Gu­ar­dia­nie”. Uwiel­bia oglą­dać domy i me­ble oraz śle­dzić po­czy­na­nia mi­lio­ne­rów.

– Złota wanna! Wy­obraża so­bie pani ką­piel w czymś ta­kim? – wzdy­cha z po­dzi­wem.

Ale w grun­cie rze­czy to po­czci­wina. Wy­cią­gnęła skądś wy­godny stary uszak obity spło­wia­łym bro­ka­tem. Ogrom­nie mi przy­padł do gu­stu, więc oznaj­miła:

– To bę­dzie pani fo­tel, usta­wimy go tu spe­cjal­nie dla pani. – I nie po­zwala Du­sty’emu na nim sy­piać. Bo jesz­cze przy­war­łaby mi do spód­nicy jego sierść i Prin­gle’owie mie­liby o czym plot­ko­wać.

Cała ta trójka bar­dzo in­te­re­suje się moim kó­łecz­kiem z pe­re­łek i tym, co ono ozna­cza. Ciotka Kate po­ka­zała mi swój za­rę­czy­nowy pier­ścio­nek z tur­ku­sami. Nie nosi go, bo jest już na nią za cia­sny. Ale ciotka Chatty wy­znała mi ze łzami w oczach, że ni­gdy nie miała za­rę­czy­no­wego pier­ścionka. Jej mąż uwa­żał to za nie­po­trzebny wy­da­tek. Była aku­rat w moim po­koju, gdzie prze­my­wała so­bie twarz ma­ślanką. Sto­suje taki za­bieg co wie­czór, żeby za­cho­wać ładną cerę, i ka­zała mi przy­siąc, że nie po­wiem o tym ciotce Kate.

– Uzna­łaby to za śmieszne dla osoby w moim wieku. I je­stem pewna, że zda­niem Re­bekki Dew praw­dziwa chrze­ści­janka nie po­winna sta­rać się być piękną. Zwy­kle cze­kam, aż Kate za­śnie, i wtedy za­kra­dam się do kuchni, ale cały czas umie­ram ze stra­chu, że Re­becca Dew mnie tam na­kryje. Ona ma koci słuch, na­wet kiedy śpi. Gdy­bym tak mo­gła przy­cho­dzić tu­taj co wie­czór... Ach, dzię­kuję ci, moja droga!

Udało mi się co nieco do­wie­dzieć o na­szych są­sia­dach z Cho­ja­rów. Pani Camp­bell (z domu Prin­gle!) ma osiem­dzie­siąt lat. Nie spo­tka­łam jej jesz­cze, ale jak ro­zu­miem, jest to bar­dzo po­nura osoba. O jej słu­żą­cej, Mar­cie Monk­man, rów­nie sta­rej i po­nu­rej, nikt nie mówi ina­czej jak „Ko­bieta pani Camp­bell”. Mieszka z nią także pra­wnuczka, mała Eli­za­beth Gray­son. Też nie wi­dzia­łam jej do­tąd na oczy, cho­ciaż je­stem tu już dwa ty­go­dnie. Ma osiem lat i cho­dzi do szkoły skró­tem przez tylne po­dwó­rze, więc nie mam szans jej za­uwa­żyć. Jej matka, wnuczka pani Camp­bell, też przez nią wy­cho­wana po śmierci ro­dzi­ców, nie żyje. Była żoną nie­ja­kiego Pierce’a Gray­sona, „Jan­kesa”, jak by po­wie­działa pani Lynde. Umarła po uro­dze­niu Eli­za­beth, a po­nie­waż jej mąż mu­siał na­tych­miast wy­je­chać do Pa­ryża, by po­kie­ro­wać tam od­dzia­łem swo­jej firmy, nie­mowlę od­dano pod opiekę pani Camp­bell. Mówi się, że pan Gray­son nie mógł znieść wi­doku có­reczki, po­nie­waż ode­brała ży­cie jego żo­nie, i ni­gdy się nią nie in­te­re­so­wał. To oczy­wi­ście może być zwy­kła plotka, bo ani pani Camp­bell, ani Ko­bieta ni­gdy na­wet się nie za­jąkną na jego te­mat.

Re­becca Dew mówi, że te pa­nie są dla dziew­czynki o wiele za su­rowe i że mała Eli­za­beth nie ma w tym domu lek­kiego ży­cia.

