Red Jackals - Katarzyna Wycisk - ebook
NOWOŚĆ

Red Jackals ebook

Wycisk Katarzyna

4,0

97 osób interesuje się tą książką

Opis

Poznaj nowość z Uniwersum Diabłów Berlina

 

Pokochanie wroga to jak podpalenie własnego domu – wiesz, że wszystko runie, ale nie możesz przestać patrzeć na płomień.

Tam, gdzie duma jest wszystkim, honor ustala zasady, a zdrada oznacza wyrok śmierci, zderzają się dwa światy. Przypadkowe spotkanie dwojga ludzi daje początek tragedii, która wstrząśnie fundamentami ich rodzin, zmieni bieg historii i roznieci ogień, który może pochłonąć nawet ich samych.

Aylin Şahin, córka tureckiego bossa mafijnego, od zawsze była więźniem swojego nazwiska. Otoczona luksusem i żelaznymi zasadami, desperacko pragnie wolności. Jej życie się zmienia, gdy poznaje tajemniczego i intrygującego mężczyznę.

Elias „Scythe” Horst, syn lidera neonazistowskiego gangu motocyklowego, dorastał wśród krwi, brutalności, nienawiści i niekończących się konfliktów o władzę. Ale gdzieś głęboko skrywa pragnienie życia, w którym nie trzeba walczyć o każdy oddech.

Nie powinni się w sobie zakochać, jednak los splótł ich nićmi namiętności i zatracenia. Granica między pożądaniem a obsesją zostaje zatarta – a kiedy jedna strona zaczyna kontrolować drugą, uczucie przestaje być wyborem.

Co się może stać, gdy miłość stanowi zarówno wybawienie, jak i przekleństwo?
Czy da radę uciec z piekła, które samemu się rozpaliło?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 436

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Magga59

Dobrze spędzony czas

Fajna
00



Diabły Stambułu #1

Red Jackals

Katarzyna Wycisk

Prolog

Drwi z blizn, kto nigdy nie doświadczył ran.

– William Szekspir, Romeo i Julia

kilka lat wcześniej

Cisza wypełniła rezydencję Şahin niczym gruby, duszący koc. Była głęboka, niemal namacalna, przerywana jedynie tykaniem zegara na komodzie w salonie. Yasemin siedziała na krawędzi łóżka w sypialni. Zgarbiona, mocno zaciskała dłonie na jedwabnym szalu, który zsunął się z jej ramion. Nie płakała. Łzy nie przychodziły. Pozostawał tylko obezwładniający chłód.

Plotki były jak trucizna – powolna, niewidoczna, ale śmiertelna. Rozlewały się po mieście cicho, z łatwością przenikając przez mury, rozchodząc się w zaułkach i kawiarniach, z ust do ust. Yasemin znała ich naturę. Wiedziała, że raz wypowiedziane, żyły własnym życiem, niezależnie od tego, czy były prawdą, czy kłamstwem. Przypominały ogień – wystarczyła iskra, by pochłonęły wszystko, co spotkały na swojej drodze.

Ostrza pozbawione konkretnego właściciela pozostawiały cięcia głębsze i boleśniejsze niż jakakolwiek broń. Wbijały się w serce powoli, wywołując wątpliwości zatruwające umysł i duszę.

Kiedy Yasemin po raz pierwszy usłyszała o swoim rzekomym romansie z jednym z ochroniarzy, uznała to za niedorzeczność. Hasan nie mógł wziąć sprawy na poważnie. Jednak z czasem plotka zaczęła nabierać mocy – nie dlatego, że kryła w sobie prawdę, lecz dlatego, że wciąż ją powtarzano. W rzeczywistości, w której honor był świętością, a duma przewyższała miłość, nie liczyło się to, co Yasemin faktycznie zrobiła, lecz to, co o niej mówiono.

Czuła, jak wokół niej zaciska się niewidzialna sieć, utkana przez szerzących oskarżenia. Oplatała ją coraz ciaśniej. Zawisł nad nią wyrok – nie wydany przez żaden sąd, lecz przez zbiorową świadomość, która uznała go za oczywistość. Nikt nie pytał o jej wersję wydarzeń. W świecie mężczyzn głos kobiety pozostawał ledwie szeptem.

Plotki zniszczyły życie Yasemin, zanim żołnierze Hasana przekroczyli próg domu. To one sprawiły, że w oczach męża była już martwa – skazana bez procesu, pogrzebana w cieniu pomówień.

Usłyszała cichy trzask w dolnej części budynku. Drzwi, pomyślała. Serce podskoczyło jej do gardła, a żołądek ścisnął się w ciasny węzeł. To byli oni. Przyszli, by wymierzyć karę. Nie zapowiedzieli swojej wizyty, nie pukali, nie czekali na zaproszenie. Nie musieli. Weszli jak panowie, jakby rezydencja od zawsze należała do nich.

Nie miała zbyt wiele czasu. Jej wzrok padł na okno. Może zdoła uciec, zanim ją znajdą. Zerwała się na nogi, a jedwabny szal spłynął na ziemię.

Drżącymi rękoma chwyciła klamkę, ale palce, zbyt słabe i niezdarne, zawiodły. Metalowy rygiel ani drgnął, jakby i on sprzysiągł się przeciwko Yasemin.

Kroki w korytarzu były coraz wyraźniejsze – ciężkie, zdecydowane, rytmiczne niczym nieubłagane tykanie zegara odliczające ostatnie sekundy.

Kobieta odwróciła się gwałtownie, serce biło w piersi jak oszalałe, jakby ze wszystkich sił próbowało wyfrunąć z klatki. W drzwiach stał Azad – jej brat. Twarz miał niczym wyrzeźbioną z kamienia, pozbawioną emocji. Za nim tkwili dwaj młodsi mężczyźni, ich oczy skrywał półmrok. Ściskali w rękach kije – wystarczająco groźne, by bez słów zdradzić cel wizyty.

– Wiesz, dlaczego tu jesteśmy – powiedział Azad głosem przypominającym chłód brzytwy.

Oddech Yasemin był płytki i urywany. Nie odpowiedziała – rozumiała, że to bez sensu. W ich oczach pozostawała winna, a jej słowa niczego nie zmienią. Mimo to nie zamierzała stać bezczynnie. Jeśli miała upaść, to jedynie na własnych warunkach.

– Kłamstwo – wykrztusiła, pękając pod ciężarem strachu. Sama nie była pewna, czy mówi do nich, czy tylko do siebie. – Nic nie zrobiłam.

Azad uniósł brew, jakby chciał coś powiedzieć, ale milczał. Bez słowa zrobił krok naprzód, powoli, z pełną kontrolą. Yasemin cofnęła się instynktownie, aż uderzyła plecami o zimną ścianę.

– Hasan wydał rozkaz. Nasz honor tego wymaga – oznajmił cicho.

– Honor? – Zaśmiała się gorzko, niemal histerycznie. – To nie honor, to wasz strach przed prawdą.

Nie czekała, aż zrobią następny ruch. Zerwała się do biegu i ominęła ich z łatwością. Od razu zdała sobie sprawę, że gdyby chcieli, nie dopuściliby do tego. Tych mężczyzn bawiła jej desperacja. Upajali się strachem i rozpaczliwą chęcią przetrwania, którą i tak zwieńczy niechybna śmierć.

Korytarz był dłuższy, niż zapamiętała. Odniosła wrażenie, że dom celowo się rozciągał, by ją uwięzić. Zaczepiła stopą o dywan, ale zdołała złapać równowagę, po czym zbiegła ze schodów, po dwa stopnie naraz. Słyszała za sobą ich kroki. Adrenalina pulsowała w jej żyłach, każąc biec szybciej.

Dotarła do salonu. Drzwi wejściowe wydawały się niemal na wyciągnięcie ręki. Były tak blisko, tak przerażająco blisko – wystarczyło kilka kroków, może dwa oddechy, żeby zbiec z tej pułapki. Rzuciła się w ich stronę, całą nadzieję skupiając na tej jednej próbie ucieczki.

Wtedy to poczuła. Coś twardego uderzyło ją w plecy. Ostry ból rozlewał się po całym ciele, przeszywając kobietę tysiącem sztyletów. Upadła na kolana, dłonie instynktownie wyciągnęła przed siebie, by złapać się czegoś, czego już nie było – ratunku, nadziei, życia. Jej usta wydały zduszony jęk, a łzy napłynęły do oczu i rozmyły obraz.

Nie odwróciła się. Nie chciała widzieć ich twarzy. Nie mogła znieść myśli, że patrzą na nią teraz – złamaną, bezbronną, bezsilną. Rozpacz dławiła ją od środka, ale ona nie pozwoliła jej wybuchnąć. Zacisnęła zęby, usiłując stłumić łkanie, które groziło wyrwaniem się z gardła. Wiedziała, że to koniec, lecz mimo to jakaś część duszy błagała los o jeszcze jedną szansę.

– Zostań tam, gdzie jesteś – warknął któryś z mężczyzn.

Nie posłuchała. W głębi serca Yasemin, wbrew rozpaczy, tliła się ostatnia iskra buntu. Zebrała resztki sił, by spróbować się podnieść, choć ciało drżało i odmawiało posłuszeństwa.

Azad był szybszy. Zacisnął rękę na jej włosach, a brutalne szarpnięcie pociągnęło kobietę do tyłu. Upadła z jękiem na kolana, przeszywający ból rozerwał ją od środka. Krzyk wyrwał się z ust, pełen żałości i przerażenia, ale zginął pośród pustych ścian, które nie miały uszu ani serca.

Mężczyźni bez ostrzeżenia zaczęli okładać ją kijami. Uderzali w brzuch z taką siłą, że zawartość żołądka podeszła jej do gardła. Z trudem powstrzymała wymioty. Brat trzymał Yasemin mocno za włosy, bez krzty empatii, współczucia… skruchy. Więzi rodzinne w tym konkretnym przypadku przestały mieć znaczenie. Była skazą na ich honorze. Przyniosła hańbę. Chwasty trzeba wyrywać.

Kolejne uderzenie okazało się tak mocne, że w uścisku Azada pozostała kępka hebanowych kosmyków. Wytarł dłoń o spodnie, jakby ją czymś ubrudził, następnie zrobił kilka kroków do tyłu i ze stoickim spokojem obserwował całą scenę.

Ciosy nie ustawały – spadały jeden po drugim, bez litości. Trafiały wszędzie, także w twarz. Kości się łamały, skóra rozdzierała, krew wsiąkała w dywan.

Yasemin czuła, jak brud i pył przywierają do rozciętej wargi, a metaliczny smak wypełnia jej usta. Serce biło niczym oszalałe, a każdy oddech był krótszy i płytszy, jakby ciało nie mogło już dłużej znieść tego ogromnego bólu.

Obelgi rzucane przez napastników tworzyły teraz kakofonię, odbijającą się echem od ścian, drażniącą zmysły. Łzy spływały z oczu, gorące i upokarzające, ale nie potrafiła ich powstrzymać. Czuła się jak bezbronne dziecko skazane na pastwę gniewu. Zdane na łaskę oprawców, którzy mieli ją za cuchnącego śmiecia.

