Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Anne ma już osiemnaście lat. W końcu zostawia za sobą rodzinny dom – a w nim Marillę oraz bliźnięta, Dorę i Davy’ego – i wyjeżdża na studia w Redmond College. Wpada w wir nauki, ale ciężka praca nie uchroni jej przed niespodziewanymi zdarzeniami. W ciągu tych czterech lat czeka ją mnóstwo wyzwań: nowe przyjaźnie, spośród których najważniejsza okazuje się ta z Philippą, walka o stypendium Thornburna czy pierwsze próby literackie. Pojawia się także nowy adorator, Roy Gardner, mężczyzna jak żywcem wyjęty z romantycznych marzeń Anne. Znajomość coraz bardziej się zacieśnia, lecz gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla Gilberta… ?
Droga do dorosłości potrafi być niezwykłą próbą sił. Na szczęście Anne nie opuszcza poczucie humoru, bogata wyobraźnia i odrobina szaleństwa.
Powieść ukazała się w 1915 roku – na ten tom czytelnicy musieli czekać aż pięć lat od wydania Anne z Avonlea, spotkała się jednak ze znakomitym przyjęciem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 337
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 8 godz. 1 min
Lektor: Anna Szymańczyk
OD TŁUMACZKI
Oddając Czytelniczkom i Czytelnikom nowy przekład jednej z najbardziej kultowych powieści, jestem świadoma „zdrady”, jaką popełniam wobec pokolenia ich matek i babć, do których zresztą zaliczam też siebie. Tak jest – razem z wydawcą tego przekładu doszliśmy do wniosku, że w czasach, kiedy wszystkie dzieci wiedzą, że żadna mała Kanadyjka nie ma na imię Ania, Janka czy Zosia, a żaden Kanadyjczyk nie nazywa się Mateusz czy Karolek, pora przywrócić wszystkim, a nie tylko wybranym (jak w poprzednich przekładach), bohaterkom i bohaterom książki ich prawdziwe imiona, a nazwom geograficznym na Wyspie Księcia Edwarda ich oryginalne brzmienie. Podejmując się kolejnego przekładu (a w ostatnich latach nastąpił prawdziwy ich wysyp), postawiłam sobie za cel jak najściślejszą wierność wobec oryginału i realiów życia w wiosce Avonlea, która chociaż fikcyjna, miała jednak swój pierwowzór w prawdziwej miejscowości Cavendish. Odwiedziłam w tym celu liczne fora internetowe, blogi i grupy na Facebooku poświęcone życiu i twórczości Lucy Maud Montgomery. Należą do nich osoby, które doskonale znają wszystkie jej książki, także w oryginale, i od lat analizują nowe przekłady, bezlitośnie demaskując nawet najmniejsze błędy i nieścisłości. Każda z nich ma swoje zdanie np. w kwestii tłumaczenia nazwy „Green Gables”, od ponad stu lat znanej w Polsce jako „Zielone Wzgórze”. W sieci dostępne są zdjęcia z PEI (Prince Edward Island), można więc sobie obejrzeć, jak wyglądają słynne „czerwone drogi” czy odtworzona na podstawie opisu w książce i korespondencji autorki farma rodzeństwa Cuthbertów. Dzięki uprzejmości Bernadety Milewski (autorki bloga „Kierunek Avonlea”), która nie tylko jest kopalnią wiedzy o LMM, zna na wyrywki wszystkie jej książki i tropi w nich z dociekliwością detektywa wszystkie autobiograficzne wątki, ale też co roku spędza na PEI kilka miesięcy i współpracuje z L.M. Montgomery Literary Society, mogłam dowiedzieć się, jak istotne dla autorki było słowo gable. Niestety nazwa ta już od pierwszego przekładu sprawiała tłumaczom kłopoty. Gable po angielsku to termin architektoniczny, oznaczający trójkątną ścianę łączącą dwie części dwuspadowego dachu. Po polsku jest to „szczyt”. Słowo „szczyt” Polakom kojarzy się głównie z górami, dlatego już pierwsza tłumaczka zmieniła oryginalne Green Gables na Zielone Wzgórze, które tak wryło się w pamięć kolejnych pokoleń, że aż do tej pory nikt nie odważył się zbadać, czy tam w ogóle było jakieś wzgórze. Otóż nie było. Ale to nie dlatego zdecydowałam się zrobić wyłom w tradycji i nazwać ten dom „Zielone Szczyty”. Zrobiłam to po tym, jak przyjrzałam się na zdjęciach tamtejszemu budownictwu, w którym właśnie te szczyty najbardziej rzucają się w oczy. Niektóre domy mają ich po kilka; istnieje książka Nathaniela Hawthorne’a pt. The House of Seven Gables [Dom o siedmiu szczytach], którą L.M. Montgomery czytała w roku 1903. Swój pokój w domu dziadków Macneillów, u których się wychowała, nazywała zawsze gable room i tę nazwę (east gable room) nadała też pokoikowi Anne. Było to dla niej niemal magiczne miejsce, o którym napisała nawet kilka wierszy. W swoich pamiętnikach wspomina, jak bardzo cierpiała, kiedy zimą musiała sypiać na dole, bo jej gable room nie był ogrzewany. W tłumaczeniach nazywano go zwykle „pokoikiem na facjatce” albo „na poddaszu”. Tymczasem był to po prostu pokój na pierwszym piętrze, z oknem we wschodniej (trójkątnej) ścianie szczytowej. Obok niego znajdował się pokój gościnny, a po przeciwnej stronie – pokój Marilli oraz west gable room (pokój w zachodnim szczycie). Wyżej był już tylko strych.
Akcja trzeciego tomu cyklu rozgrywa się głównie w mieście Kingsport (pod tą nazwą kryje się Halifax, w którym LMM przez jakiś czas mieszkała). Tam Anne rozpoczyna studia na Redmond College, dlatego też pierwotny tytuł książki to Anne of Redmond. Został on zmieniony przez pierwszego wydawcę na Anne of the Island i odtąd noszą go wszystkie anglojęzyczne wydania. W Polsce ten tom ukazywał się dotąd pod tytułem Ania na uniwersytecie i Ania z Wyspy. W tym wydaniu razem z wydawnictwem Marginesy zdecydowaliśmy się przywrócić tytuł, który nadała tej powieści autorka.
Za absolutnie bezcenne informacje serdecznie dziękuję Bernadecie Milewski, autorce bloga „Kierunek Avonlea”, oraz panu Stanisławowi Kucharzykowi, który od lat bada florę PEI, a swoją wiedzą dzieli się na blogu „Zielnik L.M. Montgomery”. To on jest autorem nieoficjalnej (bo oficjalnej brak) polskiej nazwy mayflowers (majowniki), ulubionych kwiatów LMM [Epigaea repens], o których autorka często wspomina w swoich książkach.
Anna Bańkowska
Dla wszystkich dziewcząt na całym świecie,które chciały więcej opowieści o Anne.
