Reminiscencje - Agata Marzec - ebook + książka

Reminiscencje ebook

Agata Marzec

5,0

Opis

Przejmująca proza pełna gorzkich refleksji.

Poszczególne opowiadania spaja postać głównej bohaterki – Zofii, kobiety w średnim wieku, która spogląda w przeszłość, by spróbować zrozumieć swój los i losy znajomych, przyjaciół czy po prostu sąsiadów z jednej kamienicy.

Literatura pisana poetyckim, a jednocześnie bardzo precyzyjnym językiem.

Reminiscencje” to emocjonalna podróż wśród wspomnień, chwilami smutna i wstrząsająca, lecz prawdziwa do bólu. [...] jest to refleksyjny zapalnik, który skłania do przemyśleń i zastanowienia nad życiem. Należy przeczytać, zrozumieć i poddać własne życie ocenie, by wyciągnąć odpowiednie wnioski. Być odważnym i chwytać życie garściami, właśnie to zrozumiałam poznając gorzką historię Zofii. Warta uwagi lektura, do której ma się ochotę wracać!
Polecam!


Monika Szulc
http://ksiazkimoni.blogspot.com/

Agata Marzec – rodowita słupszczanka, absolwentka polonistyki Akademii Pomorskiej. Pracowała jako nauczycielka w Zespole Szkół Ekonomicznych i Technicznych im. Stanisława Staszica w Słupsku oraz jako rzecznik prasowy koszykarskiej drużyny Energa Czarni Słupsk. Swoją wizję koszykówki regularnie prezentowała na blogu „Babskie Gadanie”. Do grona jej mistrzów należą: Virginia Woolf, Bruno Schulz i Edgar Allan Poe. „Reminiscencje” są jej debiutem literackim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 88

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



1. Zofia

ZAPACH PORANNEJ ŚWIEŻOŚCI dyskretnie wdarł się do sypialni mieszkania w starej kamienicy przy ulicy Podgórnej, leniwie podnosząc z łóżka postać odurzonej odpływającym snem dziewczyny. Chorowała od kilku dni, zatem z chwilą przebudzenia mogła natychmiast zapaść w stan fizycznej hibernacji na jawie. Ach, jak cudownie było nie opuszczać wąskich granic łóżka! Wstać tylko po to, żeby tryumfująco wzgardzić wszelką koniecznością działania i zamanifestować to czterem ścianom pokoju – jedynym świadkom przejawów jej życia. Nikt nigdzie jej nie oczekiwał, nic nie wymagało jej fizycznej obecności, nie był przewidziany dla niej żaden odcinek czasu. Mogła kapryśnie rozpłynąć się w tej porannej świeżości i nikt nie zauważyłby jej dematerializacji: Kosze oliwek i cytryn nieśli przekupnie na głowach.

Informację pani dyrektor o zakończeniu ośmioletniej współpracy Zofia zniosła całkiem nieźle, jak na spodziewaną traumę przystało. Zda się teczkę opiekuna samorządu uczniowskiego, wychowawstwo przekaże się koleżance wraz z niezbędnymi informacjami o uczniach, opróżni się szafkę, wyniesie się ze szkoły karton z książkami i system będzie płynnie działał dalej. Ktoś inny wypełni szafkę swoimi wolumenami i opowie młodym ludziom historię Wokulskiego i Łęckiej. Może i lepiej, bo Zofia – wbrew założeniom programu – częściej rozumiała Łęcką niż poczciwego Stacha. Wokulski zadrżał z gniewu i zerwał się z kanapy – oto uświęcona literackim pomnikiem demonstracyjna poza mężczyzny, który nie mógł kupić wybranej przez siebie zabawki, choć stać go na nią było. W dodatku lalka, w której formę bezceremonialnie wpisał obiekt swych starczych gwałtownych porywów, miała defekt, bo nie pozwoliła pociągać się za sznurki. A pomyśleć, że pieniądze przeznaczone na naprawę mechanizmu sterowniczego mogły stworzyć raj na ziemi takiej Stawskiej. Poczciwina zasłużyła na niego swoją cichą wytrwałością we wzdychaniu. Przewzdychaliby resztę życia wspólnie i żadne z nich nie musiałoby roztkliwiać się nad swoją samotnością. Tymczasem Łęcka szukałaby swego Apolla dalej, odkrywając nowe przestrzenie iluzorycznego świata, prawdziwie uwrażliwiającego ją na piękno realnego. Wśród zwykłych śmiertelników musi istnieć ktoś, kto potrafi autentycznie się zachwycić…

