Relacja z pierwszej ręki - Janusz Andrzej Zajdel - ebook

Relacja z pierwszej ręki ebook

Janusz Andrzej Zajdel

4,5

Opis

Trzydzieści trzy z ponad osiemdziesięciu.

 

Najbardziej klasyczne z klasycznych.

Dowcipne, rzetelne i prorocze.

 

Czy najlepsze? Przekonaj się sam!

 

 

Jadwiga Zajdel, żona zmarłego w 1985 roku Janusza, podjęła się sporządzić własną, w pełni autorską antologię Jego opowiadań. Znalazły się w niej teksty już publikowane i utwory odnalezione w papierach pośmiertnych. Opowiadania znane doskonale każdemu miłośnikowi twórczości Janusza A. Zajdla i rzeczy już nieco zapomniane. Razem tworzą one barwny konglomerat: od klasycznej SF po fantastykę socjologiczno-polityczną, tę wywodzącą się tradycji Orwellowskiej, której był On na rynku polskim absolutnym prekursorem i która przyniosła mu największe uznanie. Autorski wybór Jadwigi Zajdel pokazuje przebieg drogi twórczej późniejszego autora Limes inferiorCałej prawdy o planecie Ksi i Paradyzji i udowadnia, że zawsze stąpał on twardo po ziemi i trafnie przewidywał zbliżające się zagrożenia. Jako fizyk rozumował z żelazną precyzją, jako socjolog potrafił bezbłędnie zdefiniować społeczne i polityczne mechanizmy, a jako człowiek z natury pogodny i obdarzony poczuciem humoru – pisał dowcipnie i przystępnie.

Janusz A. Zajdel ma w swym dorobku łącznie osiem zbiorów opowiadań, trzy z nich zostały jednak wydane po Jego śmierci i już nigdy się nie dowiemy, czy Autor zaakceptowałby taki właśnie układ antologii i taki czy inny dobór tekstów. Jadwiga Zajdel była pierwszym czytelnikiem opowiadań Janusza, jej pierwszej zwierzał się ze swych pomysłów i jej rad wysłuchiwał. Mamy więc do czynienia z niekwestionowaną Relacją z pierwszej ręki.  

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 584

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (79 ocen)
55
13
9
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
deva358

Nie oderwiesz się od lektury

Super
31
sloxo

Nie oderwiesz się od lektury

Nie oderwiesz się od lektury
21
miruko

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo oryginalna powieść!
11
chetux

Nie oderwiesz się od lektury

Zbiór opowiadań, który każdy powinien znać!
00
Weslake

Nie oderwiesz się od lektury

Ekstraklasa światowa!
00

Popularność




Wybór i Słowo do Czytelnika

Jadwiga Zajdel

Opracowanie graficzne serii: Małgorzata Śliwińska

Ilustracja na okładce: Tomasz Maroński

Copyright © by Jadwiga Zajdel & Joanna Zajdel-Przybył, Warszawa 2018

Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA Sp. z o.o.

Biuro Handlowe

ul. Nowowiejska 10/12

00-653 Warszawa

e-mail: [email protected]

Redaktor naczelny: Mirosław Kowalski

ISBN 978-83-7578-173-1

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Słowo do Czytelnika

Janusz A. Zajdel, znany głównie jako powieściopisarz, zaczynał swoją drogę od opowiadań.

Zadebiutował w 1961 roku w miesięczniku „Młody Technik” opowiadaniem „Tau Wieloryba”. Jego pierwszy zbiór autorski, Jad mantezji, wydała Nasza Księgarnia w roku 1965. Kolejno ukazywały się: Przejście przez lustro, Iluzyt, Feniks i Ogon diabła.

Ostatnie opowiadanie Janusza, „Wyjątkowo trudny teren”, zostało napisane przez niego w grudniu 1984 roku na zamówienie Frederika Pohla i Elizabeth Anne Hull i ukazało się już po jego śmierci w antologii Tales from the Planet Earth. Zaproszeni do niej pisarze z wielu krajów mieli niełatwe zadanie pokazania cech narodowych w reakcjach ludzi na zagrożenie ingerencją Obcych.

Były też pośmiertne wybory opowiadań – zamiast nienapisanych powieści opublikowane zostały: Dokąd jedzie ten tramwaj?, Wyższe racje i List pożegnalny.

Bibliografia, którą sporządziłam, zawiera ponad osiemdziesiąt opowiadań. Od dawna niewznawiane, są warte przypomnienia – szczególnie młodszemu pokoleniu czytelników. Dylematu, które z nich wybrać, nie udało mi się rozwiązać do końca. Wszystkie znam i lubię. Uważnie słuchałam ich pierwszych wersji. Janusz potrzebował krytycznego odbiorcy na etapie rodzenia się pomysłów – ewentualne uwagi miały służyć „doszlifowywaniu” tekstu. Jako pierwszy słuchacz i czytelnik mogłam od razu otrzymać odpowiedź na dyżurne pytanie polonistek: „Co Autor chciał przez to powiedzieć?”. A mówił ciekawie i wiele miał do powiedzenia. Wciąż nowe pomysły „brał z głowy, czyli z niczego”. Przychodziły same... Ale już pisanie, to była ciężka praca, niemal konkurencyjna dla etatowej w Centralnym Laboratorium Ochrony Radiologicznej, gdzie na co dzień zmagał się z problemami naukowymi. Żałował, że doba nie chce mieć więcej niż 24 godziny, a czas nieubłaganie ucieka. Z czytanej pod koniec życia książki wypadła znacznie później karteczka, umieszczona tam w charakterze zakładki, z zanotowaną (jak miał to często w zwyczaju) myślą: „tylko zegary chodzą w koło – czas posuwa się wyłącznie naprzód”. Zarywał noce i urlopy, a zamówione teksty i tak trafiały do wydawnictw po terminie. Za to bardzo dbał o ich rzetelność. Oto cały Janusz: pisarz – precyzyjnie konstruował fabuły, dobierał słowa i sposób narracji; fizyk – skupiony na wyliczeniach położenia planet czy trajektoriach statków, z myślą o bardziej dociekliwym czytelniku.

Komunikatywny i bezpośredni w kontaktach i rozmowach, starał się pisać tak, aby czytanie było przyjemnością. Nie chciałabym oceniać, czy zmieścił się w dopuszczalnym przedziale doskonałości (przywołałam tu cytat z opowiadania „Relacja z pierwszej ręki”); ze swej strony życzę miłej lektury.

Jadwiga Zajdel

Warszawa, maj 2010 r.

Bunt

Planeta była zagospodarowana w sposób budzący szacunek i podziw dla jej mieszkańców. Wylądowałem na doskonale utrzymanym kosmodromie, witany gościnnie przez radio. Warunki naturalne planety pozwalały mi na swobodne poruszanie się bez skafandra.

Wyszedłem na płytę kosmodromu i dostrzegłem zbliżającą się od strony zabudowań portu kosmicznego postać niezmiernie podobną do człowieka. Potężny tułów nosił na sobie wspaniałą, dużą głowę o wysokim czole i mądrym spojrzeniu bystrych oczu.

Dopiero z odległości kilkunastu metrów spostrzegłem, jak bardzo się omyliłem i w porę zamiast „dzień dobry panu”, które już miałem na końcu języka, powiedziałem:

– Witam panów!

Odpowiedziały mi dwa głosy – jeden niski, dźwięczny, drugi piskliwy dyszkant, dochodzący gdzieś spod brody tej dużej głowy. Postać składała się z dwóch osób!

Na barkach muskularnej istoty o maleńkiej, nie większej od pomarańczy główce, siedział – sposobem „na barana” – osobnik składający się nieomal wyłącznie z dużej głowy, do której przyczepione było mizerne, w znacznym stopniu zredukowane ciałko. Cienkie, krzywe nóżki obejmowały szyję dużego osobnika, maleńkie rączki zaś trzymały go za uszy.

Obejrzałem ich obu dokładnie, gdy wielkogłowy, przepraszając mnie z zakłopotaniem, pochylił się do ucha małej główki i szepnął coś cichutko. Duży ujął wówczas małego swymi ogromnymi łapami, zdjął go sobie ostrożnie z ramion i obaj zniknęli na chwilę za krzakami. Po chwili wrócili obaj, wielkogłowiec zajął swe normalne miejsce i razem zbliżyli się do mnie.

– Witajcie podróżnicy! Skąd przybywacie? – spytała duża głowa.

– Jestem  j e d e n  – wyjaśniłem – i przybywam z Układu Słonecznego.

Spostrzegłem wyraz niezadowolenia na twarzy wielkogłowego i wydało mi się, że robi jakieś porozumiewawcze miny, zezując w dół, na swego dużego towarzysza. Natomiast mała główka zaczęła mi się od tej chwili przyglądać z wyraźnym zainteresowaniem.

Zaprowadzili mnie do pojazdu, który zawiózł nas do miasta. Po ulicach spacerowały tłumy dwuosobowych zespołów wielko- i małogłowych. Zatrzymaliśmy się przed okazałym gmachem, moi przewodnicy wprowadzili mnie na piętro, do pokoju gościnnego. Przez kilkanaście minut byłem sam. Rozejrzałem się po pokoju. Stały w nim dwa łóżka: jedno wielkie, lecz z miniaturową poduszeczką, drugie – maleńkie, lecz z poduszką dość znacznych rozmiarów. Poza tym wyposażenie pokoju odpowiadało przeciętnemu standardowi hotelowemu, z tym że każdy mebel występował w dwóch wersjach – normalnej i miniaturowej. Takie samo zróżnicowanie wyposażenia znalazłem w przylegającej łazience.

Wyjrzałem przez okno. Wychodziło na ulicę, którą tu przybyłem. Przed budynkiem zgromadził się spory tłumek dwuistot. Słychać było gwar głosów i pojedyncze okrzyki, głównie cienkie i piskliwe.

Po przeciwnej stronie ulicy znajdował się duży dom towarowy, ulicą przemykały pojazdy – życie miasta toczyło się normalnym trybem. Jednakże tłum przed budynkiem gęstniał z minuty na minutę.

Drzwi do mojego pokoju otworzyły się. Weszło dwóch podwójnych. Na rozkaz wielkogłowych małogłowi zdjęli ich z barków, posadzili na fotelu i opuścili pokój zamykając drzwi za sobą. Oddzieleni od swych nosicieli, wielkogłowi wyglądali nieporadnie i najwyraźniej czuli się nieswojo. Jeden z nich w pierwszej chwili o mało nie stoczył się z fotela, drugi wciąż bezradnie przebierał rączkami, podtrzymując wyjątkowo okazałą głowę, chwiejącą się na cienkiej szyjce.

– Wędrowcze! – zagaił jeden z przybyłych. – Wiemy, że nie uczyniłeś tego z rozmysłem, ale sprawiłeś nam wielki kłopot swym niefortunnym przybyciem na te planetę. Wieść o tobie rozeszła się po mieście i już nie sposób utrzymać tego w tajemnicy. Musisz nam teraz dopomóc w opanowaniu sytuacji! Grozi nam przewrót, którego skutki mogą się okazać zgubne dla naszej cywilizacji!

– Nie rozumiem, jaki to może mieć związek z moim przybyciem?

Drugi z przybyłych głowaczy, brodaty i prawie zupełnie łysy, bezskutecznie próbował poskrobać się w ciemię, ale jego dłoń nie sięgała tak wysoko.

