Raj pierwszej miłości Fang Si-chi - Yihan Lin - ebook + książka

Raj pierwszej miłości Fang Si-chi ebook

Yihan Lin

4,4

Opis

Jedna z najważniejszych powieści ruchu #MeToo w Tajwanie. Poruszająca historia wykorzystanej seksualnie uczennicy dogłębnie, niekiedy boleśnie, rozważa wpływ traumy na psychikę i obrazuje patologie istniejące w tym regionie.

Trzynastoletnia Fang Si-chi pochodzi z zamożnej rodziny, świetnie się uczy i spędza całe dnie z najlepszą przyjaciółką. Jej błyskotliwy umysł przyciąga uwagę pana Li – powszechnie poważanego nauczyciela literatury. Za propozycją prywatnych korepetycji kryją się potworne intencje, których nie jest świadoma dziewczynka ani jej bliscy. Przemoc i uprzedmiotowienie kobiet wydają się wszechobecne – na kartach powieści ujawniają się w sposobie myślenia bohaterów, systemie edukacji, a także w małżeństwie.

Pisana strumieniem świadomości powieść odbiła się szerokim echem i miała realny wpływ społeczny, doprowadzając do zaostrzenia kontroli nad prywatnymi korepetytorami. Wpłynęła na to również biografia Autorki, która otwarcie mówiła o swoich zmaganiach z depresją i próbach samobójczych. Powieść została odebrana jako częściowo autobiograficzny zapis jej własnej traumy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 300

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (24 oceny)
12
9
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
RudyBoblin

Nie oderwiesz się od lektury

Świeżo po przeczytaniu tej książki niewiele można napisać. Ją trzeba poczuć. Ten ból, ranę, zdradę, strach, zniszczenie, absolutny przewrót ideałów. Totalne zrujnowanie.
60
kalinakabat

Nie oderwiesz się od lektury

Porywająca. Trudna emocjonalnie. Niedająca się odłożyć.
00
sniff

Nie oderwiesz się od lektury

Brutalna książka. Marzy mi się świat, w którym kobiety nie będą wykorzystywane, bite, gwałcone, obwiniane za to, co się stało, objęte społecznym ostracyzmem. Świat, w którym mężczyźni nie są wiecznie usprawiedliwiani.
00
pdefiance

Dobrze spędzony czas

Lolita, Moja mroczna Vanesso, Mój mały zwierzaku, a teraz Raj pierwszej miłości Fang Si-chi. książka przepełniona smutkiem i rezygnacją, pełna nawiązań do literatury i kultury, która w wielu momentach wymaga zawieszenia sceptycyzmu. niby odległa kulturowo, ale jednak bliska, bo na temat, o którym ostatnimi czasy mówi się coraz głośniej (grooming). strumień świadomości, pewien narracyjny pośpiech, niedoskonałość w prowadzeniu wątków, nierówność - można się do tego przyczepić, jednak całość wydaje się być taka w sposób zamierzony, jak i nieunikniony, biorąc pod uwagę historię autorki, ciężar traumy i społecznego tabu. uważam, że fabuła spokojnie obyłaby się bez perspektywy oprawcy, wolałabym spędzić więcej czasu z ofiarą - jest w tym jednak pewna ironia i realizm. bo czy to nie o mordercach i gwałcicielach czytamy książki i oglądamy seriale? znamy Bundy'ego, Dahmera - ich nazwiska, fakty z życia, wygląd; ile spośród ich ofiar wymieniny z imienia, znamy ich hobby i ambicje? kogo obchodzi...
00

Popularność




Raj pierwszej miłości Fang Si-chi

Yihan Lin

Tytuł oryginalny: Fáng Sīqí de chūliàn lèyuán 房思琪的初戀樂園

Przekład z języka chińskiego: Aleksandra Woźniak-Marchewka

Copyright © 2017 by Lin Yi-Han

Published by arrangement with Guerilla Publishing Co., Ltd.

through Bardon-Chinese Media Agency

Polish translation copyright © 2023 by Wydawnictwo Yumeka

All rights reserved

Redakcja i korekta: Piotr Machajek

Druga korekta: Karolina Przybył

Skład i opracowanie graficzne: Klaudia Ciurka

Projekt okładki: Agnieszka Zawadka

Ilustracje wewnątrz wydania: Matylda Wantulok

ISBN wersji elektronicznej: 978-83-942828-7-5

Wydawnictwo Yumeka Klaudia Ciurka

ul. Piastów 9/143, 40-866 Katowice

www.yumeka.pl

www.instagram.com/wydawnictwo.yumeka

www.facebook.com/wydawnictwo.yumeka

Od Tłumaczki

To jest, a zarazem nie jest, kolejna historia o przemocy.

Oddajemy w Państwa ręce pierwszą i jedyną powieść Lin Yihan – autorki o życiorysie krótkim i tragicznym. Pisarka odebrała sobie życie zaledwie miesiąc po dwudziestych szóstych urodzinach i rok po rozpadzie krótkotrwałego małżeństwa. Opowiadanie, które stanowiło pierwowzór dla historii Fang Si-chi, napisała w wieku dziewiętnastu lat. Już wtedy od dwóch lat zmagała się z depresją i zaburzeniami nastroju. W okresie tym podjęła trzy próby samobójcze.

Jest to lektura trudna, zarówno z uwagi na treść, jak i formę. Czytelnik znajdzie tu mocne, dosadne opisy przemocy i cierpienia, ale też poetyckie, niekiedy ocierające się o kicz metafory, nawiązania do klasyki literatury i innych ważnych tekstów kultury. Wiele fragmentów trudno zinterpretować – rozplątanie niektórych znaczeń zapewne będzie wyzwaniem dla czytelnika, tak jak było nim dla mnie. Niektórych lektura ta może wręcz odrzucić czy to przez styl autorki, czy ze względu na przedstawiony świat, pełen (w większości) bezwzględnych mężczyzn i krzywdzonych kobiet.

Nie można pominąć też roli – czy też jej braku – wiecznie nieobecnych rodziców. W świecie powieści Lin Yihan nikt nie interesuje się tym, co przeżywają dzieci. Ważne są jedynie wyniki w nauce. Główny „czarny charakter”, Li Kuo-hua, zachwyca się systemem, który wręcz sprzyja nauczycielom, gdy ci „korzystają z zasobów”, czyli zaniedbanych emocjonalnie przez rodziców, wykończonych presją dziewczynek. Sama Si-chi wspomina też mimochodem o braku edukacji seksualnej – można jedynie się zastanawiać, czy gdyby nauczono dzieci, gdzie leżą granice, nie myliłyby przemocy z wyrazem uczuć, jak ma to miejsce na kartach powieści.

Drugą, obok Si-chi, bohaterką tej powieści jest literatura. Powieść każe nam zastanowić się, czy romantyzowanie przemocy w literaturze nie obarcza jej współodpowiedzialnością. Pewne schematy: miłości jako cierpienia, bicia jako dowodu uczuć i zakazanych relacji jako najsilniejszych, faktycznie utrwaliły się w wielu tekstach kultury.

