Dolina tęczy - Lucy Maud Montgomery - ebook

Dolina tęczy ebook

Lucy Maud Montgomery

4,6

Opis

Książka z całą pewnością godna polecenia dla wielbicieli losów Ani. Opowieść o sześciorgu dzieciach Ani i o ich przyjaciołach. Na plebanię przybywa nowy pastor, wdowiec z czwórką dzieci. Faith, Una, Carol i Jerry szybko zaprzyjaźniają się z dziećmi ze Złotego Brzegu. Pewnego dnia

odnajdują też całkiem przypadkowo małą uciekinierkę, Mary Vance – osobę o zaskakującej osobowości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 458

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (86 ocen)
59
18
7
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marirero18

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna! Dla czytelnika w każdym wieku. Polecam, dla pięknych dusz i dla ukojenia serc.
00
Antiii987

Nie oderwiesz się od lektury

Mimo wielu fajnych historii jest najsłabsza że wszystkim książek serii ,,Ania z Zielonego Wzgórza"
00

Popularność




Tytuł oryginału: Rainbow Valley

Projekt okładki i stron tytułowych: Anna Damasiewicz Redaktor prowadzący: Maria Magdalena Miłaszewska Redaktor techniczny: Beata Jankowska Korekta: Zofia Firek

Copyright © for the Polish edition by Bellona SA, Warszawa 2016

Zapraszamy na stronywww.bellona.pl, www.ksiegarnia.bellona.pl

Dołącz do nas na Facebookuwww.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona

Nasz adres: Bellona SA ul. Bema 87, 01-233 Warszawa Dział Wysyłki: tel. 22 457 3 02, 22 457 03 06, 22 457 03 78 faks 22 652 27 01 e-mail: [email protected]

ISBN 978-83-11-15958-7

Skład wersji elektronicznej: [email protected]

1. Jak dobrze być znowu w domu

Majowy wieczór pachniał tak świeżo, jak czasami pachną młode, zielone jabłka w koszyku. Gładka tafla wody w Zatoce Czterech Wiatrów połyskiwała lekko, ozłocona światłem toczącego się ku zachodowi słońca, ale morze pomrukiwało płaczliwie, oblizując mokrymi językami piasek na plaży. Gdyby nie ciepły wiatr, unoszący na pobliskiej drodze czerwonawy pył, trudno byłoby uwierzyć, że wiosna zagościła w najlepsze.

Na tej właśnie drodze pojawiła się korpulentna postać w osobie panny Kornelii. Właściwiej byłoby powiedzieć: pani Elliot, jako że trzynaście lat temu została ona szczęśliwą małżonką marszałka Elliota, ale dla przyjaciół pozostała panną Kornelią i tak ją w dalszym ciągu nazywali. Wszyscy, poza Zuzanną, która zajmowała się domem państwa Blythe’ów. Otóż Zuzanna konwenansami nie przejmowała się wcale, ale zwrotu „pani Elliot” używała z wielkim upodobaniem i przy każdej okazji, jakby chciała dać pannie Kornelii do zrozumienia, że jak się komuś zachciało na starość zmieniać nazwisko, to niech je teraz dźwiga i nie udaje, że jest kimś innym, niż jest.

Tego dnia panna Kornelia śpieszyła z wizytą na Złoty Brzeg, by odwiedzić swoich przyjaciół, którzy dopiero co wrócili z Europy. Dr Gilbert Blythe został zaproszony do udziału w kongresie medycznym i oboje wraz z Anią uznali, że to dobra okazja, by pozwiedzać sobie Stary Kontynent. Panna Kornelia przyśpieszyła kroku. Od lutego, gdy wyjechali, minęły trzy miesiące. Ileż to nowin ma im do przekazania! Przecież nie wiedzą, że na plebanii zamieszkała nowa rodzina. I to jaka! Na wspomnienie nowych sąsiadów panna Kornelia sapnęła z niesmakiem i zaczęła iść jeszcze szybciej.

Ania i Zuzanna zauważyły nadchodzącego gościa z daleka, bo siedziały sobie na werandzie, odpoczywając i kontemplując urodę świata: kocięta biegające po skrzypiącej podłodze, pożegnalne trele drozdów, zawiadamiających z rozłożystego klonu, że idą spać, i kępy cytrynowożółtych żonkili, rozjaśniających ciemny trawnik pod lekko zmurszałym ogrodowym murkiem.