Wszystko, co późno odkryte, a cenne,
Poszukującym będzie objawione,
Gdyż Miłość z Losem idzie ręka w rękę,
I ze skarbów ukrytych odsuwa zasłonę.
Alfred Tennyson, The Sleeping Beauty[Śpiąca Królewna][1]
ROZDZIAŁ I
Cień zmiany
– „MINĘŁY ŻNIWA, SKOŃCZYŁA SIĘ letnia pora”[2] – zacytowała Biblię Anne Shirley, spoglądając w rozmarzeniu na ścierniska. Wcześniej razem z Dianą Barry zrywały jabłka w sadzie Zielonych Szczytów, a teraz odpoczywały po pracy w słonecznym zakątku, gdzie puch z ostów unosił się na skrzydłach wiatru razem z zapachem paproci z Nawiedzonego Lasu.
Wszystko w okolicznym krajobrazie zwiastowało już nadejście jesieni. Z daleka dobiegał głuchy ryk morza, pola stały nagie i wysuszone, poprzecinane gdzieniegdzie łanami złocistej nawłoci. Dolinę strumyka poniżej farmy bujnie porastały fioletowe marcinki, dalej rozciągał się intensywny błękit Jeziora Lśniących Wód. Nie był to ten kapryśny szafir wiosenny ani blady letni lazur, ale czysty, zdecydowany błękit, który wyzbył się już wszystkich burzliwych emocji i osiągnął niezmącony szalonymi marzeniami spokój.
– Mieliśmy naprawdę piękne lato – stwierdziła Diana z uśmiechem, obracając nowy pierścionek na palcu lewej ręki. – A wesele panny Lavendar wręcz je ukoronowało. Pewnie oboje z panem Irvingiem wciąż przebywają nad Pacyfikiem.
– Mam wrażenie, że wybrali się w podróż dookoła świata – westchnęła Anne. – Aż trudno uwierzyć, że zaledwie tydzień temu się pobrali. Wszystko się zmieniło. Nie ma panny Lavendar ani pani Allan... A jaka opustoszała wydaje się plebania z tymi zamkniętymi okiennicami! Przechodziłam tamtędy wczoraj wieczorem i wydało mi się, że wszyscy tam poumierali.
– Już nigdy nie będziemy mieli takiego miłego pastora jak pan Allan – martwiła się Diana. – Pewnie w ciągu tej zimy przewinie się tu cały korowód kandydatów, a w co drugą niedzielę nie usłyszymy żadnego kazania. Kiedy jeszcze ty i Gilbert wyjedziecie, można będzie umrzeć z nudów.
– Za to Fred zostaje na miejscu – zauważyła chytrze Anne.
– Kiedy wprowadza się do was pani Lynde? – spytała Diana, puszczając tę uwagę mimo uszu.
– Jutro. Cieszę się z tego, chociaż... to jeszcze jedna zmiana. Wczoraj razem z Marillą uprzątnęłyśmy wszystko z pokoju gościnnego. Wiesz, jaką przykrość mi to sprawiło? Oczywiście to głupie, ale czułam się tak, jakbym popełniała jakieś świętokradztwo, bo ten pokój zawsze był dla mnie czymś w rodzaju sanktuarium. Jako dziecko uważałam go za najwspanialszy apartament na świecie. Pamiętasz to moje dawne marzenie, żeby spędzić noc w pokoju gościnnym, ale nie w tym w Zielonych Szczytach, o nie, nigdy! To byłoby zbyt straszne, z pewnością nie zmrużyłabym oka z przejęcia. Zawsze kiedy Marilla posyłała mnie tam po coś, przemykałam się na palcach, wstrzymując oddech, i po wyjściu czułam ulgę. Po obu stronach lustra wisiały tam portrety George’a Whitefielda[3] i diuka Wellingtona[4]. Obaj tak srogo na mnie patrzyli spod zmarszczonych brwi, kiedy odważyłam się zerknąć, a to było jedyne lustro w domu, które nie zniekształcało mi twarzy. Dziwiłam się tylko, jak Marilla śmie tam sprzątać. Teraz ten pokój jest nie tylko wysprzątany do czysta, ale też ogołocony ze wszystkiego, a Whitefield i diuk zostali relegowani do górnego holu. „Tak przemija chwała tego świata”[5] – podsumowała Anne ze śmiechem, w którym kryła się też nuta żalu. Desakralizacja naszych świątyń zawsze jest przykra, nawet jeśli z nich wyrastamy.
– Będę taka samotna po waszym wyjeździe – jęknęła Diana po raz setny. – Pomyśleć, że to już w przyszłym tygodniu!
– Ale jeszcze jesteśmy razem – pocieszała ją Anne. – Nie możemy dopuścić, aby następny tydzień pozbawił nas radości bieżącego. Sama cierpnę na myśl o wyjeździe, ten dom i ja jesteśmy takimi dobrymi przyjaciółmi! A skoro mowa o samotności, to raczej ja mam powody do narzekania. Ty zostajesz tutaj z naszymi wszystkimi znajomymi, no i z Fredem! A ja będę sama wśród obcych, bez ani jednej znajomej duszy.
– Z wyjątkiem Gilberta Blythe’a... I Charliego Sloane’a – zauważyła Diana, naśladując jej poprzedni ton.
– O, Charlie Sloane to dopiero pociecha! – Po tej sarkastycznej uwadze obie się roześmiały. Diana świetnie wiedziała, co Anne myśli o Charliem Sloanie, ale mimo wielu poufnych rozmów nie miała pojęcia, co jej przyjaciółka sądzi o Gilbercie. Prawdę rzekłszy, sama Anne także tego nie wiedziała.
– Chłopcy, być może, będą mieszkać na drugim końcu miasta – ciągnęła Anne. – Cieszę się, że jadę do Redmondu, i myślę, że spodoba mi się tam po jakimś czasie. Ale na pewno nie przez pierwszych kilka tygodni. Nie będę mogła pocieszać się nawet piątkowymi wizytami w domu, tak jak w Queen’s, a Boże Narodzenie wydaje się odległe o tysiąc lat.
– Wszystko się zmienia... albo zmierza ku zmianie – rzekła ze smutkiem Diana. – Mam wrażenie, Anne, że nic już nie będzie takie samo.
– Chyba doszłyśmy do rozstajnych dróg. Musiało tak się stać. Czy myślisz, że dorosłość jest czymś tak przyjemnym, jak to sobie wyobrażałyśmy w dzieciństwie?
– Trudno powiedzieć. Może podNIEKTÓRYMI względami... – Diana znów bawiła się pierścionkiem z tym typowym uśmieszkiem, który zawsze sprawiał, że Anne czuła się odsunięta na bok i niewtajemniczona. – Ale ciągle kryje się w tym wiele zagadkowych spraw. Niekiedy ta dorosłość po prostu mnie przeraża i wtedy oddałabym wszystko, żeby znów być małą dziewczynką.