Kolejne uderzenie przyszło z boku, a kobieta się skuliła, by ochronić choćby część siebie. Wypluła gęstą mieszankę śliny i krwi, ta skapnęła na podłogę, jako dowód jej upokorzenia. Wszystko ją bolało – każdy centymetr ciała, każda myśl. Świat przed oczami był teraz zamazaną plamą cieni i światła, bez żadnych kształtów czy sensu.

Nagle jeden z mężczyzn kopnął ją z taką siłą, że przesunęła się na biały marmur. Poczuła kojący chłód. Leżała już bez ruchu, a ból promieniujący z pleców rozrywał ciało na strzępy. Ale to nie fizyczne cierpienie sprawiało, że serce Yasemin tężało z rozpaczy. Myśli o córce uderzyły w nią z niewyobrażalną siłą.

Jej kochana Aylin, której śmiech jeszcze niedawno wypełniał rezydencję, której ręce zaciskały się na palcach kobiety z ufnością, której oczy błyszczały niewinnie.

Co z nią będzie?

Obraz przerażonej dziewczynki pozostawionej pod opieką ojca i wuja w tym okrutnym świecie przeszył duszę Yasemin niczym ostrze. Hasan Şahin to potwór – wiedziała o tym od dawna. Niszczył wszystko, co nie pasowało do jego koncepcji, a Aylin była zbyt delikatna, zbyt czysta, by przetrwać w cieniu jego apodyktyczności.

Nie mogę jej zostawić, pomyślała, a łzy zaczęły ponownie spływać ciurkiem po zmasakrowanej twarzy. Gorzka świadomość zalała ją jak fala – nie miała wyboru. Była tu, a Aylin tam. Nikt nie ochroni dziewczynki. Zrobią z niej posłuszną niewolnicę. Zastraszoną, skuloną, zamkniętą w sobie zabawkę. Bez możliwości odkrycia prawdziwej siebie. Ubezwłasnowolnioną… nieszczęśliwą… samotną…

Zaciskała dłonie, próbując znaleźć siłę w tej beznadziejnej chwili.

– Przepraszam – wyszeptała, choć nikt nie mógł tego usłyszeć.

Przepraszała za wszystko – za to, że nie mogła być dla Aylin matką, której ta potrzebowała, za to, że zostawi córeczkę z nim, za to, że była słaba i nie stawiała oporu… nie odważyła się uciec, gdy miała ku temu okazję.

Ktoś chwycił ją za ramiona. Twarde dłonie miażdżyły ciało Yasemin i poderwały je w górę. Wiedziała, co będzie dalej – kolejny cios, kolejna fala bólu, a potem koniec.

Wiedziała, że nikt niczego nie usłyszy. Nikt nie przyjdzie z pomocą. Została sama w świecie, który chłonął jej cierpienie z niemym zadowoleniem. Coś w niej krzyczało, walczyło, odmawiało poddania się temu okrucieństwu, lecz na próżno. Losy Yasemin były przesądzone.

– To twoja kara – powiedział Azad, patrzący siostrze prosto w oczy. Jego twarz pozostawała bez wyrazu. Można by pomyśleć, że to, co robił, stanowiło jedynie kolejne zadanie do wykonania.

Yasemin próbowała się wyrwać, wbiła paznokcie w rękę trzymającego ją mężczyzny, ale to tylko rozbawiło napastników. Parsknęli kpiącym śmiechem, a brat wymierzył jej siarczysty policzek, po czym wyciągnął nóż.

Ruch był szybki i precyzyjny. Ostrze śmignęło niemal bezgłośnie, tnąc skórę jak papier. W ułamku sekundy gardło zostało rozcięte, a świat wokół zamarł. Przez moment nie czuła niczego, jakby czas stanął, by dać jej złudzenie, że to się nie wydarzyło. Potem przyszło uderzenie – ostry, piekący ból zawładnął ciałem kobiety niczym płonący ogień.

Z ust uleciał głuchy, urwany dźwięk. Ostatnia próba krzyknięcia. Lecz powietrze uwięzło gdzieś w martwej ciszy wnętrza Yasemin. Poczuła, jak życie ucieka z niej z każdym pulsującym skurczem serca. Krew tryskała gorącą, lepką strugą, spływała po piersi i wsiąkała w ubranie. Każda kropla przypominała wyrywane sekundy jej istnienia.

Próbowała zaczerpnąć powietrza, ale zamiast tego tylko się dusiła. Płuca desperacko walczyły, choć zaciągały jedynie pustkę. Panika wypełniła myśli – przerażenie, czyste i pierwotne, pochłonęło Yasemin całkowicie. Ręce mimowolnie powędrowały do szyi, by zatamować krwotok. Drżące palce nie mogły jednak cofnąć nieuchronnego.

Kolana się pod nią ugięły, a świat wokół zaczął wirować. Usłyszała głuchy szum w uszach. Tłumił wszystkie inne dźwięki – głosy, krzyki, śmiechy. Nie wiedziała już, co jest rzeczywistością, a co halucynacją. Widok zastąpiła ciemność, falująca i rozlewająca się niczym atrament.

Upadła. Ciało szarpnęło ostatni raz, jakby próbowało walczyć ze śmiercią. W głowie miała jedną, ostatnią myśl – krótką i przerażającą. Aylin.

Chłód ją wypełnił, a ból powoli ustępował miejsca pustce. Krew, która jeszcze przed chwilą pulsowała w żyłach, teraz cicho rozlewała się po marmurze, jako świadectwo zakończenia historii, która nigdy nie miała być opowiedziana. Ściany były nieme, a panująca cisza dźwigała ciężar wyroku – wydanego przez społeczeństwo, tradycję, przestarzałe prawo, wciąż kryjące się w zakamarkach ludzkich serc.

Morderstwo honorowe nazywano koniecznością – aktem oczyszczenia rodziny, która, rzekomo splamiona, mogła dzięki temu odzyskać dobre imię w oczach innych. Ale czym była ta honorowa śmierć, jeśli nie zimną egzekucją? Czy można mówić o honorze tam, gdzie oddech ofiary miesza się z gorzkim smakiem niesprawiedliwości?

Wszystko to zaszło w imię wartości od dawna niemających sensu – w imię zasad, które nigdy nie były sprawiedliwe, lecz wyrywały życia, pozostawiając po sobie ciszę i żałobę. Usprawiedliwione w szeptach starszyzny, spojrzeniach sąsiadów, milczeniu tych mogących coś zmienić, ale wybierających bierność.

Ciało kobiety, teraz bezwładne i nieruchome, to więcej niż ofiara brutalności – to symbol świata, który uśmiercał najsłabszych, by chronić wygodną iluzję.

Rozdział 1

elias

Rezydencja Hasana Şahina wyglądała jak wyjęta z innego świata – pełna przepychu i przesadnej perfekcji. Gdy przejeżdżaliśmy przez kutą, złoconą bramę, miałem wrażenie, że zmierzam do pałacu, a nie na spotkanie biznesowe. Marmurowe schody lśniły w słońcu, fontanna w kształcie lwa wyrzucała wodę z precyzją godną królewskiego ogrodu. Wszystko było otoczone idealnie przystrzyżonymi żywopłotami i rabatami kwiatów, posadzonymi wręcz pod linijkę. Bogactwo emanowało z każdego kamienia, każdego drobiazgu, zdawało się krzyczeć o potędze i władzy właściciela.

W środku przepych osiągał apogeum – kryształowe żyrandole, ważące chyba więcej niż zdrowy rozsądek, obrazy w złoconych ramach przedstawiające sceny z dawnych epok i posadzki lśniące tak, że odbijały kroki niczym lustro. Wszystko to wyraźnie mówiło: Şahin nie tylko cenił swoją pozycję, lecz przede wszystkim uwielbiał ją demonstrować. Tu nie było miejsca na skromność – każda ściana, każdy mebel miały onieśmielać i budzić respekt.

Ojciec szedł przede mną pewnym krokiem, jakby cały ten przepych nie robił na nim żadnego wrażenia. Był mistrzem w udawaniu obojętności. Próbowałem go naśladować i wyglądać równie spokojnie, ale wewnętrznie czułem się nieproszonym gościem w świecie, do którego nie należę. Moje ciężkie buty i skórzana kamizelka tylko podkreślały wrażenie obcości. Miałem ochotę zniknąć, zanim ktoś to zauważy.

W tej chwili, stojąc w przytłaczającym przepychu stambulskiej rezydencji, nie mogłem powstrzymać myśli o siedzibie Red Jackals – moim drugim domu. Tam wszystko wyglądało inaczej. Surowe ściany, porysowane stoły, zapach oleju i dymu w powietrzu. Było tam głośno, chaotycznie, a jednak w tym otoczeniu czułem spokój. Nie liczyły się pozory ani bogactwo – liczyły się lojalność, braterstwo i prawda, choćby szorstka. Tam mogłem być sobą. Tutaj każdy detal przypominał mi, że jestem intruzem.

Hasan czekał na nas w salonie, z pozorną swobodą rozparty w aksamitnym fotelu. W jednej dłoni obracał leniwie kieliszek koniaku, jakby smakował każdą sekundę swojej dominacji. Widok trzymanego przez niego alkoholu nie pasował do wizerunku, który pielęgnował przez lata. W świecie, gdzie wielu tureckich mężczyzn – zwłaszcza tych o silnych korzeniach muzułmańskich – stroniło od trunków, on jawnie ignorował zasady, traktując je jak jedną z mnóstwa rzeczy, które mógł naginać wedle własnej woli. Nie był człowiekiem podporządkowującym się regułom – on je tworzył. Garnitur, zapewne uszyty na miarę, leżał na nim perfekcyjnie, a włosy zaczesane do tyłu lśniły w świetle kryształowego żyrandola. Wyglądał jak człowiek mający wszystko pod kontrolą, gotów posunąć się niezwykle daleko, by nikt nie odebrał mu tej władzy. Jego spojrzenie przeszywało, zimne i wyrachowane. Oceniał nas pod kątem przydatności do swoich planów.

Pierdolony brudas.

– Witamy w Stambule – powiedział z uprzejmym, lecz lodowatym uśmiechem. Głos mężczyzny brzmiał spokojnie, niemal melodyjnie, ale w każdym słowie tkwiło precyzyjne ostrze, gotowe przeciąć najmniejszą próbę sprzeciwu.

– Cieszę się, że możemy znów porozmawiać twarzą w twarz – odparł ojciec.

Bez pośpiechu zajął miejsce na kanapie naprzeciwko Şahina. Wyraz twarzy miał tak niewzruszony, że przez chwilę niemal uwierzyłem, iż czuje się tu jak w domu. Jego postawa wyrażała pewność siebie, była niemal nonszalancka, ale ja wiedziałem, że to część rozgrywki, która już dawno zaczęła się toczyć.

