Wymarzony dom Anne - Lucy Maud Montgomery - ebook + książka

Wymarzony dom Anne ebook

Lucy Maud Montgomery

4,6

Opis

Po latach Anne Shirley w końcu poślubia swojego ukochanego, doktora Gilberta Blythe’a. Państwo młodzi nie byliby sobą, gdyby nie znaleźli urokliwego miejsca, w którym mogliby rozpocząć wspólne życie! Przeprowadzają się nad zatokę Four Winds, gdzie Gilbert przejmuje praktykę lekarską po wuju, i zamieszkują w wymarzonym domu. Z jego okien widać światło latarni, które o zmierzchu rozbłyska niczym najwspanialsza gwiazda. Latarnik, kapitan Jim, zna historię całej okolicy – także romantyczną przeszłość domu Blythe’ów – i spisuje ją w swoim dzienniku.

Anne szybko udaje się nawiązać przyjaźnie w nowym miejscu. Bardzo polubiła Leslie Moore – młodą sąsiadkę, która opiekuje się ciężko chorym mężem – ale czuje, że istnieje między nimi dystans. Czyżby dotknięta niejedną rodzinną tragedią Leslie zazdrościła Blythe’om ich idealnego życia? Czy naprawdę Anne musi sama doświadczyć nieszczęścia i straty, by kobiety się do siebie zbliżyły?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 342

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (45 ocen)
30
11
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
NinaQ

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna lektura. Ten tom jest w czołówce opowieści o Ani w ciepłym miłym klimacie, bez nużących opisów, listów itd. Znacznie bardziej ciekawy niż poprzedni tom. Miło spędzony czas
00
TakaAnia

Nie oderwiesz się od lektury

Typowa, wspaniała Anne
00
Zielonookabrunetka

Całkiem niezła

Lepsza od Szumiących Wierzb. Wolę inne tłumaczenie. Jednak lepiej to niż żadne, jeśli ktoś akurat nie ma wyboru. Mój ulubiony to 1 tom, ewentualnie też Anne z Redmondu, z tego co kojarzę i ten jest chyba ostatnim który może być. Pozostałe nie mają już tego klimatu. Czyli tomy 1, 3 i ten są chyba najfajniejsze. Nie przepadam już za ridzinnymi perypetiami Blytheów. Przygód dzieci Ani nie polubiłam.
00
IwonaBial1989

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała otulającą lektura.
00
mgielka1

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału Anne’s Ho­use of Dre­ams
Prze­kład ANNA BAŃ­KOW­SKA
Wy­dawca ADAM PLUSZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Re­dak­cja EWA PENK­SYK-KLUCZ­KOW­SKA
Ko­rekta KINGA KO­SIBA, MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ
Kon­sul­ta­cja BER­NA­DETA MI­LEW­SKI
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych ANNA POL
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie
Anne’s Ho­use of Dre­ams Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Anna Bań­kow­ska Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67790-20-8
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

OD TŁU­MACZKI

Od­da­jąc Czy­tel­nicz­kom i Czy­tel­ni­kom nowy prze­kład ko­lej­nego tomu kul­to­wego cy­klu po­wie­ści o Anne, je­stem świa­doma „zdrady”, jaką po­peł­niam wo­bec po­ko­le­nia ich ma­tek i babć, do któ­rych zresztą za­li­czam też sie­bie. Tak jest – ra­zem z wy­dawcą do­szli­śmy do wnio­sku, że w cza­sach, kiedy wszyst­kie dzieci wie­dzą, że żadna Ka­na­dyjka nie ma na imię Ania, Janka czy Zo­sia, a ża­den Ka­na­dyj­czyk nie na­zywa się Ma­te­usz czy Ka­ro­lek, pora przy­wró­cić wszyst­kim, a nie tylko wy­bra­nym (jak w po­przed­nich prze­kła­dach), bo­ha­ter­kom i bo­ha­te­rom książki ich praw­dziwe imiona, a na­zwom geo­gra­ficz­nym na Wy­spie Księ­cia Edwarda ich ory­gi­nalne brzmie­nie (ofiarą tej za­sady pa­dła też w tej czę­ści na­zwa Przy­stań Czte­rech Wia­trów, co od­no­to­wuję nie bez pew­nego żalu). W tym to­mie Anne jest już zresztą do­ro­słą ko­bietą i zdrab­nia­nie jej imie­nia wy­daje mi się po pro­stu nie­wła­ściwe i nie­na­tu­ralne.

Po­dej­mu­jąc się ko­lej­nego prze­kładu (a w ostat­nich la­tach na­stą­pił praw­dziwy ich wy­syp), po­sta­wi­łam so­bie za cel jak naj­ści­ślej­szą wier­ność wo­bec ory­gi­nału i re­aliów ży­cia na Wy­spie Księ­cia Edwarda. Od­wie­dzi­łam w tym celu liczne fora in­ter­ne­towe, blogi i grupy na Fa­ce­bo­oku po­świę­cone ży­ciu i twór­czo­ści Lucy Maud Mont­go­mery. Na­leżą do nich osoby, które do­sko­nale znają wszyst­kie jej książki, także w ory­gi­nale, i od lat ana­li­zują nowe prze­kłady, bez­li­to­śnie de­ma­sku­jąc na­wet naj­mniej­sze błędy i nie­ści­sło­ści. Każda z tych osób ma swoje zda­nie na przy­kład w kwe­stii tłu­ma­cze­nia na­zwy Green Ga­bles, od po­nad stu lat zna­nej w Pol­sce jako Zie­lone Wzgó­rze. W sieci do­stępne są zdję­cia z Wy­spy Księ­cia Edwarda, można więc so­bie obej­rzeć, jak wy­glą­dają słynne „czer­wone drogi” czy od­two­rzona na pod­sta­wie opisu w książce i ko­re­spon­den­cji au­torki farma ro­dzeń­stwa Cu­th­ber­tów. Dzięki uprzej­mo­ści Ber­na­dety Mi­lew­ski (au­torki bloga „Kie­ru­nek Avon­lea”), która nie tylko jest ko­pal­nią wie­dzy o LMM, zna na wy­rywki wszyst­kie jej książki i tropi w nich z do­cie­kli­wo­ścią de­tek­tywa wątki au­to­bio­gra­ficzne, ale też co roku spę­dza na Wy­spie Księ­cia Edwarda kilka mie­sięcy i współ­pra­cuje z L.M. Mont­go­mery Li­te­rary So­ciety, mo­głam do­wie­dzieć się, jak istotne dla au­torki było słowo ga­ble. Na­zwa ta już od pierw­szego prze­kładu spra­wiała tłu­ma­czom kło­poty. Ga­ble po an­giel­sku to ter­min ar­chi­tek­to­niczny, ozna­cza­jący trój­kątną ścianę łą­czącą dwie czę­ści dwu­spa­do­wego da­chu. Po pol­sku jest to „szczyt”. Nie­stety słowo „szczyt” Po­la­kom ko­ja­rzy się głów­nie z gó­rami, dla­tego już pierw­sza tłu­maczka zmie­niła ory­gi­nalne Green Ga­bles na Zie­lone Wzgó­rze, które tak wryło się w pa­mięć ko­lej­nych po­ko­leń, że aż do tej pory nikt nie od­wa­żył się zba­dać, czy tam w ogóle było ja­kieś wzgó­rze. Otóż nie było. Ale to nie dla­tego zde­cy­do­wa­łam się zro­bić wy­łom w tra­dy­cji i na­zwać ten dom Zie­lone Szczyty. Zro­bi­łam to po tym, jak przyj­rza­łam się na zdję­ciach tam­tej­szemu bu­dow­nic­twu, w któ­rym wła­śnie te szczyty naj­bar­dziej rzu­cają się w oczy. Nie­które domy mają ich po kilka. Ist­nieje książka Na­tha­niela Haw­thorne’a pod ty­tu­łem The Ho­use of the Se­ven Ga­bles [Dom o sied­miu szczy­tach], którą L.M. Mont­go­mery czy­tała w roku 1903. Swój po­kój w domu dziad­ków Mac­ne­il­lów, u któ­rych się wy­cho­wała, na­zy­wała za­wsze ga­ble room – i tę na­zwę (east ga­ble room) nadała po­ko­ikowi Anne. Było to dla niej nie­mal ma­giczne miej­sce, o któ­rym na­pi­sała na­wet kilka wier­szy. W tym to­mie na­zwa Zie­lone Szczyty po­ja­wia się tylko spo­ra­dycz­nie, po­nie­waż Anne już tam nie mieszka.

Fik­cyjna na­zwa Four Winds obej­muje praw­do­po­dob­nie całą tę część wy­brzeża. W jej skład wcho­dzą liczne słabo za­lud­nione sie­dli­ska, ta­kie jak Four Winds Har­bour (gdzie za­miesz­kali Bly­the’owie), Har­bour Head i wio­ska ry­backa nie­wy­mie­niona z na­zwy, a także całe Glen St. Mary.