– Nie rozumiesz, przybyszu, ponieważ nie znasz warunków tu panujących. Postaram się zatem – w krótkich słowach, bo czas nagli – przedstawić ci przebieg naszych dziejów. Znajdujesz się na planecie Nabarrnacji, zamieszkanej przez dwie odmiany istot rozumnych: Muskulatów i Megacefalów. Przedstawicieli tej drugiej odmiany masz właśnie przed sobą. Nie zawsze jednak wyglądało to tak, jak obecnie. W dawnych czasach planetę zamieszkiwała jednolita morfologicznie rasa istot, w ogólnych zarysach podobnych do ciebie, o równomiernie rozwiniętych wszystkich organach ciała. W miarę upływu czasu, w walce z trudnymi warunkami bytowania, która wymagała w równej mierze wysiłku fizycznego, co umysłowego, nastąpiła daleko idąca specjalizacja istot: osobnicy silni fizycznie zatracili stopniowo sprawność intelektualną, głowy ich, mało używane, uległy redukcji do niezbędnego minimum; osobnicy zajmujący się nauką i kierujący społeczeństwem – przeciwnie: utracili sprawność fizyczną, a ciała ich zmalały do rozmiarów raczej symbolicznych. Musimy tu szczerze wyznać, że uczeni dawnych czasów wydatnie pomogli ewolucji naturalnej w osiągnięciu dzisiejszego stanu. Przez mutację genetyczną, programowanie potomstwa i tak dalej przyspieszono znacznie dyferencjację naszej rasy. Wychodzono wówczas ze słusznego skądinąd założenia, że Muskulatom nie potrzeba zbyt wiele intelektu, Megacefalom zaś nadmiernie rozrośniętych ciał, które wymagają obfitego pokarmu i nie na wiele się przydają w procesach myślowych. Zauważyłeś, przybyszu, że spośród organów ciała – oprócz, ma się rozumieć, głowy – jedynie wskazujący palec naszej prawej dłoni zachował względnie znaczne rozmiary i sprawność fizyczną, jest on nam bowiem potrzebny do naciskania guzików urządzeń liczących.

Wracajmy jednakże do naszej historii. Otóż nieuniknioną konsekwencją tak daleko posuniętej specjalizacji jednostek była konieczność połączenia par Megacefali i Muskulatów w dwuistotne tandemy, nawzajem się uzupełniające. Symbioza taka jest korzystna dla obu gatunków, a życie jednej z odmian całkowicie uzależnione od drugiej.

Niestety, nie udało się jednakże na tyle zredukować mózgów Muskulatów, by zapobiec jakże nierozważnym z ich strony odruchom sprzeciwu. W miarę rozwoju głowy nasze stają się coraz cięższe, a Muskulaci w swojej tępocie bezgranicznie narzekają, że muszą je dźwigać i mniemają, iż z powodzeniem mogliby się obywać bez tego, zbędnego ich zdaniem, balastu. Są do nas tak nieprzyjaźnie nastawieni, że wystarczy im jakaś iskra zapalna, by wzniecili rozruchy. A wówczas – biada naszej cywilizacji.

Twoje przybycie, szanowny gościu, może stać się właśnie takim zarzewiem buntu. Posłuchaj tej wrzawy cienkich głosów za oknem! To oni! Wyjrzyj i zobacz, co się tam dzieje. A przedtem zamknij jeszcze drzwi na zasuwkę!

Wyjrzałem przez okno i oczom moim ukazał się widok zaiste przerażający: tłum Muskulatów, pozrzucawszy z siebie Megacefalów, wiecował przed gmachem. Pojawiły się transparenty z nieudolnymi, lecz wymownymi w treści rysunkami, przedstawiającymi na przykład drzewa, obwieszone niczym kokosami – pęczkami wielkogłowców. Pobliski skwer, chodniki i jezdnia zarzucone były stertami Megacefalów, nieporadnie wierzgającymi swymi mizernymi kończynami.

Dalej, na rozległym trawniku, kilkunastu Muskulatów grało w futbol. Kibicował im tłumek istot o szczególnie małych główkach, nie większych chyba od włoskiego orzecha, co nie przeszkadzało im czynić piekielnego hałasu, gdy dopingowali grających. Dopiero po chwili spostrzegłem, że zamiast piłki gracze używają zupełnie łysego Megacefala. To przekonało mnie ostatecznie o powadze sytuacji.

– Cóż mógłbym dla was uczynić, panowie? – zwróciłem się do moich rozmówców.

Opanowując drżenie szczęk, jeden z nich powiedział:

– Ukaż im się w oknie! Przemów do nich? Musisz ich jakoś uspokoić. Oni są przekonani, że pozbywszy się nas, będą w stanie odzyskać z czasem normalne rozmiary głów. Nie zdają sobie sprawy z tego, że zanim by to nastąpiło, cywilizacja pozbawiona naszego kierownictwa legnie w gruzach.

– Wydaje mi się, że macie rację, lecz cóż takiego mógłbym im powiedzieć?

– Powiedz im – podsunął drugi Megacefal – że na twojej planecie istniała ongiś analogiczna sytuacja, lecz rozwiązano ją w sposób radykalny poprzez przeszczepienie głów Megacefali na ciała Muskulatów. Powiedz, że ty także jesteś takim hybrydem! Wyjaśnij im, że to jedyny wypraktykowany sposób ustanowienia harmonii obu ras!

– Czy naprawdę zamierzacie do tego doprowadzić?

– Oczywiście! Ale oni nie chcą o tym nawet słyszeć!

– Czy również ich małe główki zamierzacie spoić z waszymi małymi ciałkami?

Obaj Megacefale zmieszali się wyraźnie, opuściwszy wzrok na podłogę.

– Nno... chyba raczej nie, bo i po co? – bąknął jeden.

– Przecież taki twór słaby i niezmiernie głupi nie byłby w ogóle zdolny do życia! – wyjaśnił drugi.

Patrzyłem na nich ze zgrozą.

– Panowie! – powiedziałem karcąco. – Czy zdajecie sobie sprawę, w co chcecie mnie wciągnąć? Chcecie bezprawnie zawładnąć ciałami swych współbraci i jeszcze do tego proponujecie mi, abym ich agitował? O nie! Nie spodziewajcie się mojej pomocy w tym podłym przedsięwzięciu.

– Przybyszu! – zakrzyknęli obaj z rozpaczą. – Gubisz nas odmawiając! Oni obwołają cię swoim przywódcą, widząc w tobie ideał swych dążeń: Uniwersalną Istotę Pojedyńczą! Zniszczą nas, porzucą na pastwę losu! Przecież sami nie potrafimy się nawet wysiusiać!

Nie wiedząc, co robić dalej, znów podszedłem do okna. Ulicą jechał sznur ciężarówek wyładowanych kapustą. Gdy się jednak przyjrzałem, okazało się, że to nie kapusta, lecz sterty Megacefali.

– Dobrze! – powiedziałem odchodząc od okna. – Pomogę wam, ale nie tak jak wy sobie wyobrażacie. Czy macie tu gdzieś jakieś biuro?

– Biuro?

– No, jakiś urząd, obojętnie jaki.

Okazało się, że na dole w tym samym gmachu mieści się biuro paszportowe. Zszedłem więc na parter. W lokalu biurowym urzędnicy-Megacefale trzymali się kurczowo uszu swych Muskulatów, którzy już zdążyli pozdejmować zarękawki, lecz widać jeszcze nie zdecydowali się przyłączyć do demonstrantów. Moje wkroczenie zaskoczyło jednych i drugich. Nie zwracając na nich uwagi podszedłem do jednej z szaf i wydobywszy z niej naręcza formularzy paszportowych, pobiegłem na piętro. Otworzyłem okno i stanąłem na parapecie.

– Słuchajcie, o Muskulaci! – krzyknąłem. – Popatrzcie!

Ucichli natychmiast, patrząc na mnie.

– Przyjrzyjcie mi się. Czy chcecie mieć głowy takie jak moja?

Odpowiedzią był zbiorowy pisk entuzjazmu. W krótkich słowach wyjaśniłem, iż przybywam z planety, na której opracowano prostą metodę powiększania głów. Sam – powiedziałem – poddałem się niegdyś temu zabiegowi i oto mają przed sobą rezultat.

– Nim jednak nastąpi powiększenie waszych głów, musicie dopełnić kilku drobnych formalności. Oto formularze, które trzeba wypisać bardzo dokładnie i ściśle według punktów i rubryk. Do nich należy dołączyć podanie uzasadniające potrzebę posiadania dużej głowy, a także kilka załączników, o których poinformuje się każdego przy składaniu wniosku.

To mówiąc, cisnąłem w tłum tysiące druków, które oni rozchwytali w ciągu kilkunastu sekund. Potem długo studiowali ich treść, a pot zraszał ich niskie czółka. Przysiadali na krawężnikach, skrobali się w maleńkie główki, gryźli w zadumie ołówki i długopisy. Wreszcie ten i ów zaczął się rozglądać, któryś ukradkiem podniósł z bruku sponiewieranego Megacefala, otrzepał go z pyłu, przetarł rękawem i osadził z powrotem na swoich barkach. Inni poszli w jego ślady. W kilka minut później już cały tłum Muskulatów w pośpiechu i skwapliwie uganiał się za Megacefalami. Wyrywano ich sobie, bito się o nich, handlowano nimi. Zawrócono ciężarówki i rozchwytano w oka mgnieniu ich zawartość. Po kwadransie zapanował spokój.

– Popatrzcie! – powiedziałem do moich gości, przesadzając ich na parapet okna. – Teraz musicie jedynie zadbać o to, aby gdy wypełnią te formularze, otrzymali następne, w miarę możliwości jeszcze bardziej skomplikowane. Bez was nie dadzą sobie rady – w tej sytuacji sami się o tym przekonali. To dla nich najwartościowsza nauka.

– Dziękujemy ci, przybyszu – powiedział starszy Megacefal. – Ale wszak... jak długo to może trwać? Jeśli wszyscy będą nieustannie zajęci wypełnianiem formularzy i pisaniem podań, to co będzie dalej z naszą cywilizacją?

– O to możecie się nie kłopotać – pocieszyłem ich. – Na planecie, z której pochodzę, cywilizacja  m i m o  to istnieje już dość długo.

Pozostawiając uratowanych Megacefali, wymknąłem się na kosmodrom i szybko wystartowałem. Nikt mi w tym nie przeszkodził, albowiem wszyscy byli bardzo zajęci...

1972 r.

Dyżur

W ciągu pierwszych czterech godzin panował względny spokój. Około ósmej wieczorem wypadł cały człon równań parastatycznych, ale rezerwa była na miejscu.

Tin miał rację: to zupełnie głuchy kąt. Martwa studnia, z której nikt nie czerpie – pomyślał Albert i przymknął oczy. – Można właściwie spać...

Nie kładł się jednak, choć odchylone oparcie fotela kusiło zgięte nad pulpitem plecy. Spojrzał na ścianę kontroli. Świeciła blado na jałowym prądzie gotowości, niezarysowana żadnym czynnym przebiegiem.

Ciekawe, kiedy ostatnio zaglądano do funkcji Yogla – zastanawiał się dalej. – Po co to komu potrzebne? Manowce współczesnej matematyki...

Poczuł, że chętnie wypije szklankę mocnej kawy. Zajrzał do szuflady, lecz znalazł tam tylko kilka pustych pudełek od papierosów i dużą blaszankę z cukrem. Kawy nie było ani śladu, choć przysiągłby, że dwa dni temu schował tam całą paczkę. W koszu na śmieci leżało puste opakowanie.

Tin, jak zwykle, wykończył wszystko. Znów miał niespodziewanego gościa, pewnie tę blondynkę od Schrödingera – pomyślał Albert z irytacją i wstał.