– Myślę, że z czasem do niej przywykniemy – pocieszyła ją Anne. – Raczej nie czeka nas zbyt wiele niespodzianek, chociaż mimo wszystko niespodzianki dodają życiu pewnej pikanterii. Mamy po osiemnaście lat, Diano, a za dwa lata skończymy dwadzieścia. Kiedy miałam dziesięć, uważałam dwadzieścia lat za niemal podeszły wiek. Ani się obejrzysz, jak zostaniesz stateczną matroną w średnim wieku, a ja – miłą niezamężną ciotką Anne, która przyjeżdża na wakacje. Bo chyba mogę liczyć na jakiś kącik w waszym domu, kochanie? Nie, nie pokój gościnny! Starym pannom takie luksusy nie przysługują. Będę pokorna jak sam Uriah Heep[6] i zadowolę się w zupełności jakimś stryszkiem albo komórką.
– Co ty wygadujesz, Anne! – Diana parsknęła śmiechem. – Wyjdziesz za jakiegoś przystojnego bogacza i żaden pokój gościnny w całym Avonlea nie będzie dla ciebie dostatecznym luksusem. Będziesz zadzierać nosa wobec wszystkich dawnych znajomych.
– A to byłaby szkoda. Mam ładny nos i nie chciałabym psuć go zadzieraniem, bo oprócz niego nie bardzo mam czym się szczycić. Dlatego nawet jeśli wyjdę za króla Wyspy Ludożerców, przyrzekam, że wobec ciebie nigdy nie będę zadzierać nosa.
Po kolejnym wybuchu śmiechu dziewczęta się rozstały. Diana wróciła na Sadową Górkę, a Anne pomaszerowała na pocztę. Czekał tam na nią list i kiedy Gilbert Blythe natknął się na nią na moście nad Jeziorem Lśniących Wód, aż kipiała z ekscytacji przeczytaną nowiną.
– Priscilla Grant też jedzie do Redmondu! – wykrzyknęła. – Co za fantastyczna wiadomość! Miałam już wcześniej taką nadzieję, tylko Priscilla bała się, że jej ojciec się nie zgodzi. Ale jednak się zgodził, więc zamieszkamy w jednym pensjonacie. Z taką koleżanką u boku mogę stawić czoło każdej nieprzyjacielskiej armii i wszystkim profesorom Redmond College.
– Myślę, że polubimy Kingsport – rzekł Gilbert. – Słyszałem, że to przyjemne, stare miasto i ma najpiękniejszy naturalny park na świecie z absolutnie cudownymi widokami.
– Nie wiem, czy gdziekolwiek może być ładniej niż u nas. – Anne rozejrzała się wokół czule jak osoba, dla której rodzinne strony zawsze będą najpiękniejsze, bez względu na wszystkie inne cuda tego świata.
Stali oparci o poręcz mostu, chłonąc głębię czarownego zmierzchu, akurat w tym samym miejscu, gdzie Anne wspięła się kiedyś na przęsło z tonącej łódki, którą jako nieszczęsna Elaine płynęła do Camelot. Niebo na zachodzie przybrało piękny kolor purpury, ale wschodził już księżyc, a toń stawu w jego blasku wydawała się jednym wielkim srebrzystym snem.
– Jesteś dziś wyjątkowo milcząca – powiedział w końcu Gilbert.
– Boję się odezwać czy poruszyć, aby wraz ze zmąconą ciszą nie zniknęło całe to piękno – szepnęła Anne.
Gilbert nagle przykrył jej delikatną dłoń swoją. Jego orzechowe oczy pociemniały, a usta rozchyliły się, żeby wypowiedzieć coś, co wiązało się z jego głęboko skrywanym marzeniem i nadzieją. Ale Anne szybko wyrwała mu rękę i się odwróciła. Czar zmierzchu dla niej prysnął.
– Muszę już iść – wykrzyknęła z nieco przesadną beztroską. – Marillę bolała dziś głowa, a jestem pewna, że bliźniaki szykują jakąś straszną psotę. Nie powinnam tak długo tu sterczeć.
Przez całą drogę do Zielonych Szczytów usta jej się nie zamykały. Biedny Gilbert ledwie od czasu do czasu mógł wtrącić jakieś słówko. Poczuła ulgę, kiedy wreszcie się rozstali. Już od tamtej ulotnej chwili w Chatce Ech czuła w głębi serca dziwny niepokój związany z Gilbertem. Coś obcego wkradło się do idealnej starej przyjaźni i wyraźnie ją zakłócało.
„Nigdy dotąd nie cieszył mnie widok oddalającego się Gilberta – myślała z żalem zaprawionym niechęcią, idąc krętą drogą do domu. – Jeśli dalej będzie się upierał przy tych głupstwach, to zniszczy naszą przyjaźń. Nie wolno do tego dopuścić. Nie pozwolę na to. Och, czemu chłopcy nie mogą po prostu być rozsądni!”
Miała niejasne wrażenie, że raczej nie powinna wciąż czuć na dłoni miłego ciepła jego ręki tak samo wyraźnie jak w tamtym ułamku sekundy. Nie ma to nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem, podobnie jak fakt, że ów dotyk bynajmniej nie sprawił jej przykrości... w przeciwieństwie do dotyku Charliego Sloane’a, gdy trzy dni temu siedziała obok niego na wieczorku tanecznym w White Sands. Aż wzdrygnęła się z obrzydzenia na samo wspomnienie. Wszystkie te problemy związane z zauroczonymi wielbicielami ulotniły się jednak w chwili, gdy znalazła się w swojskiej, pozbawionej sentymentów atmosferze Zielonych Szczytów, gdzie w kuchni na kanapie zalewał się łzami ośmioletni chłopczyk.
– Co się stało, Davy? – spytała, biorąc go w ramiona. – Gdzie jest Marilla? I Dora?
– Marilla układa Dorę do snu... a ja beczę, bo Dora spadła na głowę ze schodów do piwnicy i zdrapała sobie całą skórę z nosa, i...
– Och, no dobrze, nie płacz tak strasznie, kochanie. Rozumiem, że ci jej żal, ale płacz w niczym nie pomoże. Do wesela się zagoi, zobaczysz...
– Ale ja nie o to beczę, że ona spadła – wyjaśnił Davy, ucinając z goryczą te głoszone w najlepszej wierze morały. – Tylko mi żal, że mnie przy tym nie było. Jak zawsze, kiedy w tym domu dzieje się coś śmiesznego...
– Och, Davy! – Anne zdusiła w zarodku wybuch śmiechu. – Czy to naprawdę zabawne, że biedna Dora tak strasznie się potłukła?
