Raj na próbę - Arleta Gruba - ebook + audiobook

Raj na próbę ebook

Arleta Gruba

2,7

Opis

W tym świecie nic nie jest normalne. Czuć go zgnilizną i fałszem.

Łucja uważa, że współczesny świat nie ma jej nic do zaoferowania. Negatywnie nastawiona do otaczających ją ludzi i przesiąknięta pesymizmem, codziennie utwierdza się w przekonaniu, że nie pasuje do czasów, w których przyszło jej żyć. Na domiar złego rozpada się jej wieloletni związek z ukochanym mężczyzną, a dręczące ją co noc koszmary przybierają na sile. Wszystko się zmienia, kiedy pewnego dnia Łucja ulega śmiertelnemu wypadkowi i z zaskoczeniem stwierdza, że właśnie trafiła do raju. Odnajduje tu upragniony spokój i w końcu nabiera zaufania do otaczających ją ludzi.

Ale sielanka nie trwa długo – podczas jednego z długich, samotnych spacerów dziewczyna błądzi, a w jej głowie znów pojawiają się niepokojące myśli. Wkrótce poznaje tajemniczego mężczyznę, który utwierdza ją w przekonaniu, że to rajskie miejsce wcale nie jest wytworem boskich mocy... Czy uda jej się wrócić do świata, który zostawiła za sobą, by raz na zawsze rozprawić się ze swoimi lękami?

Znajdowałam się u stóp wulkanu. W dłoni trzymałam ten magiczny kwiat, który pokazał mi Gabriel. Po raz kolejny napawałam się jego pięknem. Nagle coś się w nim zmieniło. Zaczął gnić i rozpływać się na mojej dłoni, wżerając mi się w skórę. Chciałam się go pozbyć, odrzucić od siebie, ale te próby okazały się daremne, ponieważ zdążył rozlać mi się na dłoni pod postacią gęstej, czarnej cieczy. Ból był nie do zniesienia i co gorsza, nie do ukojenia.
Obudziłam się, zrywając do pozycji siedzącej. Była noc. Burza nie ustawała. Siedziałam na kanapie w salonie, ubrana jedynie w bieliznę, opatulana ciepłym kocem, w kominku przygasał ogień. Ale nie to było dla mnie największą niespodzianką. Tuż obok leżał Gabriel. Jedna jego ręka spoczywała pode mną, drugą musiałam z siebie zrzucić tą gwałtowną pobudką. Nie wiedziałam, co jest grane i nie bardzo mnie to w tym momencie obchodziło. Wtuliłam się w jego nagi tors, ułożyłam z powrotem jego rękę na moim biodrze. Na zewnątrz pogoda urządzała prawdziwe piekło, ale ja byłam w swoim własnym raju.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 501

Rok wydania: 2021

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,7 (3 oceny)
0
0
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

Poczułam lekkie drganie ziemi. Najpierw delikatnie falowała, jak gdyby chciała uspokoić wszystkich, utulić ich do snu, dzięki czemu zapomnieliby o tym, co przed chwilą zobaczyli, i mogli żyć dalej w spokoju, harmonii i miłości. Jednak to było tylko złudzenie. To złudzenie całkowicie ulotniło się wraz z pojawieniem się malutkiego pęknięcia pod moimi stopami, które zaczęło się rozrastać. Kątem oka obserwowałam, jak ze szczeliny wyłaniają się cienkie strumienie jasnego światła. Byłam spokojna. Światło unosiło się do góry, a im wyżej się wznosiło, tym ciemniejszych barw nabierało. Od bieli przez żółć i pomarańcz, aż po czerwień. Gdy wyłoniło się z wnętrza ziemi, było już szkarłatne jak krew. Snop światła wzbił się w górę. Gdy był już blisko nieba, zamienił się w gęstą, czerwoną ciecz, która je pokryła, a następnie opadła na zgromadzonych niczym deszcz. Nawet to mnie nie wzruszyło. Nie zwracałam uwagi na innych, nie chciałam ich widzieć. Wciąż jedynie zerkałam na to, co dzieje się wokół. Ziemia zaczęła pękać w coraz to nowych miejscach. Nikt nie uciekał, nikt nie panikował. Przynajmniej nic takiego nie zarejestrowałam. Może jakaś siła trzymała wszystkich w jednym miejscu, a może wszyscy wiedzieli, że ucieczka nie ma żadnego sensu, bo to właśnie początek końca…