Za ab­so­lut­nie bez­cenne in­for­ma­cje ser­decz­nie dzię­kuję Ber­na­de­cie Mi­lew­ski, au­torce bloga „Kie­ru­nek Avon­lea”, oraz panu Sta­ni­sła­wowi Ku­cha­rzy­kowi, który od lat bada florę Wy­spy Księ­cia Edwarda, a swoją wie­dzą dzieli się na blogu „Ziel­nik L.M. Mont­go­mery”. To on jest au­to­rem nie­ofi­cjal­nej (bo ofi­cjal­nej brak) pol­skiej na­zwy may­flo­wers (ma­jow­niki), ulu­bio­nych kwia­tów LMM (Epi­gaea re­pens), o któ­rych au­torka czę­sto wspo­mina w swo­ich książ­kach.

Anna Bań­kow­ska

Lau­rze, na pa­miątkę daw­nych cza­sów

Nasi bli­scy

Po­bu­do­wali im świą­ty­nie,

a w nich

Mo­dlą się do zna­nych nam bo­gów;

i miesz­kają

W ma­łych uro­czych dom­kach.

Ru­pert Bro­oke, The Song of the Pil­grims[Pieśń piel­grzy­mów]

ROZ­DZIAŁ I

W Zie­lo­nych Szczy­tach na stry­chu

– CO ZA SZCZĘ­ŚCIE, że już ko­niec z geo­me­trią! – wes­tchnęła z mściwą sa­tys­fak­cją Anne Shir­ley, wrzu­ca­jąc do wiel­kiego ku­fra z książ­kami wy­słu­żone dzieło Eu­kli­desa.

Za­trza­snąw­szy trium­fal­nie wieko, usia­dła na nim i spoj­rzała sza­rymi jak niebo o brza­sku oczami na Dianę Wri­ght, która przy­glą­dała się jej z dru­giego końca stry­chu.

Strych był mrocz­nym, ta­jem­ni­czym i roz­kosz­nym miej­scem, ta­kim jak wszyst­kie stry­chy być po­winny. Przez otwarte okno, przy któ­rym sie­działa Anne, wpa­dało cie­płe, aro­ma­tyczne po­wie­trze sierp­nio­wego po­po­łu­dnia; za oknem sze­le­ściły tar­gane wia­trem ga­łę­zie to­poli. Da­lej cią­gnęły się lasy z ma­giczną Aleją Za­ko­cha­nych oraz stary ja­bło­niowy sad, gdzie ob­fi­cie doj­rze­wały już ró­żowe owoce, a nad tym wszyst­kim, na tle błę­kit­nego nieba, kłę­bił się wał śnież­no­bia­łych ob­ło­ków. Za dru­gim oknem prze­bły­ski­wały w od­dali zwień­czone bielą fale Za­toki Świę­tego Waw­rzyńca, na któ­rej ni­czym klej­not uno­siła się Abe­gweit. Ta ła­god­niej­sza, śliczna in­diań­ska na­zwa[1] już dawno ode­szła w za­po­mnie­nie, za­stą­piona bar­dziej pro­za­iczną – Wy­spa Księ­cia Edwarda.

Diana Wri­ght, z którą ostat­nio wi­dzie­li­śmy się trzy lata wcze­śniej, zdą­żyła w tym cza­sie upodob­nić się nieco do sta­tecz­nej ma­trony, ale jej czarne oczy po­zo­stały rów­nie błysz­czące, po­liczki rów­nie ró­żowe, a do­łeczki rów­nie cza­ru­jące jak za daw­nych lat, kiedy to z Anne Shir­ley w ogro­dzie Sa­do­wej Górki przy­się­gały so­bie wieczną przy­jaźń. W ra­mio­nach trzy­mała uśpione stwo­rzonko z czar­nymi locz­kami, które miesz­kańcy Avon­lea od dwóch lat znali jako małą Anne Cor­de­lię. Dla­czego Anne – oczy­wi­ście wie­dziano, na­to­miast wszyst­kich in­try­go­wała owa Cor­de­lia, gdyż ani w ro­dzi­nie Wri­gh­tów, ani w ro­dzi­nie Bar­rych jako żywo ni­gdy nie było ni­kogo o tym imie­niu. Pani Har­mo­nowa An­drews roz­po­wia­dała, że Diana mu­siała je zna­leźć w któ­rymś z po­wie­ści­deł, i dzi­wo­wała się, dla­czego Fred nie miał dość ro­zumu, by do tego nie do­pu­ścić. Ale Diana i Anne tylko się do sie­bie uśmie­chały. Obie do­brze wie­działy, skąd wzięło się dru­gie imię ma­łej Anne Cor­de­lii.

– Ty za­wsze nie­na­wi­dzi­łaś geo­me­trii – przy­po­mniała jej Diana z uśmie­chem. – I chyba cie­szysz się, że wresz­cie koń­czysz z na­ucza­niem.

– Ach, ja prze­cież za­wsze lu­bi­łam uczyć! Wszyst­kiego oprócz geo­me­trii. Te trzy lata w Sum­mer­side były na­prawdę przy­jemne. Pani Har­mo­nowa uprze­dziła mnie, kiedy już wró­ci­łam, że­bym się nie spo­dzie­wała po ży­ciu mał­żeń­skim cze­goś lep­szego niż po na­ucza­niu. Naj­wy­raź­niej uważa, po­dob­nie jak Ham­let, że le­piej „zno­sić zło znane, niż rzu­cać się w nowe”[2].

Śmiech Anne, tak samo bez­tro­ski i urze­ka­jący jak nie­gdyś, ale bo­gat­szy o nutę sło­dy­czy i doj­rza­ło­ści, wy­peł­nił cały strych. Ma­rilla, która w kuchni na dole sma­żyła kon­fi­tury ze śli­wek, aż się roz­pro­mie­niła, ale za­raz wes­tchnęła, przy­po­mniaw­szy so­bie, jak rzadko w Zie­lo­nych Szczy­tach bę­dzie te­raz roz­brzmie­wał ten miły dźwięk. W ca­łym ży­ciu nic nie uszczę­śli­wiło jej tak, jak wia­do­mość o spo­dzie­wa­nym ślu­bie Anne z Gil­ber­tem Bly­the’em, a jed­nak się oka­zało, że na każdą ra­dość musi na­ło­żyć się le­ciutki cień smutku. Przez ostat­nie trzy lata Anne czę­sto przy­jeż­dżała do domu na wa­ka­cje i week­endy, pod­czas gdy w naj­bliż­szej przy­szło­ści bę­dzie to moż­liwe naj­wy­żej dwa razy w roku.

– Nie mo­żesz mar­twić się ga­da­niem pani Har­mo­no­wej – prze­ko­ny­wała przy­ja­ciółkę Diana ze spo­kojną pew­no­ścią czte­ro­let­niej mał­żonki. – Ży­cie mał­żeń­skie ma oczy­wi­ście swoje bla­ski i cie­nie, więc nie spo­dzie­waj się, że wszystko za­wsze bę­dzie usłane ró­żami. Ale za­pew­niam cię, że je­śli wy­cho­dzi się za wła­ści­wego czło­wieka, to można się czuć szczę­śliwą.

Anne po­wstrzy­mała się od uśmie­chu. Te pozy „do­świad­czo­nej ma­trony”, które cza­sem przy­bie­rała Diana, za­wsze ją tro­chę ba­wiły.

„Pew­nie po czte­rech la­tach mał­żeń­stwa też będę się tak wy­mą­drzać – my­ślała. – Cho­ciaż może ustrzeże mnie przed tym moje po­czu­cie hu­moru”.

– Czy już usta­li­li­ście, gdzie za­miesz­ka­cie? – spy­tała Diana, przy­tu­la­jąc có­reczkę ty­po­wym dla ma­tek, nie­po­wta­rzal­nym ge­stem.

Na ten wi­dok serce Anne za­wsze prze­szy­wał przy­jemny, acz dziw­nie bo­le­sny dreszcz, który na­peł­niał je sło­dy­czą, nie­wy­po­wie­dzia­nymi ma­rze­niami i na­dzie­jami.

– Tak. To wła­śnie chcia­łam ci po­wie­dzieć, kiedy przez te­le­fon pro­si­łam, że­byś tu dziś przy­szła. Na­wia­sem mó­wiąc, w gło­wie mi się nie mie­ści, że już mamy w Avon­lea te­le­fony. To się wy­daje tak ab­sur­dal­nie no­wo­cze­sne jak na tę starą, po­czciwą wio­skę!

– Mo­żemy za to dzię­ko­wać Kołu En­tu­zja­stów Avon­lea. Gdyby nie wzięli sprawy w swoje ręce, ni­gdy by­śmy się nie do­cze­kali do­cią­gnię­cia li­nii. Wy­lano na nich tyle ku­błów zim­nej wody, że każde inne sto­wa­rzy­sze­nie dawno by się znie­chę­ciło, a oni jed­nak wy­trwali. Tak bar­dzo przy­słu­ży­li­ście się Avon­lea, za­kła­da­jąc to Koło! A jak świet­nie ba­wi­li­śmy się na ze­bra­niach! Czy da się za­po­mnieć o po­ma­lo­wa­nej na nie­bie­sko świe­tlicy albo o uda­rem­nio­nym po­my­śle Jud­sona Par­kera, żeby ob­wie­sić płot re­kla­mami le­karstw?