Tak, bez szkoły było jej dobrze. Bez pracy gorzej. Jednak wiedziała, że tylko zachowanie wewnętrznego spokoju pozwoli jej nie spanikować. W krótkim czasie do perfekcji opanowała sztukę emocjonalnej nirwany. Czasem tylko spłycony oddech hamował beztroskie nasycanie się letnim powietrzem, a słońce drażniło swoją jasnością, przenikającą tajemnice brudnych podwórek w powojennej dzielnicy. Woń płynąca z przydomowych ogródków – genialnie ukrytych przed gwarem ulicy i przechodniami – każdego dnia zdawała się wlewać na nowo w dusze swoich zapomnianych przez świat władców życiodajny eliksir. Emerytowani byli-robotnicy miejscowych byłych-fabryk nie potrzebowali już tej energii. Ich codzienne czynności sprowadzały się do przemieszczenia się z przypisanego im ślepym losem piętra kamienicy do centrum wydzielonego we wspólnej przestrzeni ogródka, następnie wielogodzinnego wpatrywania się w przestrzeń.

Po tych wybitnie realistycznych refleksjach z pierwszych chwil po przebudzeniu, przypomniała sobie piękny sen, który wraz z otwarciem oczu powoli wydostawał się z zakamarków podświadomości. W ostatnim czasie powracał wyjątkowo natrętnie. Zofia wiedziała, że reprezentuje on tandetną i wyświechtaną symbolikę, mimo to uwielbiała wtapiać się w powstający przed oczyma obraz.

Za jej placami słychać było bulgotanie gęstego bagna, dźwięk ten był złowrogi i trwożący. Wywoływał w jej duszy poczucie zagubienia, jakiego często doznawała, będąc małą dziewczynką z budzącą się dopiero świadomością istnienia. Tym razem udało się jej ogromnym wysiłkiem wydostać ze złowrogiej otchłani i z poczuciem ulgi pomknąć przed siebie. Postanowiła jednak stanąć nad brzegiem, by raz jeszcze ogarnąć wzrokiem nieprzyjazny teren. Przypomniała sobie wówczas historię żony Lota, zaczęła rozumieć jej kobiecą ciekawość. Człowiek nie lubi dźwigać na swoich plecach niewiadomego.

Odwróciwszy się przez lewe ramię, nie zamieniła się w słup soli. W jej ciele pojawiła się ekstatyczna energia każąca jej iść. I szła przed siebie, a stopy zaczynały stąpać lekko i radośnie po ciepłym piasku. Odgłosy poruszającego się leniwie bagna stawały się coraz mniej groźne, zagłuszyła je radosna cisza, od której odbijała się niezwykła jasność rozpromieniająca nagie ciało Zofii. Czuła każdy swój ruch, ale najbardziej muśnięcie zmęczoną powieką, która w chwili opadania przywracała na czas okamgnienia obraz ponurego bagna, by rozstać się z nim na ten magiczny moment rozkosznego ubezwłasnowolnienia. Człowiek po prostu musi wydostać się z bagna o własnych siłach, to zaprogramowany instynkt, silniejszy niż bezradność, uśmiechnęła się do siebie resztkami świadomości. Freud pokiwałby ironicznie głową na myśl o moim odkrywczym wzruszeniu tak banalną interpretacją.