Ania usiadła na schodku werandy, przyciągnęła kolana pod brodę i oparłszy na nich głowę, w zamyśleniu patrzyła na ogród. Nie wyglądała na matkę sześciorga dzieci, a z jej pięknych zielonoszarych oczu nie zniknęło dawne, dziewczęce rozmarzenie, które zawsze przydawało jej uroku. Z tyłu, na hamaku, owinięta kocykiem, spała, pochrapując cichutko, jej najmłodsza córeczka, sześcioletnia Rilla. Dziewczynka po mamie miała na głowie mnóstwo rudych loczków, a zaciśnięte teraz mocno powieki skrywały wielkie, orzechowe oczy. Zmarszczone śmiesznie czoło świadczyło, że małej coś się śni.

Zuzanna trzymała w ramionach – też posypiającego – Shirleya. Chłopczyk przypominał czekoladkę: krągły i apetyczny, miał śniadą buzię, którą zdobiły zdrowe rumieńce i ciemnobrązowa czuprynka na głowie. Był oczkiem w głowie Zuzanny, która miała do niego wyraźną słabość; może dlatego, że to ona się nim głównie zajmowała, gdy Ania po porodzie dość długo chorowała. Zuzanna kochała wszystkie dzieciaki ze Złotego Brzegu, ale tylu objawów czułości, całusów i przytuleń co Shirley nie doświadczyło żadne z nich.

Jego ojciec uważał, że gdyby nie ta troska Zuzanny, chłopczyk nie przeżyłby pierwszych, trudnych miesięcy swojego życia. – On jest po trosze moim dzieckiem – mawiała Zuzanna. – Bo robiłam przy nim to wszystko, co robi mama. Nic dziwnego, że to do Zuzanny biegł mały urwis, gdy stłukł sobie kolano, za nią się chował, gdy coś spsocił i groziła mu kara; to ona też go najczęściej usypiała. I choć inne dzieciaki Blythe’ów nieraz oberwały od Zuzanny ścierką po głowie, na Shirleya nigdy ręki nie podniosła. Ani też nie pozwalała go karcić, a gdy kiedyś zrobił to w jej obecności Gilbert, Zuzanna ciężko się na niego obraziła.

– Co za człowiek! – mruczała potem nieżyczliwie, trzaskając w kuchni garnkami. – Nawet w niewinnym aniołku znalazłby powód, żeby mu nagadać!

I na znak swojego głębokiego zniesmaczenia taką postawą przez długi czas nie piekła panu doktorowi szarlotki, za którą on przepadał.

Na czas, gdy rodzice zwiedzali europejskie zabytki, dzieciaki zostały wysłane do Avonlea, tylko małego Shirleya Zuzanna zabrała ze sobą, gdy jechała na urlop do brata. Przez kilka tygodni miała go tylko dla siebie, ale z radością wróciła do Złotego Brzegu, stęskniona za resztą dzieciaków. Bo w domu to Zuzanna była wyrocznią i decydowała o wszystkich codziennych sprawach; nawet Ania nie miała odwagi wtedy protestować. Irytowało to zawsze bardzo panią Linde, gdy przyjeżdżała do nich z wizytą.

– W głowie się nie mieści! – kręciła głową z dezaprobatą. – Kto tu właściwie sprząta i gotuje, a kto zarządza i decyduje?! Pozwoliłaś, by weszła ci na głowę!

– A któż to do nas zmierza od przystani? – Zuzanna wyciągnęła głowę i wytężyła wzrok. – Pani Kornelia Elliot, jeśli mnie wzrok nie myli. Oj, to zaraz nas zasypie plotkami, od których przez trzy miesiące sobie odpoczywałyśmy.

– Już się cieszę! – ożywiła się od razu Ania. – Uwielbiam ploteczki panny Kornelii, zwłaszcza te z Glen St. Mary, Zuzanno. Liczę, że zostaniemy dokładnie poinformowane, co się tu bez nas wyprawiało. Kto się urodził, a kto umarł, kto wyjechał, a kto przyjechał, kto zgubił krowę, ale za to znalazł miłość. Jak ja się cieszę, że znowu jestem w domu, wśród przyjaciół! Nie uwierzysz, ale ja nawet podczas spaceru w ogrodach Opactwa Westminsterskiego rozmyślałam, którego z dwóch swoich adoratorów wybierze Millicent Drew. Wstyd się przyznać, Zuzanno, ale ja chyba kocham plotkować – śmiała się Ania.

– Nie ma się pani czego wstydzić – pocieszyła ją niezawodna Zuzanna. – Prawda jest taka, że każda normalna kobieta lubi wiedzieć, co się dookoła niej dzieje. Ja też jestem ciekawa, na kogo się zdecyduje nasza Millicent. Sama wprawdzie nigdy nie miałam narzeczonego, a co dopiero dwóch, ale nie narzekam. Miałam dość czasu, żeby się do tego stanu przyzwyczaić. Choć muszę przyznać, że nie wiem, co ci mężczyźni w niej widzą. Na głowie ma taki bałagan, jakby się czesała ogrodowymi grabiami!