Wolnym krokiem obszedł labirynt stojaków panelowych, ogarnął spojrzeniem zakamarki swego sektora, przełączył kontrolę na automat przyzewowy i wyszedł z dyżurki na korytarz.

Zwykły dźwig był zajęty, pojechał więc pośpiesznym na poziom minus dwadzieścia i tam, dwukrotnie zmieniając kierunek, dotarł ruchomymi chodnikami do punktu 28-14, skąd już bez trudu złapał windę na minus trzeci. Wysiadł na korytarzu sekcji operatorów różniczkowych, przeszedł pieszo kilkanaście kroków, a potem wskoczył na taśmę ciągu międzysektorowego. Koło szybu windy alarmowej dostrzegł Klausa, stojącego na końcu kilkuosobowej kolejki. Klaus dźwigał pod pachą ogromny zwój perforowanej taśmy.

– Co niesiesz? – Albert zeskoczył z transportera i podszedł do niego.

– Diabli wiedzą – mruknął Klaus. – Nie mamy łączności z konwertorem binarno-dekadowym, a jakiś ważny profesor piekli się od dwudziestu minut, że to bardzo pilne. Muszę lecieć do konwertora, a tu – zobacz, co się dzieje: nawet awaryjny dźwig wciąż przepełniony!

Albert pokręcił głową.

– A niech cię... Przecież mogłeś przekazać tranzytem przez którykolwiek z sąsiednich sektorów.

– Myślisz, że byłoby szybciej? – zafrasował się Klaus.

– Na pewno. Ale jeśli już się z tym wybrałeś piechotą, to nie stercz tu jak głupi i nie czekaj na ten dźwig. Przyzwyczaj się nareszcie, że w tym potworze najprostsze drogi nie są najkrótsze. Skacz na transporter i jedź do kwadryk tensorowych albo do całek elementarnych, tam mniejszy ruch.

– Nie pomyślałem o tym... – Klaus odstąpił kilka kroków od wejścia windy. – Spróbuję...

Kilka osób z kolejki, udających się widać w tym samym co Klaus kierunku, skorzystało również z porady Alberta, który, zadowolony z siebie, ruszył w stronę bufetu stanowiącego właściwy cel wyprawy.

Nie minie rok, dwa, a wszystko się zatka na amen – myślał idąc korytarzem. – Te dźwigi stanowią wąskie gardło całej komunikacji wewnętrznej. Poziome ciągi wystarczą jeszcze na trochę, ale windy już ledwie zipią. A tam na dole poniżej dwudziestego pierwszego ujemnego znowu coś nowego budują. Grzebią podobno trzy dalsze poziomy dla analizy hiperpolarnej. Od góry też dobudowują, a jakże! Nawet nie przychodzi im do głowy, jak się tu ludzie męczą. A i łączność coraz gorzej działa: co za paradoksy, żeby latać z bębnami taśmy, jak za króla Ćwieczka, piechotą!

W bufecie był ścisk i szaro od dymu papierosowego. Po chwili dopiero spośród gwaru rozmów Albert wyłowił przyczynę tego niezwykłego zgromadzenia: na minus szesnastym popsuła się klimatyzacja i wszyscy technicy kontroli z tego poziomu przyszli tu na herbatkę. Przed automatem stała długa kolejka.

Dobrze, że tylko wentylacja – pomyślał Albert ustawiając się na końcu. – A gdyby tak... pożar? To musi nastąpić, nie wcześniej, to później, przy tym całym bałaganie... Projektanci jak zwykle nie mieli pojęcia o warunkach eksploatacji takiej gigantycznej machiny. Wydawało się, że to będzie cud techniki, wyszedł zaś jeden wielki młyn. Aż dziw, że wszystko jeszcze działa tak sprawnie... No, to znaczy względnie sprawnie, przynajmniej dla kogoś, kto ma z tym do czynienia z zewnątrz i niezbyt często. W środku, gdy człowiek popracuje kilka godzin, ma wrażenie, że zmienił się w jedną z tysięcy mrówek wielkiego mrowiska. Żyjemy tu jak bakterie w trzewiach olbrzyma: gdyby nie my, dostałby szybko zatwardzenia z niestrawności, karmiony wciąż tą przeraźliwą sałatką pytań, problemów i zagadnień, które stawiają mu ludzie z zewnątrz... Szczególny rodzaj symbiozy człowieka z maszyną: chwilami odnoszę wrażenie, że to on nami zawładnął, że to my bez niego nie potrafimy się obyć. Z drugiej strony jednak i on bez nas byłby bezradny.

Automat wypluł z siebie torebkę pachnącej, świeżo zmielonej kawy. Albert schował ją do kieszeni i wyszedł szybko na korytarz. Tu dopiero z ulgą odetchnął świeżym powietrzem po dymnej atmosferze bufetu.

Wracał znowu okrężnie. Miał tu swoje wypraktykowane systemy optymalnego poruszania się: pojechał przez blok pamięci operacyjnej i zespół macierzy unitarnych: omijając ruchliwe okolice sekcji równania Schrödingera. Oszczędzało to wiele czasu, eliminując oczekiwanie przy windach najbardziej uczęszczanych torów.

Na trzydziestym stanowisku w algebrach nieliniowych powinna dziś dyżurować Erika. Albert zawahał się, stanąwszy przed drzwiami trzydziestki, ale zdecydowanym ruchem nacisnął wreszcie klamkę i pchnął je energicznie.

We wnętrzu przed pulpitem siedział chudy brunet. Erika zeskoczyła właśnie w pośpiechu z jego kolan i podbiegła do jednego ze stojaków przy ścianie udając, że wymienia przepalony podzespół. Na tablicy jednak – jak na kpinę – nie palił się ani jeden sygnał uszkodzenia i Albert bez trudu pojął sens tego manewru. Oblała go fala gorącej złości.

– Ty, Apollo! – rzucił przez zęby w stronę chudego. – Pilnuj swoich funkcji kulistych Greena, bo ci się pod szafę poturlają!

Trzasnął drzwiami i ruszył w stronę dźwigu, który zaniósł go na minus dziewiąty. Już na korytarzu, gdy znalazł się w obwodzie lokalnej pętli indukcyjnej, w kieszeni kombinezonu zabzykał mu czujnik przyzewowy.

Co u licha? – pomyślał z niepokojem. – Kogo tam diabli przynieśli?

W dyżurce na pulpicie migało żółte światło.

Albert podjął słuchawkę.

– Kontrola, słucham!

W słuchawce brzmiał męski glos, pełen niecierpliwości i irytacji:

– Co się tam u was dzieje? Już od czterech minut czekam na rozwiązanie!

– Problem? – rzucił Albert beznamiętnym głosem, sięgając po ołówek.

– Równanie Tenta-Rossa.

Albert rzucił okiem w kierunku odpowiedniego stojaka. W bloku szóstym na czwartym panelu od góry błyszczało rządkiem pięć czerwonych światełek.

Cholera! – pomyślał Albert. – Lecą, ścierwa, jak ulęgałki! To przez ten automatyczny montaż mikromodułów. Partactwo!

– Proszę czekać! – burknął do słuchawki.

– Długo jeszcze? – niecierpliwił się glos w telefonie. – Ja mam pierwszeństwo czwartego stopnia! Ja nie mam czasu! Ja...

Albert nie słuchał dalej. Podszedł do stojaka rezerwy, powiódł dłonią po przegródkach i zaklął siarczyście.

Ani jednego członu całkującego równanie Tenta-Rossa! Rozkoszny chłopaczek z tego Tina. Zostawia stanowisko bez rezerwy elementów wymiennych i nawet nie raczy odnotować tego w dzienniku!

Wrócił do stołu kontroli i z wahaniem podniósł słuchawkę.

Ten tam ważniak wścieknie się do reszty – pomyślał. – Pierwszeństwo czwartego stopnia! Wielkie mi coś! Tacy są najgorsi, bo im się wydaje, że są strasznie ważni; mają kompleksy, bo nie wolno im korzystać z ekstrałączy przysługujących dopiero od piątego stopnia w górę.

– Podać parametry! – rzucił energicznie, by nie dopuścić do dalszych narzekań tamtego.

– Ce-jeden: 13,725. Ce-dwa: 24,85. Człon wariacyjny: funkcja Yogla drugiego rodzaju, wskaźniki trzy i pięć – odparł jąkający się z niecierpliwości głos.

Albert notował.

– I szybko, szybko! Do czego to podobne, żeby...

Albert wziął ołówek, wypisał rozwiązanie ogólne z pamięci, stałe wynotował z tablic. Podstawił wszystko do równania i sięgnął po suwak. W ciągu trzech minut miał gotowe rozwiązanie. Wypisał je na kartce, a potem podyktował oczekującemu.

– To skandal! – zaryczał w odpowiedzi tamten. – Jak to przeklęte pudło pracuje! Dziewięć minut oczekiwania na rozwiązanie głupiego problemu.

Albert był wściekły. Nie dość, że rozwiązał idiocie równanie, ten jeszcze się piekli!

– Zamknij się, baranie! – syknął w mikrofon i trzasnął słuchawką.

Zmiął kartkę z obliczeniem i cisnął do kosza. Nacisnął klawisz interkomu i powiedział:

– Element AMB733 dla Sektora Yogla, dziesięć sztuk!

– Przyjęto! – odparł magazyn.

Telefon zamiejscowy zaterkotał krótko.

– Czy to kontrola?

– Tak, kontrola – mruknął Albert, poznając glos rozmówcy sprzed kilku minut.

Będzie awantura! – pomyślał nastrajając się odpowiednio.

Głos w słuchawce brzmiał jednak nad wyraz grzecznie.

– Bardzo przepraszam, czy to automat, czy... kontroler?

– Kontroler.

– Ach... Bardzo pana przepraszam... Ja... myślałem, że mówię z automatem...

– Trzeba panować nad sobą, mój panie! – Albert wsiadł na niego z góry, bo to jedyny sposób na takich niecierpliwych. – Scientax to nie jakaś głupia centrala telefoniczna! To maszyna mądrzejsza od niejednego człowieka! Czasami ma prawo być w niedyspozycji.

– To pan... sam rozwiązał to równanie?

– Sam.

– W takim razie jeszcze raz przepraszam i bardzo dziękuję! Doprawdy myślałem, że mówię z automatem. Pan umie rozwiązywać takie równania? – W głosie jego brzmiał nietajony podziw.

– I nie tylko takie!

– To jeszcze raz dziękuję i przepraszam!

– Dobra, w porządku! – mruknął Albert, uśmiechając się sarkastycznie. – Do usłyszenia.

Odłożył słuchawkę, wstał i nalał do szklanki wody z kranu. Włączył grzałkę. Klapka, zamykająca kanał pneumatycznego podajnika, odskoczyła. Na stół wypadła paczuszka. Albert rozpakował ją i wydobył zamówione przed chwilą mikroelementy. Pięć z nich umieścił na miejscu przepalonych, pozostałe zaś – w stojaku rezerw.

Woda w szklance zawrzała, wsypał do niej kawę i przykrył spodkiem. Przygotował łyżkę i puszkę z cukrem. Oparty łokciami o stół, patrzył tępo w wygaszoną wciąż ścianę kontroli. Ani jedna operacja nie zahaczała nawet o ten sektor.

Martwa studnia! – pomyślał raz jeszcze.