Było w jej życiu wiele chwil pełnodusznego uniesienia i naiwnej radości. Umiała wtapiać się w świat i czuć oddech ziemi, błądząc po kolorowych krainach jej prowincjonalnego odłamka rzeczywistości. W czasach liceum chodziła z Olgą okolicznymi polami na długie spacery. Z zielonych i zazbożonych złotem połaci kradła w dzieciństwie truskawki, wmawiając sobie wraz z innymi dzieciakami, że pola te na pewno są opuszczone i bezpańskie. Były zaniedbane i ubogo obsadzone, ale bogate w dziewczęce zwierzenia. Odwiedzała je regularnie. W tamtym czasie z nikim tak dobrze jej się nie rozmawiało, jak z Olgą. Ona nie pytała, jak minął dzień w szkole, ile razy udało się klasie wyprowadzić panią X z równowagi lub z jakim prawdopodobieństwem nieprzypadkowości pan Y przeszedł obok jej rozdygotanego ciała. O tym mówili wszyscy, ale spragnionym metafizyczności polom należało się więcej.

Olga wolała wiedzieć, o czym Zofia myślała, wracając do domu z głową umęczoną schematycznym zinterpretowaniem przez polonistkę Powrotu konsula. Próbowała zgadywać, w jakim koleżanka była nastroju i co go wywołało, o czym marzyła, gdy stawała się niedostępna. Z perspektywy czasu Zofia zaczęła postrzegać te dyskusje toczone wśród butwiejących ziemniaków i karłowatych truskawek jako pielgrzymowanie do wnętrza refleksyjnie usposobionej duszy, której tajemniczą zawartość wspólnie z Olgą wówczas odkrywały.

Deszcz zaskoczył je kiedyś w najmniej oczekiwanym momencie spaceru, gdy były zbyt daleko, by wrócić do domu, a w pobliżu nie znajdował się ani jeden daszek, pod którym można by znaleźć schronienie. Śmiały się diabelsko, topiąc buty w gęstej błotnistej kałuży zapomnianej ziemi i wyliczając najszczęśliwsze chwile życia. Poraziło je wówczas to, że radosnych momentów było naprawdę wiele, a wyrastały one z najpospolitszych wspomnień. Te dość rewolucyjne spostrzeżenia dwóch młodych, jeszcze niepełnoletnich dziewczyn, które snuły wizje cudownej przyszłości i światowych podróży, w jednej chwili sprawiły, że deszcz wydał się im eksplozją radości i nadziei. Postanowiły wtedy, że za wszelką cenę będą w życiu szczęśliwe.

Podobnego uczucia doznała Zofia teraz, po latach, budząc się ze snu. Pokonanie bagnistej otchłani niosło obietnicę lepszego życia, lavita nova, które miało zbliżyć ją do metafizycznej głębi odczuwanej niekiedy przez jej zniewoloną koniecznością tkwienia w codzienności duszę. Zapragnęła iść. Najpierw w stronę okna.

Po raz pierwszy od dawna usłyszała śpiew ptaków w ogrodzie.

Łagodny uśmiech po wielu tygodniach pojawił się na jej twarzy, odbijając się w mętnej szybie niczym przyjazny duch. I chociaż nadal nie czuła więzi ze swoim odbiciem, nie bała się już o siebie.

Przez całe życie nosiła w swej głowie ten karykaturalny i groteskowy obraz własnej osoby, który nigdy nie pozwolił jej uwolnić się z ciasnej klatki obsianej autoobrzydzeniem. Ciało, dusza, myśli – wszystko to było w Zofii dziwnie niespójne, wewnętrznie sprzeczne i niedopasowane. Dopiero we śnie, przy próbie wyjścia z bagna, znalazło wspólny mianownik w postaci chęci wykonania za wszelką cenę ruchu przynoszącego ulgę. Zofia poczuła się na tyle silna, by wyjść z domu.

Przez osiem lat każdego dnia wychodziła o 7.08 na ulicę, wprawiając niedospane jeszcze ciało w jednostajny ruch, który w ciągu czterdziestu minut miał doprowadzić ją do budynku szkoły. Pracowała tam jako najdzielniejszy z don Kichotów, poświęcając dorastającym ludziom swój cenny ziemski czas. Nie lubiła spotkań z nimi, bo w milczeniu udawali chęć uczenia się od niej, nie oferując – choćby przypadkiem – nic w zamian. Czas to bywał zwykle smutny i stracony, ubrany w systematycznie odradzające się złudne nadzieje na jakiś cudowny przełom. Nigdy nie nadszedł. Ale owe nadzieje wystarczały do wypchnięcia jej rano z domu, pomimo noszonego w sercu oporu.