Wypowiedź autorki, zapis jej monologu wygłoszonego dla RedmooNews zamieszczony na końcu niniejszego wydania, bez wątpienia wielu osobom wyda się kontrowersyjna. Trudno ją właściwie przyjąć bez kontekstu twórczości i osobistego doświadczenia Autorki. Pisarstwo Lin Yihan jest pełne metafor i nawiązań, emocjonalne, niekiedy egzaltowane. Takie też są jej wypowiedzi. Chociaż sama autorka nigdy tego nie potwierdziła, bardzo prawdopodobne jest, że w dużej mierze opisała własne doświadczenia. Wypowiedź na temat przemocy stanowi zatem – cytując jej własne słowa – jedną wielką figurę retoryczną.

Można przypuszczać, że kilka lat później Lin Yihan napisałaby powieść jeszcze lepszą, dojrzalszą, mocniejszą. Do tego, niestety, nie dojdzie. Pozostaje nam podobny do blizny Raj pierwszej miłości Fang Si-chi: estetycznie fascynujący, lecz także bolesny i przypominający o tym, czemu można było zapobiec.

Słowo o transkrypcji

Na Tajwanie nie ma jednej oficjalnej transkrypcji. Najpowszechniej stosowaną latynizacją jest transkrypcja Wade’a-Gilesa, która powstała na początku XX wieku na potrzeby użytkowników języka angielskiego. Polskiemu odbiorcy może jednak wydać się mało przystępna. Sami Tajwańczycy podchodzą do niej dość luźno, modyfikują (np. funkcjonujący równolegle zapis tego samego nazwiska „Li” bądź „Lee”), upraszczają, czasem mieszają z chińskim pinyinem.

W powieści stosowałam głównie transkrypcję Wade’a-Gilesa, czasem ją upraszczając, na przykład w przypadku imienia głównej bohaterki, zapisuję nią również imiona i nazwiska bohaterów. Do zapisu imion i nazwisk chińskich (dotyczy przede wszystkim pojawiających się w tekście pisarzy i pisarek), cytatów, nazw dzieł literackich stosuję pinyin. Jeśli dany toponim, nazwa własna bądź imię ma swoją rozpowszechnioną wersję (Tajpej, Eileen Chang, Ma Ying-jeou), to zachowuję ich konwencjonalny zapis.

Zapis kilku najtrudniejszych dźwięków:

Transkrypcja Wade’a-Gilesa

Pinyin

Przybliżona wymowa

ch’

q

cś (np. Ch’ien - Ćśien)

ts’

c

ch /cs (np. Ts’ai - Chai)

chï

j

dź (np. Chïng-yüan - Dzing-juen)

ch

zh

dż (np. Chang - Dżang)

Raj

Liu I-ting wiedziała, co jest najlepsze w byciu dzieckiem: nikt nie brał jej słów na poważnie. Mogła się przechwalać, nie dotrzymywać obietnic, nawet kłamać. Dorośli w ten sposób odruchowo chronią samych siebie. Początkowo dzieci często mówią szczerze, dorosły może się więc pocieszać – cóż takie dziecko zrozumie? A zniechęcone dziecko z kogoś mówiącego prawdę zmienia się w tego, kto w y b i e r a, by ją mówić. Dorasta w językowej demokracji.

Jedyny raz została zbesztana za to, co powiedziała, w restauracji hotelowego wieżowca. Dorośli zawsze zbierali się, by jeść niespotykane i nudne dania. Ogórek morski leżał na białym porcelanowym talerzu niczym kupa na dnie wypolerowanej na błysk muszli klozetowej. Liu I-ting wzięła go w zęby, po czym wypluła na talerz. Zaczęła się tak śmiać, że dostała czkawki.

Mama spytała, co ją tak bawi. To sekret, odparła, ale mama powtórzyła pytanie podniesionym głosem.

– To przypomina obciąganie – powiedziała I-ting.

Mama bardzo się zdenerwowała i wysłała ją do kąta. Fang Si-chi chciała jej towarzyszyć w odbywaniu kary. Ton mamy Liu złagodniał i zaczęła wymieniać uprzejmości z mamą Fang. Twoje dziecko jest takie grzeczne! Liu I-ting wiedziała, że tego typu frazesy nie są nawet wypełniaczami rozmowy.

Na piętrze ich apartamentowca były dwa mieszkania. I-ting często pukała do domu Fangów boso i w piżamie. Z pudełkiem z jedzeniem czy z zeszytem ćwiczeń – mama Fang zawsze przyjmowała ją serdecznie, uśmiechając się tak, jakby I-ting była zaginionym członkiem ich rodziny. Mogły bawić się cały wieczór, choćby i papierem toaletowym. Po wejściu w wiek, w którym zaczęło im się spieszyć do dorosłości, tylko ze sobą mogły bawić się maskotkami bez uczucia wstydu. W swojej obecności nie musiały udawać, że jedyne zabawki, które szanują, to karty do gry i szachy.

Stały ramię w ramię przy przeszklonej ścianie wieżowca. Si-chi spytała ją bezgłośnym ruchem warg: co ci odbiło, że to powiedziałaś? I-ting odpowiedziała w ten sam sposób:

– To brzmiało jakoś mądrzej niż kupa.

Dopiero lata później Liu I-ting pojęła, że używanie słów bez ich zrozumienia jest przewinieniem tak samo poważnym, jak wyznawanie miłości, gdy nie czuje się jej w sercu. Statki pod nami wpływają do portu w Kaohsiungu, powiedziała Si-chi, wydymając wargi. Przed każdym frachtowcem, wielkim niczym wieloryb, płynęła łódź pilotowa, mała jak suszona krewetka. Jeden za drugim, duży za małym, a za każdym z nich rozciągała się fala w kształcie litery V. Port był niebieską koszulą prasowaną żelazkiem. Na chwilę w ich sercach rozlał się smutek, ale były we dwie, były razem, a to dostarczało poczucia nieskończonego błogostanu.

Dorośli poprosili, by wróciły do stołu i zjadły słodycze. Si-chi podała I-ting ozdobę z karmelizowanego cukru, która niczym flaga górowała nad porcją lodów, ale przyjaciółka odmówiła. Nie dawaj mi czegoś, czego sama nie chcesz, przekazała ruchem warg. Si-chi zdenerwowała się, jej usta z każdym ruchem otwierały się szerzej. Przecież dobrze wiesz, że lubię karmel, powiedziała. No to tym bardziej nie chcę, odparła I-ting. Temperatura ciała powoli rozpuszczała cukier, który lepił się do palców. Si-chi schyliła się i oblizała dłoń. Na twarzy I-ting powoli rozkwitał uśmiech. Paskudnie to wygląda, powiedziała bezgłośnie. Sama jesteś paskudna, chciała odpowiedzieć Si-chi, ale gdy już miała słowa na końcu języka, połknęła je razem z cukrem, bo dla I-ting byłyby prawdziwym policzkiem. I-ting wyczuła to i nieśmiało pojawiający się uśmiech nagle zniknął. Obrus pomiędzy nimi w jednej chwili zmienił się w pustynię, na której śpiewały i tańczyły w kole nieznane im gnomy.