– Jest inna niż wszyst­kie dzieci, o wiele za doj­rzała jak na swój wiek. Co ona cza­sem wy­ga­duje! „Co byś zro­biła, Re­becco, gdy­byś po­czuła, że coś cię sku­bie w nogę, aku­rat kiedy kła­dziesz się do łóżka?” Nic dziw­nego, że boi się za­sy­piać w ciem­no­ści, a one ją do tego zmu­szają! Pani Camp­bell mówi, że w jej domu nie ma miej­sca dla tchó­rzy. Ob­ser­wują tę małą jak dwa koty mysz i nie da­dzą jej na­wet zip­nąć. Pra­wie mdleją od choćby odro­biny ha­łasu. Wciąż tylko ją stro­fują: „Ci­cho! Ci­cho!”. Zo­ba­czy pani, w końcu uci­szą dzie­ciaka na śmierć. Tylko co na to można po­ra­dzić?

No wła­śnie – co? Mam wielką ochotę ją po­znać. Wy­daje mi się, że jest bar­dzo biedna. Ciotka Kate mówi, że te pa­nie o nią dbają, przy­naj­mniej pod wzglę­dem fi­zycz­nym. Ma na my­śli, że ją do­brze kar­mią i ubie­rają, ale prze­cież dziecko nie może żyć sa­mym chle­bem. Ni­gdy nie za­po­mnę, jak wy­glą­dało moje ży­cie, za­nim przy­je­cha­łam do Zie­lo­nych Szczy­tów.

W pią­tek wie­czo­rem jadę do domu i spę­dzę dwa piękne dni w Avon­lea. Je­dyne, czego się oba­wiam, to że wszy­scy będą mnie py­tać, jak mi się po­wo­dzi w szkole w Sum­mer­side.

Ale po­myśl tylko, Gil­ber­cie, o Zie­lo­nych Szczy­tach je­sie­nią... O Je­zio­rze Lśnią­cych Wód, okry­tym błę­kitną mgiełką, o czer­wie­nie­ją­cych już klo­nach za stru­my­kiem, o zło­to­brą­zo­wych pa­pro­ciach w Na­wie­dzo­nym Le­sie, o cie­niach, w któ­rych o za­cho­dzie słońca po­grąża się naj­mil­sza Aleja Za­ko­cha­nych! Jakże bym chciała zna­leźć się tam te­raz... zgad­nij z kim.

Czy wiesz, Gil­ber­cie? Cza­sem bar­dzo po­waż­nie po­dej­rze­wam, że Cię ko­cham!

Szu­miące Wierzby

Za­ułek Du­chów

Sum­mer­side

10 paź­dzier­nika

Wielce Sza­nowny Pa­nie!

Tak wła­śnie babka ciotki Chatty roz­po­czy­nała swoje mi­ło­sne li­sty. Czy to nie roz­koszne? Jaki dreszcz wyż­szo­ści mu­siał prze­szy­wać ad­re­sata! Czy nie wo­lał­byś ta­kiego na­główka od zwy­kłego „Ko­chany Gil­ber­cie”? Ale w su­mie cie­szę się, że nie je­steś dziad­kiem ciotki Chatty czy ko­goś in­nego. Cu­dow­nie wie­dzieć, że je­ste­śmy mło­dzi i mamy przed sobą całe ży­cie – wspólne ży­cie, prawda?

(Tu po­mi­jamy kilka stron. Tym ra­zem pióro Anne nie oka­zało się tępe, uła­mane czy za­rdze­wiałe).

Sie­dzę pod oknem na wieży i pa­trzę, jak drzewa ko­ły­szą się na tle bursz­ty­no­wego nieba. W od­dali ma­ja­czy port. Wczo­raj wie­czo­rem od­by­łam taki śliczny spa­cer! Po pro­stu mu­sia­łam gdzieś wyjść, bo w Szu­mią­cych Wierz­bach zro­biło się tro­chę nie­przy­jem­nie. Ciotka Chatty pła­kała w sa­lo­nie z po­wodu zra­nio­nych uczuć, ciotka Kate w sy­pialni, gdyż tego dnia przy­pa­dała rocz­nica śmierci ka­pi­tana Amasy, a Re­becca Dew w kuchni, ale dla­czego, tego jesz­cze nie wiem. Ni­gdy do­tąd nie wi­dzia­łam Re­bekki pła­czą­cej, kiedy jed­nak pró­bo­wa­łam ją de­li­kat­nie wy­py­tać, co się ta­kiego stało, od­burk­nęła tylko, że chyba czło­wiek ma prawo cza­sem so­bie po­pła­kać. No więc zwi­nę­łam swoje na­mioty i od­da­li­łam się ci­cho[10], żeby mo­gła w spo­koju cie­szyć się tym pra­wem.