Wahania i poczucie bezsensu dydaktycznej misji nie przeszkodziły Zofii być dobrym nauczycielem. Ważniejsze jednak stało się to, że zarabiała na prąd do podczytywania książek w nocy, gaz do przygotowywania pożywienia w dzień oraz druczek, którego złożenie na poczcie pozwalało przebywać w zbutwiałej przestrzeni zapomnianej kamienicy niezależnie od pory dnia przez najbliższy miesiąc. I żyła tak przez osiem długich lat, które chytrze odbierały jej urodę, młodość, dawnych przyjaciół i zaangażowanie w byt podniebny.

Nie tak miało wyglądać jej życie.

Mimo to, gdy pani dyrektor wręczyła jej do podpisu tekst wypowiedzenia, poczucie klęski natychmiast wypełniło gabinet gęstym wirem cuchnącego tanim freudyzmem bagna. Znów na chwilę w nim ugrzęzła. Zdrętwiała, składając podpis. System wypluł Zofię bezlitośnie, z dala od zgiełku świata czy empatycznych spojrzeń koleżanek. Szybko i bez ceregieli. Diagnoza była jednoznaczna – po prostu zabrakło dla Zofii dusz w demografii. „Dziękujemy, powodzenia, do widzenia”. Leczyć proszę się na koszt własny.

I nastały dni głębokiego snu. Cisza wypełniła zarówno pokój kamienicy przy ulicy Podgórnej, jak również wewnętrzny żywot duszy Zofii. Smak doznanej ulgi stanowił nowe źródło zmysłowych doznań. Nie tęskniła. Nie buntowała się. Spała i obojętniała. Jedynie nieopróżniony z zawartości szkolnych pomocy karton przypominał o bitwie, jaka niedawno rozegrała się między don Kichotem a przyrostem naturalnym. Ale i on z czasem wykrzywiał się bezkształtnie pod ciężarem opasłych tomisk.

Są sejsmiczne uniesienia w duszy człowieka, dzięki którym zaczyna on pojmować swój upadek. Ale wcześniej musi ze wstydem obnażyć się sam przed sobą. Rzadko spotyka się gorszy wymiar wstydu. Odruchowo zaciska się wtedy powieki i splątuje je mocno rzęsami w strachu przed najwęższą choćby strużką światła, która mogłaby rozewrzeć je w destrukcyjnej misji. Trzeba wtedy prędko działać! Należy szeroko otworzyć oczy i wystrzelić w lustro pocisk heroicznego spojrzenia przyjaźni. Należy zawładnąć widokiem w lustrze. Wówczas wyłoni się z niego delikatna ręka, która cicho poda probówkę ze świeżym tlenem, rozchyli wargi i wleje jej zawartość w otchłań obrażonych na siebie członków ciała. Krystaliczna substancja natychmiast odrodzi podwiędłą fizjonomię, przywracając związek między cielesnością a rozmytym duchem. Podlana życiodajnym nawozem dusza zacznie rozumieć…

Zofia podeszła do lustra. Zrozumiała, że czas uśmiechnąć się do świata.

2. Niobe

NAGŁY PRZYPŁYW SIŁ witalnych odepchnął Zofię gwałtownie od okna, ubrał w spraną bluzkę i niemodne dżinsy, po czym skierował w samo centrum zaludnionego lipcowym upałem miasta.

Pielgrzymowanie misternie opracowanym szlakiem miejscowych lumpeksów w dzień głównej dostawy czyniło Zofię podnieconą i rozdrażnioną zarazem. Z jednej strony, imponowała jej swą mocą ta wyjątkowa horda zezwierzęconych istot walczących o wydarcie byle-szmaty. Podniecała ją dominacja silniejszego i cudnie brutalna werbalna przemoc. Z drugiej strony jednak, odgłosy toczonych bitew nie pozwalały skupić się na tym, co było w te dni najważniejsze – na trofeach. Niezależnie od psychologicznego wysiłku włożonego w stłumienie rodzącej się we wnętrzu anarchii, Zofia czuła się jak na polu dziejowego pojedynku rozstrzygającego o losie dzikich jednostek. Wzbudzały one zarówno litość, jak i agresję.

Spotykała tego