Odezwał się dziadek Ch’ien, małe ślicznotki mają jakieś zmartwienie? I-ting nienawidziła, gdy ktoś nazywał je ślicznotkami, nienawidziła tej wykalkulowanej życzliwości. Mama Wu powiedziała: dzisiejsze dzieci to ledwo się urodzą, a już wchodzą w okres dojrzewania. Ciocia Chen na to: a my będziemy mieć menopauzę. Nauczyciel Li dodał: one są inne niż my, nam to nawet pryszcze nie wychodziły! Z ust osób siedzących przy stole – jak z gejzerów – tryskały na obrus potoki śmiechu. Rozmowa o utraconej młodości była tanecznym korowodem ludzi trzymających się za ręce. Nikt nie chciał poprowadzić ich dwóch do tego tańca, najbardziej poważany krąg był zarazem tym najtrudniej dostępnym. Później Liu I-ting zrozumiała, że przecież tymi, którzy mieli młodość do stracenia, nie byli dorośli, lecz właśnie one.

Każdego kolejnego dnia będą ze sobą bliżej – jakby sklejone karmelizowanym cukrem – i tak będzie już zawsze.

Pewnej wiosny kilka osób z okolicy skontaktowało się z Komitetem Sąsiedzkim, a inni zaoferowali fundusze, by z okazji Święta Latarni zorganizować poczęstunek z tangyuan[1] dla bezdomnych. Budynek, w którym mieszkały dziewczynki, nawet na kampusie rzucał się w oczy. Podczas jazdy motocyklem miało się wrażenie, że oto szpaler greckich kolumn przesuwa się obok. Koledzy ze szkoły oglądali wiadomości i śmiali się za plecami I-ting, nazywając jej blok „Cesarskim Klejnotem Kaohsiungu”. Czuła wtedy, jak w jej sercu nagle zjawia się pies, rozpaczliwie wyjąc w deszczu. Myślała, a co wy możecie wiedzieć, to jest mój dom! Ale od tamtej pory zakładała mundurek codziennie, nawet gdy nadchodził ten jedyny dzień w tygodniu, kiedy wolno było przyjść w innym stroju. Nosiła tę samą parę adidasów, nawet na lekcjach WF-u. Nienawidziła tego, jak szybko rosną jej stopy i związanej z tym konieczności wymiany butów.

Kilka mam zebrało się, by porozmawiać o przyjęciu z tangyuan. Nagle babcia Wu powiedziała: Święto Latarni wypada akurat w weekend, pozwólmy dzieciom je zorganizować. Mamy się zgodziły, dzieci powinny rozpocząć naukę wypełniania miłosiernych uczynków. I-ting usłyszawszy to, poczuła drżenie w sercu. Jakby obca ręka sięgnęła do jej wnętrza i zapaliła wewnątrz zapałkę, której płomień oświetlił wyryty na ścianach wiersz. Nie wiedziała, czym jest miłosierdzie. Sprawdziła w słowniku: „Miłosierny – życzliwy, dobroczynny, współczujący. Napis na pomniku cesarza Jianwena z dynastii Liang: Dao[2]pochodzi z miłosierdzia, z niego rodzi się świadomość duchowa”. Jak by nie patrzeć, inaczej niż mówiły mamy.

Liu I-ting bardzo wcześnie pojęła najwspanialsze doświadczenie w życiu człowieka – zrozumienie, że jeśli tylko zdobędziemy się na wysiłek i zaangażowanie, z pewnością zostaniemy wynagrodzeni. Dawało jej to szczęście, niezależnie od tego, czy w danej chwili faktycznie się starała. Zawsze to ona pomagała innym z pracą domową, przepisywała notatki, pomagała kaligrafować, wykonywała prace ręczne. Nie musiała wchodzić z nikim w spółkę, nie oczekiwała niczego w zamian. Podchodziła do sprawy filozoficznie – nie aspirowała do moralnej wyższości wynikającej z poświęcenia. Zeszyt z pracą domową wędrował wte i wewte, kopiowany wieloma rękami. Niektóre znaki były gładkie jak dmuchane bańki, inne nierówne jak niedogotowany makaron. Gdy zeszyt wracał do jej rąk, fantazjowała o gromadkach bardzo różnych od siebie dzieci, jakie zrodził. Niektórzy chcieli przepisywać od Fang Si-chi, ale ona zawsze z powagą odsyłała ich do I-ting. Jej praca jest doszlifowana, mawiała. Wymieniały spojrzenia i się uśmiechały. Inni nie musieli rozumieć.

W tamtym roku zima trwała dłużej i w Święto Latarni wciąż było chłodno. Namiot stanął na ulicy. Pierwsze dziecko w rzędzie nalewało słoną zupę, drugie dodawało wytrawne kulki tangyuan. Trzecie podawało słodką zupę. I-ting stała czwarta z kolei, odpowiadała więc za słodkie tangyuan. Były znakomite, gdy napęczniały, wypływały na powierzchnię, wtedy można było dodać je do zupy. Pulchne twarze ryżowych kulek spoglądały kokieteryjnie z zupy z czerwonej fasoli. Nauczyć się miłosierdzia? Życzliwości? Dobra? Współczucia? Nieskładne myśli krążyły w jej głowie, a ludzie podchodzili jeden za drugim. W ich twarzach wiatr wyrzeźbił zmarszczki. Pierwszy wszedł staruszek. To, co miał na sobie, trudno było nazwać ubraniem, co najwyżej szmacianymi pasami. Gdy zrywał się wiatr, falowały jak nacięte pod ogłoszeniem i przygotowane do zerwania paski papieru z numerem telefonu. Dziadek podszedł, klapiąc podeszwami. Całym sobą sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał się rozpaść. No, nie mam kwalifikacji, żeby szukać metafor opisujących kształt życia innych, pomyślała. Dobrze, moja kolej, trzy tangyuan, proszę pana, proszę tutaj, niech pan siądzie. Pan Li mówi, że trzy to liczba yang[3], dobra liczba. Pan Li jest uczony.

Ludzi było więcej, niż sobie wyobrażała. Jej wczorajsze myśli o wydawaniu jedzenia z pogardą i wstydem rozpłynęły się w tłumie ludzi. Koniec z metaforami, teraz tylko napełnianie talerzy i powitania. Nagle z przodu wybuchło poruszenie. Okazało się, że jeden z wujków[4] zapytał, czy może dostać jeszcze dwa. Twarz Hsiao K’ueia, który nakładał tangyuan na słono, wyglądała, jakby skamieniała od zimnego wiatru, a może od samego pytania. I-ting usłyszała, jego słowa, ja nie mogę o tym decydować. Wujek bez słowa ruszył do kolejnej osoby. Jego milczenie było jak klejnot owinięty w szeleszczący przed chwilą czerwony jedwab, nienaturalnie ciężki, wieszający się na nich jak balast. I-ting bała się, przygotowały wystarczająco dużo tangyuan, wiedziała o tym, ale nie chciała też, by Hsiao K’uei wyszedł na złego człowieka. Nie myśląc wiele, wzięła plastikową miskę. Gdy ją wydawała, zobaczyła, że nałożyła jedną kulkę za dużo, nieświadomy błąd. Odwróciła głowę i dostrzegła patrzącego na nią Hsiao K’ueia.