– Wcale nie wiem, czy tak bar­dzo je­stem wdzięczna KEA za te te­le­fony. Ow­szem, są wy­god­niej­sze niż nasz dawny sys­tem sy­gna­li­za­cji za po­mocą świecy. I jak mówi pani Ra­chel: „Avon­lea musi iść z po­stę­pem, ot co!”. Ale mimo wszystko nie chcę, żeby na­sza wio­ska zo­stała ska­żona tymi „no­wo­cze­snymi nie­wy­go­dami”, jak po­wiada pan Har­ri­son, kiedy chce być dow­cipny. Wo­la­ła­bym, żeby wciąż wszystko było jak za sta­rych, do­brych cza­sów. To głu­pie, sen­ty­men­talne i nie­moż­liwe, to­też na­tych­miast stanę się roz­sądna, prak­tyczna i ustę­pliwa. Te­le­fon, jak przy­znaje pan Har­ri­son, to „do­bry wy­na­la­zek”, na­wet je­śli wiesz, że praw­do­po­dob­nie pół tu­zina cie­kaw­skich słu­cha two­jej roz­mowy.

– To wła­śnie jest naj­gor­sze – wes­tchnęła Diana. – Ten trzask pod­no­szo­nych słu­cha­wek, kiedy do ko­goś dzwo­nisz! Po­dobno pani Har­mo­nowa An­drews uparła się, żeby za­ło­żono jej apa­rat w kuchni, tak aby mo­gła pod­słu­chi­wać roz­mowy, a jed­no­cze­śnie mieć oko na garnki. Dzi­siaj, kiedy do mnie dzwo­ni­łaś, wy­raź­nie sły­sza­łam bi­cie tego dziw­nego ze­gara Pye’ów, więc z pew­no­ścią słu­chała nas Jo­sie albo Ger­tie.

– Ach, to dla­tego za­py­ta­łaś, czy mamy w Zie­lo­nych Szczy­tach nowy ze­gar! Nie ro­zu­mia­łam, o co ci cho­dzi, ale rze­czy­wi­ście usły­sza­łam po­tem ten cha­rak­te­ry­styczny trzask. Na pewno ktoś u Pye’ów od­wie­szał ze zło­ścią słu­chawkę. Ale to nie­ważne. Jak mówi pani Ra­chel: „Pye’owie za­wsze byli i po­zo­staną Pye’ami na wieki wie­ków, amen”. Po­mówmy o czymś przy­jem­niej­szym, na przy­kład o moim przy­szłym domu.

– Och, Anne, i gdzie on bę­dzie? Oby gdzieś nie­da­leko!

– No nie­stety nie, to jest ten mi­nus. Gil­bert chce osiąść w Four Winds Har­bour, sześć­dzie­siąt mil stąd.

– Sześć­dzie­siąt! Rów­nie do­brze mo­głoby być sześć­set – wes­tchnęła Diana.

– Mu­sisz ko­niecz­nie tam przy­je­chać. To naj­pięk­niej­sza za­toka na Wy­spie. Jest tam na cy­plu wio­ska o na­zwie Glen St. Mary, gdzie od pięć­dzie­się­ciu lat prak­ty­kuje dok­tor Da­vid Bly­the, stry­jeczny dzia­dek Gil­berta. Te­raz wy­biera się na eme­ry­turę, a jego miej­sce ma za­jąć Gil­bert. Dok­tor Bly­the chce jed­nak za­trzy­mać swój dom, więc bę­dziemy mu­sieli po­szu­kać ja­kie­goś miej­sca dla sie­bie. Nie wiem jesz­cze, jak bę­dzie wy­glą­dało i gdzie je znaj­dziemy, ale w wy­obraźni mam już ten mój wy­ma­rzony do­mek cał­ko­wi­cie urzą­dzony: taki ma­lutki, uro­czy za­me­czek ze snu.

– A do­kąd po­je­dzie­cie w po­dróż po­ślubną?

– Do­ni­kąd. Nie rób ta­kiej zgor­szo­nej miny, ko­chana, bo wy­glą­dasz jak pani Har­mo­nowa An­drews. Ona bez wąt­pie­nia ra­czy za­uwa­żyć, że jak kogo nie stać na „po­ślubną turę”, to roz­sąd­nie zrobi, je­śli bę­dzie sie­dział na miej­scu. A po­tem nie omieszka wspo­mnieć, że Jane na swoją wy­je­chała do Eu­ropy. Ja zaś chcę spę­dzić mio­dowy mie­siąc w Four Winds, w moim ko­cha­nym, wy­ma­rzo­nym domku.

– I po­sta­no­wi­łaś nie mieć dru­hen?

– Tak, bo nie wi­dzę ni­kogo, kto by się nada­wał. Ty, Phil, Pri­scilla i Jane wy­prze­dzi­ły­ście mnie na ślub­nym ko­biercu, a Stella pra­cuje w Van­co­uver. Poza wami nie mam żad­nych po­krew­nych dusz, a nie chcę druhny, która nią nie jest.

– Ale we­lon chyba bę­dziesz miała? – za­nie­po­ko­iła się Diana.

– O tak, ina­czej nie czu­ła­bym się jak panna młoda. Pa­mię­tam, jak po­wie­dzia­łam Mat­thew tego dnia, kiedy przy­wiózł mnie do Zie­lo­nych Szczy­tów, że pew­nie ni­gdy nią nie zo­stanę, bo kto by ze­chciał po­ślu­bić ko­goś tak brzyd­kiego, chyba że ja­kiś za­gra­niczny mi­sjo­narz. Po­my­śla­łam so­bie, że za­gra­niczni mi­sjo­na­rze nie mogą so­bie po­zwo­lić na wy­brzy­dza­nie w kwe­stii urody, skoro chcą na­ra­żać dziew­czynę na ży­cie wśród lu­do­żer­ców. A tym­cza­sem... Szkoda, że nie wi­dzia­łaś tego mi­sjo­na­rza, za któ­rego wy­szła Pri­scilla! Jest tak przy­stojny i nie­prze­nik­niony jak ci wszy­scy bo­ha­te­ro­wie na­szych daw­nych ma­rzeń, a poza tym ubiera się naj­le­piej ze wszyst­kich zna­nych mi męż­czyzn i za­chwyca go „ete­ryczna, zło­ci­sta” uroda Pri­scilli. Ale oczy­wi­ście w Ja­po­nii nie ma ka­ni­bali.

– Twoja suk­nia ślubna to istne ma­rze­nie – wes­tchnęła Diana z za­chwy­tem. – Wy­glą­dasz w niej jak kró­lowa, taka wy­soka i smu­kła... Jak ci się udaje za­cho­wać szczu­płą fi­gurę? Ja je­stem już taka gruba, że nie­długo w ogóle nie będę miała ta­lii.

– Tu­sza i szczu­płość to chyba kwe­stia prze­zna­cze­nia. W każ­dym ra­zie nie usły­szysz od pani Har­mo­no­wej tego, co mi po­wie­działa, kiedy wró­ci­łam z Sum­mer­side: „No cóż, Anne, je­steś tak samo ko­ści­sta jak za­wsze”. „Smu­kła” brzmi cał­kiem ro­man­tycz­nie, ale „ko­ści­sta” to zu­peł­nie co in­nego.

– Pani Har­mo­nowa opo­wiada o two­jej wy­pra­wie. Przy­znaje, że jest tak ładna jak jej córki, cho­ciaż Jane po­ślu­biła mi­lio­nera, a ty wy­cho­dzisz tylko za „bied­nego mło­dego le­ka­rza bez centa przy du­szy”.

Anne się za­śmiała.

– Moje suk­nie rze­czy­wi­ście są śliczne. Lu­bię ładne rze­czy. Pa­mię­tam swoją pierw­szą wyj­ściową su­kienkę w ży­ciu, z brą­zo­wej we­łenki z je­dwa­biem, którą Mat­thew po­da­ro­wał mi na szkolny kon­cert. Przed­tem wszystko, co mia­łam, było strasz­nie brzyd­kie. W tam­ten wie­czór wy­dało mi się, że wkro­czy­łam do no­wego świata.

– Gil­bert re­cy­to­wał wtedyBin­gen nad Re­nem[3] i przy sło­wach „Jest tam też inna dziew­czyna, nie sio­stra” pa­trzył pro­sto na cie­bie[4]. A ty się wście­kłaś, bo wło­żył so­bie do kie­szonki bi­buł­kową różę, która wy­pa­dła ci z wło­sów. Nie wy­obra­ża­łaś so­bie na­wet, że kie­dyś za niego wyj­dziesz.

– No do­brze, to ko­lejny do­wód na to, że na­szym ży­ciem rzą­dzi prze­zna­cze­nie – przy­znała Anne ze śmie­chem, kiedy scho­dziły na dół.