– Nie tak znowu strasznie – odparł z uporem malec. – Jasne, gdyby się zabiła, to pewnie bym żałował. Ale Keithowie są nie do zdarcia, podobnie jak Blewettowie. W zeszłą środę Herb Blewett spadł ze stryszku z sianem, sturlał się ze zsypu na rzepę i wylądował w boksie naprawdę dzikiego, narowistego konia. I mimo to żyje, ma tylko trzy kości złamane. Pani Lynde mówi, że niektórym to i tasak do mięsa nie da rady. Anne, ona się tu jutro wprowadzi?
– Tak, Davy, i mam nadzieję, że zawsze będziesz dla niej miły i grzeczny.
– Będę. Ale czy ona teraz będzie układała mnie do snu?
– Możliwe. A czemu pytasz?
– Bo ja przy niej nie będę mówił pacierza.
– Dlaczego?
– Bo niezbyt miło jest rozmawiać z Bogiem przy obcych. Dora może się modlić przy pani Lynde, jeśli zechce, ale ja nie chcę. Zaczekam, aż sobie pójdzie, i wtedy zmówię pacierz. To chyba w porządku, Anne?
– Tak, jeśli tylko nie zapomnisz.
– Och, w życiu nie zapomnę. Myślę, że mówienie pacierza jest bardzo fajne. Ale niezbyt fajnie jest odmawiać go samemu, a nie przy tobie. Nie rozumiem, dlaczego ty koniecznie musisz jechać i nas zostawiać.
– Wiesz, ja nie do końca chcę. Ale po prostu muszę.
– Jeśli nie chcesz, to wcale nie musisz. Jesteś dorosła. Jak ja dorosnę, to nie zrobię nic, czego bym nie chciał.
– Zobaczysz, że przez całe życie będziesz robił to, czego nie chcesz.
– Nie będę! Załóż się! Teraz muszę robić takie rzeczy, bo inaczej wysłałybyście mnie do łóżka. Ale jak dorosnę, to już nie będziecie mogły i nikt już do niczego mnie nie zmusi. Ale będzie klawo! A wiesz? Mama Milty’ego Boultera mówi, że ty idziesz na studia, żeby złapać chłopa. To prawda, Anne? Chcę to wiedzieć.
Na sekundę Anne ogarnął gniew. Zaraz jednak roześmiała się, bo uświadomiła sobie, że ordynarne myśli i słowa pani Boulter nie są w stanie jej dotknąć.
– Nie, Davy, to nieprawda. Jadę, żeby studiować i uczyć się różnych rzeczy.
– Jakich rzeczy?
– O tym, czym but jest, łódź i lak,
Kapusta i królowie[7]
– zacytowała Anne znany wiersz.
– Ale jeśli naprawdę chcesz złapać chłopa, to jak się do tego zabierzesz? Chcę to wiedzieć – upierał się Davy, najwyraźniej zafascynowany tematem.
– Zapytaj panią Boulter – odparła bezmyślnie Anne. – Na pewno wie to lepiej ode mnie.
– Dobra, zapytam, jak ją zobaczę.
– Davy! – krzyknęła Anne, uświadomiwszy sobie błąd. – Ani się waż!
– Przecież sama mi kazałaś! – zaprotestował malec.
– Pora, żebyś już poszedł spać – oznajmiła Anne stanowczo, ratując się z opresji.
Kiedy Davy zasnął, powędrowała na Wyspę Wiktorii i usiadła tam samotnie w księżycowym blasku. Woda wokół niej chichotała cicho w duecie z wiatrem i strumykiem. Anne zawsze kochała ten strumień. Wiele marzeń snuła w dawnych czasach nad jego spienionym nurtem. Teraz też zapomniała o usychających z miłości młodzieńcach, o złośliwych plotkach sąsiadek, o wszystkich swych dziewczęcych problemach, bo w wyobraźni żeglowała już przez legendarne morza, które omywają błyszczące brzegi „tam – gdzie kraje baśni zatracone”, gdzie leżą zagubiona Atlantyda i Elizjum, a gwiazda wieczorna wiodła ją do Krainy Serdecznych Pragnień[8]. W tych marzeniach czuła się bogatsza niż w rzeczywistości, gdyż rzeczy widzialne przemijają, ale te niewidzialne trwają wiecznie.
ROZDZIAŁ II
Uroki jesieni
KOLEJNY TYDZIEŃ PRZETOCZYŁ się szybko, wypełniony po brzegi niezliczonymi – jak Anne je nazywała – „sprawami na ostatnią chwilę”. Należało złożyć i przyjąć pożegnalne wizyty, zarówno te przyjemne, jak i zupełnie nieprzyjemne, w zależności od tego, czy żegnane osoby sympatyzowały z marzeniami Anne, czy też uważały, że przyszła studentka zanadto się „puszy” i trzeba koniecznie utrzeć jej nosa.
Koło Entuzjastów Avonlea wydało na cześć Anne i Gilberta pożegnalne przyjęcie. Odbyło się ono u Josie Pye, częściowo dlatego, że dom jej rodziców był duży i wygodny, a częściowo ponieważ obawiano się, że inaczej żadna z sióstr Pye nie zechce wziąć udziału w imprezie. Spotkanie upłynęło w bardzo miłej atmosferze, gdyż gospodynie w łaskawości swojej nie powiedziały ani nie zrobiły nic, co mogłoby zakłócić uroczystość. Josie – wbrew własnym zwyczajom – zachowywała się niezwykle przyjaźnie, do tego stopnia, że raczyła skomplementować wygląd Anne:
– Bardzo ci do twarzy w tej nowej sukni. Naprawdę, wydajesz się w niej PRAWIE ładna.
– Jak miło, że mi to mówisz – odparła Anne z szelmowskim błyskiem w oku. Jej poczucie humoru wciąż się rozwijało, a uwagi, które w wieku czternastu lat mogłyby ją dotknąć, teraz tylko bawiły. Josie podejrzewała, że za tym błyskiem kryje się kpina, ale swoimi przypuszczeniami podzieliła się tylko z Gertie, szepcząc jej na schodach, że Anne Shirley na pewno z powodu tych studiów będzie strasznie zadzierać nosa.
Stawiła się „stara paczka”, kipiąca wprost wesołością, entuzjazmem i beztroską: Diana Barry, cała zaróżowiona i w dołeczkach, oraz jej wierny cień – Fred, schludna i zwyczajna Jane Andrews, Ruby Gillis, piękniejsza niż kiedykolwiek w bluzce z kremowego jedwabiu i kwiatem czerwonej pelargonii w jasnych włosach, Gilbert Blythe i Charlie Sloane, obaj trzymający się jak najbliżej nieuchwytnej Anne, Carrie Sloane, blada i smutna, gdyż jak mówiono, jej ojciec zabronił Oliverowi Kimballowi zbliżać się do tego domu, Moody Spurgeon MacPherson, którego uszy zdawały się odstawać bardziej niż zwykle od okrągłej twarzy, oraz Billy Andrews, który cały wieczór przesiedział w kącie, chichocząc, kiedy ktoś się do niego odezwał, i z szerokim uśmiechem na szerokim piegowatym obliczu śledził każdy ruch Anne Shirley.