Jakaś ciocia podeszła z plastikową torbą, chciała wziąć na wynos, żeby zjeść w domu. Nie miała na sobie tego zapachu, co poprzedni goście – zapachu miejsca zrujnowanego przez tajfun. Po ostatnim tajfunie, gdy I-ting jechała samochodem przez miejsca dotknięte katastrofą, nie mogła się zdecydować: patrzeć czy nie. Oczy zapomniały, ale nos pamiętał. Tak, ci wujkowie i ciocie pachnieli jak świnie leżące przy płocie zagrody w żółtej, błotnistej wodzie. Nie mogła o tym dalej myśleć. Ta ciocia ma dom. Nie jest bezdomna. Nie możesz o tym więcej myśleć.

Później inna ciocia spytała ich o ubrania. Hsiao K’uei nagle przejął inicjatywę. Zdecydowanym tonem zwrócił się do kobiety, ciociu, mamy tylko tangyuan. Tylko tangyuan. Tak, możemy dać jeszcze kilka. Na jej twarzy pojawił się tępy wyraz, jak gdyby kalkulowała, czy tangyuan mogą ogrzać równie dobrze co ubrania. Z tą samą miną wzięła dwie miski i weszła w głąb namiotu. Ten powoli się zapełniał. Oblicza ludzi, zarumienione od światła przenikającego przez czerwony tropik, wydawały się zawstydzone.

Si-chi wyglądała dobrze. Ustawiała krzesła i zbierała śmieci. I-ting zawołała przyjaciółkę, by ją zastąpiła, bo od rana do popołudnia nie była w toalecie i naprawdę nie mogła już wytrzymać. Si-chi powiedziała, okej, ale potem ty mi pomożesz. I-ting minęła dwie przecznice i weszła do domu. Sufit w holu na pierwszym piętrze był wysoko jak raj w niebiosach. Zanim weszła do toalety, kątem oka zauważyła panią Li na sofie ustawionej tyłem do korytarza prowadzącego do łazienki. Kobieta beształa Hsi-hsi. I-ting zerknęła w ich stronę. Na szerokim stoliku herbacianym przed sofą stała czerwona miska wypełniona zupą z tangyuan. Wśród szlochu Hsi-hsi usłyszała tylko jedno zdanie: „Niektórzy nie są bezdomni, a i tak przychodzą i biorą”.

Parcie na pęcherz nagle ustąpiło. W toalecie spojrzała w lustro. Jej płaska twarz, usiana piegami, była praktycznie kwadratowa. Za każdym razem, gdy Si-chi mówiła, że patrzenie na nią nigdy się nie nudzi, odpowiadała, pewnie po prostu masz ochotę na dongbejski placek. Rama lustra w toalecie była złota i rzeźbiona w fantazyjne wzory. Jej odbicie przypominało barokowe popiersie. Długo i bezskutecznie próbowała wypiąć pierś, w końcu otrząsnęła się, umyła twarz. Niedobrze by było, gdyby ktoś ją tu przyłapał. Dziewczynka pozująca przed lustrem, do tego niezbyt ładna. Ile lat ma Hsi-hsi? Może dwa, trzy mniej niż ona i Si-chi. Pan Li był tak znamienitym człowiekiem – ale ta Hsi-hsi! Gdy wyszła z toalety, matki i córki już nie było. Miska też zniknęła.

Zza oparcia sofy wystawały dwa kłęby kręconych włosów, rudy i szary, nieuchwytne jak chmury. Rude musiały należeć do cioci Chang z dziesiątego piętra, a szare – nie wiadomo. Szary jest jak srebro, a srebro to metal szlachetny. Trudno było ocenić, czy są całe szare, czy to siwe kosmyki splątane z czarnymi. Biel i czerń razem dają szarość. Kochała matematykę kolorów – to dlatego zawsze słabo jej szła gra na pianinie. Im wyraźniej świat dzieli się na białe i czarne, tym bardziej prawdopodobne, że wszystko pójdzie nie tak.

Obie głowy zanurkowały w dół, skryły się za zboczem góry, którą było oparcie kanapy. Rozległ się dźwięk, nagle, niczym wylatujący z doliny orzeł. Gdy ptak dumnie otworzył dziób, schwytana ofiara spadła w przepaść. Co!? Że on bije taką młodą żonę? Ciocia Chang ściszyła głos i powiedziała:

– No właśnie bije tam, gdzie nie widać.

To skąd wiesz, że bije? Od tej cioteczki, która u nich sprząta, to ja ją poleciłam. Czyli to słowa służącej. Ch’ien Sheng-shenga to w ogóle nie obchodzi? Jeszcze nie minęły dwa lata, jak synowa wżeniła się w rodzinę. Stary Ch’ien patrzy tylko na to, czy firma dobrze prosperuje. I-ting nie mogła dalej słuchać, tak jakby to właśnie ona była bita.

Z zaciśniętymi powiekami, wymykając się na palcach wróciła na ulicę. Zimny wiatr uderzył ją w twarz, jakby po bezskutecznych próbach wykorzystania wszystkich metod medycyny zachodniej ktoś nakłuł ją igłami do akupunktury, choć nigdy nie wierzyła w medycynę chińską. Zdała sobie sprawę, że siostrzyczka I-wen nawet w ciepłe dni nosiła bluzki z wysokim kołnierzem i długimi rękawami. Nie odsłaniała nie tylko już posiniaczonej skóry, ale także tych fragmentów ciała, które wkrótce miał spotkać podobny los. Liu I-ting poczuła, że tego dnia się postarzała, została wygotowana przez czas.

Nagle przed jej oczami stanęła Si-chi, która wyskoczyła zza rogu. Liu I-ting, czy ty nie miałaś mi pomóc? Nie mogłam się ciebie doczekać, więc przyszłam. Przepraszam, powiedziała I-ting, bolał mnie brzuch. Ta wymówka jest wyjątkowo prymitywna, natychmiast pomyślała Si-chi. Ty też idziesz do toalety? Oczy Si-chi wypełniły się łzami, ruchem ust przekazała, że chce zmienić ubranie. Nie powinnam była zakładać nowego płaszcza, prognoza pogody zapowiadała ochłodzenie, ale jak zobaczyłam, jak ludzie się ubrali, to pomyślałam, że chyba popełniłam błąd.

I-ting przytuliła ją, stopiły się w jedno. Przecież starego nie dałabyś rady założyć, powiedziała, to nie twoja wina, w końcu „dzieci tak szybko rosną”. Śmiały się aż do łez, pokładając na sobie. Wspaniałe Święto Lampionów dobiegło końca.

Rodzina Ch’ien Sheng-shenga miała pieniądze. Teraz on sam był już po osiemdziesiątce. Gdy tajwańska gospodarka rozwinęła skrzydła, wzleciał wraz z nią. Uchodził za bogacza nawet w ich budynku mieszkalnym i był na tyle bogaty, że wszyscy Tajwańczycy znali jego nazwisko. Syn urodził mu się późno. Ch’ien I-wei był dla I-ting i Si-chi ulubionym starszym braciszkiem spotykanym w windzie. Nazywanie go starszym bratem stanowiło podświadomą kalkulację – z jednej strony pokazywało, jak bardzo chciały dorosnąć, z drugiej, że doceniały jego urodę.