ROZ­DZIAŁ II

Wy­ma­rzony dom

W CA­ŁEJ HI­STO­RII Zie­lo­nych Szczy­tów nie wi­dziano tam ta­kiego oży­wie­nia. Na­wet Ma­rilla nie kryła eks­cy­ta­cji, co samo w so­bie było zja­wi­skiem god­nym od­no­to­wa­nia.

– W tym domu jesz­cze ni­gdy nie od­był się ża­den ślub – tłu­ma­czyła się ze swego stanu pani Lynde. – Pa­mię­tam z cza­sów dzie­ciń­stwa, jak pe­wien stary pa­stor twier­dził, że dom nie jest praw­dzi­wym do­mem, do­póki nie uświęcą go na­ro­dziny, za­ślu­biny i śmierć. Śmierci już do­świad­czy­li­śmy, bo umarli tu moi ro­dzice i Mat­thew, na­ro­dzin także: dawno temu, za­raz po tym, jak wpro­wa­dzi­li­śmy się tu­taj, żona na­szego pa­robka wy­dała na świat dziecko. Ale ślubu jesz­cze nie było. Tak mi dziw­nie, gdy po­my­ślę, że Anne wy­cho­dzi za mąż! Dla mnie w ja­kiś spo­sób na­dal jest tą dziew­czynką, którą Mat­thew przy­wiózł do nas czter­na­ście lat temu. Nie po­tra­fię po­jąć, że stała się do­ro­sła. I ni­gdy nie za­po­mnę, co czu­łam, kiedy zo­ba­czy­łam, że Mat­thew za­miast chłopca przy­wiózł dziew­czynkę. Cie­kawe, co stało się z tym wy­cze­ki­wa­nym przez nas chłop­cem. Jaki los go spo­tkał?

– Cóż, to była na­prawdę szczę­śliwa po­myłka – orze­kła pani Ra­chel Lynde. – Cho­ciaż, na­wia­sem mó­wiąc, nie za­wsze tak uwa­ża­łam... Na przy­kład kiedy przy­szłam po­znać Anne, a ona urzą­dziła mi tę straszną scenę. Ale od tego czasu wiele się zmie­niło.

Pani Ra­chel wes­tchnęła, ale za­raz znowu się oży­wiła. Wo­bec ta­kich wy­da­rzeń jak śluby go­towa była po­grze­bać dawne spory.

– Za­mie­rzam dać Anne dwie z mo­ich ba­weł­nia­nych na­rzut. Tę w ta­bacz­kowe pasy i tę w listki ja­błoni. Po­dobno ostat­nio znów stają się modne. Cóż, modne czy nie, nie wie­rzę, że jest coś ład­niej­szego na łóżko w go­ścin­nym po­koju niż taka na­rzuta w listki. Mu­szę się za­jąć ich od­świe­że­niem, bo za­raz po śmierci Tho­masa za­szy­łam je w płó­cien­nych wor­kach i na pewno od tego czasu stra­ciły ko­lor. Ale mamy jesz­cze mie­siąc, a bie­le­nie na ro­sie czyni cuda.

Tylko mie­siąc! Ma­rilla wes­tchnęła, po czym oświad­czyła z dumą:

– Ja jej dam pół tu­zina tych ple­cio­nych dy­wa­ni­ków, które trzy­mam na stry­chu. Ni­gdy nie przy­pusz­cza­łam, że ze­chce je mieć, są ta­kie sta­ro­świec­kie! Te­raz każdy uznaje tylko pę­tel­kowe maty, ale Anne sama mnie o nie po­pro­siła. Po­wie­działa, że woli je od in­nych, zresztą na­prawdę są ładne. Uplo­tłam je z sa­mych naj­ład­niej­szych gał­gan­ków, przy­naj­mniej mia­łam co ro­bić w ciągu kilku ostat­nich zim. I na­smażę jej tyle kon­fi­tur śliw­ko­wych, żeby star­czyło na cały rok. To dziwne, bo te ciemne śliwy od trzech lat na­wet nie za­kwi­tły i już my­śla­łam, żeby je wy­ciąć. A tej wio­sny całe okryły się bielą. Nie pa­mię­tam, kiedy mie­li­śmy w Zie­lo­nych Szczy­tach taki zbiór.

– Cóż, chwała Panu, że Anne i Gil­bert wresz­cie się po­biorą. Za­wsze się o to mo­dli­łam. – W to­nie pani Ra­chel dźwię­czała głę­boka pew­ność, że to wła­śnie jej mo­dli­twom na­leży za­wdzię­czać po­myślny ob­rót spraw. – Kiedy usły­sza­łam, że jed­nak nie zde­cy­do­wała się na tego mło­dzieńca z King­sport, po pro­stu ka­mień spadł mi z serca. Ow­szem, jest bo­gaty, a Gil­bert biedny... przy­naj­mniej na ra­zie, ale po­cho­dzi z na­szej Wy­spy.

– I jest Gil­ber­tem Bly­the’em – do­dała z sa­tys­fak­cją Ma­rilla, która prę­dzej by umarła, niż ubrała w słowa myśl, która za­wsze cza­iła się jej z tyłu głowy, ile­kroć pa­trzyła na tego chłopca: że gdyby nie jej za­pie­kła duma, mógłby to być jej wła­sny syn. Czuła te­raz, że w ja­kiś ta­jem­ni­czy spo­sób Anne przez swoje mał­żeń­stwo na­pra­wia jej błąd sprzed lat, a z tam­tego złego uporu ro­dzi się ja­kieś do­bro.

Co do sa­mej Anne, to czuła się tak szczę­śliwa, że aż ją to prze­ra­żało. Zgod­nie ze sta­rym prze­są­dem bo­go­wie nie prze­pa­dają za zbyt szczę­śli­wymi śmier­tel­ni­kami, a już na pewno nie lu­bią ich pewne ludz­kie istoty. I wła­śnie w pe­wien li­liowy wie­czór dwie z nich od­wie­dziły Anne tylko po to, aby prze­kłuć tę­czową bańkę jej do­brego sa­mo­po­czu­cia. Je­śli my­śli, że skoro usi­dliła mło­dego dok­tora Bly­the’a, to wy­grała ja­kiś szcze­gólny los na lo­te­rii, albo je­śli wy­obraża so­bie, że Gil­bert na­dal jest w nią tak samo za­pa­trzony jak za swych „dni zie­lo­nych”[5], to ich obo­wiąz­kiem jest przed­sta­wić sprawy we wła­ści­wym świe­tle. A jed­nak obie te za­cne pa­nie nie na­le­żały do wro­gów Anne, prze­ciw­nie, na­prawdę ją lu­biły i za­pewne bro­ni­łyby jej jak wła­snych mło­dych, gdyby ktoś inny ją za­ata­ko­wał. Ludzka na­tura nie­ko­niecz­nie musi być kon­se­kwentna.

Pani In­glis – née Jane An­drews, że za­cy­tu­jemy „Dzien­nik Przed­się­biorcy” – przy­była w to­wa­rzy­stwie swo­jej matki oraz pani Ja­spe­ro­wej Bell. U Jane jed­nak, w prze­ci­wień­stwie do obu star­szych pań, lata mał­żeń­skich utar­czek nie na­ru­szyły nic z wro­dzo­nej życz­li­wo­ści dla lu­dzi. „Sznur mier­ni­czy wy­zna­czył jej dział wspa­niały”[6]. Po­mimo że wy­szła za mi­lio­nera – jak by po­wie­działa pani Lynde – mał­żeń­stwo Jane oka­zało się szczę­śliwe, a bo­gac­two jej nie ze­psuło. Na­dal po­zo­stała tą po­godną, zrów­no­wa­żoną dziew­czyną o ró­żo­wych po­licz­kach, szcze­rze cie­szyła się szczę­ściem daw­nej przy­ja­ciółki i żywo in­te­re­so­wała się szcze­gó­łami jej wy­prawy, cho­ciaż ta nie mo­gła się rów­nać z jej wła­snymi je­dwa­biami i klej­no­tami. Jane nie była spe­cjal­nie bły­sko­tliwa i praw­do­po­dob­nie ni­gdy w ży­ciu nie po­wie­działa nic god­nego uwagi, ale też ni­gdy świa­do­mie nie zra­niła ni­czy­ich uczuć, co można by uznać za wpraw­dzie nie­szcze­gólny, lecz rzadki i godny po­zaz­drosz­cze­nia ta­lent.

– Więc Gil­bert jed­nak się nie wy­co­fał – za­uwa­żyła pani Har­mo­nowa An­drews, nie omiesz­ka­jąc za­bar­wić tej uwagi nutą za­sko­cze­nia. – No cóż, Bly­the’owie zwy­kle do­trzy­mują da­nego słowa, bez względu na to, co się sta­nie. Zo­baczmy... Masz już dwa­dzie­ścia pięć lat, czyż nie? Za mo­ich cza­sów taki wiek uwa­żano za pierw­szy próg. Ale ty wy­glą­dasz dość młodo. Ru­do­włosi już tacy są.