Usiadłem obok, wciąż próbowałem zachować obojętność. W tej grze pozorów każdy gest miał znaczenie. Od dzieciaka wpajano mi, jak powinienem funkcjonować. Jak się zachowywać. Co robić, a czego nie. Wyszkolono mnie na perfekcyjnego żołnierza. Lekcje, które musiałem odrobić, często były bolesne, a większość pozostawiła blizny nie tylko na moim ciele, lecz także w duszy. Jednak wbrew temu, ile wycierpiałem, było warto. Zasłużyłem sobie na uznanie ojca. Wywalczyłem pozycję w klubie. Bez taryfy ulgowej.

Towarzyszący nam Szakale ustawili się po obu stronach preza 1. Reszta ekipy została na zewnątrz, w pełnej gotowości. Gdyby zaszła taka konieczność, zagryźlibyśmy każdego Turasa, który zamierzałby podnieść rękę na naszego lidera.

Nie minęło wiele czasu, zanim rozmowa zaczęła dryfować ku tematom niosącym za sobą nie tylko ciężar tajemnicy, lecz także nieodłączny zapach krwi. Narkotyki. Transport przez Bałkany. Logistyka, ryzyko, zyski. To nie były zwykłe słowa – każde z nich kryło całą sieć ludzkich tragedii i skomplikowanych układów, które mogły przetrwać tylko dzięki brutalności i milczeniu.

Şahin mówił z precyzją kogoś, kto doskonale zna poszczególne etapy procesu. Od makowych pól w Afganistanie i dzieci zbierających tam w upale żywicę po tajne laboratoria, gdzie surowe opium zmieniało się w biały proszek – każdą część tej siatki kontrolowali ludzie, którzy widzieli w narkotykach nie truciznę, lecz złoto. Bałkański szlak był kręgosłupem tego imperium: przechodził przez Turcję, Bułgarię, Serbię, aż do Europy Zachodniej i karmił coraz bardziej uzależnione społeczeństwa.

Rozmowa nabierała tempa, a ja obserwowałem Hasana kreślącego kolejne scenariusze, jakby planował ruchy w wielkiej partii szachów. Mówił o portach, celnikach, przyjaciołach, którzy za odpowiednią cenę przymkną oczy. Wspominał o podzielonych zyskach, idących do liderów, ale także do rąk tych, którzy gotowi byli zdradzić swoich najbliższych za drobny procent.

– Ryzyko jest wpisane w tę grę – powiedział Şahin z lekkim uśmiechem i uniósł kieliszek koniaku. – Ale odpowiednie osoby zmniejszają je do akceptowalnego poziomu.

Ojciec tylko kiwał głową. Nierzadko miałem wrażenie, że jego już nic nie rusza. W takich momentach zwykle rozważałem, co jest ze mną nie tak. Powinienem zachować zimną krew. Cieszyć się na lukratywną współpracę. Coś jednak nie pozwalało mi czerpać radości z tej rozmowy. Głupi, bezużyteczny kawałek mięsa – moje serce. Bo to nie była dyskusja o zyskach. Ta dotyczyła ludzi, których życie ważyło mniej niż kilogram heroiny. Każdy transport oznaczał łapówki, zastraszenia, a czasem śmierć – tych, którzy zawiedli, i tych, którzy stanęli na drodze.

Nie dało się nie myśleć o tym, co oznaczał ten biznes: o rodzinach rozdzieranych przez uzależnienia, o ciałach nastolatków wyciąganych z zaułków miast w całej Europie. Ale tutaj, w tym salonie pełnym luksusu, to nie istniało. Były tylko liczby. Kilogramy, dolary, procenty – wszystko toczyło się wokół jednego celu: maksymalizacji zysków i minimalizacji strat.

Słowa Şahina przypominały mi, że jestem świadkiem gry, w której życie człowieka nie było niczym więcej niż statystyką. Częścią równania. Hasan już widział swoją wygraną. Głoszone przez niego hasła wyglądały na zaplanowane posunięcia w partii szachów. Nikt nie miał prawa wyjść poza wyznaczone granice.

Ojciec posługiwał się angielskim z absolutną swobodą. Każdą frazę wypowiadał z precyzją, nienaganną dykcją i płynnością, której mógłby mu pozazdrościć niejeden rodowity Brytyjczyk. A jednak nigdy nie próbował ukryć swoich korzeni. Wręcz przeciwnie.

Celowo zaostrzał spółgłoski, wydłużał samogłoski, akcentował sylaby w sposób, który dla innych brzmiał obco – surowo, twardo, nieprzejednanie. Niemiecki akcent był jego znakiem rozpoznawczym, nie czymś do zamaskowania, lecz cechą wartą podkreślenia.

Nie mogą o tym zapomnieć, mawiał. Mają słyszeć, kim jestem.

Ludger Horst był dumny ze swojego pochodzenia i robił wszystko, żeby to uwidocznić. Bo to nie język czynił człowieka groźnym. Tylko sposób, w jaki ten człowiek go używał.

Odpowiadał rzeczowo, czasem wtrącał pytanie. Zdawało się, że kontroluje sytuację i nic dotychczas go nie zaskoczyło.

Kiedy rozmowa dobiegła końca, ludzie Şahina, z kamiennymi twarzami i wyuczonymi gestami uprzejmości, odprowadzili nas do wyjścia. Na zewnątrz noc zaczynała już w pełni obejmować Stambuł. Powietrze było ciepłe, choć wilgotne, latarnie rzucały żółtawy blask na brukowany dziedziniec, a cienie tańczyły po marmurowych fasadach rezydencji. Nad głowami migotało jedynie kilka gwiazd – resztę pochłaniały światła miasta.

Na środku podjazdu czekał mój motocykl. Zmodyfikowany pod indywidualne potrzeby czarny Harley-Davidson. Solidna sylwetka, lśniące chromowane dodatki i masywne kufry robiły wrażenie, stanowiły przy tym symbol wytrwałości i niezależności.

Zanim przekręciłem kluczyk, przejechałem dłonią po szerokiej kierownicy, by poczuć chłód metalu. Silnik zawarczał. Głęboki, basowy pomruk przeszył powietrze niczym ryk drapieżnika. Wibracje przenikały przez ciało, a znajomy dźwięk uspokajał i pobudzał jednocześnie. To była moc, na której zawsze mogłem polegać, coś więcej niż tylko maszyna – towarzysz, który nigdy nie zawodził.

Ruszyliśmy zaledwie chwilę później. Zająłem miejsce na czele kolumny, by wyznaczać tempo i kierunek. W tej roli nie chodziło tylko o prowadzenie – brałem odpowiedzialność za całą grupę, za braci jadących za mną. Stawałem się ich przewodnikiem, tarczą i liderem w jednej osobie.

Stambuł ze swoim zgiełkiem znikał za nami, zostawały jedynie pustka nocy i warkot maszyn. Silniki motocykli ryczały w harmonii, tworząc niepowtarzalny hymn wolności.

Gdy dotarliśmy do rozwidlenia dróg, zwolniłem i sprawdziłem, czy reszta grupy zrozumiała sygnał. Już wcześniej ustaliłem z ojcem, że tu się rozdzielimy. On i pozostali Szakale jechali prosto do kwatery, a ja z Markusem – moim przyjacielem i zaufanym towarzyszem – odbijaliśmy w lewo pod pretekstem pokręcenia się po największym tureckim mieście.

Zerknąłem na ojca w lusterku bocznym. Skinął głową. Odpowiedziałem tym samym i zmieniłem pas, by inni mnie wyprzedzili. Warkot ich silników wkrótce zaniknął i ciszę nocy przecinały już tylko nasze dwa motocykle.

Markus rzucił mi szybkie spojrzenie, następnie skręciliśmy na mniej zatłoczoną drogę. Światła miasta błyskały lśniącymi refleksami na nierównym asfalcie.

Zatrzymaliśmy się przed niepozornym budynkiem. Brak neonów i zdobnej fasady sprawiał, że dla niewtajemniczonych ta miejscówka nie istniała. Prosty, ciemnoszary gmach, na którego frontowej ścianie widniały jedynie wytłoczone, ledwo widoczne litery nazwy klubu. Mała lampa oświetlająca główne drzwi z industrialnym, surowym wykończeniem. To lokum rządziło się własnymi prawami. Zwykle wejście zapewniał ktoś z kręgu. Za pierwszym razem wprowadził mnie tu mieszkający w okolicy chłopak, którego poznałem przypadkiem w jednej z tutejszych knajp. Pieniądze może i nie dają wszystkiego, ale cholernie ułatwiają życie. Wystarczyło kilka stówek, aby Turek pokazał mi całą stolicę, wraz z jej największymi tajemnicami.

Stambuł był dla naszego klubu czymś więcej niż tylko przystankiem w interesach, dlatego chciałem go lepiej poznać. Z czasem, po tylu wizytach, zacząłem się uczyć podstaw tureckiego. Słowa, które na początku brzmiały jak nieprzenikniona melodia, powoli nabierały sensu. Teraz potrafiłem zrozumieć, o czym mówiono przy stole, i wtrącić kilka zdań, gdy rozmowa tego wymagała. Niemniej głównie posługiwałem się bułgarskim, niemieckim i angielskim.

Współpraca z turecką mafią była tak lukratywna, że Red Jackals postanowili stworzyć własną kwaterę na obrzeżach miasta. Ten strategiczny ruch pozwalał nam działać sprawniej, a także oszczędzać czas i siły potrzebne na ciągłe powroty do Bułgarii.

Zgasiłem silnik Harleya, jego warkot zamilkł, zastąpiony odległym dudnieniem miasta. Ustawiłem maszynę na podpórce. Markus ściągnął kask i spojrzał na mnie pytająco, jakby chciał się upewnić, że to odpowiednie miejsce.

Zdjąłem kamizelkę, zwinąłem ją i schowałem w kufrze. Symbol Red Jackals na plecach mógł się okazać zbyt rozpoznawalny, a tutaj nie chciałem przyciągać uwagi ani zdradzać, kim jestem. To nie była kwestia strachu, lecz czysty pragmatyzm. Markus spojrzał na mnie z wysoko uniesionymi brwiami.

– Twój wybór – oświadczyłem, patrząc na niego uważnie.

Nie wahał się dłużej i zrobił to samo co ja. Ryzykowałem, że wygada ojcu, ale gdzieś w głębi żywiłem przekonanie o jego lojalności. Przeżyliśmy razem niejedno gówno i nigdy nie stanęlibyśmy przeciwko sobie.

Bez widocznych oznaczeń czułem się inaczej – jakby brakowało części mnie. Ale tego wymagało to miejsce, a ja zawsze potrafiłem dostosować działania do sytuacji.

Motocykle zostawiliśmy tam, gdzie nikt nie zwróciłby na nie uwagi, lecz na tyle blisko, by w razie potrzeby szybko do nich wrócić.

– Jesteś pewny, że to tutaj? – zapytał Markus.

Zabrałem go do Zindan pierwszy raz. I miałem nadzieję, że nie ostatni.