Potajemnie zrobiły ranking sąsiadów. Pan Li dostał najwyższe miejsce. Miał głębokie spojrzenie i wyraziste brwi. W jego oczach kryła się melancholia ludzi z Hu[5], na pierwszy rzut oka wydawał się erudytą o wielkiej wiedzy niczym mistrz Chou[6], biegłym zarówno w metafizyce, jak i historii. Braciszek Ch’ien dostał drugą pozycję. Miał rzadki, miły dla ucha akcent ze wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Na dodatek był wysoki – gdyby wyciągnął rękę, mógłby chwycić niebo. Niektórzy nosili okulary, jakby za pomocą szklanych soczewek szukali drobin kurzu i łupieżu, srebrne oprawki innych przypominały barierkę, która wręcz kusi, by się o nią oprzeć. Jeszcze inni byli wysocy, wywoływali u dziewczynek poczucie, że powinny rosnąć szybciej, inni byli wiatrem, lasem deszczowym. Dzieci w ich wieku nie trafiały na listę. Jak opowiadać o Prouście komuś, kto czyta Youth Literary[7]?

Ch’ien I-wei właściwie w żaden sposób nie był dla nich starszym bratem, miał ponad czterdzieści lat. Siostrzyczka I-wen miała ledwie dwadzieścia parę i też pochodziła ze znanej rodziny. Hsu I-wen robiła doktorat z literaturoznawstwa porównawczego, lecz jej studia zostały zniszczone przez małżeństwo, zatłuczone na śmierć. Miała owalną twarz i duże oczy z długimi rzęsami. Były tak wielkie, że wyglądała wręcz na przestraszoną, a rzęsy nadawały jej poważnego wyrazu. Wyrazisty nos kazał podejrzewać, że tamtego roku w Stanach nauczyła się nie tylko języka, ale i amerykańskich nosów. Skórę miała białą jak w baśniach i tak jak w baśniach niewyraźnie prześwitywał przez nią kolor krwi. Na długo, zanim dorosła, pytano ją często, jak maluje oczy. Było jej głupio odpowiadać, że to tylko jej naturalne rzęsy. Pewnego dnia I-ting wbiła wzrok w twarz Si-chi i powiedziała:

– Wyglądasz jak siostrzyczka I-wen. Chociaż nie, to siostrzyczka I-wen wygląda jak ty.

No proszę cię, daj spokój, odparła Si-chi. Następnym razem w windzie uważnie przyglądała się I-wen i po raz pierwszy uświadomiła sobie, jak sama wyglądała. Obie, I-wen i Si-chi, miały twarze owieczek.

Pochodzenie Ch’ien I-weia było bez zarzutu, wygląd, z której strony by nie spojrzeć, cieszył oko. Miał styl amerykańskiego dżentelmena, ale brakowało mu typowej arogancji żandarma świata. Hsu I-wen niepokoiła się, dlaczego taki mężczyzna nie ożenił się jeszcze, mimo czterdziestki na karku? Kobiety, które przedtem próbowały się do mnie zbliżyć, chciały tylko pieniędzy, tłumaczył jej Ch’ien I-wei, teraz chcę po prostu znaleźć taką już zamożną, a poza tym to jesteś najpiękniejszą i najlepszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem, blablabla, kopiuj-wklej z podręcznika podrywu. I-wen uznała wyjaśnienie za bezpośrednie, ale nawet racjonalne.

Ch’ien I-wei powiedział, że I-wen jest piękna jak anioł, który odbiera dech. Zrobiłeś tak poetycki błąd, stwierdziła radośnie I-wen. W duchu zaśmiała się. To, co właśnie wygłosił, zabrzmiało poprawniej niż wszelkie idiomy i frazesy, jakie wypowiedział wcześniej. Śmiech w duchu jest jak wrząca woda, wystarczy chwila nieuwagi, a rozleje się na twarzy i natychmiast wyparuje. I-wei był zafascynowany kobietą, która poprawiała jego błędy gramatyczne. I-wen po prostu siedziała jak przyciągająca wzrok okładka romansu za czterdzieści dziewięć dolarów w sklepie konbini[8], piękna jak nieśmiertelna niebianka lecąca w przestworza. Dryfowała, unosząc go razem ze sobą ku nieśmiertelności.

Tamtego dnia znów spotkali się w restauracji sushi. I-wen była drobna, apetyt również miała niewielki. Jedynie przy jedzeniu sushi miał okazję zobaczyć ją pochłaniającą jedzenie dużymi kęsami. Mistrz sushi skończył krojenie, wytarł dłonie i odszedł od deski. I-wen miała dziwne przeczucie, niemal świadomość, że się udławi kawałkiem imbiru, ale i tak chwyciła go pałeczkami. Nie było takiej opcji. I-wei nie klęknął, po prostu powiedział łagodnie jedno zdanie:

– Pobierzmy się jak najszybciej.

I-wen słyszała już niezliczone wyznania miłości, ale pierwszy raz ktoś się jej oświadczył, jeśli takie polecenie można uznać za oświadczyny. Przeczesała włosy, jakby mogła tym gestem rozpleść ścieżki swoich myśli. Umawiali się niewiele ponad dwa miesiące, jeśli te wszystkie polecenia można uznać za umawianie się.

– Panie Ch’ien, muszę to przemyśleć – powiedziała.

Dopiero teraz I-wen uprzytomniła sobie, że dała się oszukać. W restauracji, gdzie zawsze trzeba było rezerwować stoliki z wyprzedzeniem, siedzieli tylko we dwoje. I-wei powoli wyjął z torby welurowe pudełeczko na biżuterię. I-wen nagle podniosła głos, co nigdy wcześniej jej się nie zdarzyło.

– Nie, I-wei. Nie pokazuj mi tego. Jeśli później się zgodzę, skąd będziesz wiedział, czy chodzi mi o zawartość pudełka czy o ciebie?

Gdy tylko słowa wyszły z jej ust, zrozumiała, że popełniła błąd. Jej twarz przybrała kolor krewetki, którą mistrz sushi opalał palnikiem. I-wei uśmiechnął się i nic nie powiedział. Czyli może później powiesz mi „tak”. Bo właśnie nazwałaś mnie po imieniu. Zabrał pudełeczko, twarz I-wen zagotowała się, ale nie mogła cofnąć już wypowiedzianych słów.

Czuła, że serce bije jej tak jak wtedy, gdy w dzień tajfunu on czekał na nią, aż skończy zajęcia, chcąc jej zrobić niespodziankę. Gdy wyszła z uczelni, spostrzegła szczupłą, wysoką sylwetkę, odcinającą się w świetle reflektorów czarnego samochodu. Parasol szamotał się na wietrze, reflektory wyciągały w ulewę dwie macki światła. W ich objęciach krople deszczu wirowały niczym szalejące ćmy. Ręka jasności dotknęła jej, przeniknęła na wylot. Pobiegła, a kalosze tworzyły fale na kałużach. Naprawdę mi głupio, nie wiedziałam, że dzisiaj przyjdziesz, gdybym wiedziała… Pewnie zaleje szkołę. Gdy wsiedli, zauważyła, że jego niebieskie spodnie od garnituru ściemniały, przemoknięte aż do połowy łydek, a skórzane buty zmieniły kolor z kawy z mlekiem na americano. Przyszła jej na myśl ponadczasowa opowieść o miłości naznaczonej fatum, historia o spotkaniu kochanków na Błękitnym Moście[9]: ona nie przyszła na czas, z gór zstąpiła powódź, on tam umarł, obejmując kolumnę mostu. Niedługo potem I-wen powiedziała sobie, że uniesienia serca są niezwykle ważne w życiu. Wkrótce się zaręczyli.