– Jest zabawna i urocza – wyjaśniła jej Ania. – I ma śliczną buzię. Mężczyźni przepadają za takimi kobietami.

– Pani się pewnie na tym lepiej zna. W Biblii jest napisane, że piękno to źródło pychy i próżności, ale jeśli o mnie chodzi i sam Pan Bóg nie miałby nic przeciwko temu, chętnie pobyłabym trochę pyszna i próżna. Wiem, wiem… Kiedyś każda z nas będzie aniołem, tylko co aniołowi po urodzie, jak wokół same anioły? A jeśli chce pani poznać nowiny, służę jedną: podobno w zeszłym tygodniu pani Miller, ta z przystani, próbowała popełnić samobójstwo.

– Co ty mówisz, Zuzanno?! – przeraziła się Ania.

– Nic jej się nie stało – pośpiesznie uspokoiła ją Zuzanna. – Nie powiodła się jej ta próba. Między nami mówiąc, wcale jej się nie dziwię. Jak się ma takiego drania za męża… – Zuzanna pokręciła głową z potępieniem w oczach. – Choć to, co chciała zrobić, było głupie, jak nie wiem co. Przecież gdyby zrobiła to skutecznie, on by sobie dalej ćwierkał i zaglądał w oczy innej. O, gdyby to na mnie trafił, miałby się z pyszna! Tak bym mu długo kołki na głowie ciosała, aż by sam wolał się utopić. Co nie znaczy, że pochwalam samobójstwo jako rozwiązanie – zastrzegła na wszelki wypadek. – Co to, to nie! Cokolwiek by się działo.

– Ale co jest nie tak z tym Harrisonem Millerem? – zainteresowała się Ania. – Ciągle słyszę na niego jakieś narzekania. O co chodzi?

– Jedni nazywają go dewotem i mówią, że ma fioła na punkcie religii – Zuzanna narysowało kółko na czole. – Ale są i tacy, którzy mówią, że to zwykły cwaniak, przebiegły i sprytny jak mało kto. A jak jest naprawdę z Harrisonem Millerem, Bóg jeden wie. Raz wszystkich rozstawia po kątach i straszy ogniem piekielnym, a za chwilę wszystko ma w nosie i idzie do gospody, gdzie upija się do nieprzytomności. Gdyby mnie ktoś spytał o zdanie, myślę, że on ma nie po kolei w głowie. Wariat, znaczy. Jego dziadek też stracił rozum. Mówił, że łażą po nim pająki wielkie jak koty. Ba, nie tylko łaziły; fruwały nawet! Jeśli o mnie chodzi, liczę na to, że nie zwariuję na starość, bo u nas, u Bakerów znaczy, szaleńców nie było. Ale jeśli już koniecznie bym musiała zwariować i coś tam widzieć dookoła siebie, to niech to nie będą pająki! – wzniosła oczy do nieba i posłała Panu Bogu błagalne spojrzenie. – Okropnie się boję tego paskudztwa. A co do pani Miller… – zawahała się chwilę – to ja sama nie wiem, czy jej należy gratulować, czy współczuć, że przeżyła – zakończyła Zuzanna refleksyjnie i gorzko zarazem. – Mówią, że ona wyszła za tego nieszczęsnego Harrisona na złość Ryszardowi Taylorowi. Nie sądzi pani, że to nie najmądrzejszy powód wkładania na palec obrączki? Bo ja tak. No, ale co ja, stara panna, mogę wiedzieć o małżeństwie! – prychnęła. – No, proszę, miałam rację. Kornelia Bryant-Elliot stoi przy furtce. Zaniosę mojego chłopczyka do łóżka i poszukam czegoś, żeby zająć ręce, bo kto wie, co mogłabym zrobić tej kobiecie.

2. Plotki, ploteczki...

A gdzie są dzieciaki? – zainteresowała się panna Kornelia, gdy już przywitała się z domownikami: serdecznie z Anią i powściągliwie z Zuzanną.

– Shirley już śpi, a dziewczynki, Jim i Walter pobiegły do Doliny Tęczy – wyjaśniła Ania. – Nie mogły się doczekać. Dziś po południu wrócili z Avonlea; ledwo kolację przełknęły i już ich nie było. Nie ma drugiego takiego miejsca na całym świecie jak ta ich dolina. Kiedyś lubiły przesiadywać w naszym klonowym zagajniku, ale teraz… Tylko tam.