Potrzebowałem odetchnąć od ścisłych zasad klubu. Czasami odcinałem się od Red Jackals. Zrzucałem skórę, jaką narzuciły na mnie lata życia na smyczy ojca – zbyt ciężką i ciasną. Wtopiony w tłum udawałem kogoś innego. Zwykłego, szarego człowieka, który nie zna zapachu krwi ani ciężaru odpowiedzialności za czyjąś śmierć.

Przez krótką chwilę pozwalałem sobie zapomnieć o konsekwencjach. Wchodziłem w wir hałasu, by kompletnie się nie zatracić.

Życie w towarzystwie przemocy, chłodu, dyscypliny i wiecznego czuwania nie wypaliło mnie całkowicie.

Coś zostało. Coś ledwo tlącego się – niczym niedopałek na deszczu.

Ta resztka mnie, schowana głęboko pod warstwami żelaza, łaknęła światła. Szukała go, choć nie wierzyła już w jego istnienie. Potrzebowała jasności, tak jak ćpun potrzebuje kolejnej działki – desperacko, irracjonalnie, niebezpiecznie.

Bo jeśli nie mogłem być lepszy… to przynajmniej chciałem czasem udawać, że jeszcze potrafię oddychać jak człowiek.

– Przekonaj się sam – powiedziałem, po czym ruszyłem w stronę migającej lampy.

Przed drzwiami stał mężczyzna, którego łatwo można było przeoczyć. Ubrany w prostą ciemną kurtkę i czarne spodnie przypominał bardziej kogoś, kto zabłądził, niż ochroniarza pilnującego wejścia. ­Wiedziałem, że dostrzega wszystko, nawet najmniejszy detal, choć nie dawał tego po sobie poznać.

Na widok jego lekko uniesionej dłoni zatrzymaliśmy się, a on w milczeniu prześlizgnął po nas wzrokiem. Wyciągnąłem z kieszeni małą blaszkę, więc zatrzymał spojrzenie na niej. Skinął głową bez słowa i nas wpuścił.

Wąski, betonowy korytarz prowadził w dół. Oświetlony był pulsującym, czerwonym światłem, które zdawało się zsynchronizowane z muzyką dobiegającą zza kolejnych drzwi.

Kiedy dotarliśmy do głównej sali, cały świat zewnętrzny przestał istnieć. Zindan to inny wymiar – surowy, mroczny, pełen kontrastów. Na betonowych ścianach błyskały neonowe grafiki.

Ciężka, industrialna muzyka grzmiała głębokim basem. Czerwone i fioletowe reflektory rzucały ostre światło na wirujący pośrodku tłum. Ludzie falowali w rytm, ich sylwetki zlewały się w jeden organizm.

Przy barze zrobionym z surowego metalu kilka osób sączyło drinki, ich rozmowy tonęły w dźwiękach dobiegających z głośników.

Markus zamówił piwo, a ja ograniczyłem się do zimnej wody. Rzadko kiedy piłem. Alkohol czy inne używki mnie nie pociągały. Widziałem wystarczająco dużo, by wiedzieć, dokąd prowadzą – w dół, na samo dno, z którego trudno się wydostać. Nie zamierzałem dobrowolnie popaść w jeden z tych paskudnych nałogów. Nienawidziłem tracić kontroli.

Jeśli czułem silną potrzebę, by „odlecieć”, wybierałem przemoc. To był mój sposób na znieczulenie. Zapach krwi towarzyszył mi niemal od kołyski – specyficzny, metaliczny, zniewalający. Jednocześnie przerażający i uzależniający. Lubiłem go. Dawał poczucie kontroli, wyzwolenia, jakiego alkohol czy narkotyki nigdy by mi nie zapewniły.

– Co ty o tym wszystkim sądzisz? – zapytał nagle Markus, obracający w dłoni kufel. – Nie masz dość oglądania brudnych gęb pierdolonych Kanaken 2? Płaszczenia się przed nimi, jakby byli od nas lepsi?

Nie odpowiedziałem od razu. Wiedziałem, że Markus mówił to, co sam w duchu nieraz myślałem, ale było coś, czego on nie rozumiał – coś, co ojciec wpajał mi przez lata.

– To nie jest kwestia tego, czy mam dość – odparłem w końcu, oparty o bar. – To kwestia przetrwania. Turcy kontrolują szlak. Oni otwierają nam drzwi do interesów, które nas utrzymują. Bez nich nic nie zadziała.

Spojrzał na mnie z wyraźnym rozdrażnieniem.

– To się kalkuluje, wiem – syknął. – Ale za jaką cenę? Patrzymy im w oczy, podajemy ręce, posyłamy uśmiechy. Jakbyśmy zapomnieli, kim jesteśmy i kim są oni. To nasz klub. Nasze zasady. A teraz co? Udajemy, że wszystko w porządku, bo tak musimy?

Pokręciłem głową, próbowałem zachować spokój. Markus zawsze był impulsywny, ja jednak zdawałem sobie sprawę, że pewne rzeczy wymagają elastyczności.

Na wszystko przyjdzie pora. Czasem trzeba zmylić wroga, by w najmniej oczekiwanym momencie poderżnąć mu gardło i patrzeć, jak się wykrwawia.

– To nie udawanie, tylko strategia – wyjaśniłem w pełni opanowanym głosem.

Właściwie zachowanie i słowa Markusa były mi na rękę. Kładł w moją dłoń naładowany pistolet, którym mogłem w każdej chwili wycelować w jego głowę i nacisnąć spust. Przyjaźń bywała dobra, ale kontrola smakowała o wiele lepiej.

– Prez wie, co robi – dodałem.

– To twój ojciec…

Rzuciłem mu mordercze spojrzenie, aż musiał uciąć resztę zdania. Nienawidziłem, gdy ktoś kwestionował moją pozycję w klubie. Sugerowanie, że zdobyłem ją jedynie dlatego, że prez to mój ojciec, było nie tylko niedorzeczne, lecz wręcz absurdalne. Gdyby ci, którzy tak mówili, wiedzieli, jak naprawdę wyglądają nasze relacje, zrozumieliby, że właśnie przez te więzy rodzinne miałem trudniej. Ludger traktował mnie surowiej niż resztę. Wymagał więcej. Zero taryfy ulgowej. Najmniejszy błąd karał boleśniej, dłużej, dosadniej…

Miejsca w hierarchii nie dostałem w prezencie. Wywalczyłem je krwią i potem, dosłownie i w przenośni. Każda blizna na ciele, każde zadanie, które wykonałem, każda decyzja, którą podjąłem, dowodziły, że zasługuję na szacunek. Nie prosiłem o specjalne traktowanie i nigdy go nie dostałem. Wszystko zawdzięczałem sobie. A jeśli ktoś tego nie rozumiał, to miał problem nie tylko ze mną, lecz także z własną ignorancją.

– Sorry, Scythe, nie chodziło mi o to, że…

– Prez prowadzi ten klub od dekad – wszedłem mu w słowo. – Turcy mogą być wszystkim, czego nienawidzimy, ale są też kluczem do naszego sukcesu. To nie wieczność, Markus. Jedynie etap. Czasami trzeba przełknąć coś gorzkiego i obrzydliwego, by potem stanąć na piedestale.

To była gra o brutalnych i nieubłaganych zasadach. Honor i duma, choć piękne w teorii, ustępowały pragmatyzmowi oraz zimnej kalkulacji, ponieważ w tym świecie liczyło się wyłącznie to, dokąd dotrzesz, a nie droga, jaką obrałeś do osiągnięcia celu.

Przyjaciel milczał przez chwilę, a jego palce nerwowo uderzały o kufel.

– Tylko czy to naprawdę jest tego warte? – zapytał w końcu. – Nie masz wrażenia, że się sprzedajemy?

– Patrzysz ze złej perspektywy, bracie. Nikt nie mówił, że mamy się z nimi bawić aż do słodkiej śmierci. Sztuka polega na tym, by uśpić ich czujność, wykorzystać do cna, a potem zdmuchnąć niczym świecę, zanim zdążą pojąć, co zaszło. Kluczem jest wprowadzanie w błąd, a nie frontalny atak. Subtelne podszepty i manipulacja. Wygrywa nie ten, kto jest silniejszy, lecz ten, kto wie, kiedy i jak uderzyć.

– Ty zawsze masz odpowiedź na wszystko – mruknął Markus, po czym wziął kolejny łyk piwa. – Czasami myślę, że ciebie nic nie jest w stanie wytrącić z równowagi.

Pozostawiłem to stwierdzenie bez komentarza. Tak naprawdę okrutnie wiele rzeczy wywierało na mnie wpływ. Na to, co czułem i jak reagowałem. Niemniej nauczyłem się funkcjonować inaczej. Kamuflować emocje. Tłumić je tak, by inni niczego nie zauważyli. Szybko zrozumiałem, że to działa. Chłód, precyzja, bezwzględność – cechy, które większość przerażały, ale jednocześnie budziły szacunek. Lęk i respekt uchodziły za najpotężniejszą walutę w tym świecie. Dzięki nim stałem się kimś, kogo nikt nie chciał prowokować. Byłem ulepiony z tej samej gliny co ojciec i stanowiłem przykład doskonałego kandydata na przyszłego prezydenta klubu.

Oparłem się o blat i poczułem chłód metalu pod dłonią.

– Planujesz spędzić całą noc na popijaniu kranówy przy barze? – Markus zmienił ton na sarkastyczny i sprzedał mi kuksańca. – Chyba nie po to mnie tutaj zaciągnąłeś, co?

– Sam się zaciągnąłeś. Wcale nie musiałeś dołączać.

– Potrzebowałeś kogoś, żeby cię przypilnował – oświadczył, po czym zerknął w stronę tańczących na parkiecie imprezowiczów.

– Ty miałbyś pilnować mnie? – Uniosłem sceptycznie brew.

– No tak, perfekcyjny w każdym calu. – Posłał mi oceniające spojrzenie, ale bez złośliwości. Doskonale wiedział, że nie omieszkałbym przypierdolić mu prosto w ryj pod byle pretekstem, a on nie mógłby wtedy zrobić nic, by uniknąć złamanego nosa.

– Goń się, Markus. – Powoli uniosłem rękę i pokazałem mu środkowy palec, na co zareagował krótkim śmiechem.

– Towar niczego sobie – zmienił znów temat, wgapiony w grupkę dziewczyn ewidentnie zerkających na nas co kilka sekund.

– Uhm – mruknąłem od niechcenia.

Nigdy nie widziałem sensu w zaliczaniu kobiet na prawo i lewo. Jasne, lubiłem się zabawić, poczuć pulsującą muzykę odrywającą umysł od rzeczywistości, ale nie traktowałem tego jako okazji do kolejnej pustej nocy z kimś, kto był dla mnie bez znaczenia.

Pierwszy raz miałem dawno za sobą. Wciąż pamiętam ten wieczór, chociaż próbuję o nim nie myśleć. Właśnie skończyłem piętnaście lat. Większość dzieciaków w tym wieku dostawała nowy rower, może konsolę, czasami samochód. Ale mój ojciec wpadł na inną wizję idealnego prezentu.