Anne wiedziała wcześniej o przyjęciu, ale nie zdawała sobie sprawy, że ona i Gilbert, jako założyciele Koła, zostaną uhonorowani specjalną przemową i dowodami uznania w postaci tomu dramatów Szekspira dla niej i wiecznego pióra dla Gilberta. Tak ją ucieszyły i wzruszyły te wszystkie miłe słowa wygłoszone przez Moody’ego Spurgeona uroczystym, kaznodziejskim tonem, że jej duże szare oczy wezbrały łzami. W swoją działalność na rzecz KEA włożyła wiele trudu, toteż zrobiło się jej ciepło na sercu, że jego członkowie szczerze docenili ten wysiłek. Wszyscy byli tacy mili, przyjaźni i weseli – okazało się, że nawet siostry Pye mają swoje zalety – że w tym momencie Anne kochała cały świat.
Bawiła się fantastycznie przez cały wieczór i tylko koniec to wszystko zepsuł. Gilbert znowu popełnił błąd, wypowiadając kilka czułych słów przy kolacji, którą jedli na werandzie w blasku księżyca. Anne, żeby go ukarać, okazywała specjalne względy Charliemu Sloane’owi i nawet pozwoliła, aby ją odprowadził do domu. Szybko się przekonała, że zemsta bywa najokrutniejsza dla tego, kto się nią kieruje. Gilbert odszedł z Ruby Gillis i w rześkim jesiennym powietrzu długo niosły się ich głosy i śmiech. Musieli się świetnie bawić, podczas gdy ona wynudziła się setnie w towarzystwie Charliego, który bez przerwy gadał, chociaż ani razu, nawet niechcący, nie powiedział nic godnego uwagi. Anne od czasu do czasu odpowiadała mu lakonicznym „tak” albo „nie”, myśląc cały czas o tym, jak pięknie tego dnia wyglądała Ruby, jak wyłupiaste wydają się przy księżycu oczy Charliego – jeszcze bardziej niż za dnia – i jaki ten świat jest mimo wszystko niesprawiedliwy.
– Jestem po prostu wykończona, i tyle – powiedziała do siebie, kiedy z ulgą znalazła się we własnym pokoju. I szczerze w to wierzyła. A jednak jej serce podskoczyło radośnie na jakiejś niewidzialnej sprężynie, kiedy następnego dnia zobaczyła Gilberta, który zdecydowanym krokiem zmierzał przez Nawiedzony Las i mostek na strumieniu do Zielonych Szczytów. Więc jednak nie spędzi tego ostatniego wieczoru z Ruby!
– Wyglądasz na zmęczoną, Anne – zauważył.
– Bo jestem zmęczona, a co gorsza, zdegustowana. Zmęczona, bo cały dzień pakowałam kufer i szyłam. A zdegustowana, bo odwiedziło mnie dziś sześć sąsiadek, niby żeby się pożegnać, ale każdej z nich udało się powiedzieć coś, od czego życie straciło dla mnie kolor i stało się szare i smutne jak listopadowy ranek.
– Złośliwe stare jędze! – skomentował to elegancko Gilbert.
– Ależ nie! I na tym polega problem. Gdyby naprawdę były złośliwymi jędzami, tobym się tak nie przejmowała. Ale to są w gruncie rzeczy życzliwe, przyjazne dusze, które szczerze się o mnie troszczą. Lubię je, dlatego przywiązuję taką wagę do ich słów. Dały mi do zrozumienia, jakim szaleństwem jest pomysł studiowania na Redmondzie i ubiegania się o tytuł licencjacki, a ja od tej chwili zastanawiam się, czy aby nie miały racji. Pani Peterowa Sloane z westchnieniem wyraziła nadzieję, że starczy mi na to sił, więc od razu wytworzył mi się obraz bezradnej ofiary nerwowego wyczerpania pod koniec trzeciego roku; pani Ebenowa Wright napomknęła, że cztery lata takich studiów muszą strasznie dużo kosztować, a ja poczułam się niewybaczalnie rozrzutna, skoro trwonię pieniądze Marilli i własne na taki kaprys. Pani Jasperowa Bell wyraziła przekonanie, że Redmond mnie nie zepsuje, jak innych, toteż zaraz zaczęłam podejrzewać, że po tych czterech latach stanę się nieznośnie zarozumiałą osobą, która uzna, że pozjadała wszystkie rozumy, i na wszystkich w Avonlea będzie patrzeć z góry. Żona Elishy Wrighta podzieliła się swymi obawami, że pewnie będę się fatalnie czuła wśród tych wszystkich elegantek z Kingsport, więc ujrzałam siebie jako prowincjonalną gęś, wiejskie popychadło, przemykające się chyłkiem przez sale wykładowe w starych niezgrabnych buciorach.
Na koniec tych żalów wybuchnęła gorzkim śmiechem. Przy swej wrażliwej naturze boleśnie odczuwała każdą krytyczną uwagę, nawet ze strony osób, których opinię niespecjalnie szanowała. Na jakiś czas życie straciło dla niej smak, a ambicje zgasły niczym zdmuchnięta świeca.
– Przecież w gruncie rzeczy nie dbasz o to ich gadanie – przekonywał ją Gilbert. – Rozumiesz, że mają ograniczone poglądy na życie, chociaż to wspaniałe osoby. Dla nich wszystko, co nowe, jest godne potępienia. Ty jesteś pierwszą dziewczyną z Avonlea, która wybiera się na studia, a wiesz, że wszyscy pionierzy są uważani za szaleńców.
– No wiem. Ale „czuć” tak bardzo się różni od „wiedzieć”. Zdrowy rozsądek podpowiada mi wszystko to, co mówisz, ale czasem zupełnie traci nade mną władzę i wtedy dochodzą do głosu zwykłe nonsensy. Serio, po wyjściu pani Wright odechciało mi się kończyć pakowanie.
– Po prostu jesteś zmęczona. Zapomnij o tym wszystkim i chodź ze mną na spacer. Zróbmy sobie małą wycieczkę przez las, aż za mokradła. Powinno tam być coś, co chcę ci pokazać.
– Powinno? To znaczy, że nie jesteś tego pewien?
– Nie. Domyślam się, że jest, po tym, co widziałem na wiosnę. Będziemy udawać, że znów jesteśmy dziećmi i idziemy, gdzie nas wiatr poniesie.
W wesołym nastroju raźno ruszyli w drogę. Anne, mając w pamięci nieprzyjemny incydent z poprzedniego wieczoru, starała się być szczególnie miła, a Gilbert, wiedziony doświadczeniem, pilnował się, żeby nie naruszyć granicy koleżeństwa. Z kuchennego okna obserwowały ich pani Lynde z Marillą.
– Kiedyś będzie z nich dobrana para – zauważyła z aprobatą pani Rachel.