– Jak na mój gust, spędzają tam za dużo czasu – mruknęła niechętnie Zuzanna znad swoich drutów, którymi pracowicie migała. – Jim powiedział mi kiedyś, że gdy umrze, to chce trafić do Doliny Tęczy, a nie do nieba. Nie spodobał mi się ten pomysł ani trochę.

– W Avonlea też im się chyba podobało? – wtrąciła panna Kornelia.

– Och, tak! Ogromnie! Maryla gotowa jest im nieba przychylić. Zwłaszcza Jima rozpieszcza; traktuje go jak chodzącą na dwóch nogach doskonałość – śmiała się Ania.

– Panna Cuthbert to już chyba staruszka, prawda? – Panna Kornelia wyjęła z torby swoją robótkę i dołączyła do grona kobiet pracujących zawsze i wszędzie. To jej zwykle pozwalało górować nad resztą pań w towarzystwie, a tym razem, przynajmniej dotrzymać kroku dziergającej coś w skupieniu Zuzannie.

– To prawda – przyznała Ania. – Za to wzrok ma teraz lepszy niż dwadzieścia lat temu!

– Nawet nie wiesz, jak ja się cieszę, że już wróciliście – zmieniła temat panna Kornelia. – Bardzo się tu bez was czułam samotnie, choć skłamałabym, mówiąc, że w Glen było nudno. Prawdę mówiąc, równie obfitującej we wrażenia wiosny nie pamiętam. Tyle się tu działo w tej naszej parafii! Wyobraź sobie, moja droga, że nareszcie znaleźliśmy pastora!

– Nazywa się Jan Meredith – wtrąciła Zuzanna szybko, nie chcąc pozwolić, by to panna Kornelia przekazała Ani wszystkie najsmakowitsze nowinki.

– O! Kto to taki? Sympatyczny? – dopytywała Ania.

Dobiegło ją stłumione westchnienie panny Kornelii i jakieś nieokreślone mruknięcie ze strony Zuzanny.

– Jak by to powiedzieć… – zaczęła ta pierwsza. – Sympatyczny to on jest, i owszem. Nawet bardzo. I bardzo wyedukowany. A także… zajęty sprawami ducha. Problem w tym, że to uduchowienie pozbawiło go zupełnie zdrowego rozsądku!

– No to dlaczego wybraliście właśnie jego?

– Bo to najlepszy pastor, jaki kiedykolwiek głosił kazania w kościele w Glen St. Mary! – oznajmiła panna Kornelia zdecydowanie, nie odrywając oczu od swojego szycia. – Teraz wiem, że gdyby trochę pewniej stąpał po ziemi, to przy jego talentach krasomówczych już dawno osiadłby w jakiejś dobrej parafii. To jego kazanie, które wygłosił u nas, by pokazać, jakim jest kaznodzieją, było po prostu… porywające. A jeszcze musiałabyś zobaczyć, jak on wygląda!

– Jest bardzo przystojnym mężczyzną – pośpieszyła znowu z wyjaśnieniem Zuzanna, która po raz kolejny poczuła, że jest w tej ważnej rozmowie mało ważna. – Nie będę ukrywała, że ja osobiście z przyjemnością patrzę na ambonę, z której mówi do mnie urodziwy pastor.

– Oprócz tego – panna Kornelia najwyraźniej nie zamierzała polemizować z ocenami Zuzanny – wszystkim nam już doskwierał brak naszego własnego pastora. A on był pierwszym, który spodobał się wszystkim bez wyjątku! Ci inni wzbudzali jakieś wątpliwości: jak nie takie, to inne. Przez chwilę rozważaliśmy kandydaturę pastora Folsoma. On też mówił ładnie, ale sam był jakiś taki czarniawy i wypielęgnowany… No, wiesz… ogolony gładko i te rzeczy…

– Przypominał kota: ogromnego, czarnego kota – Zuzanna znowu uznała, że powinna doprecyzować przedstawiony Ani opis. – Toż to strach byłoby oglądać kogoś takiego co niedziela na ambonie!

– Następny był pastor Rogers. Ten z kolei był jak ziarenko ryżu: nijaki i mdły. Znaczy: bez wyrazu – kontynuowała panna Kornelia. – W dodatku Opatrzność mu nie sprzyjała, bo tego dnia, gdy miał wygłosić u nas swoje popisowe kazanie, do kościoła wpadła zabłąkana owca Caleba Ramsaya. Trzeba trafu, że gdy wielebny zaczął mówić, ona… zabeczała. Możesz sobie wyobrazić, co się dalej działo! Myślę, że nawet gdyby ten biedak miał talenty krasomówcze wszystkich apostołów razem wziętych, na nic by mu się one w tej sytuacji zdały, bo ludzie mało nie pospadali z ławek ze śmiechu. Potem przyszło nam na myśl, żeby powierzyć naszą parafię pastorowi Stewartowi; bardzo… bardzo wykształconemu człowiekowi. Ponoć zna pięć języków i w każdym potrafi czytać Nowy Testament…

– Wielkie mi co! – mruknęła lekceważąco Zuzanna znad swoich drutów. – Do nieba go z tego tylko powodu raczej nie wezmą.