– Rude włosy są te­raz bar­dzo modne – po­wie­działa chłodno Anne, zmu­sza­jąc się do uśmie­chu.

Z bie­giem lat roz­wi­nęła znacz­nie swoje po­czu­cie hu­moru, co po­mo­gło jej prze­zwy­cię­żyć wiele trud­no­ści, ale naj­wy­raź­niej nie obej­mo­wało ono uwag na te­mat ko­loru wło­sów.

– No tak, tak – zgo­dziła się pani Har­mo­nowa. – Czło­wiek ni­gdy nie wie, z ja­kimi dzi­wac­twami mody przyj­dzie mu się ze­tknąć. Cóż, Anne, cał­kiem ładne są te twoje rze­czy i bar­dzo pa­sują do two­jej po­zy­cji ży­cio­wej, prawda, Jane? Mam na­dzieję, że bę­dziesz bar­dzo szczę­śliwa. W każ­dym ra­zie ży­czę ci jak naj­le­piej. Dłu­gie na­rze­czeń­stwo nie za­wsze koń­czy się do­brze, ale oczy­wi­ście w twoim przy­padku nie można było temu za­po­biec.

– Gil­bert wy­gląda bar­dzo młodo jak na le­ka­rza. Oba­wiam się, że lu­dzie nie ze­chcą mu za­ufać – wiesz­czyła zło­wrogo pani Ja­spe­rowa Bell.

Po­tem za­ci­snęła usta na znak, że wła­śnie speł­niła swój obo­wią­zek i ma już czy­ste su­mie­nie. Na­le­żała do ko­biet, któ­rym spod ka­pe­lu­sza z wy­sku­ba­nym czar­nym pió­rem za­wsze wy­my­kają się nie­sforne pu­kle.

Ra­dość Anne z ład­nej wy­prawy zo­stała na krótko zmą­cona, ale tylko w ze­wnętrz­nej war­stwie; nic bo­wiem nie mo­gło na­ru­szyć po­kła­dów jej głę­bo­kiego szczę­ścia, a szpi­leczki pań Bell i An­drews szybko po­szły w za­po­mnie­nie, kiedy póź­niej po­ja­wił się Gil­bert. Wy­ru­szyli ra­zem aż do brzóz nad stru­my­kiem, które w chwili za­miesz­ka­nia Anne w Zie­lo­nych Szczy­tach były jesz­cze mło­dziut­kimi drzew­kami, te­raz zaś roz­ro­sły się w wy­so­kie białe ko­lumny ba­śnio­wego pa­łacu zmierz­chu i gwiazd. W ich cie­niu Anne i Gil­bert oma­wiali, jak wszy­scy za­ko­chani, swój przy­szły dom i nowe, wspólne ży­cie.

– Zna­la­złem gniazdko dla nas, Anne.

– Och, gdzież ono jest? Mam na­dzieję, że nie w sa­mej wio­sce? To by mi ra­czej nie od­po­wia­dało.

– Nie, w sa­mej wio­sce nie było nic do wy­na­ję­cia. To mały, biały do­mek nad za­toką, w po­ło­wie drogi mię­dzy Glen St. Mary a przy­ląd­kiem Four Winds. Stoi nieco na ubo­czu, ale kiedy za­in­sta­lu­jemy te­le­fon, nie bę­dzie to miało więk­szego zna­cze­nia. Jest pięk­nie usy­tu­owany; okna wy­cho­dzą na za­chód i błę­kitne wody za­toki. W po­bliżu są piasz­czy­ste wy­dmy, owie­wane mor­skimi wia­trami i zra­szane wod­nym py­łem.

– A sam dom, Gil­ber­cie? Nasz pierw­szy dom? Jaki on jest?

– Nie­duży, ale dla nas wy­star­czy. Na dole ma wspa­niałą ba­wial­nię z ko­min­kiem, ja­dal­nię z oknami na za­tokę i mały po­koik, w któ­rym chcę urzą­dzić swój ga­bi­net. To naj­star­szy bu­dy­nek w Four Winds, zbu­do­wano go około sześć­dzie­się­ciu lat temu, ale jest w nie­złym sta­nie, a pięt­na­ście lat temu prze­szedł grun­towny re­mont: wy­mie­niono mu gonty, tynki i pod­łogi. No i przede wszyst­kim wy­gląda na so­lidny. I po­dobno wiąże się z nim ja­kaś ro­man­tyczna hi­sto­ria, ale czło­wiek, od któ­rego go wy­na­ją­łem, jej nie zna. Po­dobno tylko ka­pi­tan Jim umie ją opo­wie­dzieć.

– Kim jest ka­pi­tan Jim?

– La­tar­ni­kiem na przy­lądku Four Winds. Po­ko­chasz tę la­tar­nię, zo­ba­czysz. Jest nie­sa­mo­wita, a o zmierz­chu bły­ska jak naj­wspa­nial­sza gwiazda. Bę­dziemy ją wi­dzieli z okien ba­wialni i przez fron­towe drzwi.

– A kto jest wła­ści­cie­lem tego domu?

– Te­raz jest to wła­sność pa­ra­fii pre­zbi­te­riań­skiej z Glen St. Mary, a ja wy­na­ją­łem go od jej za­rządu. Ale przed­tem na­le­żał do pew­nej wie­ko­wej damy, panny Eli­za­beth Rus­sell, która zmarła ze­szłej wio­sny, a po­nie­waż nie miała bli­skich krew­nych, za­pi­sała dom Ko­ścio­łowi. Na­dal stoją tam jej me­ble, więk­szość z nich ku­pi­łem za gro­sze, bo są tak sta­ro­świec­kie, że za­rząd ko­niecz­nie chciał się ich po­zbyć. Miesz­kańcy Glen St. Mary gu­stują, jak są­dzę, w luk­su­so­wych bro­ka­tach i pre­ten­sjo­nal­nych kre­den­sach z lu­strami, ale me­ble panny Rus­sell są bar­dzo po­rządne i na pewno ci się spodo­bają.

– Jak na ra­zie brzmi nie­źle – ostroż­nie zgo­dziła się Anne. – Ale nie sa­mymi me­blami żyje czło­wiek, a ty nie wspo­mnia­łeś jesz­cze o naj­waż­niej­szym. Czy przy domu są drzewa?

– Mnó­stwo, moja driado! Za do­mem jest duży jo­dłowy za­gaj­nik, przy ulicy ro­sną dwa rzędy wło­skich to­poli, a uro­czy ogród ota­czają pier­ście­niem brzozy. Fron­towe drzwi wy­cho­dzą wprost na ogród, ale jest też inne wej­ście: mała furtka osa­dzona mię­dzy dwiema jo­dłami. Za­wiasy ma w jed­nym pniu, za­suwkę w dru­gim, a ich ga­łę­zie two­rzą nad nią łuk.

– Ach, jak się cie­szę! Nie po­tra­fi­ła­bym żyć w miej­scu, gdzie nie ma drzew, ja­kaś cząstka mnie umar­łaby z głodu. W ta­kim ra­zie nie ma sensu py­tać jesz­cze o stru­myk? To już byłby nad­miar szczę­ścia.

– Ależ jest i stru­myk! Prze­cina róg ogrodu.

– A więc – rze­kła Anne z wes­tchnie­niem naj­więk­szej sa­tys­fak­cji – rze­czy­wi­ście jest to mój wy­ma­rzony dom i ni­czego wię­cej mi nie trzeba.

ROZ­DZIAŁ III

Kra­ina ma­rzeń

– ZDE­CY­DO­WA­ŁAŚ JUŻ, KOGO za­pro­sisz na ślub? – spy­tała pani Ra­chel Lynde, pra­co­wi­cie ob­rę­bia­jąc ser­wetkę. – Już czas roz­sy­łać za­pro­sze­nia, na­wet je­śli mają być nie­ofi­cjalne.

– Nie chcę zbyt wiel­kiego zgro­ma­dze­nia – od­parła Anne. – Za­pra­szamy tylko tych, któ­rych naj­bar­dziej ko­chamy: ro­dzinę Gil­berta, pań­stwa Al­la­nów i Har­ri­so­nów.

– Kie­dyś nie za­li­cza­łaś pana Har­ri­sona do naj­bliż­szych przy­ja­ciół – wy­tknęła jej su­cho Ma­rilla.

– Cóż, przy pierw­szym spo­tka­niu nie wy­dał mi się sym­pa­tyczny – przy­znała Anne ze śmie­chem na wspo­mnie­nie tam­tego in­cy­dentu. – Ale z cza­sem znacz­nie się po­pra­wił, a jego żona jest na­prawdę prze­miła. Będą także panna La­ven­dar i Paul.

– A jed­nak przy­jadą w le­cie na Wy­spę? My­śla­łam, że wy­bie­rają się do Eu­ropy.