W tej samej chwili drzemiącą ścianą kontroli przebiegł świetlny dreszczyk. W lewym górnym rogu zapłonęła zielona, pełznąca ku środkowi kreska światła. Jak nieprawdopodobnie długa dżdżownica przebiła kilka zapalających się przed nią jasnych krążków i nawlókłszy je na siebie, czołgała się dalej, skręcając co chwila pod kątem prostym w lewo lub w prawo. Albert śledził bez zbytniego zainteresowania schemat analogowy rachunku.

Elementarny problem Slota z jednym parametrem urojonym – ocenił machinalnie i ziewnął.

Znał na pamięć wszystkie stereotypy rozwiązań problemu Slota aż do czternastego stopnia włącznie.

Ludziom zupełnie nie chce się poruszać mózgiem – zakonkludował w myślach. – Z byle głupstwem zaraz lecą do Scientaxu, jakby to była informacja kolejowa. Odkąd dopuszczono telefoniczne łączenie z każdego domowego aparatu, wszyscy nagle zapomnieli, czemu się równa druga pochodna z iksa i temu podobne trywialne historie...

Telefon zewnętrzny. W słuchawce glos jakiegoś dziecka.

– Kontrola? Proszę pana, ja pytałem, ile to jest siedem razy osiem i nie dostałem odpowiedzi...

– Pomyłka – powiedział Albert bezmyślnie. – Zadzwoń trzy zera, dwie ósemki, do pionu algebry, sekcja numeryczna.

Odłożył słuchawkę i pomyślał po chwili, że właściwie krócej byłoby powiedzieć pięćdziesiąt sześć.

Zaraz... – zastanowił się. – Pięćdziesiąt sześć? Czy aby nie sześćdziesiąt pięć? Nie, dobrze: pięćdziesiąt sześć. Mogłem mu właściwie powiedzieć. Ale, do diabła, to nie należy do moich obowiązków, nie płacą mi za to. Kontroluję sektor funkcji pseudopolimorficznych, a nie tabliczkę mnożenia!

Sięgnął po kawę, lecz zadzwonił telefon wewnętrzny. Podniósł słuchawkę i zaraz się najeżył. To Erika...

– Albert? – powiedziała słodko. – Zajęty jesteś bardzo?

– Cholernie – powiedział zimno.

– Nie wpadłbyś na kawę?

– Nie wpadłbym. O, właśnie wyskoczył człon negacyjny, muszę wymienić! – powiedział i odłożył słuchawkę.

Żaden człon oczywiście nie wypadł.

– Bezczelna! – warknął półgębkiem.

Ujął w rękę mikrofon dyspozycji służbowej, przechylił się na ukośnie opuszczone oparcie fotela i popijając kawę powiedział:

– Służbowo, z bankiem pamięci. Wydział muzyki klasycznej, wiek dwudziesty.

Przymknął oczy i rzucił automatowi, który się po chwili zgłosił:

– Gershwin: Błękitna rapsodia.

Nie. Muzyka też go denerwowała. Kazał przestać, zamilkła nagle. Za to na stole rozdzwonił się telefon.

– Profesor Ambro – mówił spokojny uprzejmy głos. – Nie mam połączenia z trzecim kanałem specjalnym. Pierwszeństwo siódmego stopnia. Może pan łaskawie coś zrobi, by mi pomóc. To dość ważne...

Albert miał już powiedzieć że nic nie może poradzić, ale... siódmy stopień... Lepiej się nie narażać, mogłyby być nieprzyjemności. Sprzęgł więc linię, na której „siedział” profesor, z awaryjnym kolektorem uniwersalnym i włączywszy się na trzeciego z mikrofonem, powiedział...

– Siódmy stopień, spec-trzy, zastępczo dla linii zewnętrznej.

– Tor gotów! – szczeknął automat.

– Proszę programować, panie profesorze! – powiedział Albert do mikrofonu i odstawiwszy mikrofon na stół, ułożył się wygodnie w fotelu.

Erika mąciła mu spokój. Co ta idiotka sobie wyobraża? Pomyślał, że to cholerne nieszczęście trafić na taką.

Raz jeszcze rzucił okiem na tablicę. Oprócz tranzytowego przebiegu profesora Ambro nie paliło się nic więcej. Po chwili w rogu ekranu i nieśmiało jakby i z wahaniem zapłonęła zielona linijka, ominęła jednak sektor Alberta, penetrując sąsiednie pola, by wreszcie zniknąć jak zdmuchnięta.

Zniechęcił się... – pomyślał Albert. – I słusznie. To wszystko nie ma najmniejszego sensu.

Sam nie wiedział, do czego ma się to stwierdzenie odnosić, jednak natarczywe wrażenie bezsensu wyzierało zewsząd – z tysięcznych powtarzających się monotonnie bloków pamięci operacyjnej, z pogaszonych ekranów, z pustki przejść i korytarzy. Nie po raz pierwszy zadawał sobie pytanie, dlaczego siedzi tu, we wnętrznościach elektronowego supermózgu, dziewięć kondygnacji pod powierzchnią ziemi, spełniając podrzędne funkcje konserwacyjno-kontrolne.

Dlatego – odpowiadał sobie natychmiast – że jestem inżynierem informacji. Gdybym był technikiem, biegałbym jak Klaus z taśmami na posyłki, gdy się łączność zablokuje...

Chcąc rzecz ująć głębiej od korzeni i historycznie, należało stwierdzić, że siedział tu dlatego, bo kiedyś tam kilku mądrych doszło do wniosku o nieopłacalności lokalnych maszyn matematycznych i logicznych. Stąd powstała idea jednej supermaszyny, koncentratu ludzkiej wiedzy, centralnej biblioteki wszystkiego, co człowiek stworzy i wymyśli.

Trudności informacyjne zaczęły występować już znacznie wcześniej. Był to przede wszystkim ów słynny efekt Lema-Parkinsona: wzrostowi ilości zapisywanych wciąż w annałach, miesięcznikach, dziennikach wreszcie informacji naukowych towarzyszyły narastające trudności związane z odszukiwaniem w ocenie faktów tego zagadnienia, które akurat było przedmiotem zainteresowania. Innymi słowy, ze wzrostem ilości akumulowanej wiedzy malały możliwości korzystania z niej. Rozpoczynając badania jakiegoś problemu uczony nie miał nigdy pewności, czy nie wyważa otwartych już przez kogoś drzwi. Zebranie pełnej bibliografii jakiegoś wąskiego nawet tematu pochłaniało wiele godzin pracy całego zespołu naukowców i wymagało przewertowania setek czasopism i książek. Wydawane wielkim nakładem pracy i kosztów wyciągi, streszczenia, bibliografie ogólne i szczegółowe przestały spełniać swe zadanie wraz z coraz dalej posuwającą się specjalizacją poszczególnych gałęzi wiedzy. Wkrótce pojawiły się już rejestry streszczeń i wyciągi z rejestrów, a wydanie katalogu wyciągów z rejestrów abstraktów stało się alarmowym sygnałem bliskiej katastrofy informacyjnej.

Wtedy właśnie powstał Centin, zalążek dzisiejszego Scientaxu.

Centin był bankiem pamięci operacyjnej. Każdy, kto zamierzał podjąć badanie jakiegokolwiek zagadnienia, musiał uprzednio zameldować o tym maszynie. Jeśli problem był już przez kogoś rozpatrywany, Centin kontaktował zainteresowanych: by nie dublowali wysiłków, nie wiedząc o sobie nawzajem.

Idea okazała się płodna: Centin obrastał stopniowo w coraz to nowe funkcje, przerodził się w ogólnoświatową bibliotekę i kartotekę, zastąpił księgi ewidencyjne i stanu cywilnego, rozwiązywał problemy ekonomiczne, matematyczne i kosmologiczne.

Z tym rozrostem funkcji szedł w parze rozrost samej machiny. Rozciągała się już na powierzchni dziesiątków kilometrów kwadratowych, sięgała w górę i w głąb ziemi na wiele kondygnacji i poziomów.

Scientax wkrótce pochłonie nas wszystkich! – zakonkludowal Albert dopijając kawę. – Przyjdzie wreszcie taka chwila, że nie zdołamy ogarnąć tego, co dzieje się w jego wnętrznościach. Każdy zaopatrzony tylko w swój sektor, będzie służył jedynie temu molochowi i dbał o jego dobre samopoczucie, a on będzie za nas myślał... Może zacznie sam stawiać sobie zagadnienia i formułować programy? Licho go wie, czy w nim już teraz nie budzi się jakaś pierwotna świadomość? Może przytaił się, niepewny swych możliwości, i dyskretnie podsuwa konstruktorom pomysły dalszej rozbudowy...

Przez ścianę kontroli znów przebiegła drżąca, niepewna linijka. Narodzona nie wiadomo gdzie, we wnętrzu któregoś z bloków, przebiegła kilka sekcji i, pulsując, zgasła.

O, właśnie! To zdarza się coraz częściej. Jakieś niekontrolowane, samorzutne przebiegi, nie wiadomo czym wywołane – pomyślał Albert. – Proces zaczyna się w jakimś punkcie układu, przerzuca kilka operatorów do stanu wzbudzonego i zamiera... Czy to nie wygląda na przebłyski świadomości tego kolosa? Może zresztą to tylko... podświadomość?

Pogrążył się na powrót w swych niewesołych myślach. Przed pięćdziesięcioma laty byłby kimś ze swym dyplomem inżyniera. Teraz jest prawie niczym. Byle dureń może go zbesztać, choć sam nie potrafi rozwiązać prostego równania, które dla Alberta nie przedstawia problemu. Ma taki facet wysokie stanowisko – z czwartym stopniem pierwszeństwa do korzystania z Scientaxu, a więc co najmniej docent albo dyrektor! – i znaczy coś w świecie. A on, Albert, musi tu wymieniać elementy elektroniczne, co z powodzeniem mógłby robić automat, gdyby...

Otóż właśnie! Gdyby nie fakt, iż uszkodzenia zdarzają się zbyt rzadko, by opłaciło się budować specjalny automat do ich usuwania. Zajmowałby on tyle miejsca co cały obsługiwany przezeń sektor, nie mówiąc już o kosztach. Człowiek znacznie lepiej się opłaca: siedzi więc kilkanaście tysięcy takich jak Albert, wysoko kwalifikowanych specjalistów i wszyscy nudzą się jak mopsy. Mogłoby ich być od biedy sto razy mniej, tylko że wtedy żaden z nich nie ogarnąłby wzrokiem swego odcinka, a dotarcie do miejsca uszkodzenia zajęłoby mu zbyt wiele czasu. Uczeni, korzystający z maszyny, nie mogą czekać! Jeden ważniejszy od drugiego, a najweselsze rzeczy dzieją się, gdy spotyka się na jednym wejściu dwóch z siódmym stopniem pierwszeństwa. Prestiż nie pozwala ustąpić żadnemu i żrą się jak dzieci, choćby każdy z nich miał najgłupszy i nieważny problem do obliczenia...

O tych siedzących jak dziury w serze inżynierach nikt nie pamięta. Niektórzy nawet nic o nich nie wiedzą!

Człowiek jest dziś potęgą i zerem równocześnie – stwierdził Albert sentencjonalnie. – Od chwili gdy jednostkę zredukowano do numeru ewidencyjnego, zanotowanego w kartotece Scientaxu, człowiek znika prawie zupełnie z pola widzenia... Ten numerek zastępuje metrykę urodzenia i paszport... Tożsamość? Proszę bardzo: numerek! Każdy ma go na lewym przedramieniu, elegancko, bo nie widać, dopóki nie oświetli się ultrafioletem. Wtedy fluoryzuje i może go odczytać, a potem sprawdzić telefonicznie, kto zacz. A gdyby komuś zachciało się zmienić tożsamość? Nic z tego: drugi taki sam numerek ma na szyi, z tyłu, nieco poniżej linii włosów. Co niektórym, mającym te i owe grzechy na sumieniu, udawało się z lewym przedramieniem, teraz z szyją się nie uda. Chyba że razem z głową, ale to już inna sprawa: nie ma głowy – nie ma numerka, władza nie ma kłopotu.