W dniu urodzin wróciłem do domu i zastałem w pokoju obcą kobietę. Jej uśmiech, przyklejony do perfekcyjnie wymalowanej twarzy, przypominał maskę – sztuczny, niemal groteskowy. Każdy ruch wyda­wał się wyćwiczony do granic. Obok niej stał Ludger, zadowolony z siebie, z butelką whisky w dłoni.

– Wszystkiego najlepszego – powiedział, wskazując na nieznajomą ruchem głowy. – Najwyższy czas zrobić z ciebie mężczyznę.

Pamiętam strach, który zalał moje wnętrzności. Sparaliżował mnie, na moment odebrał nawet zdolność oddychania. Nie pozostawiono mi wyboru. W oczach ojca widziałem brak miejsca na dyskusję. A ja… cholera, nie miałem odwagi, by się sprzeciwić. Właściwie nie zdawałem sobie sprawy z nienormalności całej sytuacji. Więc zrobiłem to, co chciał.

Ona zaczęła się rozbierać, tak jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie. Nie patrzyła na mnie, nie pytała, czy tego chcę. Po prostu wykonywała to, za co jej zapłacono.

Próbowałem nie myśleć o tamtym dniu, ale często przegrywałem starcie z powracającymi wspomnieniami. A wtedy miałem ochotę wyrzygać całą zawartość żołądka, następnie wyszorować każdy fragment swojego ciała. Nie żeby to cokolwiek pomogło. Choćbym zdarł skórę aż do krwi, ciągle czułbym jej dotyk.

Od tamtej chwili seks uznawałem za coś brudnego. Coś, co zostało mi narzucone, zanim w ogóle zdążyłem zrozumieć, kim jestem. Ojciec widział w tym jakiś pieprzony rytuał przejścia, który miał uczynić mnie silniejszym. Bardziej męskim. Sam, kurwa, nie wiem.

Jedno było jasne. Czułem się wtedy bardziej dzieckiem niż kiedykolwiek wcześniej.

Być może dlatego traktowałem kobiety inaczej. Nie jako trofea czy jednorazową rozrywkę. Każdą próbę zbliżenia się do mnie odbierałem niczym atak. Cichy alarm w głowie, wyjący coraz głośniej i głośniej.

Znosiłem uśmiechy, dotyk, nawet flirty – ale nie nachalność.

Nie tę desperacką chęć przełamania mojego dystansu, jakbym był czymś, co trzeba naprawić.

Nienawidziłem tego.

Nienawidziłem, gdy one nie rozumiały słowa „nie”.

Gdy patrzyły na mnie jak na wyzwanie.

Jak na zdobycz.

Nie byłem ich.

Nie chciałem być.

Gdybym miał się jeszcze kiedykolwiek do kogoś zbliżyć… pozwolić, by dotyk znów przypominał coś więcej niż wspomnienie przemocy… to musiałaby to być czystość bezbronna w swojej dobroci.

Anioł… krucha ptaszyna bez zła w sercu.

Może wtedy miałbym odwagę.

Nie tylko się zbliżyć.

Ale zatonąć w niej.

Cały.

Przygryzłem wewnętrzną stronę policzka, przechyliłem szklankę i wypiłem wodę do połowy.

Jeśli kiedykolwiek miałbym z kimś być, to dlatego, że chcę.

Zwykle jednak trzymałem dystans. Muzyka i taniec wystarczały.

– …mówię ci, było ostro. Wątpię, żeby któraś to przebiła. – Markus skończył długi monolog o ostatnich podbojach i poklepał mnie po plecach. – O trzeciej przed wejściem?

Skinąłem głową, dałem mu nieme przyzwolenie na zabawę. Uśmiechnął się krzywo i ruszył ku zadowolonym dziewczynom.

Zsunąłem się z hokera, gotów dołączyć do tłumu tańczącego na parkiecie. Przeciągnąłem dłonią po karku, by rozluźnić napięcie, i ruszyłem przed siebie. Zrobiłem zaledwie krok, gdy jakaś postać dosłownie na mnie wpadła. Poczułem, jak oblewa mnie czymś zimnym i lepkim.

Zatrzymałem się gwałtownie, a spojrzenie automatycznie powędrowało w dół. Na mojej koszulce widniała mokra plama – sok pomarańczowy, sądząc po intensywnym zapachu.

– Verdammte Scheiße 3 – syknąłem w ojczystym języku, czułem, jak narasta we mnie frustracja.

Obróciłem się, gotów zbluzgać sierotę, która najwyraźniej nie patrzy, gdzie lezie. Zamiast tego zatrzymałem wzrok na niej.

Stała przede mną, prawdopodobnie wstrzymując oddech. Jej oczy – ciemne, ogromne, pochłaniające całe światło wokół – wpatrywały się we mnie z mieszaniną przerażenia i niepewności. Twarz, drobna i niemal dziewczęca, miała w sobie delikatność, która kontrastowała z wyrazistym zarysem szczęki i pełnymi ustami. Była piękna…

A może to tylko moje wyobrażenie? Może widziałem w niej coś, czego nie powinienem dostrzec.

Jej oliwkowa skóra zdawała się lekko zarumieniona. Nie potrafiłem ocenić, czy to od duchoty zatłoczonego klubu, czy od emocji, które próbowała ukryć. Czarna, falująca kaskada włosów opadała na ramiona i lśniła subtelnie w bursztynowym świetle laserów. Rzeczywiście była piękna, ale w sposób, który wydawał się… niewłaściwy. Magnetyczny. Niepokojący.

Nie mogłem oderwać wzroku, choć w głowie rozbrzmiewał ostrzegawczy głos, ten sam, który słyszałem przez całe życie. Głos ojca i klubu. Ona jest wrogiem. Plamą, którą trzeba wywabić.

Powinienem był się odwrócić. Zablokować ten impuls, zanim zapuści korzenie.

Ale coś w niej… coś zbyt cichego i poranionego, by stanowiło grę, przykuło mnie na dobre.

Nie chodziło o urodę ani sposób, w jaki się poruszała.

To ta napięta ostrożność ukryta w każdym geście. Jakby ciągle spodziewała się ciosu.

Jej wycofanie nie było pozą. To raczej instynkt.

I może właśnie dlatego coś we mnie drgnęło.

Jakby jednym spojrzeniem naruszyła tę pieczołowicie wznoszoną barierę, którą Ludger budował w moim wnętrzu od lat.

– Afedersiniz 4 – pisnęła, kłaniając się przede mną, jakbym był królem, a ona moim uniżonym sługą.

Nie pasowała tutaj, to oczywiste. Jej prosta, czarna sukienka kontrastowała z krzykliwymi kreacjami innych kobiet w klubie. Spięte, nerwowe ruchy zdradzały, że wolałaby być gdzie indziej. A jednak dominowała nad tym miejscem, nie swoją pewnością siebie, ale tą dziwną aurą, która przyciągała spojrzenia.

Powinna budzić we mnie odrazę, może nawet coś gorszego. Tak zostałem wychowany. Tego właśnie nauczony – by na takie jak ona patrzeć z pogardą, by czuć niechęć, zanim jeszcze zdążę się zastanowić. Ale nic z tego.

Stałem tam niczym sparaliżowany, wpatrzony w nią, a system wartości, który wbijano mi do głowy od dziecka, rozpadał się na kawałki. Jakby spojrzenie w jej ciemne oczy wystarczyło, by zburzyć fundamenty tego, kim miałem być.

Nie wiem, czy kierowała mną ciekawość, czy coś bardziej pierwotnego. Może nieuświadomiona potrzeba, by ją zrozumieć, by zajrzeć za fasadę strachu i odmienności. A może po prostu chciałem doświadczyć tej chwili, tego momentu, który cudem zaczął drążyć szczelinę w czymś, co było do tej pory nienaruszalne.

– Nic się nie stało – odpowiedziałem po angielsku, wyrwany z transu, a kiedy ona ciągle pozostawała zgarbiona, przechyliłem głowę na bok i wsunąłem palec wskazujący pod jej brodę. – Rozumiesz mnie?

Odskoczyła jak poparzona, jakby mój dotyk zadał jej ból. Uniosła ramiona w odruchowej próbie osłony. Twarz, jeszcze przed chwilą zarumieniona, nagle zbladła, a w oczach pojawiła się panika. Dziewczyna ewidentnie całą sobą chciała uciec, choć wyglądało na to, że nogi nie reagowały.

– Już dobrze, to tylko sok – powiedziałem, znów po angielsku.

Wreszcie podniosła wzrok i zmierzyła mnie od dołu do góry. Gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały, wydusiła z siebie:

– Tak.

Głos miała niski, głęboki i zaskakująco mocny, jak na tak drobną, nieśmiałą osobę. Miękki turecki akcent nadawał mu śpiewne brzmienie. Nie od razu dotarło do mnie, o co jej chodzi. Zmarszczy­łem brwi.

– Rozumiem cię – wyjaśniła.

– Jak ci na imię?

– Aylin! – wrzasnęła jakaś szatynka i wcisnęła się pomiędzy nas. – Her yerde seni arıyordum… 5

Nie zamykała ust ani na sekundę. Mówiła po turecku, tego byłem ­pewien. Wyłapywałem pojedyncze słowa, ale przez głośną muzykę i szybkość wypowiadania fraz nie nadążałem, by pojąć całość przekazu.

Aylin zdawała się nie słuchać koleżanki. Nadal patrzyła mi prosto w oczy. Miałem wrażenie, że oboje przestaliśmy mrugać.

Po chwili szatynka zorientowała się, że trwamy w dziwnym odurzeniu, i skierowała uwagę na mnie.

– Zrobiłeś jej coś? – syknęła po angielsku oskarżycielsko.

Już chciałem odpowiedzieć, ale Aylin mnie uprzedziła:

– Oblałam go sokiem… przypadkowo.

Dziewczyna zerknęła na mokrą plamę pokrywającą niewielki fragment mojej koszulki.

– Wyschnie. – Wzruszyła ramionami.

– Ja… naprawdę nie chciałam – wyjąkała Aylin, a kiedy koleżanka pociągnęła ją za rękę, o mało co nie straciła równowagi.

1 Prez – skrót od „prezydent”, określenie powszechnie używane wśród członków klubów motocyklowych jako nieformalny tytuł lidera [wszystkie przypisy pochodzą od autorki, chyba że zaznaczono inaczej].

2 Kanake – to jedno z najczęściej używanych obraźliwych określeń w języku niemieckim wobec osób pochodzenia tureckiego, arabskiego lub ogólnie imigrantów.

3verdammte Scheiße (z niem.) – kurwa mać

4afedersiniz (z tur.) – przepraszam

5Her yerde seni arıyordum… (z tur.) – Wszędzie cię szukałam…

Rozdział 2

aylin

Usiadłam w loży na samym końcu sali, z dala od parkietu i baru, jakby ta odległość mogła mnie ochronić przed tym, co właśnie zaszło. Obok spoczęła Ismet – jak zawsze pełna energii, która wydawała się niewyczerpana. W przeciwieństwie do mnie i mojego spokojnego usposobienia. Mówiła coś, ale jej głos brzmiał niczym echo, niezdolne pokonać chaosu wirującego mi w głowie. Bo jedyne, na czym mogłam się teraz skupić, to on.