Kornelia zignorowała kąśliwą uwagę Zuzanny.

– …ale nie przypadło nam do gustu to, jak mówił. Bąkał coś pod nosem, mamrotał i chyba seplenił. Pastor Arnett mówił wyraźnie, tyle że niewiele ciekawego miał do powiedzenia. A to, co wybrał sobie jako myśl przewodnią, też było dość… hmm… ryzykowne. Wyobraź sobie, że podparł się cytatem: „Bądź przeklęty, Merozie!”.

– No! – podchwyciła Zuzanna z zapałem. – I tak się przejął tą klątwą, że nagle zamknął Biblię z hukiem i na cały kościół zawołał: „Bądź przeklęty, Merozie!”. Nie mam pojęcia, co to za jeden, ten Meroz, ale po co tak od razu człowieka publicznie wyklinać? Nie podobało nam się to.

Tym razem panna Kornelia podzieliła jej opinię.

– Pastor, który stara się o jakąś parafię, powinien wiedzieć, co mówi do ludzi, którzy mają go ewentualnie wybrać na to stanowisko – orzekła poważnie. – Gdyby pan Pierson o tym pamiętał, pewnie już kierowałby naszą trzódką. Ale on zapomniał o tej zasadzie i zaczął bardzo podniośle: „Gdy popatrzę na te majaczące tam w oddali szczyty pagórków…”, ludzie zaczęli chichotać, bo od razu przyszły im na myśl panny Hill[1], wiecie, te z portu, które od dobrych kilkunastu lat zastawiają sidła na każdego pastora, który pojawia się w naszej parafii, bo wydanie się za wielebnego to, nomen omen, szczyt ich ambicji. A, był jeszcze wielebny Newman, ale on, biedak, był głową wielo… bardzo wielodzietnej rodziny.

– Akurat wiem coś o tym, bo wynajął pokój u mojego szwagra, Jamesa Clowa – zauważyła Zuzanna. – Miałam więc okazję go spotkać. Zapytałam go, tak z ciekawości: „A ile ma pan dzieci, pastorze?”, a on na to, zakłopotany, odpowiedział: „Mam dziewięciu chłopaków. A każdy z nich ma jeszcze do pary dziewczynkę”. „Boże drogi! – jęknęłam. – Osiemnaścioro dzieci?! Toż to cały klan, nie rodzina!”. A on wtedy dostał ataku śmiechu. Nie mógł się uspokoić, jakby dopiero wtedy sobie uświadomił, jaką wielką ma czeredę do wykarmienia. Nie, no kto to słyszał! Żadna plebania nie wytrzymałaby najazdu takiej dziecięcej hordy.

– Nie żartuj, Zuzanno – upomniała ją spokojnie, choć z wyższością panna Kornelia. – Pastor Newman ma tylko dziesięcioro dzieci. Niewykluczone, że grzecznych dzieci, więc robiłyby na plebani mniej zamieszania niż tych czworo, które tam teraz mieszkają. Choć to nie są złe dzieciaki, Aniu – pośpieszyła zaraz z wyjaśnieniem. – Powiem szczerze, że zdążyłam je polubić, bo doprawdy trudno ich nie lubić. Tyle że nie ma się nimi kto zająć ani ich dopilnować, pokazać, jak należy się zachowywać. Podobno w szkole są grzeczne i posłuszne, ale gdy tylko wrócą do domu, diabeł wstępuje w każde z nich.

– Hmm… A co na to ich mama? Pani Meredith?

– Cały szkopuł w tym, że pani Meredith… nie ma. Nasz nowy pastor jest wdowcem; jego żona zmarła cztery lata temu. Nie wiedzieliśmy o tym, ma się rozumieć, bo przecież nie powierzylibyśmy parafii wdowcowi. Wdowiec to gorzej niż kawaler! – stwierdziła z niezbitą pewnością panna Kornelia. – Ale on ciągle mówił o swoich dzieciach, więc uznaliśmy, że skoro są dzieci, to jest i żona… Tymczasem, gdy się wprowadzili na plebanię, to się okazało, że mamy nie ma, tylko jakaś stara ciotka. Ta Marta to jakaś krewna matki pastora Newmana i on zatrudnił ją jako gospodynię. Nie wiem, w czym ona mu tam pomaga, bo jest już mocno posunięta w latach, niedosłyszy, niedowidzi i dziwaczy na każdym kroku.