Prawie wszystko o każdym wie to straszliwe gmaszysko.

Całe szczęście, że tylko prawie! – pomyślał. – Dobrze, że nie wie, co myślę o tej bezczelnej idiotce i co bym chętnie zrobił z tamtym chudym szczeniakiem, bo za same myśli dostałbym kilka lat karnego obozu na Hiperionie...

Albert uświadamiał sobie, że tkwi wśród ogromu zagęszczonej informacji, której nigdy nie potrafił ogarnąć umysłem, a gdyby nawet potrafił, to i tak nie będzie się czuł z tego powodu szczęśliwy...

Przewrócił się na drugi bok.

– Szczęście... – stęknął. – Nikt nawet dobrze nie wie, co to takiego i czym to mierzyć. Ciekawe, czy dałoby się sformułować matematycznie problem szczęścia... I czy te cholerne funkcje Yogla przydałyby się chociaż przy jego rozwiązaniu?

Zwrócił twarz w kierunku ściany kontroli.

– No? Co to jest szczęście, durny elektroimbecylu z przebłyskami autonomicznej świadomości? – rzucił wyzywająco i opadł na fotel.

Przypomniał sobie, że mówienie na głos do siebie jest pierwszym objawem „modnej” ostatnio formy zaburzeń psychicznych, lecz nie zmartwił się tym zbytnio. Było mu wszystko jedno.

– To z przemęczenia – mruknął. – Z przemęczenia bezczynnością.

Ściana kontroli jarzyła się, jak nigdy, miriadą rozbłysków i pulsujących linii. Albert wiedział, że śni. Na jawie nie spotykało się czegoś podobnego. Spokojnie, a nawet z zainteresowaniem śledził mrowie przebiegów i usiłował odgadnąć, jaki to program przetrawia właśnie maszyna z jego snu. Podobnie jednak, jak śniony tekst drukowany wymyka się zazwyczaj próbom odczytania, ożywając pod wpływem koncentracji uwagi śniącego i zmieniając się w rozsypankę bezsensownych słów, tak i obraz połączeń rozsnuwał się jak zerwana pajęczyna i przestawał cokolwiek znaczyć...

Brzęknął sygnał awarii. Dopiero gdy powtórzył się dwukrotnie, coraz głośniej i natarczywiej, Albert spostrzegł, że przychodzi z jawy, spoza kotary snu. Ocknął się i popatrzył półprzytomnie w głąb labiryntu paneli. Czerwone światło migało w obrębie zespołu sceptronów alternatywnych. A więc nie awaria, lecz brak decyzji, brak odpowiedniej informacji, pozwalającej rozstrzygnąć zadany problem... Jaki problem? Albert odwrócił się i spojrzał na ścianę kontroli.

Przeraził się. Zobaczył obraz ze swojego snu: starganą pajęczynę, sieć bezładnych na pozór sprzężeń, sięgających długimi wąsami łączy międzysekcyjnych hen, poza ramy objęte blokiem metanalizy... Jakiś potworny, monstrualny program, ogarniający wszystkie działy i poziomy Scientaxu, targał trzewiami machiny. Oszalałe światła przeciążenia wybieraków drgały w nieustannej czkawce wielokrotnych przełączeń, usiłując podzielić się pomiędzy dziesiątki oczekujących na sprzężenie wejść z wyjść...

– A to co znowu? Kto wymyślił coś takiego? – zdumiał się Albert.

Z ciekawości włączył kontrolę wejść i... zamarł: wszystkie wejścia były wolne! Cały ten obłąkańczy taniec świateł zrodził się we wnętrzu machiny! Tu brał swój początek i zamykał się w obszarze elektromózgu!

Chyba... któryś z techników bawi się z nudów programowaniem! – pomyślał Albert, chwytając się z nadzieją tej myśli, by odsunąć od siebie absurdalne przypuszczenie, że stało się to najgorsze.

– Nie, już raczej jakiś inżynier. Co za potwornie wymyślny problem! Osiemdziesiąt pięć procent obwodów zaangażowało!

Wiedział jednak, że to zupełnie nieprawdopodobne: takie zabawy były przecież najsurowiej zabronione regulaminem. Chyba że ktoś z obsługi zwariował. Ktoś z obsługi albo... sam Scientax!

W tej chwili wzrok jego padł na stojący na stole mikrofon. Zimny dreszcz przebiegł mu po karku. Chwycił mikrofon. Był włączony.

– Profesorze Ambro!

Nikt nie odpowiedział. Ambro musiał skończyć już przedtem, a wszystkie wejścia były przecież zablokowane.

– Kontrola główna! – ryknął do mikrofonu. – Kto programował ostatnie zagadnienie?

– Program z kolektora uniwersalnego na kanał trzeci specjalny, z absolutnym pierwszeństwem – odpowiedział automat.

– Jaki problem?

– Zdefiniować pojęcie „szczęścia” – odrzucił beznamiętnie automat.

Albert zerwał się z fotela i skoczył w kierunku awaryjnego wyłącznika.

– Proces logiczny zahamowany. Czy podać osiągnięty stan pracy? – rozległo się z głośnika.

– Cofam blokadę linii, cofam pierwszeństwo! Skaso...

Albert zawahał się.

– Nie kasować. Podać wyniki...

– Zanalizowano problem w płaszczyźnie ekonomiczno-społecznej, psychologicznej oraz z punktu widzenia literatury i sztuki – recytował głośnik. – Obfitość materiału wewnętrznie sprzecznego. Na podstawie literatury pięknej sformułowano trzysta sześćdziesiąt dwa tysiące pięćset dwie definicje, w tym ponad sto pięćdziesiąt tysięcy par zdań wzajemnie sprzecznych. W płaszczyźnie socjoekonomicznej odkryto osiemdziesiąt dwie klasy teorii dobrobytu, które to pojęcie można na podstawie pewnych źródeł uznać za dobry parametr mierzący szczęście. Matematyczny model zagadnienia biorący za podstawę, iż szczęście jest pierwszą pochodną stanu posiadania, zdefiniowano jako sigma od zera do nieskończoności z iloczynów potrzeb przez współczynniki ich zaspokojenia i przez współczynnik obiektywnej rzeczywistości tych potrzeb...

– Dość! – przerwał Albert. – Dość! I natychmiast skasować te brednie!

Maszyna zamilkła, Albert opadł na fotel i zamknął oczy.

Idiota ze mnie. Oto skutki bezmyślnego gadania przy otwartym mikrofonie na linii absolutnego pierwszeństwa! Nie myśleć, byle tylko nie myśleć... Jeśli ta maszyna dostaje obłędu od takich rozważań, to co dopiero człowiek... Przestać myśleć, niech myśli Scientax... Wtopić się w niego, być jego częścią składową, elementem mikrofauny jego bebechów... Jeden człowiek nic już dziś nie potrafi...

Zgrzytnęła klamka. Albert nie odwrócił nawet głowy w stronę drzwi. Wiedział, że za chwilę odkryją, kto zajął na przeszło kwadrans cenną maszynę, nakarmiwszy ją niechcący takim idiotycznym, absorbującym całą jej mądrość programem. Dziwne że nie przyszli wcześniej, by go stąd wyrzucić! A może... nie dostrzegli niczego? Ci otępiali kontrolerzy, każdy przed swą tablicą kontroli, nie ogarniający i nie rozumiejący tego, co odwzorowuje gra świateł i linii, uczuleni, jak doświadczalne psy, tylko na czerwony błysk awarii? Może nie zwrócili nawet uwagi, że zaszło coś niezwykłego?

Teraz dopiero odwrócił głowę. W drzwiach stała uśmiechnięta Erika.

– Wciąż się gniewasz? – spytała słodko.

Albert poczuł mdły smak w ustach. Miał wrażenie, że grzęźnie na powrót w topieli bagna, z którego chwilę przedtem zdołał wydobyć głowę. Nim otworzył usta, wiedział już, co odpowie wbrew własnej woli.

– Tylko trochę... – wykrztusił patrząc ponad jej głową w otwór drzwi.

1965 r.

Studnia

Park przeświecał pustymi koronami drzew, pod nogami miękko uginały się opadłe liście. Nie szeleściły już, wilgotne od porannego deszczu. Było pochmurno. Kilkaset metrów, dzielących dom akademicki od Instytutu, Jan przebył pełen obaw i ciekawości. Co też mu zaproponują?

Przed drzwiami profesora Maera wziął głęboki oddech, odchrząknął i wszedł z możliwie najmądrzejszą miną.

– Dzień dobry! – powiedział.

– Witam! Proszę, o co chodzi? – Maer uśmiechnął się krzywo, ale Jan wiedział, że to jeszcze o niczym nie świadczy.

Profesor był niski i łysawy, ale bardzo ruchliwy jak na swoje siedemdziesiąt lat. Miał zwyczaj w czasie rozmowy ze studentem przechadzać się drobnymi kroczkami po pokoju. O ile z wyrazu twarzy nikt nigdy nie potrafił odgadnąć jego nastroju, o tyle z prędkości jego spaceru tam i z powrotem można było wnioskować nieomylnie. Im szybciej chodził – tym lepiej... Gdy profesor zmniejszał tempo, student zaczynał się niepokoić. Gdy przystanął – było już zupełnie źle, a gdy usiadł za biurkiem – można było pożegnać się z nadzieją na pomyślne załatwienie sprawy. Podczas egzaminów u „dziadka” Maera oczekujący na „giełdzie” pytali zwykle wychodzących po egzaminie: „Jaka prędkość?” Gdy odpowiedź brzmiała: „Biega!” – można było spokojnie wchodzić na egzamin.

Gdy Jan wszedł do gabinetu, profesor siedział za biurkiem. „Blado!” – pomyślał Jan.

– Ja w sprawie pracy dyplomowej – powiedział.

– Aha! – uśmieszek trwał na twarzy profesora. – Dopiero teraz. No, cóż, zobaczymy, co tam zostało...

Sięgnął po teczkę, wydobył zapisany arkusz. Teraz powinien wstać – pomyślał Jan.

– Tu już niewiele zostało. Prawie wszystkie tematy przydzielone – Maer wodził ołówkiem po spisie. – Jest jeszcze to... to... i to.

Odptaszkował trzy pozycje i wstał powoli, trzymając listę w ręku.

– To... raczej cię nie zainteresuje... – mruczał na wpół do siebie – to... też chyba nie. O! Ja bym proponował ten temat. Bardzo interesujące zagadnienie!

Koniec! – pomyślał Jan. – Dziadek wlepi mi teraz najpodlejszy temat, którego nikt nie chciał wziąć... I do tego będzie mi wmawiał, że to bardzo ciekawe zagadnienie!

– Skuteczność zwierciadła gamma jako osłony biologicznej – przeczytał profesor. – Przy odrobinie dobrych chęci można z tego zrobić piękną, oryginalną pracę naukową! Cóż ty na to?

– Nno... chyba...

– A więc w porządku. Jan Link... – wpisał nazwisko na listę. – Życzę powodzenia. Zgłosisz się do doktora Trauta.

Wpadłem – pomyślał Jan. – Będę mordował masowo morskie świnki przy pomocy promieniowania gamma. Od razu czułem, że tak się to skończy. Staruszek jest zły, że się spóźniłem na rozdział tematów. Nawet się z miejsca nie ruszył – taki zły!