Marilla drgnęła. W głębi serca też miała taką nadzieję, ale nie spodobało się jej, że skłonna do plotek przyjaciółka mówi o tym z takim przekonaniem.
– Są jeszcze dziećmi – ucięła temat.
Pani Lynde roześmiała się dobrodusznie.
– Anne ma osiemnaście lat. Ja w tym wieku byłam już mężatką. My, staruchy, wciąż wolimy nie dostrzegać, że dzieci dorastają, ot co! Anne jest już młodą kobietą, a Gilbert zakochanym w niej po uszy mężczyzną i każdy, kto ma oczy, to widzi. Anne nie mogła lepiej trafić. Mam nadzieję, że na studiach nie nabije sobie głowy żadnymi romantycznymi mrzonkami. Nigdy nie popierałam tych koedukacyjnych uczelni, ot co! – zakończyła z przekonaniem. – Nie wierzę, żeby studenci zajmowali się tam czymś poza flirtem.
– No, chyba muszą trochę się uczyć – zaprotestowała z uśmiechem Marilla.
– Może trochę – prychnęła pani Rachel. – Chociaż przypuszczam, że Anne naprawdę poważnie myśli o studiach. Nigdy nie interesowały ją flirty. Szkoda tylko, że nie zdaje sobie w pełni sprawy, jak wartościowym chłopcem jest Gilbert. Och, znam ja te dziewczyny! Charlie Sloane też świata poza nią nie widzi, a jednak nie radziłabym jej wychodzić za Sloane’a. To oczywiście poczciwi, porządni, godni szacunku ludzie, ale zawsze będą tylko Sloane’ami.
Marilla pokiwała głową. Dla kogoś obcego stwierdzenie, że Sloane’owie są Sloane’ami, nie zabrzmiałoby odkrywczo, ale ona rozumiała, o co tu chodzi. W każdej wiosce jest taka rodzina: wszyscy są tam poczciwi, porządni, przyzwoici, ale choćby mówili „językami ludzi i aniołów”[9], na zawsze pozostaną SLOANE’AMI.
Tymczasem Gilbert i Anne, szczęśliwie nieświadomi, że pani Rachel właśnie zadecydowała o ich przyszłości, wędrowali wśród cieni Nawiedzonego Lasu. W oddali ogołocone ze zbóż wzgórza pławiły się w bursztynowym świetle zachodu pod bladym niebem, na którym róż mieszał się z błękitem. Dalekie zagajniki świerkowe połyskiwały brązem, rzucając długie cienie na położone wyżej łąki, ale w lesie, wśród jodłowych kitek wietrzyk śpiewał już na nutę jesieni.
– Ten las naprawdę jest teraz nawiedzony... przez stare wspomnienia – stwierdziła Anne, przystając, żeby zgarnąć trochę zbielałej od szronu żywicy. – Wydaje mi się, że te małe dziewczynki, Diana i ja, nadal się tu jeszcze bawią i przesiadują o zmierzchu przy Fontannie Driad, wypatrując duchów. Wiesz, że wciąż jeszcze czuję ciarki, kiedy przechodzę tędy po zmroku? Jest zwłaszcza takie jedno widmo, które stworzyłyśmy: duch zamordowanego dziecka, który skrada się z tyłu i nagle dotyka ci karku lodowatymi palcami. Nic na to nie poradzę, ale czasem nadal po zapadnięciu ciemności słyszę ten szybki tupot drobnych stópek, brrr. Nie boję się ani Białej Damy, ani mężczyzny bez głowy, ani szkieletów, ale naprawdę wolałabym nigdy nie wymyślać tego dziecięcego ducha. Ależ dostało nam się wtedy od Marilli i pani Barry! – zakończyła ze śmiechem.
Lasy wokół mokradła otaczała fioletowa mgiełka przetykana nitkami pajęczyn. Za posępną plantacją sękatych świerków i otoczoną klonami, wygrzaną w słońcu doliną odnaleźli to „coś”, czego szukał Gilbert.
– O, jest! – wykrzyknął z satysfakcją.
– Jabłoń! Na takim odludziu! – zachwyciła się Anne.
– Tak, prawdziwa owocująca jabłoń w samym środku lasu, wśród buków i świerków, o milę od najbliższego sadu. Byłem tu wiosną i zastałem ją całą w kwiatach, więc postanowiłem wrócić jesienią i sprawdzić, czy wydała owoce. Zobacz, aż się od nich ugina! Wyglądają na smaczne, takie rdzawe z czerwonym rumieńcem. Owoce dzikich samosiejek są zwykle zielone i kwaśne.
– Dzielne drzewko! Musiało wyrosnąć z jakiegoś przyniesionego przez wiatr nasionka i utrzymało się przy życiu, takie samotne wśród obcych...
– Tu jest zwalony pień z poduszką mchu. Usiądź, Anne, posłuży ci za leśny tron, a ja zerwę trochę tych jabłek. Niestety wszystkie rosną wysoko, bo drzewo musiało się wyciągać do światła.
Jabłka okazały się wyśmienite. Pod brunatną skórką krył się biały miąższ z delikatnymi czerwonymi żyłkami, który oprócz typowego jabłkowego smaku miał w sobie pewien posmak dzikości.
– Nawet to feralne jabłko w raju nie mogło tak smakować – stwierdziła Anne. – Ale chyba czas wracać. Spójrz, jeszcze parę minut temu był zmierzch, a teraz świeci już księżyc. Co za szkoda, że nie uchwyciliśmy tego momentu, w którym dzień zmienia się w noc! Ale to się chyba nigdy nie udaje...
– Obejdźmy mokradło dookoła i wróćmy Aleją Zakochanych. Czy nadal czujesz się tak zdegustowana jak przed tym spacerem?
– Nie, skąd. Te jabłka podziałały jak manna z nieba na wygłodniałą duszę. Teraz wiem, że pokocham Redmond i spędzę tam cztery cudowne lata.
– A co potem?
– Ach, na końcu tej drogi będzie kolejny zakręt – odrzekła beztrosko Anne. – Nie mam pojęcia, co dalej, i nie chcę tego wiedzieć. Tak jest o wiele przyjemniej.
Aleja Zakochanych roztoczyła przed nimi tego wieczoru wszystkie swoje uroki, cicha i tajemnicza w bladej poświacie księżyca. Podążali nią wolno w miłym koleżeńskim porozumieniu, które nie potrzebuje słów.
„Gdyby Gilbert zawsze zachowywał się tak jak dzisiaj, wszystko byłoby o wiele łatwiejsze i prostsze” – myślała Anne.
Gilbert przyglądał się jej, kiedy tak szła obok w swojej lekkiej sukience. Smukła i delikatna, przywodziła mu na myśl biały irys.
„Ciekawe, czy kiedykolwiek sprawię, że zacznie jej na mnie zależeć” – myślał ze ściśniętym sercem.