Hsu I-wen po ślubie wprowadziła się do męża. Starsi państwo Ch’ien mieszkali na najwyższym piętrze, a I-wei i I-wen piętro niżej. I-ting i Si-chi często przychodziły pożyczać książki, siostrzyczka I-wen miała ich całe mnóstwo. W sercu trzymam jeszcze więcej, powiedziała I-wen, kucając przy nich. Pani Ch’ien oglądała właśnie telewizję w salonie; skomentowała pod nosem, niby do siebie:

– Pod sercem nosi się dzieci, a nie gromadzi książki.

Telewizor grał głośno, nie wiadomo, jak w ogóle je usłyszała. I-ting spostrzegła, że blask w oczach siostrzyczki I-wen zgasł.

I-wen często im czytała. Słysząc jej głos, I-ting czuła w ustach orzeźwiający smak świeżej sałaty. Jedno słowo, jeden kęs, żaden okruch nie spadał na ziemię. Powoli docierało do niej, że dla I-wen ich obecność jest tylko wymówką, gdyż robiła to przede wszystkim dla siebie. Tym gorliwiej chodziły na górę. Nazywały swoją zmowę z I-wen powrotem do domu z wiosną pod rękę[10]. Były jej pięknym, silnym i odważnym płótnem. Dla niej się zwijało, dla niej się rozwijało, owijało jej pragnienia, posłusznie wyostrzało ich kształt. I-wei wracał do domu po pracy, ściągał marynarkę i śmiał się, moja żona znowu wam matkuje. Koszula pod marynarką i człowiek pod koszulą, wszystko pachniało świeżym krochmalem, a jego oczy zdawały się obiecywać raj.

Przez długi czas czytały Dostojewskiego. Zgodnie z instrukcją I-wen robiły to w kolejności chronologicznej. Gdy dotarły do Braci Karamazow, I-wen zapytała, pamiętacie Raskolnikowa ze Zbrodni i kary i księcia Myszkina z Idioty? Byli tacy jak Smierdiakow, też chorowali na epilepsję. Sam Dostojewski miał padaczkę. Uważał, że najbliższy chrześcijańskiemu ideałowi jest człowiek, który z różnych powodów nie został zaakceptowany przez społeczeństwo. Tylko człowieka aspołecznego można nazwać prawdziwym człowiekiem. Rozumiecie różnicę pomiędzy aspołecznym i antyspołecznym? Gdy Liu I-ting dorosła, wciąż nie rozumiała, czemu I-wen świadomie opowiadała im tak dużo, były przecież dziećmi. Jak to możliwe, że gdy ich rówieśnicy nie zaczęli nawet czytać Giddensa Ko[11] ani Neala Wu[12], ona uczyła je o Dostojewskim? Może chciała coś sobie zrekompensować? Może miała nadzieję, że dzięki nim zrośnie się to miejsce, w którym ona ugięła się i złamała?

Tamtego dnia siostrzyczka I-wen mówiła o nauczycielu Li z piętra niżej. Pan Li wiedział, że ostatnio czytają Dostojewskiego. Powiedział, że Haruki Murakami kiedyś zuchwale stwierdził, że mało kto jest w stanie zapamiętać imiona wszystkich trzech braci Karamazow. Następnym razem, jak was zobaczy pan Li, to was przepyta. Dymitr, Iwan, Aleksy. Czemu Si-chi nie wymieniła ich razem ze mną, zastanawiała się I-ting. Wrócił I-wei. I-wen spojrzała na drzwi tak, jakby mogła dostrzec zgrzyt klucza w zamku. Rzut jej oka na papierową torbę w rękach I-weia był nie tylko deszczem wybaczenia, ale i promieniem niepewności. O, to moje ulubione ciasto, twoja mama mówiła, żebym go tyle nie jadła. I-wei popatrzył na nią i uśmiechnął się przelotnie, jego twarz wypełniła się zmarszczkami, jak gdyby ktoś trafił kamieniem w taflę jeziora. To? To dla dzieci, powiedział. I-ting i Si-chi ucieszyły się, ale gdy chodziło o jedzenie, zazwyczaj postępowały bardzo powściągliwie – nie można się zachowywać jak zwierzę. Właśnie czytamy Dostojewskiego. Dymitr, Iwan, Aleksy. I-wei uśmiechnął się szerzej.

– Skoro dziewczynki nie chcą ode mnie słodyczy, to sam je zjem.

I-wen wzięła od niego papierową torbę, nie drażnij się z nimi, powiedziała. I-ting widziała wyraźnie, że gdy dłoń I-wen musnęła rękę I-weia, na jej twarzy pojawił się dziwny grymas. I-ting odczytała to jako nieśmiałość młodej mężatki, podobną do ich chłodnej rezerwy wobec jedzenia, w końcu jedzenie i seks są częścią ludzkiej natury[13]. Dopiero później zrozumiała – to było małe stworzenie, które I-wei hodował w sercu żony, a na imię miało strach. Stworzenie miotało się po twarzy I-wen, próbowało wydostać się ze środka oczami, uszami, nosem i ustami – na jej obliczu wyświetlał się film o cierpieniu. Później, gdy wyjechały z domu do szkoły, dowiedziały się, że I-wei pobił I-wen, doprowadzając do poronienia i śmierci dziecka, wytęsknionego wnuka starszej pani Ch’ien. Dymitr, Iwan, Aleksy.

Pewnego dnia, gdy siedzieli razem i jedli ciasto, jak gdyby każde z nich obchodziło najradośniejsze urodziny w życiu, I-wei opowiadał o pracy: wejście na rynek – myślały, że ma na myśli targ z warzywami; jaki wzrost na giełdzie – to ile giełda ma wzrostu; zasoby ludzkie – zaczęły recytować: „dobro istnieje w człowieku od momentu jego narodzin…”[14]. Lubiły, kiedy traktowano je jak dorosłe, a jeszcze bardziej to, że po chwili bycia dorosłymi, mogły na powrót stać się dziećmi. Si-chi w sumie jest bardzo podobna do I-wen, popatrz, powiedział nagle I-wei. Jak dwie krople wody – oczy, rysy, temperament, wszystko podobne. I-ting poczuła się odstawiona na boczny tor. Wszystkie twarze przed jej oczami były olśniewające niczym jedna, piękna rodzina. I-ting ogarnął smutek. Może i wiedziała więcej niż każde inne dziecko na świecie, ale nigdy nie będzie wiedziała, jakie to uczucie być piękną kobietą, która jest na tyle świadoma swojej urody, że przechadza się ulicą ze spuszczoną głową, pogrążona w innego rodzaju zmartwieniach.