Stał przy barze, oparty o blat, a światła klubu pulsowały wokół niego, zalewając wszystko czerwienią i złotem. Wyraźnie górował nad tłumem, przez co nie dało się go nie zauważyć. Jego postura – atletyczna, silna – budziła zarówno respekt, jak i coś na kształt niepokoju. Każdy ruch był powolny, kontrolowany. Miał świadomość, że ludzie na niego patrzą. Ale, moim zdaniem, to nie wynikało z próżności, raczej z naturalnej pewności siebie, której nie musiał demonstrować.

Blond włosy, niemal białe w migotliwym świetle, od razu przyciągały wzrok. Tworzyły na głowie mężczyzny piękny nieład, jakby nie przywiązywał do nich większej wagi, a mimo to wyglądał niesamowicie. Alabastrowa cera kontrastowała z czarną koszulką, która opinała się na szerokich ramionach i torsie. Czarne spodnie dopełniały wrażenia – prostota, lecz wyrazista. Nic w jego wyglądzie nie było przypadkowe.

Ale to oczy zrobiły na mnie największe wrażenie. Jasnoniebieskie, niemal lodowate. Przenikające wszystko i wszystkich. Wydawało mi się, że w tym spojrzeniu dostrzegłam cień historii, która tylko czeka na odkrycie.

Patrzył tak, jakby skrywał coś, czego nie chce ujawniać światu. Jego spojrzenie kryło mrok, ciężar tajemnic, które mogły zranić każdego, kto odważyłby się podejść zbyt blisko. A ja… niczym ćma ślepo leciałam do tego światła, choć wiedziałam, że może mnie ono spalić.

Twarz miał surową, z mocno zarysowaną szczęką, prostym nosem i pełnymi ustami, teraz zaciśniętymi, jakby tłumił słowa, które chciały ulecieć na zewnątrz. Nie wyglądał na kogoś, kto łatwo uśmiecha się do obcych. To ten rodzaj człowieka, na którego uśmiech trzeba sobie zasłużyć – a może nawet wywalczyć.

Był inny.

Gdy go obserwowałam, serce przyspieszało, próbując się wyrwać spod mojej kontroli. Każda cząstka mnie krzyczała, że powinnam odwrócić wzrok, zignorować to dziwne przyciąganie, udawać, że mężczyzny nie ma. A jednak coś silniejszego kazało mi wciąż patrzeć. Próbować go zrozumieć, choć wiedziałam, że to jak próba uchwycenia cienia – niemożliwe, ale nieodparcie kuszące.

Czego ja właściwie chciałam? Uciec czy… zostać?

– Co jest? – Przyjaciółka szturchnęła mnie w ramię. – Przecież mówiłam, żebyś dała sobie spokój. Takie akcje się zdarzają. Nie zrobiłaś nic złego.

– Wiem – wymamrotałam i wreszcie zdołałam oderwać wzrok od nieznajomego.

Ismet uniosła brew i przyjrzała mi się z lekko rozbawioną miną. Była przeciwieństwem mnie – wolna, niezależna, mająca za nic to, co ludzie powiedzą. W świecie, w którym kobiety wciąż musiały lawirować między oczekiwaniami tradycji a pragnieniem życia na własnych zasadach, przyjaciółka wykazywała się ogromną odwagą. Robiła, co chciała, i nie przepraszała za to.

Podziwiałam ją, choć czasem jej śmiałość mnie przerażała. W Turcji, nawet w dużych miastach, kobieta, która wychodziła z ram tradycyjnej skromności, musiała się liczyć z krytyką rodziny, sąsiadów, a nawet obcych osób. Ale Ismet zdawała się tym nie przejmować. Zwykła powtarzać, że to jej życie i ma prawo przeżyć je po swojemu – bez proszenia o zgodę.

Rodzina przyjaciółki różniła się od mojej. Yusuf Bey 6, ojciec dziewczyny, był bardziej pobłażliwy, natomiast matka nauczyła ją, że kobieta może być zarówno silna, jak i wolna. Ismet studiowała i pracowała dorywczo, a mimo to zawsze znajdowała czas na życie towarzyskie. Dla niej klub nocny był zwykłą rozrywką – miejscem, w którym mogła tańczyć, śmiać się, poznawać ludzi. Dla mnie to coś zupełnie nowego i obcego.

Chciałam mieć w sobie choć odrobinę jej odwagi. Umieć żyć tak jak ona – bez ciągłego zważania na to, co pomyśli ojciec.

Ismet udowadniała każdego dnia, że bycie niezależną kobietą jest możliwe. Wiedziałam jednak, że to wymaga od niej dużej siły. Przez całe życie uczono mnie, że moje miejsce, decyzje, głos należą najpierw do ojca, a potem do męża.

Przyjaciółka była wszystkim, czym ja pragnęłam być, choć bałam się to przyznać nawet przed sobą.

– Wiesz, że widzę, jak na niego patrzysz? – rzuciła Ismet, a ja poczułam, że ciepło zalewa mi policzki. – Jeśli ci się podoba, to po prostu do niego podejdź. Raczej cię nie ugryzie.

– Nie patrzę – zaprzeczyłam szybko, zdumiona, z jaką łatwością skłamałam. Spojrzeniem znów powędrowałam w stronę nieznajomego, ciało poruszało się wbrew mojej woli.

– Och, proszę cię. – Przyjaciółka przewróciła oczami. – Serio, canım 7. Jeśli ktoś tu się zaraz spali ze wstydu, to ty. Na dodatek z powodu kompletnej błahostki. Wyluzuj, bo jeszcze pomyślą, że trzymam cię tu siłą. A chyba tak nie jest, prawda?

Uśmiech rozkwitający na mojej twarzy stanowił dla Ismet wystarczającą odpowiedź. Odetchnęłam głęboko i zgodnie z jej radami próbowałam uspokoić nerwy. Problem w tym, że nigdy wcześniej nie przebywałam w takim miejscu. Co więcej, nigdy nie zrobiłam nic, co mogłoby rozgniewać ojca. Zawsze byłam ułożoną, posłuszną córką. Dzięki temu baba 8 mi ufał, nie śledził każdego mojego kroku, pozwalał na wyjścia z Ismet. Ale tej nocy… Tej nocy złamałam niemal wszystkie zasady.

Siedziałam w klubie nocnym. W tłumie nieznanych mi ludzi. W sukience przyjaciółki – najskromniejszej, jaką zdołałam znaleźć, ale i tak odsłaniającej zbyt wiele. Materiał zakrywał dekolt, ramiona i uda, a mimo to czułam się naga.

– Czasem warto zapomnieć o zasadach i zdecydować na coś, co sprawi przyjemność tobie – ciągnęła Ismet, wtulona plecami w miękkie oparcie loży. – Trochę przygody jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Wiesz, co powinnaś zrobić? Wrócić tam i zaproponować mu drinka na przeprosiny.

– Zwariowałaś? – zapytałam śmiertelnie poważnym tonem, co ona podsumowała pobłażliwym śmiechem. – Nie mogę. To zupełnie nie wchodzi w grę…

– Oddychaj, canım. Przestań się przejmować. To tylko facet.

– Nie wypada, żeby kobieta…

– Twojego ojca tutaj nie ma – weszła mi w słowo. – Zadam ci jedno pytanie i bardzo bym chciała, żebyś odpowiedziała szczerze. Jesteś w stanie to dla mnie zrobić?

Przytaknęłam, choć doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że nie powinnam. Najlepiej by było, gdybym czym prędzej opuściła klub i pognała na klęczkach do ojca, by błagać o wybaczenie.

– Czego w tej chwili pragniesz? – Nachyliła się do mnie, patrząc mi prosto w oczy.

Serce biło mi tak mocno, że czułam pulsowanie w skroniach. Chciałam podejść do niego, zagadać, poznać jego imię. Ale zaraz potem przychodziła fala strachu. To nie wypadało. Nie tak mnie wychowano.

Kobiety – choć wiele z nas buntowało się w milczeniu – wciąż podlegały notorycznej ocenie. Każdy krok, każde spojrzenie poddawano analizie, a ja nie byłam wolna od tego ciężaru. Jeśli podejdę, co on sobie o mnie pomyśli? Co pomyślą inni? Może nikt nigdy nie powie tego na głos, ale sama świadomość wystarczyła, by poczucie wstydu mnie zjadło. Czy to oznaczało, że jestem słaba? Że byłam tchórzem? A może po prostu zbyt dobrze znałam reguły tej gry?

– Imię – wyszeptałam. – Bardzo chciałabym poznać jego imię.

Nieznajomy chyba wyczuł, że o nim myślę, bo odnalazł mnie spojrzeniem. Wzrok miał ciężki, przeszywający, niemal namacalny. Odniosłam wrażenie, że jestem przez niego wołana, bez słów czy gestów. Prosił, żebym się odważyła, żebym zrobiła ten jeden, pozornie niewinny krok. Ale co, jeśli ten sam krok pociągnie mnie w przepaść, z której nie będzie powrotu?

– Idź, obiecuję: jeśli zobaczę, że potrzebujesz wsparcia, od razu do ciebie dołączę – powiedziała Ismet.

Nerwowym ruchem poprawiłam włosy. Bez hidżabu 9 czułam się dziwnie, ale nie w złym tego słowa znaczeniu. Trochę tak, jakbym bezczelnie pozwoliła sobie skosztować wolności. Pokazać światu swoje prawdziwe ja.

Przełknęłam ślinę, po czym wstałam, choć nogi miałam jak z waty. Objęłam się ramionami. Musiałam wyglądać niczym zagubiona owieczka pośród stada wilków. A mimo to ruszyłam. Ku niemu. Powoli, ostrożnie, odnosząc wrażenie, że stąpam po kruchym lodzie, który może w każdej chwili pęknąć.

Byłam coraz bliżej. Jeszcze tylko parę metrów. Serce podeszło mi do gardła i zaczęłam się obawiać, że kiedy już dotrę do celu, nie wyduszę z siebie ani słowa.

Nagle jakaś roześmiana grupka zasłoniła mi widok na nieznajomego. Gdy nasz kontakt wzrokowy się urwał, poczułam wstyd, a lęk, który wcześniej na chwilę odpuścił, znów wybuchł w moim wnętrzu.

Stanęłam w miejscu. Ludzie wokół tańczyli. Szturchali mnie. Krzyczeli, śmiali się, rozmawiali.

Trójka dziewczyn, jedna śliczniejsza od drugiej, otoczyła mojego nieznajomego. Rudowłosa piękność położyła mu dłoń na ramieniu, pochyliła się i wyszeptała coś na ucho. To mogłam być ja, przeszło mi przez myśl.

Mężczyzna o długich, lekko falowanych włosach objął szatynkę w bardzo krótkiej spódniczce. Złapał ją za pośladek, a ona wyszczerzyła zęby, po czym przejechała językiem po jego szyi.

Ogarnęło mnie surrealistyczne uczucie, którego nie byłam w stanie wyjaśnić ani opisać.