CZĘŚĆ IŻyciowe rozterki

Chyba każdy zastanawiał się kiedyś, co dzieje się z człowiekiem po śmierci. W końcu każdy kraj, każda kultura ma jakieś swoje wierzenia, tradycje i wyobrażenia o życiu (lub jego braku) po wydaniu ostatniego tchnienia na ziemi. Jedni wierzą w reinkarnację, niektórzy uważają, że po śmierci nie ma nic. Ale chyba największy procent ludzkości wierzy w to, że po śmierci trafi do raju lub czegoś na jego kształt. Nieważne, czy bezpośrednio, czy po jakimś czasie i nieważne, czy wszyscy mają takie samo wyobrażenie o tym miejscu. Bez względu na to, słowo „raj” kojarzy się z arkadią, krainą szczęścia. Więcej: krainą wiecznego szczęścia. Dla jednych jej istnienie jest nadzieją, inni są całkowicie pewni, że jeżeli będą postępować zgodnie z pewnymi zasadami, właśnie tam trafią po śmierci. I odnośnie do tych zasad, znów pojawiają się liczne niedomówienia, ponieważ na całym świcie przyjęte reguły bywają różnorodne. Jednak większość jest podobna, jak na przykład te, które są jednocześnie wytycznymi moralnymi oraz nakazami i zakazami prawnymi. Gdyby nie wiara ludzi w raj oraz dobrobyt i szczęście z nim związane, na świecie zapanowałaby najprawdopodobniej całkowita anarchia, chaos. Co powstrzymywałoby nas przed kradzieżami, zabójstwami, gwałtami, oszustwami? Co, jeśli nie to, co nazywamy sumieniem, strachem przed karą? Więzienie czy grzywna wydaje się być mało przerażająca w porównaniu z wiecznymi cierpieniami w tak zwanym „piekle”. Oczywiście, gdyby wszystkie te złe rzeczy nie miały miejsca i żaden człowiek by się ich nie dopuszczał, nawet nie miałyby one swoich nazw. Te niecne czyny popełnia stosunkowo niewielka część ludzi. Chodzi jedynie o statystyki. Wiadomo przecież, że każda zbrodnia to o jedną za dużo.

Gdyby wszyscy dopuszczali się skrajnie złych postępków, świat szybko ległby w gruzach. Dosłownie. Nazwijmy łamanie tych zasad – prawnych, moralnych czy religijnych – grzechami. Tak będzie łatwiej. A więc, oprócz tych grzechów, które według nas samych i otaczających nas ludzi mogą całkowicie zaprzepaścić szanse na trafienie do raju, są jeszcze te, które poważnie je zmniejszają, oraz te, które jedynie nieco delikatnie „zabrudzają” nasze sumienia. Takie, które mogą bez trudu zostać nam wybaczone (Dlaczego? Przez kogo? I znów pojawiają się różnice w odpowiedziach). Właśnie te „drobniuteńkie” grzechy są ulubionymi występkami ludzkości. Popełniamy je (te mikrobłędy) w nadziei, że nigdy nie uzbiera się ich na tyle potężna sterta, aby odgrodzić nas od wiecznego szczęścia. Nie jestem święta, robię to samo, popełniam je i mam nadzieję, że ujdą mi na sucho. Czasem się boję, że już nieco przesadziłam (Wy pewnie też) i nagromadziłam ich już zbyt wiele. Mimo to popełniam kolejne i kolejne, nie ucząc się na błędach i to, niestety, w tych najpoważniejszych i najistotniejszych sprawach.

Rozmyślania o raju, nadzieje związane z nim, potęgowane są przez liczne klęski, katastrofy, wojny, przypadki losowe oraz spekulacje na temat końca świata. I właśnie to stanowi sedno mojego wywodu, a mianowicie – koniec świata. Tyle razy go zapowiadano, obwieszczano, przedstawiano przesłanki i dowody na jego rychłe nadejście, i ciągle nic. A ja czekam na ten koniec świata, oczywiście nie bez pewnych obaw. Jak już wspominałam, nie jestem święta, nie wiem, gdzie trafię po śmierci. Jednak bardziej niż niepewność, przeraża mnie to, co codziennie obserwuję naokoło i w telewizji, czego słucham w radiu i czytam w gazetach. Według mnie, już najwyższy czas na przełom. Ludzie nie będą ani lepsi, ani mądrzejsi, ani bardziej dobroduszni. Co nas czeka? Może kolejna wojna? A może zostanie wykryta jakaś nowa nieuleczalna choroba? Jakieś nowinki technologiczne, które albo ułatwią ludziom życie, albo podstępnie będą im je wykradać? Według mnie, będzie już tylko gorzej. Im dłużej świat i ludzkość będą istniały, tym intensywniej będzie postępowała ewolucja zła, na którą składają się zazdrość, złość, zawiść, co poprowadzi do zdrad, zabójstw i wojen.