W tej chwili Maer, jak pchnięty, ruszył z miejsca najszybszym ze swych truchcików, lecz o metr od biurka zatrzymał się nagle, syknął i chwycił obiema rękami za kolano. Utykając na prawą nogę, powrócił na fotel.

– Zupełnie zapomniałem... Przez cały dzień uważałem, a teraz... Widzisz, rano skręciłem nogę... – powiedział jakby z zakłopotaniem. Lewą ręką rozcierał kolano, a prawą wyciągnął w kierunku Jana.

– Powodzenia! Aha, zapomniałem ci, zdaje, się, powiedzieć, że pomiary wykonywać będziesz na Fobosie. Za tydzień Traut odlatuje, więc się pospiesz. Jutro zastaniesz go w Zakładzie Akceleratorów...

Jan skłonił się i szybko wybiegł z pokoju. Dopiero na korytarzu przestał się hamować i wybuchnął szczerym śmiechem.

– To ci heca! – parskał ubawiony serdecznie. – Najlepszy kawał miesiąca... Co też mówię: miesiąca... Roku!... Dziadek... siedzi, potem stoi w miejscu, ani się ruszy... Myślisz, człowieku, że nie wiem jak zły, a tu... nogę biedak skręcił...

Zaniósł się z trudem tłumionym śmiechem i w podskokach wybiegł przed budynek. Tam dopiero nieco ochłonął i pomyślał, że to trochę nieładnie tak się śmiać ze skręconej nogi starego profesora. Spoważniał więc i pomyślał, że... to on, właśnie on, ma lecieć na satelitę Marsa. Trudno mu było oswoić się z tą myślą. Nie mógł uwierzyć, że to prawda... Lepszego tematu pracy dyplomowej nie mógł sobie chyba wymarzyć!

Potem pomyślał o Liss i mina mu nieco zrzedła. Ale jakoś to będzie – tylko kilka miesięcy. Trzeba jej jednak powiedzieć.

Skręcił w kierunku miasta. Nie chciało mu się teraz iść do domu. Chciał spotykać znajomych, rozmawiać z nimi, i tak, niby od niechcenia, jakby to była zwykła i codzienna sprawa, wplatać w rozmowę swą radosną nowinę: „Wiesz, jestem okropnie zajęty, pojutrze mam egzamin, za tydzień muszę wpaść na Fobosa...”

O Traucie Jan wiedział niewiele – mniej więcej tyle, co wszyscy studenci. Gdy padło nazwisko Trauta, pytano zazwyczaj: „To ten od Albacha?” Każdy bowiem z podstawowego kursu fizyki jądrowej znał „regułę Albacha-Trauta”.

Tak, to był  t e n  Traut, znakomity fizyk, lecz kiepski podobno pedagog i niezbyt sympatyczny przy bliższym zetknięciu człowiek. Przez rok wykładał w instytucie, a na egzaminie zdobył sobie wśród studentów opinię gderliwego i wiecznie niezadowolonego ponuraka. Potem zaniechał pracy pedagogicznej, często latał poza Ziemię, prowadził jakieś badania, na tyle specjalistyczne, że mało kto orientował się w jego osiągnięciach.

Tylko dlaczego na Fobosie? – myślał Jan. Co on tam robi? Zwierciadło gamma – cóż to takiego? Zaraz, zaraz...

Z trudem odgrzebywał w pamięci wiadomości z fizyki promieniowania. Dopiero po dłuższej chwili przypomniał sobie, że kiedyś czytał wzmiankę w jakimś czasopiśmie naukowym:

...zwierciadło, które w sposób zupełny odbijałoby promienie gamma, byłoby idealnym nieomal rozwiązaniem problemu napędu fotonowego z zastosowaniem anihilacji jako źródła energii.

Czyżby o to chodziło? Jeśli tak, to temat jest rzeczywiście pasjonujący... Wynikałoby stąd jednak, że Trautowi udało się zbudować takie idealne zwierciadło! Może to dopiero maleńki model, coś w rodzaju „zestawu o mocy zerowej” do badania ciągłego procesu anihilacji?

W każdym razie, zanim pójdę do Trauta, muszę poczytać na ten temat, żeby nie okazać się durniem. To nie leży co prawda w zakresie mojej specjalizacji, ale zawsze lepiej sobie zjednać opiekuna swojej pracy dyplomowej – postanowił Jan. Mijał właśnie uliczną kabinę wideofoniczną, wstąpił więc i wywołał Liss. Była w domu. Ucieszyła się wyraźnie.

– Wróciłeś wczoraj?

– Nie. Dziś rano. I wyobraź sobie, wczoraj właśnie rozdzielali na naszym wydziale tematy prac dyplomowych!

– Oo! – zmartwiła się. – I co teraz zrobisz?

– Nic. Już załatwione – powiedział, uśmiechając się z zakłopotaniem. – Mam dla ciebie niezbyt wesołą niespodziankę.

– Co się stało? – Spoważniała, trochę przestraszona.

– Wyjeżdżam...

– Jak to? A dyplom?

– Właśnie... Dostałem temat... Zgadnij, gdzie?

– Czy ja wiem? – zastanawiała się przez chwilę, badając jego twarz spojrzeniem. – Na Księżycu! Zgadłam?

– Prawie. Teraz tylko powiedz jeszcze, na  j a k i m  księżycu?

– Co? Nie na naszym? No, powiedzże wreszcie, nie dręcz kobiecej ciekawości!

– Fobos – powiedział Jan, starając się, by wypadło to najobojętniej w świecie.

– Eee! – powiedziała. – To ja tak nie chcę! Znowu znikniesz na kilka miesięcy.

– Nie miałem wyboru...

– No, już dobrze, dobrze, wiem, że się cieszysz.

– To gdzie w takim razie wypijemy kawę?

– Myślę, że tam, gdzie zawsze. Za piętnaście minut będę.

*

Gdy wychodzili z kawiarni, zaczynał padać deszcz.

– Więc mam na ciebie czekać? – spytała Liss patrząc z ukosa na Jana.

– Jak chcesz! – odpowiedział ze straszliwą powagą i oboje wybuchnęli śmiechem. Pobiegli przez wilgotne ulice, przez mżawkę i mgłę. Pod domem Liss powiedziała:

– To... ja chyba zaczekam?...

– Chyba?

– No, to znaczy zaczekam... – spojrzała mu w oczy. Pocałował ją lekko, a ona położyła mu palec na nosie, powiedziała z kpiącą powagą: – Kosmonauta! – i pobiegła do domu.

Jan odszedł powoli, postawiwszy kołnierz i wetknąwszy obie dłonie w kieszenie płaszcza. Deszcz rozpadał się na dobre.

*

– To ciebie mi dali... – Traut popatrzył na Jana obojętnie, a Jan pomyślał od razu, że ten Traut naprawdę uprzejmością nie grzeszy. – Dobrze. Zaczekaj chwilę.

Był wysoki, chudy jak słup telegraficzny i śmiesznie łamał się wpół, sięgając na dolną półkę biblioteki. Mógł mieć pięćdziesiąt lat, ale również dobrze można mu było dać o dziesięć mniej lub więcej. Podłużna twarz, wiecznie skrzywiona, co nadawało jej wyraz ciągłego niezadowolenia. Oczy głęboko osadzone, żywe, lecz nadmiernie poważne. Takim zobaczył go Jan po raz pierwszy i trzeba przyznać, nie był zachwycony perspektywą spędzenia z tym człowiekiem kilkumiesięcznej podróży tam i z powrotem...

Traut wydobył sporą kartkę papieru i podał ją Janowi.

– Tu jest spis rzeczy do zabrania i sprawy do załatwienia. A to plan twojej pracy. Przygotuj materiały, notatki, żeby nie zabierać niczego zbędnego, bo i tak rakieta będzie miała nadwagę. Jutro zgłosisz się na badania do Kosmedu, startujemy siedemnastego o dwunastej czterdzieści dwie. W Kosmocentrum trzeba być na dwanaście godzin przed startem, z całym bagażem, oczywiście. Aha, jeszcze te formalności, wiesz... Tam masz zresztą wszystko napisane. Pilotujesz?

– Tylko pojazdy atmosferyczne.

Traut skrzywił się, jakby chciał powiedzieć: „To bardzo niedobrze”, ale nic nie powiedział. Po chwili dopiero, nie patrząc już na Jana, dodał:

– To na razie wszystko. Teraz jestem zajęty! – i błyskawicznie zakopał się w stercie rysunków i wykresów, porozkładanych na biurku i stołach.

Jan postał chwilę, zanim pojął, że audiencja skończona. Traut mówił w takim pośpiechu, że już od połowy jego tyrady Jan stracił zupełnie rozeznanie. Ściskając w dłoni otrzymany arkusz, wyszedł z pokoju Trauta.

Na szczęście było tam rzeczywiście napisane – szczegółowo, punkt po punkcie – wszystko, co należało załatwić, zabrać, gdzie i kiedy się zgłosić.

Dziwny człowiek! – pomyślał Jan. – Miał czas to wszystko tak dokładnie opisać, a porozmawiać po ludzku przez chwilę nie może!

Pokręcił głową i wyszedł przed budynek Akceleratorów pełen wątpliwości, jak też ułoży się współpraca z tym dziwakiem tam, na Fobosie.

*

– Pan mnie podobno poszukiwał, doktorze?

– A, to ty, Link. Dobrze, że przyszedłeś, siadaj!

Doktor Kyoki był Japończykiem o dużej, okrągłej głowie osadzonej – jakby przez pomyłkę – na zbyt drobnym tułowiu. Jego, małe, czarne oczy patrzyły zawsze przyjaźnie i pobłażliwie. Chyba dzięki temu „ojcowskiemu spojrzeniu” kierownik dydaktyczny wydziału cieszył się powszechną sympatią studentów.

– Mam ci kilka słów do powiedzenia, Link – ciągnął Kyoki – ponieważ właśnie tobie przypadła w udziale praca u Trauta. Doszedłem do wniosku, że powinienem cię o tym uprzedzić. To dość delikatna sprawa. Widzisz, jak by to powiedzieć... chcemy... to znaczy ja, profesor i inni koledzy – chcemy, żebyś się w pewnym sensie zaopiekował Trautem. To naprawdę bardzo zdolny i ceniony naukowiec, tylko że, niestety, ogromnie nieostrożny. Powiedziałbym nawet: trochę narwany... Tak, chyba to dobrze określiłem... Uparł się, że nie trzeba mu nikogo do pomocy, że eksperyment na Fobosie przeprowadzi sam bez niczyjej pomocy. Ma zupełną rację, rzeczywiście jeden człowiek wystarczy dla obsługi całej aparatury podczas doświadczeń. Obawiamy się jednak, że, będąc sam, Traut nie będzie przestrzegał zbyt dokładnie przepisów bezpieczeństwa. Gdy chodzi wyłącznie o jego własne życie i zdrowie, potrafi lekceważyć wszelkie przepisy, których nie uważa za mądre. Zgoda, są przepisy i zakazy, których treść nie wydaje się mądra, ale... wszystko wreszcie ma jakieś uzasadnienie. Traut kocha ryzyko i na to nie ma rady. Gdy natomiast w grę wchodzi druga osoba, jest do przesady ostrożny. Gdybyśmy chcieli wysłać z nim któregoś z kolegów-naukowców, czułby się urażony. Mógłby sądzić, że nie ufamy jego umiejętnościom, a tak wcale nie jest. A ponieważ samodzielny pracownik naukowy ma obowiązek przyjąć wyznaczonego przez instytut dyplomanta, korzystamy z tego i wysyłamy z nim ciebie. Chcemy go tym sposobem uchronić od robienia doświadczeń „za wszelką cenę”. To człowiek oddany całkowicie nauce. I przy tym bardzo porządny i wartościowy człowiek...