Nadszedł początek roku szkolnego, większość uczniów zdecydowała się zostać w rodzinnej miejscowości. Mama Liu i mama Fang rozmawiały, by wysłać I-ting i Si-chi do Tajpej, będą razem mieszkać i opiekować się sobą nawzajem. Dziewczynki siedziały w salonie i oglądały telewizję. Po egzaminach telewizja stała się bardziej interesująca niż kiedykolwiek wcześniej. Pan Li wspomniał, że każdego tygodnia spędza kilka dni w Tajpej, więc mogą się do niego zwrócić w razie czego, powiedziała mama Liu. I-ting zauważyła, że plecy Si-chi zgarbiły się jeszcze bardziej, jak gdyby ciężar słów mamy przycisnął ją do ziemi. Si-chi ruchem warg zapytała I-ting, chcesz jechać do Tajpej? A jak tu nie chcieć, tam jest tyle kin. Decyzja zapadła. Jedyną kwestią do ustalenia, było to, czy zamieszkają u Fangów czy też w mieszkaniu państwa Liu.

Weszły do środka z kilkoma bagażami w rękach, w obłokach kurzu i tunelu światła wpadającego przez małe okno ich mieszkanka. Kilka kartonów leżało na podłodze, jakby tęskniły za domem bardziej niż one. Wyciągały majtki para po parze. Książek było i tak najwięcej. Nawet słońce migało do nich językiem niesłyszących, którego zdrowi nie pojmują, nawet jeśli się do tego nie przyznają. I-ting rozdzierała milczenie, drąc kartony.

– Ale nam się udało, że możemy się dzielić książkami, inaczej trzeba by dźwigać dwa razy tyle. Tylko zeszyty ćwiczeń musimy mieć oddzielne.

Si-chi była cicha jak powietrze i tak jak powietrze, dopiero gdy podeszła do smugi światła, a ta prześwietliła ją na wylot, można było dojrzeć, jak wszystko się w niej kłębi i wrze. Dlaczego płaczesz? I-ting, jeśli powiem ci, że jestem z panem Li, będziesz się złościć? Co masz na myśli? Właśnie to, co usłyszałaś. Co to znaczy, że z nim jesteś? Właśnie to, co usłyszałaś. Od kiedy to trwa? Zapomniałam. Mama wie? Nie wie. Jak daleko się posunęliście? Co mieliśmy zrobić, to zrobiliśmy. Czego nie mieliśmy, też. Boże, Fang Si-chi, przecież jest pani Li, jest Hsi-hsi, co ty w ogóle wyrabiasz, jesteś obrzydliwa, naprawdę obrzydliwa, zostaw mnie! Si-chi wpatrywała się w I-ting, łzy wielkości nasion prosa napęczniały jak soja, nagle rozpadła się na kawałki. Si-chi szlochała, aż wraz ze łzami spadły z niej wszystkie zasłony. Boże, Fang Si-chi, dobrze wiesz, jak uwielbiam pana Li, czemu chcesz wszystko zabrać dla siebie? Przepraszam. Nie mnie przepraszaj. Przepraszam. Ile on jest od nas starszy? Trzydzieści siedem lat. O matko, ty naprawdę jesteś obrzydliwa, nie mogę z tobą rozmawiać.

Pierwszy rok nauki minął Liu I-ting bardzo źle. Si-chi często nie wracała do domu, a gdy przychodziła, nie przestawała płakać. I-ting słyszała przez ścianę, jak każdej nocy Si-chi wyła z twarzą schowaną w poduszce. Poszewka przemokła od łez, nasiąkała szlochem. Wcześniej były mentalnymi bliźniaczkami. Nie tak, że jedna kochała Fitzgeralda, a druga, by dopełnić układankę brakującym puzzlem, kochała Hemingwaya – obie zakochiwały się w Fitzgeraldzie i nie cierpiały Hemingwaya z tych samych powodów. Nie tak, że jedna odpowiadała na lekcji, a gdy się zacięła, druga kontynuowała odpowiedź za nią – zapominały dokładnie tych samych ustępów. Czasami pan Li przychodził po południu i czekał na Si-chi pod ich blokiem. I-ting patrzyła przez szparę w zasłonach. Dach taksówki błyszczał żółto, aż paliły ją policzki. Na głowie pana Li pojawił się już placek łysiny, wcześniej go nie zauważyła. Linia włosów Si-chi była prosta jak ulica, jadąc nią, można było dotrzeć do najmroczniejszej esencji ludzkiego życia. Za każdym razem, kiedy biała jak papier łydka Si-chi znikała wewnątrz samochodu, I-ting czuła, jakby trzaśnięcie drzwiami uderzało ją w twarz.

Jak długo macie zamiar to ciągnąć? Nie wiem. Chyba nie chcesz, żeby się dla ciebie rozwiódł? Nie. Wiesz, że to nie na zawsze? Wiem. On… on mówi, że później zakocham się w innym, więc naturalnie się rozstaniemy. Mnie… mnie to boli. A myślałam, że jesteś taka cool. Proszę, nie mów tak do mnie. Będzie ci smutno, jeśli umrę? Chcesz się zabić? Jak chcesz się zabić? Skoczysz z okna? A możesz nie skakać z mojego domu? Wcześniej były bliźniaczkami: mentalnymi, emocjonalnymi i duchowymi. Kiedyś, gdy I-wen im czytała, niespodziewanie oświadczyła, że bardzo im zazdrości. Od razu jednym głosem odparły, to my zazdrościmy siostrzyczce I-wen i braciszkowi I-weiowi. I-wen powiedziała, miłość… z miłością jest inaczej. Platon powiedział, że ludzie szukają swojej brakującej połowy, to znaczy, że dopiero gdy dwoje ludzi jest razem, tworzą całość. A wtedy stają się jednością, rozumiecie? Nieważne więc, czy czegoś wam brakuje, czy czegoś macie za dużo, bo gdzieś jest ktoś, kto będzie dla was jak odbicie w lustrze. „Tylko jeśli będziecie wiecznie rozdzieleni, możecie być razem na wieczność”.

Tamtego dnia w południe mijały dokładnie trzy doby, odkąd Fang Si-chi ostatni raz pojawiła się w domu albo w szkole. Na zewnątrz hałasowały ptaki i owady. Wibrowanie cykad w wielkim figowcu było tak intensywne, że skóra jej cierpła, ale nie było widać, skąd wydobywa się dźwięk, jak gdyby całe drzewo krzyczało. Bip… bip bip bip bip bip… bip bip bip bip. Dopiero po chwili Liu I-ting uświadomiła sobie, że to jej własny telefon. Nauczyciel odwrócił się, oho, czyjś telefon też jest gotów na miłość? Pod ławką otworzyła klapkę komórki. Nieznany numer, odrzuć. Bip… bip bip bip bip. Idź w cholerę, odrzuć. Znowu zadzwonił. Nauczyciel przekrzywił głowę. Jeśli to naprawdę coś ważnego, to odbierz, powiedział. Nie, proszę pana, nic ważnego. Znowu zadzwonił. Przepraszam, jednak wyjdę na chwilę.

To z posterunku policji w Parku Narodowym Yang-mingshan, jezioro jakieś tam. Wzięła taksówkę i ruszyła w góry. Jej myśli wiły się razem z górską drogą. Wyobrażała sobie, że góra ma kształt bożonarodzeniowej choinki. W dzieciństwie razem z Fang Si-chi stawały na placach, próbując zdjąć gwiazdki, najbardziej symboliczna chwila po feriach. Si-chi jest w górach? Na policji? I-ting poczuła, jak jej serce staje na palcach. Gdy wysiadła, natychmiast podszedł do niej policjant i spytał, czy panna Liu I-ting. Tak.