ROZDZIAŁ III
Pożegnanie i powitanie
W PONIEDZIAŁEK RANO Charlie Sloane, Gilbert Blythe i Anne Shirley opuścili Avonlea. Anne bardzo zależało na ładnej pogodzie; Diana miała ją odwieźć na stację i obie chciały cieszyć się tą ostatnią przejażdżką. Ale kiedy Anne kładła się wieczorem spać, wokół Zielonych Szczytów świszczał wschodni wiatr, co nie wróżyło niczego dobrego, i rano rzeczywiście obudził ją bębniący o szyby deszcz. Na szarej powierzchni stawu widać było coraz szersze pierścienie, wzgórza i morze okrywała mgła, a cały świat wydawał się ponury i paskudny. Anne ubrała się o szarym, posępnym brzasku, aby zdążyć na pociąg mający połączenie ze statkiem. Cały czas walczyła ze łzami, które uparcie napływały jej do oczu. Musiała opuścić tak drogi jej dom i coś jej mówiło, że poza okresem wakacji już do niego nie wróci. Nic już nie będzie takie samo, bo przecież wakacje to nie to, co stały pobyt. Ach, jak kochała tutaj wszystko – ten biały szczytowy pokoik, uświęcony dziewczęcymi marzeniami, starą Królową Śniegu za oknem, strumyk w dolinie, Fontannę Driad, Nawiedzony Las i Aleję Zakochanych – tysiąc i jedno miejsc związanych ze wspomnieniami dawnych lat. Czy w ogóle potrafi być szczęśliwa gdzie indziej?
Śniadanie też upłynęło w smętnym nastroju. Davy chyba po raz pierwszy w życiu nie mógł jeść i tylko jawnie lał łzy nad owsianką. Nikt zresztą nie miał apetytu oprócz Dory, która ze spokojem wcinała swoją porcję. Niczym nieśmiertelna roztropna Charlotta[10], która „spokojnie krajała chleb”, kiedy wynoszono zwłoki jej szalonego kochanka, Dora należała do tych szczęśliwych stworzeń, które rzadko coś porusza. Ktoś musiałby zadać sobie sporo trudu, żeby wytrącić z równowagi tę zaledwie ośmioletnią dziewczynkę. Oczywiście żałowała, że Anne wyjeżdża, ale czy z tego powodu miałaby rezygnować z jajka na grzance? Na pewno nie! Toteż widząc, że Davy nie może jeść, pochłonęła też jego porcję.
Zgodnie z umową w wyznaczonym czasie pojawiła się Diana w bryczce, z zaróżowioną twarzą, ubrana w płaszcz przeciwdeszczowy. Trzeba było się żegnać. Ze swego pokoju wynurzyła się pani Lynde, która serdecznie wyściskała Anne, przykazując jej, aby bez względu na wszystko dbała o zdrowie. Marilla z suchymi oczami cmoknęła tylko wychowankę w policzek i wyraziła nadzieję, że Anne napisze do niej, gdy tylko się zagospodaruje. Przypadkowy obserwator mógłby sądzić, że nie przejęła się specjalnie jej wyjazdem... chyba że zajrzałby Marilli głęboko w oczy. Dora ucałowała Anne sztywno i uroniła dwie obowiązkowe łezki, natomiast Davy, który odkąd wstali od stołu, zalewał się łzami na tylnym ganku, w ogóle nie chciał się z nią pożegnać. Kiedy Anne zwróciła się w jego stronę, zerwał się na równe nogi, w paru susach przeskoczył schodki i zamknął się w szafie, odmawiając wyjścia. Ostatnim dźwiękiem, jaki Anne słyszała na odjezdnym, było jego stłumione zawodzenie.
Deszcz lał jak z cebra przez całą drogę do Bright River. Musiały jechać aż na tamtejszy dworzec, gdyż lokalna linia kolejowa do Carmody nie miała połączenia ze statkiem. Na peronie czekali już Gilbert i Charlie, a pociąg gwizdał, szykując się do odjazdu. Anne ledwie zdążyła wyjąć bilet, nadać kufer na bagaż i pośpiesznie pożegnać się z Dianą. Żałowała w tej chwili, że nie może wrócić z nią do Avonlea; wiedziała, że będzie umierać z tęsknoty. Żeby chociaż ten wstrętny deszcz ustał, bo można by sądzić, że cały świat płacze za latem i wszelką radością! Nie mogła się pocieszyć nawet obecnością Gilberta, gdyż towarzyszył mu Charlie Sloane, a „sloanizm” był dla niej do zniesienia wyłącznie przy ładnej pogodzie. W żadnym wypadku w takim deszczu.
Kiedy jednak statek wypłynął z portu w Charlottetown, sprawy przybrały lepszy obrót. Deszcz ustał i przez zwały chmur przedarło się słońce, rozpalając miedziane refleksy na szarej powierzchni morza i rozświetlając złotem mgły nad czerwonymi brzegami wyspy. Poza tym Charliego Sloane’a od razu dopadła choroba morska, więc musiał zejść pod pokład, zostawiając Gilberta i Anne samym sobie.
„Bardzo dobrze, że wszyscy Sloane’owie chorują, gdy tylko znajdą się na wodzie – myślała bezlitośnie Anne. – Nie umiałabym rzucić pożegnalnego spojrzenia na stare śmieci z Charliem, który udawałby, że czuje to samo”.
– No to odbiliśmy – zauważył rzeczowo Gilbert.
– Tak, czuję się jak Byronowski Childe Harold... tylko że to, na co patrzę, nie jest moim prawdziwym ojczystym brzegiem. – Anne zamrugała gwałtownie szarymi oczami. – Chyba jest nim Nowa Szkocja. Ale jeśli ojczyzną jest ziemia, którą najbardziej się kocha, to dla mnie pozostanie nią stara, poczciwa Wyspa Księcia Edwarda. Aż trudno mi uwierzyć, że nie zawsze tam mieszkałam. Tych jedenaście poprzednich lat to jakiś zły sen. Minęło siedem, odkąd płynęłam tym statkiem z panią Spencer, która zabrała mnie z Hopetown. Mam teraz przed oczami siebie, jak z nieposkromioną ciekawością zwiedzam wszystkie pokłady i kabiny w tej okropnej starej kiecce i sfatygowanym kapeluszu. To był taki piękny wieczór... i te czerwone brzegi wyspy, błyszczące w zachodzącym słońcu... A teraz znów płynę przez tę samą cieśninę. Ach, Gilbercie, naprawdę chciałabym polubić Redmond i Kingsport, ale na pewno tak się nie stanie!
– A gdzie się podziała cała twoja filozofia?
– Zginęła, zmieciona wielką falą samotności i tęsknoty. Przez trzy lata marzyłam o Redmondzie, a teraz, kiedy tam jadę, żałuję, że się zdecydowałam. No, mniejsza o to. Muszę po prostu porządnie się wypłakać, to tak, jakbym odkręciła zawór, a potem znów będę wesoła i filozoficznie nastawiona do życia. Ale nie pozwolę sobie na to, dopóki nie położę się do łóżka, bez względu na to, gdzie je znajdę. Dopiero wtedy znów będę dawną Anne. Ciekawe, czy Davy dalej siedzi w szafie.