– Zmie­nili plany, kiedy im na­pi­sa­łam, że wy­cho­dzę za mąż. Wczo­raj do­sta­łam list od Paula. Pi­sze, że musi być na moim ślu­bie, bez względu na to, co się sta­nie z Eu­ropą.

– Ten dzie­ciak za­wsze cię ubó­stwiał – za­uwa­żyła pani Ra­chel.

– Ten „dzie­ciak” ma już dzie­więt­na­ście lat.

– Jak ten czas leci! – od­po­wie­działa bły­sko­tli­wie pani Lynde.

– Może przy­je­dzie z nimi Char­lotta Czwarta. Przy­słała przez Paula wia­do­mość, że wy­bie­rze się, je­śli mąż ją pu­ści. Cie­kawe, czy na­dal nosi te ogromne błę­kitne ko­kardy i czy mąż na­zywa ją Char­lottą czy Le­onorą. Bar­dzo bym chciała mieć ją na swoim ślu­bie. Dawno temu uczest­ni­czy­ły­śmy ra­zem w in­nych za­ślu­bi­nach. Mają zje­chać do Chatki Ech w przy­szłym ty­go­dniu. Będą także Phil i wie­lebny Jo...

– Nie na­leży tak po­ufale wy­ra­żać się o pa­sto­rze – upo­mniała ją su­rowo pani Ra­chel.

– Żona tak wła­śnie do niego mówi.

– Po­winna mieć wię­cej sza­cunku dla jego świę­tego urzędu.

– Prze­cież pani sama nie zo­sta­wiała su­chej nitki na nie­któ­rych pa­sto­rach – dro­czyła się z nią Anne.

– Tak, ale ro­bi­łam to z sza­cun­kiem. Ni­gdy żad­nemu nie nada­wa­łam prze­zwisk.

Anne stłu­miła uśmiech.

– No do­brze, są jesz­cze Diana i Fred z dziećmi oraz Jane An­drews. Chcia­łam ko­niecz­nie za­pro­sić też pannę Stacy, ciotkę Ja­me­sinę, Pri­scillę i Stellę. Ale Stella jest w Van­co­uver, Pris w Ja­po­nii, panna Stacy wy­szła za mąż i mieszka w Ka­li­for­nii, a ciotka Ja­me­sina wy­je­chała do In­dii, gdzie mimo stra­chu przed wę­żami bada mi­syjne po­letko swo­jej córki. To straszne, jak wszy­scy roz­pro­szyli się po świe­cie.

– Nie ta­kie były in­ten­cje na­szego Pana – stwier­dziła au­to­ry­tar­nie pani Ra­chel. – Za mo­ich mło­dych lat lu­dzie do­ra­stali, że­nili się i osie­dlali w miej­scu swego uro­dze­nia albo gdzieś w po­bliżu. Na szczę­ście ty zo­sta­jesz na Wy­spie, bo już się ba­łam, że Gil­bert po stu­diach ze­chce wy­je­chać gdzieś na ko­niec świata i cie­bie też tam za­cią­gnie.

– Gdyby każdy zo­sta­wał na za­wsze tam, gdzie się uro­dził, szybko za­bra­kłoby miej­sca.

– Och, nie za­mie­rzam się z tobą kłó­cić, Anne. Nie je­stem prze­cież li­cen­cjatką. O któ­rej go­dzi­nie pla­nu­je­cie ce­re­mo­nię?

– O dwu­na­stej, w samo po­łu­dnie, jak mó­wią re­por­te­rzy z kro­nik to­wa­rzy­skich. Bę­dziemy mieli dość czasu, by zła­pać po­ciąg do Glen St. Mary.

– Ślub od­bę­dzie się w sa­lo­nie?

– Nie... Chyba że w ra­zie desz­czu. Chcemy się po­brać w sa­dzie, pod błę­kit­nym nie­bem i w bla­sku słońca. A wie pani, gdzie i kiedy na­prawdę chcia­ła­bym wyjść za mąż? W czerwcu, o wscho­dzie słońca, kiedy w ogro­dach roz­kwitną róże, wy­mknę­li­by­śmy się z Gil­ber­tem w sam śro­dek bu­ko­wego lasu i tam, pod zie­lo­nym skle­pie­niem, jak w ja­kiejś wspa­nia­łej ka­te­drze, zło­ży­li­by­śmy so­bie przy­sięgę.

Ma­rilla, usły­szaw­szy to, prych­nęła po­gar­dli­wie, a pani Lynde zro­biła zgor­szoną minę.

– Co za dzi­waczny po­mysł! Nie wia­domo na­wet, czy taki ślub byłby ważny. I co by po­wie­działa pani Har­mo­nowa An­drews?

– I „w tym sęk cały”[7] – wes­tchnęła Anne. – Tylu wspa­nia­łych rze­czy w ży­ciu nie ro­bimy wy­łącz­nie z obawy przed ta­kimi pa­niami An­drews. – „Fakt, że to szkoda. Szkoda, że to fakt”[8].

– Cza­sem w ogóle cię nie ro­zu­miem – po­skar­żyła się pani Lynde.

– Wiesz prze­cież, że Anne za­wsze była ro­man­tyczką – przy­po­mniała jej Ma­rilla.

– Cóż, mał­żeń­stwo pew­nie ją z tego wy­le­czy – po­cie­szyła się pani Ra­chel.

Anne ro­ze­śmiała się tylko, po czym wy­mknęła się na Aleję Za­ko­cha­nych. Od­na­lazł ją tam Gil­bert i ja­koś żadne z nich nie zgła­szało ani obaw, ani na­dziei na to, że ży­cie mał­żeń­skie wy­le­czy ich z ro­man­ty­zmu.

W na­stęp­nym ty­go­dniu do Chatki Ech zje­chali jej miesz­kańcy i w Zie­lo­nych Szczy­tach nie po­sia­dano się z ra­do­ści. Panna La­ven­dar zmie­niła się tak nie­wiele, że te trzy lata, które mi­nęły od jej ostat­niej wi­zyty na Wy­spie, wy­dały się jedną chwilą, ale na wi­dok Paula Anne do­słow­nie za­nie­mó­wiła. Czy ten wspa­niały męż­czy­zna, który ma już sześć stóp wzro­stu, to jej dawny uczeń z avon­le­askiej szkoły?

– Wiesz, jak staro się przy to­bie czuję? Mu­szę za­dzie­rać głowę!

– Pani, moja na­uczy­cielko, ni­gdy się nie ze­sta­rzeje. Ra­zem z mamą La­ven­dar na­le­ży­cie do tych śmier­tel­ni­czek, które miały szczę­ście od­na­leźć Źró­dło Mło­do­ści i z niego pić. Ale za­raz... Jak wyj­dzie pani za mąż, to prze­cież nie będę pani na­zy­wał pa­nią Bly­the! Dla mnie za­wsze bę­dzie pani na­uczy­cielką... Na­uczy­cielką, któ­rej za­wdzię­czam naj­lep­sze lek­cje w ży­ciu. Coś pani po­każę.

Tym czymś oka­zał się to­mik wier­szy w wy­da­niu kie­szon­ko­wym. Paul nie­któ­rym swoim fan­ta­zjom nadał po­etycką formę, a wy­dawcy tym ra­zem nie od­nie­śli się do mło­dego de­biu­tanta z wła­ści­wym im scep­ty­cy­zmem. Anne z praw­dzi­wym za­chwy­tem prze­czy­tała te uro­cze utwory do­brze ro­ku­ją­cego po­ety.

– Jesz­cze bę­dziesz sławny, Paul. Za­wsze ma­rzy­łam, aby mieć sław­nego ucznia, na przy­kład rek­tora col­lege’u, a jesz­cze le­piej: wiel­kiego po­etę. Pew­nego dnia będę się prze­chwa­lać, że spu­ści­łam la­nie wiel­kiemu Pau­lowi Irvin­gowi... Ale prze­cież ni­gdy tego nie zro­bi­łam, prawda? Żeby prze­pu­ścić taką oka­zję! Cho­ciaż kie­dyś chyba za­trzy­ma­łam cię w ko­zie.

– Pani sama może być sławna, na­uczy­cielko. W ciągu ostat­nich trzech lat wi­dzia­łem sporo pani utwo­rów.

– Nie. Wiem, na co mnie stać. Mogę pi­sać po­ezje, drobne fan­ta­styczne hi­sto­ryjki lu­biane przez dzieci i do­brze opła­cane przez wy­daw­ców, ale nic na­prawdę wiel­kiego. Moją je­dyną szansą na nie­śmier­tel­ność jest ką­cik w two­ich wspo­mnie­niach.

Char­lotta Czwarta nie no­siła już błę­kit­nych ko­kard, ale jej piegi na­dal rzu­cały się w oczy.

– Ni­gdy nie my­śla­łam, że tak się po­niżę, aby wyjść za jan­kesa, panno Shir­ley, psze pani. Ale czło­wiek ni­gdy nie wie, co go czeka, więc nie jest ni­czemu wi­nien. Już taki się ro­dzi, i tyle.

– Te­raz sama je­steś jan­ke­ską, skoro za jan­kesa wy­szłaś.