Wtedy stało się coś, czego w najczarniejszym scenariuszu nie mogłam przewidzieć. Czyjeś dłonie objęły mnie od tyłu i z zaskakującą pewnością zacisnęły chwyt na moich biodrach. Woń przetrawionego alkoholu uderzyła w nozdrza. Strach przepłynął przez moje ciało niczym lodowata fala, paraliżująca każdy ruch.

Obcy poruszał się za mną w rytm muzyki, tak blisko, że czułam na karku jego oddech. Palcami sunął mi po brzuchu, dotykał skóry, jakbym należała do niego. Jakby miał do tego prawo. Serce waliło mi w szaleńczym rytmie, a oddech uwiązł w gardle.

Byłam bliska paniki. Każda cząstka mnie krzyczała, by uciekać, wyrwać się, zrobić cokolwiek, ale ciało odmawiało współpracy.

– Zabieraj łapy, zanim ci je połamię. – Niski, zachrypnięty głos niespodziewanie wdarł się do mojego umysłu. Twardy ton przesycała nieznosząca sprzeciwu groźba wibrująca w powietrzu, niemal jak basy muzyki.

Nigdy przedtem nie byłam tak wdzięczna ojcu, że zapewnił mi lekcje języka angielskiego. Że pozwolił mi się kształcić, mimo twardych zasad i granic.

Dłonie, które jeszcze przed kilkoma sekundami błądziły po moim ciele, zniknęły.

A przede mną stał on. Mężczyzna, którego spojrzenie przyciągało mnie wcześniej wśród tłumu. Twarz miał spokojną, ale oczy mówiły coś zupełnie innego – szeptały obietnicę, że jeśli ten drugi nie posłucha, naprawdę nie wyjdzie z tego cało.

– Luz, nie wiedziałem, że jest tutaj z kimś – usłyszałam za sobą, jednak nie zdobyłam się na odwagę, by zerknąć na obcego. – Nie protestowała…

– Wypierdalaj – wtrącił tak ostro, że sama poczułam ciarki na plecach.

Doszło mnie głośne sapnięcie, a potem błękitne spojrzenie nieznajomego spotkało się z moim.

– Wszystko w porządku? – zapytał, na co skinęłam głową.

W tym momencie głos Ismet rozbrzmiał niespodziewanie w mojej głowie. Wiesz, co powinnaś zrobić? Wrócić tam i zaproponować mu drinka na przeprosiny.

Uważałam to za absurdalne, ale zanim zdążyłam się powstrzymać, słowa same opuściły moje usta:

– Drink – zaczęłam, zaskoczona własną odwagą. – To znaczy… oblałam cię sokiem, więc może… w ramach przeprosin…

– Nie piję – odpowiedział i zgasił mnie niczym wątłą zapałkę.

W jednej chwili poczułam się tak, jakbym popełniła niewybaczalny błąd.

– No tak, przepraszam – mruknęłam, spuszczając wzrok. – To ja… to ja już sobie pójdę.

Odwróciłam się pospiesznie, z zażenowania prawie tracąc dech w piersiach, ale on nie zamierzał dać mi odejść. Złapał mój nadgarstek i lekko go pociągnął, bym na niego spojrzała.

– Zaczekaj – powiedział spokojnie, prawdopodobnie by zrównoważyć siłę gestu. – Mogę zaproponować coś innego w ramach tych przeprosin?

Przez głowę przemknął mi chaos myśli. Wiedziałam, że zadał pytanie, ale w jego oczach dostrzegłam coś więcej – coś, co zatrzymało mój świat w pół oddechu. Wszystko wokół zwolniło, skupiło się na tej jednej chwili. Na mnie. Na nim. Na decyzji, którą miałam podjąć, choć nie mogłam rozsądzić, czy jestem na nią gotowa.

– Taniec – sprecyzował, zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć.

Odruchowo napięłam mięśnie, gdy nieprzyjemne wspomnienie sprzed chwili odżyło, przynosząc dziwną mieszankę strachu i wstydu. Zauważył to, ale zamiast naciskać, pokręcił głową.

– Nie tak – wyjaśnił łagodnie. Wyciągnął do mnie rękę i czekał, aż sama postanowię ją chwycić.

Zawahałam się. Wciąż czułam w sobie napięcie, które przypominało mi, że powinnam być ostrożna. Lecz nieznajomy emanował czymś, co mnie uspokajało i sprawiało, że chciałam mu zaufać, choć nie miałam ku temu żadnych podstaw.

Kiedy w końcu się przełamałam i złożyłam dłoń w jego dłoni, poczułam delikatne mrowienie w podbrzuszu. Ten dotyk obudził coś, co od dawna było uśpione. Przez moment miałam wrażenie, że ziemia pod stopami lekko zadrżała.

– A teraz skacz – rzucił z szelmowskim uśmiechem.

Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, pociągnął mnie na środek parkietu. Świat wokół nas zniknął w eksplozji migoczących świateł i pulsujących dźwięków. Byliśmy tylko my i muzyka. On zatracił się w tańcu – dzikim, nieokiełznanym, pełnym energii. Każdy jego ruch stanowił manifest czystej wolności.

Przez chwilę tkwiłam w miejscu i patrzyłam na niego, zagubiona i niepewna. To, co robił, zdawało się nierealne – zupełnie, jakby wciągnął mnie w rzeczywistość podlegającą zupełnie innym zasadom.

– Chyba nie umiem! – krzyknęłam dziwnie rozedrgana.

Nieznajomy złapał mnie za obie dłonie i przyciągnął do siebie.

– Przestań się przejmować.

– Wszyscy patrzą.

– Nieprawda.

– Ty patrzysz – rzuciłam z cieniem uśmiechu, czując, jak napięcie powoli mnie opuszcza.

– Mam przestać?

– Nie – wyjąkałam.

– Obiecuję, że tego nie pożałujesz – stwierdził z pewnością, której nie sposób było zignorować. – No dalej, zaufaj mi.

Zaufaj mi, te słowa zdawały się trafiać wprost do mojego serca. Rozbrzmiewały tam coraz głośniej i głośniej.

– Nie wiem, co robić – wyszeptałam bardziej do siebie i zaczęłam przenosić ciężar ciała z nogi na nogę.

– Doskonale.

– Chyba nie nadążam…

– Nie chodzi o to, żeby precyzyjnie stawiać kroki i starać się zachować idealną prezencję. Jest w zasadzie odwrotnie.

Podskoczył raz, a potem drugi i kolejny. Po chwili zaczęłam skakać razem z nim. Rytm muzyki przejmował kontrolę nad moim ciałem, a sposób, w jaki nieznajomy na mnie patrzył, dodawał mi odwagi i sprawiał, że posunęłam się do czegoś, co w moim mniemaniu graniczyło z cudem. Odpuściłam.

Jego energia była zaraźliwa, wdzierała się do wnętrza, łamała opory, jeden po drugim. Każdy ruch był coraz bardziej naturalny, jakbyśmy od zawsze tańczyli w idealnej harmonii, mimo że w ogóle się nie znaliśmy. Wolność, którą emanował, wciągała bez reszty i rozbijała bariery ograniczające mnie latami. Po raz pierwszy od dawna czułam, że żyję. Prawdziwie. Bez wahania, bez lęku, bez granic.

Powietrze na zewnątrz było gęste, ciężkie od wilgoci i zapachu morza. Tutaj, w bocznej uliczce, gdzie klub zdawał się niemal nie istnieć, panowała zdumiewająca cisza. Żadnego szyldu, żadnych neonów. Jedynie metalowe drzwi wtapiające się w ciemność i wąska droga ledwo oświetlona jedną latarnią. Gdyby nie Ismet, nigdy bym tu nie trafiła. To tajemnicze miejsce przypominało azyl dla łaknących odpoczynku od realnego świata. W Zindan królowała neutralność. Próg klubu przekraczało się z czystą kartą. Bez przeszłości, przez której pryzmat mogliby cię ocenić. A przynajmniej tak określiła to przyjaciółka.

Razem z nieznajomym zatrzymaliśmy się kilka kroków od wejścia. Niepozorny ochroniarz co rusz zerkał w naszą stronę. Serce wciąż biło mi za szybko, a ręce delikatnie drżały. Nie wiedziałam, czy to z zimna, czy z emocji, które narastały we mnie od chwili, gdy wpadłam na tego tajemniczego mężczyznę. A teraz… wyszłam z nim na zewnątrz. Sama.

Spojrzałam na niego ukradkiem. Stał rozluźniony, z kciukami wsuniętymi za szlufki spodni.

– Co byś zrobiła, gdybym nie podszedł? – zapytał niespodziewanie, ale w jego głosie nie wychwyciłam nic nachalnego. Tylko dziwny spokój. – Czekałabyś na przyjaciółkę?

– Bardzo prawdopodobne – odparłam z opóźnieniem, niepewna, czy to pytanie było tylko początkiem rozmowy, czy czymś więcej.

– A jeśli tamten typ posunąłby się dalej? Nadal byś czekała?

Drgnęłam. W ustach mi zaschło.

– Nie… ja… nie jestem taka – wymamrotałam, choć nie do końca wiedziałam, jakiej odpowiedzi oczekiwał.

– Wybacz. Nie to miałem na myśli. – Zamilkł na moment, jakby się nad czymś zastanawiał. Potem, bardziej do siebie, cicho dodał: – To chore… że świat postanowił gasić każde światło.

– Tak… – wyszeptałam. – Jest całkiem ciemno, gdziekolwiek by nie spojrzeć.

Przechylił głowę, popatrzył na mnie, jednak nie tak jak większość mężczyzn. Nie szukał słabości ani nie oceniał. Raczej… analizował. Zdawał się czytać między gestami.

A potem powiedział:

– Pocieszające, że istnieją iskry, które siedzą cicho w kącie, ale przy odpowiednim podejściu oślepiają blaskiem. Głupotą byłoby je spłoszyć. Nie sądzisz?

Te słowa miały w sobie coś, czego się nie spodziewałam. Każde z nich kryło drugie znaczenie. Jakby potrafił tworzyć z nich pajęczyny, w które sama chciałam wpaść, choć nie wiedziałam, czy zdołam się z nich wydostać.

– Nawet nie wiem, jak ci na imię – wybąkałam w końcu. Głos odmawiał mi posłuszeństwa, ale cisza między nami była zbyt ciężka, by dłużej ją znosić.

– A na kogo ci wyglądam? – Kącik jego ust drgnął delikatnie.

– Mam zgadywać?

Wzruszył ramionami, następnie skinął w stronę podniszczonej uliczki.

– Masz ochotę na spacer? – zaproponował, a ja intuicyjnie zerknęłam na drzwi wejściowe.

Oszukiwałam się, że nie wiem, co robię, ale w głębi duszy doskonale zdawałam sobie sprawę, że moje zachowanie jest co najmniej naiwne. Opuściłam Zindan z obcym mężczyzną. Stałam z nim na środku pustkowia. Gdyby czegoś spróbował, nikt nie zdążyłby zareagować. No, może poza ochroniarzem… lecz ten nie wyglądał na gościa śpieszącego z pomocą nieznajomym kobietom w potrzebie.