– O gotowaniu nie ma zielonego pojęcia! – uzupełniła tę listę zarzutów Zuzanna.

– W rzeczy samej, nie sposób sobie wyobrazić kogoś mniej nadającego się na księżą gospodynię – przyznała panna Kornelia. – On zaś, znaczy: pastor, odmawia zatrudnienia na plebanii kogoś do pomocy, bo nie chce zrobić staruszce przykrości. Nie poznałabyś teraz tego miejsca, Aniu. Obraz nędzy, rozpaczy i strasznego zaniedbania. A przecież wyremontowaliśmy cały dom, zanim oni się tam sprowadzili. A teraz… Szkoda gadać! – machnęła ręką, zrezygnowana. – Wywrócili wszystko do góry nogami i urządzają w tym bałaganie dzikie harce.

– Ile ich jest? Tych dzieciaków? Czworo? – Ania zdążyła już odczuć przypływ matczynej troski wobec sierot z plebanii.

– Czworo. Wiesz, co rok prorok. Najstarszy jest Gerald, zwany Jerrym, dwunastolatek. Niegłupi chłopak. Potem jest Faith, jedenaście lat, taki dziki kociak, a przy tym śliczna jak malowanie.

– Jasne – prychnęła Zuzanna zrzędliwie. – Buzia aniołka, a charakterek małego chuligana. Jak tam kiedyś do nich zajrzałam, na plebanię, to akurat przyszła pani Millison. Zaniosła im całą kankę świeżego mleka, prosto od ich jałówki, jaja w koszyku, pewnie z tuzin. Faith wzięła to z jej rąk i pomknęła do piwnicy, żeby zostawić w chłodzie. A że biegła, to się potknęła na schodach i rymsnęła jak długa, prosto w to rozlane mleko i potłuczone jaja. Myśli pani, że zaczęła płakać? Skąd! Wybuchnęła śmiechem! „To ja czy nie ja? – chichotała. Wyglądam jak kogel-mogel!”. Pani Millison rozgniewała się okropnie i wcale jej się nie dziwię. Zapowiedziała, że nic więcej im tam nie zaniesie, bo to grzech tak marnować jedzenie, którego nie mają przecież za dużo.

– A pewnie! – burknęła panna Kornelia. – Musiałabym nie znać Marii Millison, żeby uwierzyć, że poszła tam z innego powodu niż niezdrowa ciekawość. Ta mała Faith ma po prostu pecha. Co i rusz wpada w jakieś kłopoty, bo ten dzieciak jest jak iskierka, wszędzie jej pełno, a w dodatku szybciej mówi i robi, niż myśli.

– Jakbym słuchała o sobie! – roześmiała się Ania. – Już lubię tę małą.

– To mądra dziewczynka, pani Aniu – przyznała Zuzanna. – Taka rezolutna. Ja też mam słabość do takich dzieciaków.

– To prawda, Faith ma w sobie coś, czym od razu zjednuje sobie ludzi. Zawsze buzia jej się śmieje, więc inni też się do niej uśmiechają. Jej siostrzyczka Una ma dziesięć lat. Też miły dzieciak, choć ona nie jest taka ładna jak Faith. I ostatni z kolei jest Tomek, ale oni nazywają go Karolem. Ten to dopiero jest cudak! Cały boży dzień zbiera jakieś robaki, glisty, ropuchy i jaszczurki, a potem, Panie, zmiłuj się! znosi to szkaradzieństwo do domu.

– Pani Grant wybrała się któregoś dnia na plebanię i zobaczyła, że na fotelu, który jej wskazali, leży szczur. Zdechły! Omal tam nie dostała palpitacji serca! Wiadomo, że to sprawka tego małego łobuza, Karola. No, chyba że przywlókł tam ten szczurzy zewłok ich kot. Bo ten ich kot to kolejny dziwoląg w tej rodzinie – relacjonowała wzburzona Zuzanna. – Zamiast nosić się godnie i dostojnie, jak na kota pastora przystało, to ten powsinoga mało że wygląda jak siedem nieszczęść, to jeszcze ciągle się włóczy po jakichś płotach, stajniach i oborach, a na widok człowieka staje i macha ogonem. Myśli pewnie, głupek jeden, że jest psem.