– Znaleźliśmy twoją przyjaciółkę w górach.

Znaleźliśmy, pomyślała I-ting, to słowo nie wróży nic dobrego. Policjant spytał znowu.

– Czy zawsze taka była?

Znaczy jaka? Posterunek zajmował jedno duże pomieszczenie. Powiodła wzrokiem dookoła, Si-chi nie było… chyba że… chyba że… chyba że t o była ona. Długie włosy zwisały w splątanych strąkach, zasłaniając połowę twarzy. Spaloną słońcem cerę pokrywały płaty łuszczącej się skóry i ślady po ugryzieniach komarów, policzki zapadły się jak u noworodka ssącego mleko, spuchnięte wargi były pokryte strupami. Pachniała jak kocioł wypełniony wonią ciał bezdomnych, którzy wtedy w dzieciństwie odwiedzili ich stoiska z tangyuan. Boże. Dlaczego ją skuliście? Policjant popatrzył na nią zdziwiony.

– To chyba dość oczywiste, młoda damo.

I-ting kucnęła i odsunęła zasłonę włosów Si-chi. Ta pochylała głowę, jakby jej szyja zgięła się wpół, oczy patrzyły obłąkańczo, kapały smarki i ślina. W końcu wydała z siebie dźwięk:

– Ha ha!

I-ting nie słuchała dokładnie diagnozy lekarza, ale zrozumiała, że Si-chi oszalała. Mama Fang uznała, że pod żadnym pozorem nie mogą zabrać jej do domu – ani w ogóle do Kaohsiungu – bo w ich apartamentowcu mieszkało przecież kilku lekarzy. Ani do Tajpej, wielu uczniów elitarnych klas miało rodziców w tym zawodzie. A więc kompromis, trafi do domu opieki w Taichungu. I-ting spojrzała na mapę Tajwanu, tej ich wysepki. Gdyby złożyć ją na pół, Kaohsiung i Tajpej byłyby szczytami, a Taichung doliną. Tam właśnie spadła Si-chi. Jej duchowa bliźniaczka.

I-ting często budziła się w środku nocy, z twarzą zalaną łzami wyczekiwała, aż za ścianą rozlegnie się zawodzenie. Mama Fang nie odebrała rzeczy Si-chi. Dopiero gdy skończył się semestr, I-ting otworzyła sąsiedni pokój. Pogłaskała przytulankę, z którą spała Si-chi, różową owieczkę. Dotknęła przyborów do pisania – sama używała identycznych. Gdy pogładziła numer wyszyty na mundurku szkolnym, poczuła, jakby śniła na jawie, jakby przechylając się przez ogrodzenie historycznego zabytku, nagle musnęła dłonią stwardniałą, wyżutą gumę, przyklejoną do barierki. Albo jakby podczas wartkiego opowiadania historii swojego życia, nagle zapomniała najłatwiejszego słowa. Wiedziała, że gdzieś musiała popełnić błąd. Mała rysa na ich przyjaźni zmieniła się w przepaść, która oddzieliła je o lata świetlne. Prowadziły równoległe życia, ramię w ramię. W którym momencie Si-chi zboczyła z drogi?

Liu I-ting zamarła na środku pokoju, który wyglądał zupełnie jak jej własny. Pomyślała, że odtąd już zawsze będzie chodzić po świecie, jakby była żałobnicą włóczącą się po raju. Długo płakała. W końcu zobaczyła leżący na biurku pamiętnik w różowej okładce. Obok wieczne pióro z uprzejmie zsuniętą skuwką. To na pewno pamiętnik. Jeszcze nigdy nie widziała, żeby pismo Si-chi było tak nieporządne, musiała to pisać tylko dla siebie. Okładka rozmiękła od częstego czytania, trudno było przewracać strony. Dopisywała komentarze do swoich notatek z przeszłości. Znaki stawiane przez małą Si-chi były jak uśmiechy pulchnego dziecka, dużej – jak twarze sław. Późniejsze wpisy dodawała zaraz obok starszych, oryginalne były niebieskie, nowe – czerwone. Tak samo odrabiała prace domowe. Otworzyła na stronie zapisanej kilka dni przed tym, jak Fang Si-chi została znaleziona. Była to tylko jedna linijka: Dzisiaj znowu padało, prognoza pogody oszukuje ludzi. Ale nie tego szukała, szukała tamtego konkretnego momentu – gdy Si-chi zeszła na manowce. Zaczęła czytać od początku. Odpowiedzi znalazła już na pierwszej stronie.

Niebieskie pismo:

Muszę pisać, tusz rozcieńczy moje uczucia, inaczej oszaleję. Zeszłam na dół, dać panu Li wypracowanie do poprawienia. Wyciągnął go, popchnął mnie i roztarł mnie na ścianie. Powiedział osiem słów: „Jak nie chcesz tak, to możesz do buzi”. Odpowiedziałam siedmioma: „Nie ma takiej opcji, nie zrobię tego”. I tak go wcisnął do środka. Czułam, jakbym się topiła. Kiedy już mogłam mówić, powiedziałam mu: „Przepraszam”. Czułam się, jakbym źle zrobiła pracę domową. Chociaż przecież to nie była praca domowa. Zapytał, czy mogę znów przyjść z zadaniem za dwa tygodnie. Podniosłam głowę, miałam wrażenie, że widzę na wskroś przez sufit, mogę dostrzec mamę, widzę, jak wisi na telefonie, a każdy impuls na linii to mój szkolny sukces. Wiedziałam, że jeśli nie wiem, jak odpowiedzieć dorosłemu, to najlepiej przytaknąć. Tamtego dnia ponad jego ramieniem patrzyłam na sufit, który falował jak morze łez. Ta chwila była jak podziurawienie sukienki z dzieciństwa. Powiedział: „W taki sposób pokazuję, że cię kocham, rozumiesz?”. W duchu nie zgodziłam się z nim. Nie jestem dzieciakiem, któremu można wciskać penisa, mówiąc, że to lizak. Wszystkie podziwiałyśmy pana Li. Mówiłyśmy, że jak dorośniemy, znajdziemy sobie takich mężów jak on. Czasem ten żart szedł jeszcze dalej, że naprawdę chciałybyśmy za męża właśnie jego. Myślałam przez kilka dni, aż wreszcie znalazłam jedyne rozwiązanie. Nie mogę po prostu go lubić, muszę się w nim zakochać. Człowiek, którego kochasz, może ci robić wszystko, prawda? Myślenie to czynność wspaniała i tak doniosła! Jestem podróbką dawnej mnie. Pokocham nauczyciela, w przeciwnym razie będę cierpieć.

Czerwone pismo:

Dlaczego powiedziałam, że „tego nie zrobię”? Dlaczego nie powiedziałam, że nie chcę? Dlaczego nie powiedziałam, że on nie może tego robić? Dopiero teraz pojęłam, że cały obrót spraw możemy sprowadzić do tej jednej sceny: on wcisnął się siłą, a ja za to przeprosiłam.