Kyoki przerwał, a Jan poczuł się trochę niewyraźnie: Jeśli ten Traut rzeczywiście taki narwany, to... – wolał nie myśleć dalej na ten temat.

– To, co o nim powiedziałem, nie jest pozbawione podstaw. Nie wiem, czy jest ci wiadome, że Traut ma na swoim koncie pokaźną dawkę napromienienia. Kiedyś, kilka lat temu, podczas pierwszych prób z kontrolowaną anihilacją, tak się zapalił do doświadczenia, że wychyliwszy się nieostrożnie spoza osłony dostał paręset rentgenów. Chorował potem długo, ale po wyleczeniu ostrożności nie nabył. Eksperyment, który czeka was na Fobosie, nie jest niebezpieczny, jeśli zachowa się elementarne środki ostrożności. I o to nam tylko chodzi.

– Dobrze! – powiedział Jan z rezygnacją. Postaram się, żeby wszystko było w porządku. Imponowało mu trochę, że ma taką „misję” do spełnienia.

*

To, co Traut określił zwięźle jako „formalności”, zajęło Janowi pełne dwa dni: począwszy od „pozwolenia na wywóz zwierząt doświadczalnych” aż do badań lekarskich. Przy okazji tych ostatnich dowiedział się, że ma „dysfazję aminalną w stopniu zero koma zero trzy”. Nie przejął się tym jednak zbytnio z tej prostej przyczyny, że nie miał pojęcia, czy to dużo, czy mało i co to w ogóle oznacza. Ostatecznie otrzymał pozwolenie na lot w rejon Marsa i to było dla niego najważniejsze.

W przededniu startu Jan odesłał swój bagaż, a o oznaczonej godzinie przekroczył po raz pierwszy w życiu bramę Kosmocentrum. W trzecim pawilonie czekał już cały ładunek, wśród którego uwijał się Traut.

– A, jesteś! – powiedział i zabrał się bezceremonialnie do rewizji bagażu Jana. Przeglądał paczki, tylko klatki z myszkami i morskimi świnkami omijał z daleka, jakby z obrzydzeniem.

– Pilnuj tego paskudztwa! – przykazał groźnie. – Żeby mi się po rakiecie nie rozlazło!

Na koniec zabrał się do neseseru z osobistymi rzeczami Jana. Wydobył elektryczny aparat do golenia, zważył w dłoni i burknął:

– A to co? Balast? Nie trzeba, będziemy nosili brody!

A potem stanowczo za głośno wrzasnął:

– Mówiłem przecież, że mamy nadwagę!!!

Szperał dalej, aż natrafił na oprawione w metalową ramkę zdjęcie Liss. Janowi uszy poczerwieniały, gdy Traut, patrząc to na Jana, to na fotografię, skrzywił się ironicznie i zrobił ruch, jakby chciał odłożyć ją na bok, jak to uprzednio zrobił z maszynką do golenia. Po chwili jednak włożył zdjęcie z powrotem do walizki, zatrzaskując jej wieko jakby ze złością. We wnętrzu pozostawił, ma się rozumieć, niemiłosierny „groch z kapustą”.

Poza wszystkimi innymi zaletami potrafi być jeszcze złośliwy – zakonkludował Jan z niezadowoleniem.

– W porządku, można ładować! – mruknął Traut.

Taśmy transporterów uniosły bagaż, a on podszedł do okna hali. Jan stanął za nim, patrząc w tym samym kierunku. Nad horyzontem, nisko, jak ognik papierosa czerwieniał Mars. Traut milczał chwilę, potem wyciągnął rękę i wskazując planetę palcem powiedział ostro:

– Tam!...

Potem powoli odwrócił się od okna i wyszedł.

*

– Wiem, że Kyoki w tym palce maczał – odezwał się Traut, gdy podchodzili do lądowania na Marsie. – Wiem, po co wmuszono we mnie dyplomanta. Oni się boją... o mnie!

Patrzył ponuro w ekran wizyjny, pewnymi ruchami przekładał dźwignie rozrządu i mówił jakby do siebie.

– Kogo wreszcie to obchodzi! Sam za siebie odpowiadam! – dokończył gniewnie i nieprzyjaźnie spojrzał na Jana, jakby to on był tym, który wtrąca się w nie swoje sprawy.

Jan skurczył się w fotelu kopilota i czuł, że nie może znieść tego człowieka. Przez cały czas lotu na Marsa Traut, jeśli nie pracował i nie spał, to zrzędził okrutnie. Na stosunki panujące w instytucie; na tych, którzy obarczają go ładunkiem sprzętu dla baz marsjańskich; na inżynierów, którzy nie dotrzymują terminów wykonania urządzeń do jego doświadczeń.

Mówił – często przez pół godziny bez chwili przerwy – monotonnie, czasem tylko wykrzykując głośniej jakieś słowo.

Spośród wielu niezrozumiałych spraw i terminów fizycznych rzucanych na oślep przez Trauta usiłował Jan wyłowić ogólny obraz doświadczenia, które miało być przeprowadzone. O ile dobrze się zorientował, jego celem było uzyskanie ciągłej, kontrolowanej reakcji anihilacji: dwa strumienie cząstek – elektronów i pozytonów – spotykają się w ognisku wklęsłego zwierciadła; cząstka i antycząstka znika, a z punktu, w którym nastąpiło zderzenie, promieniu ją w dwóch przeciwnych kierunkach dwa fotony gamma. Fotony uderzają w powierzchnię zwierciadła. Jeśli jest ona powierzchnią „doskonale odbijającą”, to pęd fotonów od niej odbitych udziela się zwierciadłu.

Zasada napędu fotonowego, w teorii znana już od dawna, przy zastosowaniu anihilacji rozwiązałaby problem budowy silnika dla rakiety międzygwiezdnej. Jednak realizacja zwierciadła o tak fantastycznych właściwościach zdawała się być zadaniem beznadziejnie trudnym. Biorąc bowiem pod uwagę ogromną całkowitą moc promieniowania, nawet niewielki procent energii pochłonięty przez zwierciadło byłby zdolny stopić je w jednej chwili!

Zwierciadło, przygotowane według projektu Trauta na Fobosie, miało być realizacją tego wymarzonego ideału... Jan nie miał jeszcze pojęcia o jego rozmiarach, o mocy promieniowania, którą chciał osiągnąć Traut. Nie pytał o szczegóły, by nie zbłaźnić się jakimś niemądrym pytaniem. Zobaczy na miejscu, przekona się naocznie.

Jedno było pewne: Traut wierzył w pomyślność swego eksperymentu. Więcej nawet: był pewien, nie dopuszczał myśli, że mogłoby się coś nie udać!

Zadaniem Jana było zbadanie warunków panujących po drugiej stronie zwierciadła. Mimo bowiem spodziewanej doskonałej sprawności powierzchni odbijającej trudno było przewidzieć, czy poprzez zwierciadło, przez mikroskopijne jakieś rysy czy defekty nie będzie przeciekało promieniowanie szkodliwe dla organizmów żywych. Morskie świnki, które wiózł Jan, miały posłużyć jako obiekty doświadczalne, zanim pierwszy człowiek zasiądzie za sterami fotonowca.

Druga Baza Marsjańska przyjęła ich niezwykle gościnnie i uprzejmie. Nie było to zupełnie bezinteresowne – przywieźli im przecież zapas żywności i sprzętu – ale niezależnie od tego każdy przybysz musiał tu być mile widziany. Trójka ludzi, obsługujących Bazę, niewiele miała rozrywek. Nawet w brydża nie mogą pograć – pomyślał Jan. Wydawało mu się, że w bazie jest tak jakoś „zwyczajnie”... Jak nie na Marsie – myślał, choć był tu oczywiście po raz pierwszy. Niewiele mieli czasu, Jan nie zdążył nawet dobrze rozejrzeć się po bazie. Poganiany przez Trauta zjadł kolację – w gruncie rzeczy doskonałą, ale... „zupełnie zwyczajną”; potem zaprowadzono ich do „pokoju dla gości”, gdzie mieli się przespać – start na Fobosa miał nastąpić dopiero w nocy.

*

Traut posadził rakietę dość pewnie, choć z góry miejsce to wyglądało raczej niezbyt zachęcająco: mały płaskowyż wśród skalistych stożków. Jan opuścił rakietę pierwszy. Pod nogami poczuł twardą, gładką powierzchnię. Magnesy butów przywarły do niej natychmiast i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że to jest właśnie lądowisko – stalowa płyta, umożliwiająca poruszanie się po małym satelicie Marsa. Ciążenie jest tu bowiem tak znikome, że każdy krok bez asekuracji polem magnetycznym grozi mimowolną „ucieczką” w przestrzeń. Elektromagnetyczne cumy ustawiły rakietę w pozycji startowej; Traut wyszedł również i poprowadził Jana wijącym się pośród skalnych igieł, wąskim, stalowym chodnikiem. Jan poruszał się zrazu nieporadnie – wydawało mu się, że pod nogami ma rozmiękłą asfaltową szosę, do której lepi się obuwie. Skupiając całą uwagę na utrzymywaniu równowagi, pozostał nieco w tyle. W pewnym momencie Traut odwrócił się i zobaczył jego wysiłki, zmierzające ku odlepieniu lewej nogi od chodnika. Zatrzymał się i zaczekał, a gdy Jan zrównał się z nim, schylił się i poprawiał coś chwilę przy jego butach.

– Nowicjusze! – mruczał do siebie, jakby zapominając, że w hełmie skafandra ma mikrofon i że Jan słyszy wszystko w swej słuchawce. – Mądre to wszystko jak diabli. A wyregulować przyssawek magnetycznych nie potrafi! No, już!

Wyprostował się i po chwili poszedł bez słowa dalej, nie oglądając się za siebie. Jan poczuł, że idzie mu się teraz o wiele wygodniej, magnesy działały równomiernie, zgodnie z rytmem jego kroków. Mógł teraz swobodnie nadążyć za Trautem. Idąc rozglądał się wokoło. Ostre stożki skał rzucały długie cienie. Wychodząc z cienia miał wrażenie, że zgaszone dotąd słońce zapala się nagle – tak ostre były kontrasty oświetlenia. Szli prawie dokładnie w kierunku Słońca, które do połowy wynurzało się spod bliskiego horyzontu. Wyglądało jak oślepiająca białością lampa rtęciowa na tle czarnego nieba.

Na prawo od chodnika ukazała się gładka płyta stalowa, na której stały dwie spore rakiety towarowe. Gdy mijali lądowisko, ostatni skrawek Słońca krył się za skały. Ciemność zapadła nagle. Równocześnie zza zakrętu wyłoniły się oświetlone silnymi reflektorami kształty jakichś konstrukcji. Jasne plamy światła przecinały co chwila sylwetki w skafandrach.

– Zaczekaj! – powiedział Traut i odszedł w ich kierunku. Po chwili Jan usłyszał w słuchawkach jego ostry, wzburzony głos. Traut wykrzykiwał coś pod adresem krzątających się ludzi. Jan zrozumiał tylko, że jeśli zrobili, co do nich należy, mają natychmiast zabierać swoje rakiety i wynosić się z Fobosa, bo on, Traut, nie ma czasu i jutro rozpoczyna doświadczenie bez względu na okoliczności.