– No skąd, panno Shir­ley, psze pani, w ży­ciu! Nie zo­sta­ła­bym nią, na­wet gdy­bym wy­szła za dzie­się­ciu jan­ke­sów! Tom jest cał­kiem miły, a poza tym po­my­śla­łam so­bie, że nie po­win­nam być taka prze­bierna, bo jesz­cze zo­stanę na lo­dzie. On nie pije ani nie gdera, bo kiedy nie je, to pra­cuje, więc w su­mie to może być.

– Czy na­zywa cię Le­onorą?

– Och, nie! Nie wie­dzia­ła­bym, do kogo mówi. Oczy­wi­ście na ślu­bie mu­siał po­wie­dzieć: „Biorę so­bie cie­bie, Le­onoro”, i przy­znam się pani, że od tej pory mam okropne wra­że­nie, że nie zwra­cał się do mnie i że ten ślub nie jest ważny. A więc te­raz sama idzie pani za mąż, panno Shir­ley, psze pani? Za­wsze my­śla­łam, że chcia­ła­bym wyjść za do­chtora. Byłby pod ręką, gdyby dzie­ciaki do­stali świnki czy krupu. Tom jest tylko mu­ra­rzem, ale ma na­prawdę do­bry cha­rak­ter. Jak żem go za­py­tała: „To­mie, czy mogę je­chać na ślub panny Shir­ley? To zna­czy i tak po­jadę, ale wo­la­ła­bym za twoją zgodą”, to mi tylko po­wie­dział: „Jak chcesz, Char­lotto, mnie tam pa­suje wszystko to, co i to­bie”. To jest do­piero mąż, co nie?

Phi­lippa i wie­lebny Jo zje­chali do Zie­lo­nych Szczy­tów w przed­dzień ślubu. Phi­lippa i Anne w pierw­szej chwili nie mo­gły się sobą na­cie­szyć, ale już wkrótce po­grą­żyły się w spo­koj­nej, po­uf­nej po­ga­wędce o daw­nych i przy­szłych wy­da­rze­niach.

– Kró­lowo Anne, je­steś tak samo kró­lew­ska jak za­wsze. Ja po uro­dze­niu dzieci strasz­nie schu­dłam i nie wy­glą­dam już tak do­brze, ale Jo chyba na­dal się po­do­bam. Przy­naj­mniej już się tak od sie­bie nie róż­nimy. Jak to wspa­niale, że wy­cho­dzisz za Gil­berta! Roy Gard­ner jed­nak w ogóle się nie nada­wał, te­raz to wi­dzę, cho­ciaż w swoim cza­sie czu­łam się strasz­nie za­wie­dziona. Bo wiesz, Anne, jed­nak okrut­nie się z nim obe­szłaś.

– Ale już się po­cie­szył, z tego, co mi wia­domo.

– O tak, ma uro­czą żonę i są ide­al­nie szczę­śliwi. Bo „Bóg z tymi, któ­rzy Go mi­łują, współ­działa we wszyst­kim”[9], tak mó­wią Jo i Bi­blia, a to dla mnie wy­star­cza­jące au­to­ry­tety.

– Czy Alec i Alonzo też się już po­że­nili?

– Tylko Alec. Kiedy tak z tobą ga­dam, od razu wra­cają do mnie wspo­mnie­nia na­szych cu­dow­nych cza­sów w Ustro­niu Patty. Jak świet­nie się wtedy ba­wi­ły­śmy!

– By­łaś tam może ostat­nio?

– O tak, za­cho­dzę dość czę­sto. Panna Patty i panna Ma­ria na­dal prze­sia­dują z dru­tami przy ko­minku. To mi przy­po­mina, że mam dla cie­bie ślubny pre­zent od nich. Zgad­nij jaki?

– Ni­gdy bym nie zga­dła. Skąd w ogóle wie­działy o moim ślu­bie?

– Och, no ode mnie. Od­wie­dzi­łam je w ze­szłym ty­go­dniu i bar­dzo się za­cie­ka­wiły. Dwa dni temu panna Patty przy­słała mi li­ścik z za­py­ta­niem, czy za­bra­ła­bym pre­zent dla cie­bie. Co z Ustro­nia Patty naj­bar­dziej chcia­ła­byś do­stać?

– Chyba nie su­ge­ru­jesz, że panna Patty przy­słała mi swoje por­ce­la­nowe psy?

– To sama zo­bacz. Są w moim ku­frze na gó­rze. Mam też list... Po­cze­kaj, przy­niosę go.

Droga Panno Shir­ley – pi­sała panna Patty – Ma­rię i mnie bar­dzo po­ru­szyła wia­do­mość o Pani zbli­ża­ją­cym się ślu­bie. Prze­sy­łamy Pani na­sze naj­lep­sze ży­cze­nia. My ni­gdy nie wy­szły­śmy za mąż, ale nie mamy nic prze­ciwko za­wie­ra­niu mał­żeństw przez inne osoby. Pro­szę przy­jąć od nas por­ce­la­nowe psy. Za­mie­rza­łam za­pi­sać je Pani w te­sta­men­cie, po­nie­waż za­uwa­ży­łam, że da­rzy je Pani praw­dzi­wym uczu­ciem. Ale Ma­ria i ja spo­dzie­wamy się jesz­cze długo po­żyć (D.V.[10]), więc po­sta­no­wi­łam dać je Pani, do­póki jest Pani młoda. Ze­chce Pani pa­mię­tać, że Gog pa­trzy w prawo, a Ma­gog w lewo.

– Wy­obraź so­bie te śliczne psy przy ko­minku mo­jego wy­ma­rzo­nego domu! – za­chwy­cała się Anne. – W ży­ciu nie spo­dzie­wa­łam się tak wspa­nia­łego pre­zentu.

Wie­czo­rem w Zie­lo­nych Szczy­tach trwały go­rącz­kowe przy­go­to­wa­nia do na­stęp­nego dnia, ale o zmierz­chu Anne wy­mknęła się z domu. Na ten ostatni pa­nień­ski wie­czór za­pla­no­wała so­bie pewną małą piel­grzymkę i chciała ją od­być sama. Od­wie­dziła grób Mat­thew na wiej­skim cmen­ta­rzyku pod to­po­lami, gdzie w mil­cze­niu spę­dziła chwilę ze wspo­mnie­niami i nie­śmier­telną mi­ło­ścią.

– Jakże cie­szyłby się Mat­thew, gdyby mógł być z nami ju­tro – szep­nęła. – Ale wie­rzę, że wie o wszyst­kim i gdzieś tam się cie­szy. Czy­ta­łam gdzieś, że „umarli są tylko wów­czas umar­łymi dla nas, gdy o nich za­po­mnimy”[11]. Więc Mat­thew ni­gdy nie bę­dzie dla mnie mar­twy, bo ni­gdy go nie za­po­mnę.

Po­ło­żyła na gro­bie przy­nie­sione kwiaty i ru­szyła wolno w dół dłu­giego wzgó­rza. Wie­czór był prze­śliczny, pe­łen uro­czych bla­sków i cieni. Na za­cho­dzie snuły się szkar­łatne i bursz­ty­nowe ob­łoki, roz­dzie­lone dłu­gimi smu­gami se­le­dy­no­wego nieba. W od­dali mi­go­tało mo­rze, z bru­nat­nego brzegu do­bie­gał nie­ustanny szum fal. Wszę­dzie wo­kół niej, nad do­brze zna­nymi i tak jej dro­gimi la­sami, po­lami i wzgó­rzami, uno­siła się cu­downa wiej­ska ci­sza.

– Hi­sto­ria się po­wta­rza – za­uwa­żył Gil­bert, który spo­tkał się z nią przy furtce do­mo­stwa Bly­the’ów. – Pa­mię­tasz nasz pierw­szy spa­cer tą ścieżką, nasz pierw­szy w ogóle wspólny spa­cer?

– Wra­ca­łam tędy z cmen­ta­rza. Też był zmierzch, ty aku­rat wy­sze­dłeś przez furtkę, a ja prze­łknę­łam dumę i ode­zwa­łam się do cie­bie.

– A wtedy przede mną otwo­rzyło się niebo – do­dał Gil­bert. – Od tej chwili za­czą­łem cze­kać na ko­lejne dni. Kiedy po­że­gna­łem cię pod do­mem, czu­łem się jak naj­szczę­śliw­szy chło­pak na świe­cie. Anne wresz­cie mi wy­ba­czyła!

– My­ślę, że to ty mia­łeś mi naj­wię­cej do wy­ba­cze­nia. By­łam wstrętną nie­wdzięcz­nicą... Prze­cież wtedy nad sta­wem ura­to­wa­łeś mi ży­cie! Jak ja nie­na­wi­dzi­łam tego cię­żaru po­czu­cia winy! Wła­ści­wie wcale nie za­słu­guję na szczę­ście, które mnie spo­tkało.

Gil­bert ro­ze­śmiał się i moc­niej ści­snął dziew­częcą dłoń z pier­ścion­kiem z pe­reł­kami – Anne nie chciała ta­kiego z bry­lan­tem.