Szłam pro­sto przed sie­bie do sa­mego portu; w po­wie­trzu miły paź­dzier­ni­kowy mro­zik mie­szał się z za­pa­chem świeżo zo­ra­nej ziemi. Spa­ce­ro­wa­łam tak, do­póki zmierzch nie zmie­nił się w księ­ży­cową je­sienną noc. By­łam sama, ale nie sa­motna; prze­pro­wa­dzi­łam całą se­rię wy­ima­gi­no­wa­nych roz­mów z wy­ima­gi­no­wa­nymi przy­ja­ciółmi i wy­my­śli­łam tyle epi­gra­mów, że aż mnie to przy­jem­nie za­sko­czyło. Nic na to nie po­ra­dzę, że na­wet kon­flikt z Prin­gle’ami nie ze­psuł mi tej ra­do­ści.

Korci mnie jed­nak, żeby na­pi­sać o nich parę gorz­kich słów. Z przy­kro­ścią to przy­znaję, ale w szkole nie za do­brze się dzieje. Z całą pew­no­ścią ta klika pro­wa­dzi prze­ciwko mnie wojnę pod­jaz­dową.

Przede wszyst­kim ża­den z Prin­gle’ów i pół-Prin­gle’ów nie od­ra­bia prac do­mo­wych. I nie mam po co za­wia­da­miać ro­dzi­ców. Są śli­scy, niby grzeczni, wiecz­nie klu­czą. Wiem, że inni ucznio­wie mnie lu­bią, ale Prin­gle’owski wi­rus nie­po­słu­szeń­stwa pod­ko­puje mo­rale ca­łej klasy. Pew­nego dnia za­sta­łam swoje biurko do góry no­gami. Oczy­wi­ście nikt nie wie­dział, czyja to sprawka. Po­dob­nie jak nikt nie umiał czy nie chciał po­wie­dzieć, kto mi na nim zo­sta­wił pu­dełko, z któ­rego po otwar­ciu wy­sko­czył sztuczny wąż. Mu­sia­łam mieć na­prawdę wy­stra­szoną minę, bo każdy Prin­gle w kla­sie śmiał mi się pro­sto w twarz.

Jen Prin­gle no­to­rycz­nie spóź­nia się do szkoły. Za­wsze ma w za­na­drzu nie­pod­wa­żalne uspra­wie­dli­wie­nie, które wy­gła­sza grzecz­nym to­nem z po­gar­dli­wym skrzy­wie­niem ust. Roz­syła po kla­sie li­ściki tuż pod moim no­sem. Dziś, wkła­da­jąc płaszcz, zna­la­złam w kie­szeni ob­raną ce­bulę. Jakże chcia­ła­bym za­mknąć tę dzie­wu­chę o chle­bie i wo­dzie, do­póki nie na­uczy się za­cho­wy­wać!

Ale naj­gor­sza ze wszyst­kiego oka­zała się moja ka­ry­ka­tura z CZER­WO­NYMI wło­sami, którą ktoś na­ry­so­wał kredą na ta­blicy. Nikt się nie przy­znaje, Jen także, ale tylko ona z ca­łej klasy umie tak ry­so­wać. To było bar­dzo do­bre! Mój nos – jak Ci wia­domo, moja je­dyna duma – miał garb, a usta... wy­glą­dały jak skwa­szone usta sta­rej panny, która od trzy­dzie­stu lat uczy w szkole peł­nej Prin­gle’ów, ale jed­nak to by­łam ja. Tej nocy obu­dzi­łam się o trze­ciej i aż mnie skrę­ciło na samo wspo­mnie­nie. Czy to nie dziwne, że rze­czy, od któ­rych skręca nas po no­cach, rzadko są na­prawdę złe, tylko po pro­stu upo­ka­rza­jące?

Czego to się o mnie nie mówi! Zo­sta­łam oskar­żona o ob­ni­że­nie stop­nia z eg­za­minu Hat­tie Prin­gle tylko dla­tego, że nosi to na­zwi­sko. Po­dobno wy­śmie­wam się z dzieci, kiedy ro­bią błędy. No do­brze, rze­czy­wi­ście par­sk­nę­łam śmie­chem, gdy Fred Prin­gle po­wie­dział, że set­nik to „czło­wiek, który żył sto lat”. Po pro­stu nie wy­trzy­ma­łam.

Ja­mes Prin­gle po­wiada, że „w tej szkole nie ma żad­nej, ale to żad­nej dy­sz­czy­pliny”, a po mie­ście krąży po­gło­ska, że je­stem „znajdą”.