Jak oni mogą znieść na dłuższą metę takiego zwierzchnika? – zdziwił się w duchu Jan, ale po chwili przypomniał sobie, że i on go znosi, bo... musi.

– Grzebią się jak dżdżownice! – parsknął Traut wracając. – Jeszcze nie pozbierali swoich manatków... Już od kilkunastu godzin powinni być w drodze na Ziemię!

– Kto to był? – spytał Jan.

– Ekipa techniczna. Przygotowywali anihilatron do naszych doświadczeń.

Całe szczęście – pomyślał Jan – że do tego wszystkiego ten człowiek nie jest zarozumiały. Powiedział: „do naszych doświadczeń”. To znaczy, jakby podzielił się ze mną swoim eksperymentem. Dobrze przynajmniej, że traktuje mnie jak współpracownika...

Szli jeszcze przez kilkanaście minut. Stalowy chodnik kończył się u wejścia do stacji. Przez śluzę próżniową dostali się do wnętrza.

– Można zdjąć skafander – powiedział Traut. Jan z ulgą odetchnął czystym powietrzem. – Tu jest sterownia anihilatronu. A tu się mieszka.

Traut wprowadził Jana do niewielkiego pomieszczenia. Stało w nim kilka rozkładanych foteli do spania, stoły i szafy w ścianach. Wszystkie sprzęty były przymocowane do ścian lub podłogi jak w rakiecie. Jan czuł się nieporadnie. Bez magnetycznych butów, oddany na pastwę nieważkości, po każdym kroku – choć starał się stąpać ostrożnie – zderzał się głową z miękko wysłanym na szczęście sufitem.

– Usiądź i zapnij pasy – powiedział Traut wskazując fotel. Sam również usiadł. Nacisnął przycisk na poręczy fotela i cała kabina drgnęła. Jan poczuł rosnące ciążenie i zrozumiał, że wprawiona została w ruch obrotowy.

– Teraz można swobodnie poruszać się po podłodze – powiedział Traut. – To bardzo wygodne. Docenisz to, gdy nieważkość cię zmęczy. Teraz coś zjemy i pośpimy, dopóki technicy się nie wyniosą. Mam nadzieję, że nie zjedli nam wszystkiego. Potem trzeba będzie rozładować rakietę i wszystko przewieźć tutaj.

– Panie doktorze... – zaczął Jan.

– Daruj sobie te tytuły! – przerwał Traut opryskliwie. – Tu nie ma czasu na zbędne słowa. Mów do mnie „ty” albo jakoś... byle krótko. Na Ziemi możesz mnie nazywać nawet ekscelencją, ale tu nie ma czasu na gadanie.

– Dobrze – powiedział Jan z ukrywaną irytacją.

Dlaczego on zawsze i o wszystko musi mieć pretensję? Jeśli chce, abym inaczej się do niego zwracał, to może mi o tym powiedzieć i koniec. Po co zaraz tyle słów i ten ton? Wygląda to, jakby chciał natychmiast zatrzeć wszelkie ślady dobrego wrażenia...

*

To, co zobaczył Jan, znacznie przekraczało jego wyobrażenia. Stali nad zagłębieniem w kształcie ogromnej misy o kilkudziesięciometrowej średnicy. W pierwszej chwili wydawało się, że to jezioro odbijające na tle czarnego nieba – gwiazdy. Dopiero po dokładniejszym przypatrzeniu się Jan dostrzegł, że konstelacje są zniekształcone, mniejsze niż na prawdziwym niebie nad głową.

To było zwierciadło. Nie wiadomo, czy Traut umyślnie, czy też przypadkowo przyprowadził tu Jana w czasie nocy, gdy nawet Mars nie świecił, i nie uprzedzając ani słowem, postawił nad brzegiem paraboloidalnie zagłębionej niecki. Teraz stał z boku, w ciemności, niby przypadkiem rzucając z ukosa spojrzenie wraz ze smugą reflektora na Jana.

– Wspaniale! – powiedział Jan naprawdę oszołomiony przedziwną czarną głębią, z której patrzyły gwiazdy. – Jak spokojne jezioro!...

Traut milczał. Jan odwrócił się i czołowe światło jego hełmu ogarnęło na chwilę twarz uczonego. I wtedy Jan zobaczył rzecz niezwykłą: Traut uśmiechał się! Trwało to ułamek sekundy, snop światła zmiótł jak gdyby z jego twarzy ten zagadkowy, melancholijny uśmieszek, przemieniając go w jakiś nieokreślony grymas. Jakby przyłapany na czymś wstydliwym, Traut poruszył się niespokojnie.

– Chodź! – powiedział szorstko. – Dość tej romantyki. Jezioro – nie jezioro, to jest  t y l k o  zwierciadło gamma. Przewidywany współczynnik pochłaniania promieni – około trzech dziesięciomilionowych. Przy pełnej mocy anihilatronu temperatura nie przekroczy pięciuset stopni Kelvina. Pod powierzchnią odbijającą znajduje się warstwa pochłaniająca z systemem chłodzenia ciekłym helem.

Obchodzili dokoła brzeg zwierciadła. Traut rzucał od czasu do czasu zwięzłe uwagi i wyjaśnienia.

– To są wyloty wyrzutni: elektronowej i pozytronowej – powiedział wskazując dwie w niewielkiej od siebie odległości umieszczone rury, których wyloty skierowane były nieco w dół, w kierunku środka zwierciadła. Dwa strumienie cząstek spotykają się dokładnie w ognisku zwierciadła i tam następuje anihilacja. Dzięki próżni, jaka tu panuje, strumienie nie są rozpraszane. Powstałe z anihilacji fotony gamma są przez zwierciadło formowane w silnie skupioną, równoległą wiązkę biegnącą pionowo w górę. Jak w zwyczajnym reflektorze świetlnym...

Szli dalej. Traut zatrzymał się nad kolistym wylotem jakiegoś szybu biegnącym pionowo w głąb skały.

– Studnia – powiedział Traut. – Tędy schodzi się do kesonu. Schodź!

Przy pomocy wystających ze ścian klamer zeszli na dno studni. Miała ze czterdzieści metrów głębokości. Na dole rozszerzała się w półkulistą niszę. Stąd rozpoczynał się wąski korytarzyk poziomy. Traut zagłębił się w jego wnętrzu, a Jan zgasił swój reflektor i spojrzał w górę. Szyb, którym przybyli, był ciemny, poprzez górny otwór widać było tylko kolisty wycinek gwiaździstego nieba...

Jan pospieszył za Trautem, schylając się w niskim korytarzu. Traut zapalił górne światło. Znajdowali się w sporej komorze o kształcie pionowego walca i ścianach z betonu. Sklepienie miało kształt czaszy kulistej. Z jego środka sterczały ku podłodze dwie metalowe kolumny, stykające się bokami jak lufy dubeltówki. Kończyły się na wysokości metra nad podłogą, ponad zwykłym stołem laboratoryjnym. Na stole i wokół, na stojakach i podłodze, umocowana była aparatura – głównie liczniki promieniowania. Kable i przewody, krzyżujące się na pozór bezładnie, zbiegały się w gruby pęk i ginęły w okrągłym otworze w jednej ze ścian.

Traut majstrował przez chwilę przy nogach stołu uwalniając je z uchwytów. Potem lekko, bez wysiłku odepchnął stół na bok – ciężki, masywny mebel nie ważył tu prawie nic. Jakby zapominając o obecności Jana, Traut ułożył się na wznak na podłodze i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w dolne ścięcia kolumn, wiszących nad jego twarzą.

– Zgaś światło – powiedział wreszcie do Jana. – Tak, dobrze, połóż się tu, na moim miejscu.

Wstał, odruchowo otrzepał skafander i usunął się na bok. Jan zajął jego miejsce i spojrzał w górę. Teraz dopiero spostrzegł, że wzdłuż osi każdej z kolumn biegnie wąski kanał.

– Ułóż się tak, abyś miał oko na wprost otworu – powiedział Traut.

Teraz Jan dojrzał w głębi kanału migocącą iskierkę.

Gwiazda – pomyślał. – A więc ten kanał prowadzi na powierzchnię...

– Jesteśmy dokładnie pod środkiem zwierciadła. Kanał, przez który patrzysz, biegnie od jego powierzchni przez warstwę odbijającą i osłony. Jest skierowany dokładnie w ognisko zwierciadła, a więc w punkt, w którym będzie następowała anihilacja. Kanałem tym przedostanie się tu cienka wiązka promieni gamma. Kanał w drugiej kolumnie jest znacznie cieńszy – ma średnicę milimetra. Pod wylotem jednego z nich umieszcza się licznik, który mierzy natężenie promieniowania padającego na zwierciadło. Drugi, identyczny licznik mierzy natężenie tego promieniowania, które zdoła przeniknąć przez zwierciadło i osłony. Potem dzielimy jedną wielkość przez drugą i otrzymujemy stąd „skuteczność osłony”. Proste, prawda? Ty się tym zajmiesz, bo to temat twojej pracy dyplomowej. No i jeszcze te twoje zwierzaki... Umieścisz je tu, w tej komorze. Jeśli po próbach nie zdechną, to znaczy, że wszystko jest w porządku...

Jan uśmiechnął się w myślach. Ot, fizyk! Wydaje mu się, że na tym tylko polegają doświadczenia z organizmami żywymi: zdechną albo nie... Nie powiedział jednak tego głośno. Mimo to wydało mu się, że program jego pracy wygląda rzeczywiście dość mizernie wobec tej całej wspaniałej aparatury.

Spojrzał raz jeszcze w wylot kanału i na samą myśl, że właśnie tędy wniknie niedługo do wnętrza komory niewidoczna, lecz ostra jak grot wiązka niszczącego życie promieniowania, poczuł się nieswojo. Wydawało mu się, że promienista „igła” wwierca się właśnie w jego oko... Poczuł niemal fizycznie odczuwalny dreszcz i wyobraził sobie położenie zwierzęcia doświadczalnego. Wtedy przyszedł mu do głowy pewien pomysł.

– Mówiłeś, że ten drugi kanał daje wiązkę o średnicy jednego milimetra? – powiedział wstając. – Czy nie udałoby się rozszerzyć nieco program doświadczenia? Słyszałeś zapewne, ze szczury wykazują zadziwiającą właściwość „czucia” promieniowania. Na zbliżenie preparatu promieniotwórczego reagują wyraźnym zaniepokojeniem i próbują ucieczki. Dotąd nie wiadomo, w którym z organów wewnętrznych szczura mieści się ten niezwykły „zmysł promienisty”. Mając do dyspozycji tak cienką wiązkę promieni gamma, można by spróbować naświetlić – jakby „nakłuwając” – różne miejsca systemu nerwowego szczura i badać równocześnie jego zachowanie. Tą drogą można by zlokalizować ośrodek reakcji...

– Niezła myśl! – przytaknął Traut. – Choć to będzie nieco kłopotliwe w wykonaniu. Musiałbyś szczura ułożyć i unieruchomić na stole pod wylotem kanału, a potem po każdej kolejnej próbie zmieniać jego położenie. Ale... zresztą, jeśli pierwsze próby wykażą, że osłony są wystarczające, będzie można w czasie pracy anihilatronu przebywać tutaj i naocznie przekonać się, jak twój szczur będzie się zachowywał. To byłoby nawet dość ciekawe doświadczenie. Tak.

Traut myślał przez chwilę. Jan oglądał w tym czasie aparaturę, by choć trochę zorientować się w tym galimatiasie.

– Anihilatron uruchamia się zdalnie? – spytał po chwili.