– Największa jednak bieda, że te dzieciaki w ogóle nie mają porządnych ubrań – panna Kornelia pokręciła głową, szczerze zmartwiona. – Wiesz, że na przedwiośniu, jak jeszcze leżał śnieg na polach, to one szły do szkoły w cienkich, podartych tenisówkach?! Jak to wygląda, na Boga?! Dzieci pastora?!! A wystarczy popatrzeć na córkę pastora metodystów. Jakie ma piękne sznurowane botki! Ale to jeszcze pół biedy. Gorzej, że te diablęta wcielone za miejsce zabaw obrały sobie… cmentarz metodystów.

– Specjalnie się temu nie dziwię, skoro ten cmentarz jest tuż z za płotem plebanii. Poza tym wyznam wam, że ja też jako dziecko uwielbiałam zabawy na cmentarzu – Ania uśmiechnęła się figlarnie.

Zuzanna, dla której jej pracodawczyni była chodzącym ideałem, uznała, że niekiedy żonę pana doktora należy bronić nawet przed nią samą i jej niestosownymi wspomnieniami.

– Na pewno się pani coś pomyliło – uspokoiła ją. – Taka mądra i dobrze ułożona dziewczynka jak pani nie mogła zachowywać się tak niewłaściwie.

– No to wyjaśnijcie mi, proszę, czyj to był pomysł, żeby plebanię zbudować przy samym cmentarzu? I dlaczego przy tym nie pomyślano o jakimś podwórku dla dzieci? Gdzie one mają się w tej sytuacji bawić, jak nie na cmentarzu?

– No, dobrze, nie było to mądre posunięcie – zgodziła się panna Kornelia. – Kupiliśmy tę działkę, bo była niedroga. Różne rodziny na tej plebanii już mieszkały, ale żadnym dzieciakom do głowy nie wpadło, żeby harce urządzać na cmentarzu! I pastor Meredith też nie powinien pozwalać na to swoim dzieciom. Tylko że w tym celu musiałby oderwać się od tych swoich książek, wyjść na zewnątrz i popatrzeć, co wyczynia jego własne potomstwo. Ale to przecież wygodniej, spacerować sobie po swoim gabinecie, zapomniawszy o bożym świecie! Na razie jeszcze pamięta o niedzielnej mszy, ale już dwa razy „nie pamiętał” o wieczornym spotkaniu modlitewnym; musieli po niego chodzić i przypominać mu o jego obowiązkach. Zapomniał też, że ma udzielić ślubu Fanny Cooper, a zawezwany przez telefon, nie zdążył się przebrać i pobłogosławił ich w domowych papuciach. Można by machnąć ręką na to jego roztargnienie, ale metodyści sobie na nim – i na nas przy okazji! używają, ile wlezie. Jedyne, z czego nie mogą kpić, to jego kazania, bo ten ich pastor talentów krasomówczych nie ma za grosz. Skąd wiem? No, słuchy takie chodzą; nie myślisz chyba, że chodzę do tego ich kościoła – panna Kornelia przeżegnała się na wszelki wypadek.

Wprawdzie od kiedy poślubiła marszałka Elliota, panna Kornelia nie tępiła już mężczyzn tak zajadle, ale jej lekceważenie wobec metodystów nie zmniejszyło się ani trochę.

Zuzanna postanowiła sobie trochę na niej poużywać.

– A ja słyszałam – zagaiła od niechcenia – że ma dojść do połączenia Kościołów: prezbiteriańskiego i metodystycznego.

Panna Kornelia aż podskoczyła z oburzenia.

– Liczę na to, że będę już na tamtym świecie, gdy do tego bezeceństwa dojdzie! – zawołała. – Nie mam najmniejszego zamiaru niczego załatwiać z metodystami, a już na pewno nie będę się z nimi bratać. I pastor Meredith też wkrótce zrozumie, że bezpieczniej jest trzymać ich na dystans. Nie rozumiem, po co on się z nimi tak spoufala. Wiem, co mówię, Aniu. Po jakie licho poszedł do tego Jakuba Drew, kiedy ten się żenił? Sam się prosił o te kłopoty.

– O jakie kłopoty? – zainteresowała się Ania.

– Na tym przyjęciu pani Drew poprosiła go, żeby pokroił pieczoną gęś. Że niby jej syn nigdy tego nie robił, nie potrafi… i tak dalej. Pastor postanowił zmierzyć się z tym zadaniem, ale on też chyba zbytniej wprawy w tym nie miał, bo jak się tylko na tego ptaka zamierzył z nożem, gęś ześlizgnęła się z talerza prosto na kolana pani Reese. I co na to nasz wielebny? Posłał jej przepraszający uśmiech i zapytał cicho, swoim łagodnym, śpiewnym głosem: „Zechciałaby pani oddać mi tę gęś, pani Reese?”. I pani Reese grzecznie mu ją oddała, choć musiała być wściekła, bo tłuszcz z tej nieszczęsnej gęsi poplamił jej nową, wyjściową sukienkę. W dodatku wiadomo przecież, że ona jest metodystką.