– Od­kąd od­kry­łam, że bry­lanty nie są pur­pu­rowe, jak te z mo­ich ma­rzeń, prze­sta­łam je lu­bić. Za­wsze będą mi przy­po­mi­nać to wiel­kie roz­cza­ro­wa­nie.

– Ale we­dług sta­rej le­gendy perły zwia­stują łzy – pro­te­sto­wał Gil­bert.

– Tego się nie oba­wiam. Zresztą łzy mogą pły­nąć z ra­do­ści, tak samo jak ze smutku. Ja w naj­szczę­śliw­szych chwi­lach za­wsze mia­łam łzy w oczach... Na przy­kład kiedy Ma­rilla po­wie­działa mi, że mogę zo­stać w Zie­lo­nych Szczy­tach, albo kiedy Mat­thew po­da­ro­wał mi moją pierw­szą ładną su­kienkę... Albo jak usły­sza­łam, że wy­zdro­wie­jesz z ty­fusu. Dla­tego pro­szę cię o pier­ścio­nek z pe­reł, a ja chęt­nie przyjmę za­równo ra­do­ści, jak i smutki, które przy­nie­sie mi ży­cie.

Dziś jed­nak nasi za­ko­chani my­śleli tylko o ra­do­ściach nie­zmą­co­nych żad­nymi smut­kami. Bo ju­tro miał być dzień ich ślubu, a na mgli­stym, pur­pu­ro­wym brzegu Four Winds Har­bour cze­kał już ich wy­ma­rzony dom.

ROZ­DZIAŁ IV

Pierw­sza panna młoda w Zie­lo­nych Szczy­tach

OBU­DZIW­SZY SIĘ RANO w dniu swo­jego ślubu, Anne zo­ba­czyła, że przez okno za­gląda słońce, a wrze­śniowa bryza swa­wol­nie pod­wiewa fi­ranki.

„Jak do­brze, że słońce dziś świeci” – my­ślała, uszczę­śli­wiona.

Przy­po­mniała so­bie swój pierw­szy ra­nek w tym sa­mym po­ko­iku, kiedy zło­ci­ste pro­mie­nie prze­kra­dały się mię­dzy ga­łę­ziami okry­tej bielą Kró­lo­wej Śniegu. To nie była miła po­budka, bo nio­sła za sobą go­rycz za­wodu po­przed­niego dnia. Ale od tej pory po­koik na pię­trze ob­ła­ska­wiły i uświę­ciły lata szczę­śli­wych dzie­cię­cych ma­rzeń i pa­nień­skich wi­zji. To tu­taj Anne wra­cała z ra­do­ścią po każ­dej nie­obec­no­ści; przy tym oknie klę­czała w ową kosz­marną noc, kiedy my­ślała, że Gil­bert umiera; przy nim prze­ży­wała w mil­cze­niu szczę­ście za­rę­czyn. Wie­lo­krot­nie czu­wała tu w chwi­lach ra­do­ści i smutku, a dziś musi opu­ścić swój po­koik na za­wsze. Od tej pory nie bę­dzie już do niej na­le­żał, po jej wy­jeź­dzie odzie­dzi­czy go pięt­na­sto­let­nia Dora. Anne nie miała zresztą nic prze­ciwko temu, to miej­sce na­leży bo­wiem do mło­do­ści i dziew­czę­co­ści, które od dzi­siaj dla niej się koń­czą, a otwiera się zu­peł­nie nowy roz­dział: ży­cie za­męż­nej ko­biety.

Przed­po­łu­dnie w Zie­lo­nych Szczy­tach upły­wało w at­mos­fe­rze ra­do­snej krzą­ta­niny. Wcze­snym ran­kiem zja­wiła się Diana z ma­łym Fre­dem i Anne Cor­de­lią, żeby po­móc w przy­go­to­wa­niach. Davy i Dora od razu za­brali dzieci do ogrodu.

– Uwa­żaj­cie, żeby Anne Cor­de­lia nie po­bru­dziła su­kienki – ostrze­gła ich za­nie­po­ko­jona Diana.

– Do­rze mo­żesz po­wie­rzyć ma­lutką z cał­ko­wi­tym za­ufa­niem – za­pew­niła ją Ma­rilla. – Ona ma wię­cej roz­sądku niż nie­jedna matka. To na swój spo­sób praw­dziwy skarb, nie to co ta roz­trze­pana pan­nica, którą wy­cho­wa­łam.

Ma­rilla uśmiech­nęła się do Anne znad sa­łatki z kur­cza­kiem. Można by po­dej­rze­wać, że mimo wszystko wła­śnie tę „pan­nicę” lubi naj­bar­dziej.

– Te bliź­niaki są na­prawdę miłe – stwier­dziła pani Ra­chel, upew­niw­szy się, że nie mogą jej sły­szeć. – Dora jest bar­dzo ko­bieca i mamy z niej wielką wy­rękę, a Davy wy­ra­sta na by­strego mło­dzieńca. Już nie psoci tak strasz­nie jak daw­niej.

– Ni­gdy w ży­ciu tak się nie de­ner­wo­wa­łam, jak przez pierw­sze pół roku jego po­bytu – wy­znała Ma­rilla. – Po­tem już się chyba przy­zwy­cza­iłam. Davy ostat­nio bar­dzo in­te­re­suje się go­spo­dar­stwem i na­ma­wia mnie, że­bym po­zwo­liła mu w przy­szłym roku za­rzą­dzać farmą. I pew­nie się zgo­dzę, bo pan Barry nie chce jej dłu­żej dzier­ża­wić, a trzeba bę­dzie wpro­wa­dzić tro­chę zmian.

– Ależ masz śliczny dzień na ślub, Anne – za­uwa­żyła Diana, za­kła­da­jąc wielki far­tuch na swoją je­dwabną kre­ację. – Pięk­niej­szego nie mo­gła­byś so­bie za­mó­wić na­wet z ka­ta­logu Eatona.

– Sta­now­czo zbyt wiele pie­nię­dzy z Wy­spy pły­nie do tego Eatona – obu­rzyła się pani Lynde. Miała bar­dzo zde­cy­do­wane po­glądy na domy to­wa­rowe, roz­ra­sta­jące się jak ośmior­nice, i ni­gdy nie prze­pusz­czała oka­zji, by je gło­sić. – A co do ka­ta­lo­gów, to dziew­częta z Avon­lea trak­tują je te­raz jak Bi­blię, ot co! Stu­diują je na­wet w nie­dzielę, za­miast Pi­sma Świę­tego.

– Ależ te fol­dery świet­nie na­dają się do za­ba­wia­nia dzieci – za­pro­te­sto­wała Diana. – Moje po­tra­fią go­dzi­nami oglą­dać te ob­razki.

– Ja­koś po­tra­fi­łam za­ba­wić dzie­się­cioro dzieci bez ka­ta­lo­gów Eatona – od­cięła się pani Ra­chel.

– Daj­cie spo­kój, prze­cież nie bę­dzie­cie się kłó­cić o ka­ta­logi – wtrą­ciła we­soło Anne. – To mój wielki dzień i chcę, żeby wszy­scy cie­szyli się ra­zem ze mną.

– No, ufam, że twoje szczę­ście okaże się trwałe – wes­tchnęła pani Ra­chel.

Na­prawdę w to wie­rzyła, tylko bała się, że zbyt jawną ra­dość Opatrz­ność może uznać za pro­wo­ka­cję. Anne dla wła­snego do­bra po­winna tro­chę spu­ścić z tonu.

Ale panna młoda – smu­kła, o błysz­czą­cych oczach, spo­wita w mgiełkę we­lonu i z na­rę­czem róż w dło­niach – pierw­sza w Zie­lo­nych Szczy­tach panna młoda, która ze­szła po wy­ło­żo­nych do­mo­wym chod­ni­kiem scho­dach w to wrze­śniowe po­łu­dnie, pro­mie­niała wprost urodą i szczę­ściem. Gil­bert, cze­ka­jący w holu, wpa­try­wał się w nią z uwiel­bie­niem. Wresz­cie miała do niego na­le­żeć – ta nie­uchwytna, wy­tę­sk­niona Anne, jego na­groda po la­tach cier­pli­wego cze­ka­nia. To do niego scho­dziła te­raz w słod­kiej ule­gło­ści ob­lu­bie­nicy. Czy jest jej wart? Czy uszczę­śliwi ją tak, jak pra­gnie? Gdyby miał ją za­wieść... gdyby nie po­tra­fił spro­stać jej ocze­ki­wa­niom... Ale oto wy­cią­gnęła do niego rękę, ich oczy się spo­tkały, a wszyst­kie wąt­pli­wo­ści zmio­tła ra­do­sna pew­ność. Na­le­żeli do sie­bie i bez względu na to, co ży­cie miało dla nich w za­na­drzu, nic już tego nie zmieni. Każde z nich strze­gło szczę­ścia tego dru­giego i ni­czego już się nie bali.