Była dziewiąta wieczorem, kiedy pociąg dotarł do Kingsport i zalało ich oślepiające niebieskawe światło zatłoczonego dworca. Anne przez chwilę czuła się strasznie oszołomiona, ale zaraz odnalazła ją Priscilla Grant, która przyjechała już w sobotę.
– No nareszcie, kochana! Pewnie jesteś tak samo wymęczona podróżą jak ja dwa dni temu.
– Zmęczona? Nawet mi o tym nie mów. Jestem kompletnie wykończoną, nieszczęśliwą dziewczynką ze wsi i mam najwyżej dziesięć lat. Błagam cię na wszystko, zabierz swoją biedną, załamaną koleżankę w jakieś miejsce, gdzie będzie w stanie usłyszeć własne myśli!
– Zaraz pojedziemy do naszego pensjonatu. Dorożka czeka przed dworcem.
– Och, jak dobrze, że tu jesteś, Prissy! Inaczej chyba usiadłabym tu na walizce i zalała się łzami. To ogromna pociecha zobaczyć znajomą twarz w tym dzikim tłumie obcych.
– Czy to Gilbert Blythe tam stoi? Jakże on wydoroślał przez ten rok! A obok niego oczywiście Charlie Sloane. Ten za to w ogóle się nie zmienił, nie mógłby! Pewnie tak samo wyglądał zaraz po urodzeniu i będzie tak wyglądał nawet po osiemdziesiątce. Tędy, kochana. Za dwadzieścia minut będziemy w domu.
– W domu! – jęknęła Anne. – Masz na myśli jakiś okropny pensjonat z jeszcze okropniejszą klitką wygospodarowaną z korytarza, z oknem wychodzącym na jakieś obskurne podwórze!
– Wcale nie jest okropny... Oto i nasza dorożka. Wsiadaj, stangret zajmie się twoim kufrem. No więc nasz pensjonat to naprawdę przyjemne miejsce, sama się przekonasz. Jutro, jak się porządnie wyśpisz, zaraz zobaczysz świat w różowych kolorach. To duży staroświecki budynek z szarego kamienia przy St. John Street, w odległości krótkiego spaceru od Redmondu. Kiedyś mieszkały tu ważne osobistości, ale teraz ta dzielnica wyszła z mody i tutejsze domy mogą tylko pomarzyć o lepszych czasach. Są tak duże, że ich właściciele muszą przyjmować lokatorów, aby je utrzymać. Dlatego naszym gospodyniom bardzo zależy, żeby wywrzeć na nas dobre wrażenie. Są rozkoszne, Anne... znaczy te gospodynie.
– Ile ich jest?
– Dwie. Panny Harvey, Hannah i Ada. Są bliźniaczkami i mają około pięćdziesiątki.
– Widzę, że nie odczepię się już od bliźniąt – zaśmiała się Anne. – Dosłownie wszędzie mnie prześladują.
– Och, właściwie teraz to już nie są bliźniaczki. Panna Hannah zestarzała się, niezbyt zresztą ładnie, a panna Ada zatrzymała się na trzydziestce, też bez specjalnego wdzięku. Nie wiem, czy panna Hannah potrafi się uśmiechać, bo nigdy dotąd jej na tym nie przyłapałam, za to panna Ada uśmiecha się bez przerwy i to jest jeszcze gorsze. Mimo wszystko to miłe i zacne osoby. Biorą co roku dwie lokatorki, bo oszczędna dusza panny Hannah nie zniosłaby marnowania miejsca, ale nie dlatego, że coś je do tego zmusza; panna Ada zdążyła mi to powtórzyć już siedem razy. A co do naszych pokoi, to przyznaję, że powstały z podziału korytarza i mój rzeczywiście wychodzi na tylne podwórze. Za to twój jest frontowy, z widokiem na stary cmentarz St. John’s po drugiej stronie ulicy.
– To brzmi dość makabrycznie. – Anne się wzdrygnęła. – Chyba już wolałabym podwórze.
– Och, na pewno nie. Poczekaj, sama zobaczysz. Ten cmentarz jest przeuroczy i taki stary, że nikt już tam nie urządza pochówków i właściwie stanowi jeden z tutejszych zabytków. Spacerowałam tam wczoraj po prostu dla przyjemności. Otacza go duży kamienny mur, wokół niego i przy alejkach rosną ogromne drzewa, a na nagrobkach można wyczytać różne dziwne napisy. Świetne miejsce do nauki, wspomnisz moje słowa. Kilka lat temu postawiono tam piękny pomnik ku czci żołnierzy z Nowej Szkocji poległych na wojnie krymskiej. Stoi na wprost głównej bramy i taka osoba jak ty z pewnością znajdzie tam pole dla wyobraźni, jak to mówisz. O, jest nareszcie twój kufer... i widzę, że chłopcy idą się pożegnać. Czy ja naprawdę muszę podać rękę Charliemu? Ma zawsze takie zimne dłonie, że czuję, jakbym dotykała ryby... Trzeba będzie ich do nas zapraszać od czasu do czasu. Panna Hannah zapowiedziała mi uroczyście, że możemy przyjmować wizyty „młodych dżentelmenów” dwa razy w tygodniu, tylko mają wychodzić o przyzwoitej porze, a panna Ada poprosiła z uśmiechem, żebyśmy nie pozwoliły im siadać na jej ślicznych poduszkach. Obiecałam, że tego dopilnuję, ale Bóg raczy wiedzieć, gdzie w takim razie mają siadać, może na podłodze, bo te poduszki leżą dosłownie wszędzie; jedną wyjątkowo misterną, z battenburskimi koronkami, umieściła nawet na pianinie.
Anne teraz już się śmiała. Wesoła paplanina Priscilli odniosła skutek i uczucie tęsknoty na jakiś czas zniknęło. Nie wróciło z całą mocą nawet wtedy, gdy w końcu znalazła się sama w swojej malutkiej sypialni. Wyjrzała przez okno na ciemną i cichą ulicę. Nad cmentarnymi drzewami, tuż nad czarną głową kamiennego lwa z pomnika świecił księżyc. Czy naprawdę dziś rano wyjechała z Zielonych Szczytów? Bo po zmianie miejsca i dalekiej podróży miała wrażenie, że od tamtej chwili minęło mnóstwo czasu.
„Przypuszczam, że ten sam księżyc patrzy teraz na Zielone Szczyty – dumała. – Ale nie będę o tym myśleć, bo to właśnie jest tęsknota. I nawet nie mam już ochoty na ten porządny płacz. Odłożę to na bardziej sprzyjającą chwilę, a teraz po prostu spokojnie położę się i zasnę”.