– No i chwała Bogu! – Zuzanna jak zwykle podeszła do sprawy racjonalnie. – Była na niego taka zła, że gdyby należała do Kościoła prezbiteriańskiego, na pewno by z niego po tym zdarzeniu uciekła, a wszak nas nie stać na utratę parafian, czyż nie? A że ona zadziera nosa i nawet metodyści jej nie cierpią, to myślę, że ta niezręczność naszego pastora tylko ich uradowała. „Dobrze jej tak! – pomyśleli. Przynajmniej jej kieckę zniszczył”.

– Nie w kiecce rzecz – upierała się panna Kornelia – tylko w tym, że nasz pastor stał się obiektem żartów i drwin. I to kogo? Metodystów! Jestem pewna, że gdyby miał porządną żonę, jak Pan Bóg przykazał, to ona nie pozwoliłaby mu na takie brewerie.

– E tam! – Zuzanna nie dała się przekonać. – Nawet gdyby miał dziesięć żon, to i tak żadnej z nich nie udałoby się uchronić go przed krojeniem na stole starej, łykowatej gęsi, którą pani Drew zaserwowała swoim gościom.

– Ona podobno jest tak oszczędna z powodu tego swojego mężulka – zauważyła panna Kornelia. – Z tego Jakuba Drew to prawdziwe skąpiradło, a w dodatku bufon i despota.

– Ona podobno wcale nie jest lepsza; prześcigają się oboje w dokuczaniu sobie i wszystkim dookoła – Zuzanna kręciła głową z dezaprobatą. – Takie z nich bogobojne małżeństwo. Ja się oczywiście na tych sprawach specjalnie nie znam, ale daleka jestem od obarczania winą za wszystko wyłącznie mężczyzn. Z niej też jest dobre ziółko. Chciwa jest, że aż strach! Słyszałam, że tylko raz zdarzyło się jej podarować coś komuś, a był to kawałek masła zrobionego ze śmietany, w której się utopił szczur. Przyniosła to masło do kościoła, w ramach zbiórki darów. Dopiero później prawda wyszła na jaw.

– W sumie jak dotąd mieliśmy szczęście, że ci ludzie, których Meredithowie obrazili, to byli metodyści – zauważyła panna Kornelia. – Wyobraźcie sobie, że dwa tygodnie temu ten ich Jerry wybrał się na nabożeństwo do kościoła metodystów. Zajął miejsce obok starego Williama Marsha. Marsh jest cały pokręcony przez reumatyzm, więc klękając i podnosząc się z klęczek okropnie wzdychał i stękał. A ten mały szepce półgłosem: „Źle się pan czuje? Coś nie tak?”. Chłopiec miał oczywiście dobre intencje, ale stary Wiliam poczuł się dotknięty, że ktoś robi z niego kalekę i niedorajdę. Zaraz po modlitwie nawrzeszczał na niego i zwymyślał od „bezczelnych smarkaczy”. Dobrze mu tak, bo po co tam poszedł? No, ale wiadomo, że te dzieciaki są jak koty: chodzą tam, gdzie im się żywnie podoba.

– Żeby tylko w czasie tych wędrówek nie podpadli pani Davis – zaniepokoiła się Zuzanna. – Ona jest bardzo przeczulona na swoim punkcie, jak wszyscy bogacze, ale nie możemy ryzykować, że przestanie płacić składki na nasz kościół. A ktoś mi mówił, że słyszał, jak pani Davis nazwała małych Meredithów „łobuzami” i powiedziała, że jak żyje, nie widziała na oczy takich nieokrzesanych i niewychowanych dzieciaków.

– Słucham was tak, moje drogie, słucham… i upewniam się, że te dzieci muszą należeć do ludzi, którzy znają Józefa – odezwała się milcząca dotąd Ania.

– Bardzo prawdopodobne – przytaknęła panna Kornelia. – I w tym cała nadzieja. Tak czy siak, są tu, żyją wśród nas i naszym obowiązkiem jest nie dopuścić, żeby wpadły w szpony metodystów. No, ale na mnie już pora. Mój marszałek wróci niebawem do domu, a wtedy zawsze oczekuje, że będziemy na niego czekać my dwie: ja i kolacja. Żałuję, że nie przywitałam się z dzieciakami. A pana doktora też nie ma?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

1 W oryginale: I will lift my eyes to the hills. Słowo hill oznacza w jęz. ang. „górę, wzgórze, pagórek”. Gdy więc pastor mówił o spoglądaniu na pagórki (hills), parafianom od razu się to skojarzyło z pannami Hill.