– Boisz się mnie – stwierdził mój towarzysz i zanim zdążyłam zaprzeczyć, dodał: – Słusznie.

Cofnęłam się o krok.

– Nie zrobię ci krzywdy – zapewnił. – Eli.

– Eli? – powtórzyłam, marszcząc lekko brwi.

– Możesz tak na mnie mówić.

– To twoje imię?

Znów posłał mi uśmiech, a przynajmniej tak mi się zdawało.

– Dlaczego tu jesteś, Aylin?

W pierwszej chwili poczułam dezorientację. Byłam przekonana, że jeszcze nie zdradziłam mu swojego imienia. Szybko jednak zrozumiałam, skąd je zna.

– Usłyszałeś, jak Ismet mnie woła – oświadczyłam. – Zapamiętałeś.

– Trudno byłoby zapomnieć.

Czemu?, chciałam spytać, ale on odezwał się znowu:

– Nie pasujesz tu. Nigdy wcześniej nie widziałem cię w Zindan.

– Taki z ciebie obserwator, że rejestrujesz wszystkich klubowiczów, których spotkasz?

– No proszę, czyli wcale nie jesteś taka wstydliwa, jak można by przypuszczać – skomentował z lekkim rozbawieniem.

Odwróciłam wzrok. Nie rozumiałam, co się ze mną dzieje. Nie potrafiłam zdecydować, czy ta nagła zmiana bardziej mnie intryguje, czy przeraża.

– A ty? – zapytałam, zanim zdążyłam pomyśleć. – Dlaczego tu jesteś?

Przez chwilę ważył słowa, a potem odpowiedział z wyrazem twarzy, którego nie umiałam rozszyfrować:

– Podoba mi się neutralność tego miejsca. Tutaj nikt nie wie… – urwał i przesunął wzrokiem gdzieś w bok. – Ludzie w klubie nie widzą we mnie tego, co dostrzega większość poza nim.

Zabrzmiało to enigmatycznie. Patrzyłam na niego uważnie, próbując zrozumieć, co miał na myśli, ale mina mężczyzny nie zdradzała niczego.

– A co widzą ci poza nim? – zapytałam ostrożnie, nie chciałam zabrzmieć zbyt nachalnie.

Eli spojrzał na mnie kątem oka, a jego usta drgnęły w czymś, co mogło być cieniem uśmiechu.

– To zależy, kto patrzy – odpowiedział cicho.

– Czyli nie powinnam pytać?

– Myślę, że nie jesteś gotowa usłyszeć odpowiedź. Jeszcze nie.

To zdanie zawisło między nami, ciężkie i tajemnicze. W głosie mężczyzny było coś, co wywoływało zarówno fascynację, jak i delikatny dreszcz niepokoju. Co kryło się za tą pozorną neutralnością? Co takiego widzieli inni, czego ja jeszcze nie dostrzegałam?

– Raczej nie będę miała kolejnej szansy, by się tego dowiedzieć. – Smutek wybrzmiał w moich słowach, zanim zdążyłam go ukryć. Myśl, że prawdopodobnie już nigdy nie zobaczę tego mężczyzny, okazała się dziwnie bolesna.

– To była jednorazowa przygoda? – Spojrzał przenikliwiej.

– Taki miałam plan – przyznałam, próbując brzmieć lekko, ale mój ton zdradzał wahanie.

– A czy twój plan przewiduje jakieś zwroty akcji?

– Obawiam się, że każdy zwrot akcji zbyt mocno namieszałby w moim życiu.

– I to byłoby takie złe? – zapytał łagodnie, lecz z ukrytym wyzwaniem. Możliwe, że chciał sprawdzić, czy odważę się odpowiedzieć szczerze.

Milczałam, próbując zapanować nad myślami.

– Więc widzę cię dzisiaj po raz ostatni? – ciągnął, przesuwając wzrok na moje usta.

– Szybko o mnie zapomnisz – wyszeptałam. Zabrzmiało to bardziej jak prośba niż fakt.

– Nie sądzę…

– Na świecie jest mnóstwo takich dziewczyn jak ja – palnęłam, by go do siebie zniechęcić, choć jednocześnie błagałam w duchu, by nie dał się na to nabrać.

– Nie powinnaś tak mówić. Nie powinnaś tak nawet myśleć – oświadczył twardo. – Opowiedz mi o sobie.

Z tyłu głowy nieustannie kołatała mi myśl, że to, co robię, jest irracjonalne. Rozmawiałam z nieznajomym w ciemnej uliczce, łamiąc wszystkie zasady ostrożności, które wpajano mi od zawsze.

A jednak coś trzymało moje stopy w miejscu. Czyżby rzucił na mnie czar, z którego nie potrafiłam się uwolnić? Serce i rozum toczyły ze sobą walkę, ale to pierwsze powoli przejmowało kontrolę.

– Kocham zwierzęta – odpowiedziałam wreszcie, rozluźniając nieco spięte ramiona. – Wiesz, one nigdy nie krzywdzą bez powodu. Atakują tylko wtedy, gdy się boją, są zagrożone albo głodne. Nie robią tego dla rozrywki, z premedytacją… tak jak ludzie.

Spojrzał na mnie uważnie. Jakby analizował każde moje słowo, ale mi nie przerywał.

– Są zupełnie inne niż my – kontynuowałam. – Proste w swoich emocjach. Prawdziwe. Możesz spojrzeć w ich oczy i od razu wiesz, na czym stoisz. Ludzie… są skomplikowani. Nigdy nie wiesz, co się kryje za uśmiechem.

Zamilkłam, niepewna, czy nie powiedziałam za dużo. Ale jego spojrzenie było ciepłe, zachęcające.

– Mam konia – dodałam niemal szeptem. – Nazywa się Aslan. To znaczy po turecku lew.

– Pasuje do niego? – zapytał z nutą zaciekawienia, co dodało mi odwagi, by mówić dalej.

Uśmiechnęłam się delikatnie na wspomnienie wierzchowca.

– Zdecydowanie – odparłam z czułością. – Jest silny, dumny i trochę uparty. Ale też niesamowicie wrażliwy. Rozumie mnie lepiej niż ktokolwiek inny. Gdy jestem smutna, potrafi to wyczuć. Czasem po prostu stoi przy moim boku, jakby chciał powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.

– Często się tak czujesz?

Zaskoczył mnie tym pytaniem. W milczeniu wzruszyłam ramionami. I tak za dużo mu zdradziłam. Jeszcze tego brakowało, bym rozwinęła tematy rodzinne.

– Wygląda na to, że jesteście bardzo zżyci. – Płynnie ominął poprzednią wzmiankę.

Miałam wrażenie, że dokładnie wiedział, co się ze mną dzieje. Odczytywał każdą reakcję lepiej, niż ja sama potrafiłam.

– Tak – potwierdziłam. – Aslan to mój najlepszy przyjaciel.

– Wygląda jak lew? – zażartował.

– Trochę tak. Jest prawie cały biały poza małą plamką na pysku przypominającą rozlaną kroplę atramentu. – Odruchowo dotknęłam nosa. – Dostałam go na dziesiąte urodziny. To był prezent od mojej mamy. Powiedziała, że konie uczą nas, czym są prawdziwe zaufanie i lojalność. Miała rację. Aslan pokazał mi to wszystko. Gdy przebywamy razem, czuję, jak znikają granice między nami. Jego ruchy stają się moimi, a każdy krok, każde napięcie mięśni odczuwam jak własne. Podczas galopu świat dookoła zanika, zostają tylko wiatr i niesamowite poczucie wolności. Czuję się lekka. Pozbawiona strachu. Wiem, że Aslan nie zawiedzie, że poniesie nas bezpiecznie, dokądkolwiek będziemy zmierzać… – urwałam, ponieważ dotarło do mnie, jak długo mówiłam. – Przepraszam…

– Za co?

– Nie wiem, ja… – Szukałam w głowie prawidłowej odpowiedzi, ale w rezultacie palnęłam to, co pierwsze przyszło mi na myśl: – Rzadko mam okazję, by o tym opowiadać. By w ogóle…

– Ogromna strata – stwierdził Eli. – Niezwykle miło się ciebie słucha.

Byłam pewna, że moje policzki znów spłonęły rumieńcem.

Dzwonek telefonu wyrwał mnie gwałtownie z tej osobliwej, ale wyjątkowej chwili i przywrócił do brutalnej rzeczywistości.

Lęk na powrót ogarnął całe ciało. W głowie pojawiły się setki okropnych wizji. Pierwsza z nich – ojciec odkrył, że opuściłam mieszkanie Ismet bez jego zgody.

Drżącymi rękami sięgnęłam po komórkę i wstrzymując oddech, spojrzałam na wyświetlacz. Gdy zobaczyłam imię przyjaciółki, wypuściłam ze świstem powietrze.

– Coś się stało? – zapytał Eli.

Pokręciłam głową, czując, jak ogromny ciężar spada mi z serca.

– To Ismet, pewnie zaczęła się martwić. Dam jej znać, że… że wracam.

I już nigdy więcej cię nie zobaczę. Nigdy nie będę z tobą rozmawiać. Nigdy nie wybuchnę beztroskim śmiechem tak jak na parkiecie w Zindan.

Odebrałam i wyjaśniłam dziewczynie, gdzie jestem. Ustaliłyśmy, że za parę minut spotkamy się przed wejściem i ruszymy do domu.

– Aylin.

Moje imię w jego ustach brzmiało zadziwiająco ładnie. Podobało mi się, jak układa sylaby i podkreśla końcówkę.

Podszedł. Przez moment po prostu na mnie patrzył. A potem uniósł rękę i odgarnął mi włosy za ucho, muskając mój policzek wierzchem dłoni. Niby przypadkiem, a jednak w tak przemyślany sposób, że mimowolnie przymknęłam powieki.

– Gdybyś jednak miała ochotę na mały zwrot akcji, będę tu na ciebie czekał – oświadczył, czym wprawił moje głupie serce w dziki galop. – Równo za tydzień – dodał, jakby dostrzegł to pytanie w moich oczach.

A potem się uśmiechnął. Przysięgam, że był to najpiękniejszy, najszczerszy gest, jaki widziałam w całym swoim dotychczasowym życiu.

6 Bey – turecki zwrot grzecznościowy oznaczający „pan”, używany po imieniu, np. „Ahmet Bey”. Wyraża szacunek i jest powszechnie stosowany w codziennych rozmowach w Turcji.

7 Canım – turecki zwrot oznaczający „moje życie” lub „kochanie”, używany pieszczotliwie wobec bliskich osób, w tym przyjaciół i rodziny.

8 Baba – tureckie słowo oznaczające „tata” lub „ojciec”, powszechnie używane w codziennej mowie jako wyraz bliskości i szacunku.

9 Hidżab – tradycyjna muzułmańska chusta noszona przez kobiety, zakrywająca włosy, szyję i ramiona, symbolizująca skromność i wyrażająca przekonania religijne.