Czy właśnie tak już zawsze ma wyglądać? Świat wciąż ewoluuje, każdego dnia, niestety, jest to ewolucja zepsucia. Widzę ją także w sobie i bliskich mi ludziach. Czy taki postęp jest czegoś wart? Według mnie, nie. Właśnie dlatego czekam (choć z lekkim niepokojem) na obiecany koniec świata. Świata, który według mnie i tak już dawno legł w gruzach…

***

Czujesz się sam wśród ludzi, sam jak palec. Czy znasz to uczucie? Kiedy zastanawiasz się, czy tylko ty myślisz, że coś jest nie tak? Może to ja jestem inna, może reszta jest w porządku? Może to właśnie oni wiedzą, co jest ważne i dzięki temu, że dostosowali się do czasów, warunków i ogólnego zepsucia pójdą naprzód, spełnią marzenia, a ja zostanę w tym samym miejscu? Smutna i samotna. Nie podejmę koniecznych kroków, bo nie będę chciała być taka jak inni. Ale jak długo można wmawiać sobie, że wszystko jest w porządku, że tak robią wszyscy? I co zepsuło świat? Właśnie konformizm. Chęć bycia „wszystkimi”. Ludzie, zamiast być sobą, coraz częściej są „każdym”. Nauczyliśmy się akceptować pewne zjawiska, które nam nie odpowiadają, które nie powinny mieć miejsca, nauczyliśmy się naśladować zachowania często poniżej ludzkiej godności, przyglądać się w milczeniu cierpieniu i katastrofom, komentując je jedynie. Zresztą robię to samo. Twierdzę tylko, że nie powinno tak być, powinniśmy starać się zapobiegać złu, które występuje w przeróżnych formach. Jednak większość jest na nie obojętna i przyjmuje bierną postawę. Ale co tak naprawdę jest złem? Co wypada, a co nie? Sama zaczynam się zastanawiać, gubić w tym. W dzisiejszym świecie pewne granice się zacierają, niektóre całkowicie znikają. Codziennie jestem biernym obserwatorem tego zjawiska. Boję się, ale nic z tym nie robię, bo niby co? Mam zmienić świat? Lepsi ode mnie próbowali zapew­­ne. Myślę, że właśnie miano obserwatora pasuje do mnie najlepiej. Tak, zdecydowanie. Codziennie bacznie obserwuję świat i jego mechanizmy, przyglądam się życiu na ziemi, troszkę w nim uczestnicząc, nic do niego nie wnosząc. Nie potrafię się dostosować do jego warunków, nawet nie chcę. Patrzę tylko, jak świat chyli się ku upadkowi.

***

Obudziłam się nieco zbyt wcześnie. Mój organizm złośliwie przedłużył mi ten jakże cudnie zapowiadający się dzień. Aż chce się wstawać z łóżka, gdy życie to ciągłe czekanie.

Tylko ja tak mam? Czy może nie? A może nikt się nad tym nie zastanawia? Otóż, ja cały czas na coś czekam. Jeśli w ogóle mam na co. Jeżeli nie mam konkretnego celu, czekanie staje się straszną męczarnią. W sumie, tak czy siak nią jest. Lepiej jednak na coś liczyć. Chyba. Bywało, że czekałam na coś tydzień, czasem miesiąc. Jakiś wyjazd, zakupy, święta, wakacje. I tak w kółko. Każdy dzień, miesiąc, rok to oczekiwanie na moment, który sprawi choć odrobinę radości. Ten moment zawsze mija szybko i znowu pozostaje czekanie.

Czekanie, moment, czekanie, moment… Moi bliscy czasem żartują, że najłatwiej by było, gdybym położyła się do trumny i czekała na śmierć. Jednak to nie takie proste… Niemniej, taka jest prawda – życie to ciągłe wypatrywanie szczęścia. Nie moja wina, że tak jest. Jedynym, co może przerwać to ciągłe wyczekiwanie, jest śmierć, chociaż i tego nie można być do końca pewnym…

Ludzka egzystencja to jak stanie w długiej kolejce, aby wziąć udział w loterii z okazji otwarcia nowego supermarketu. Organizatorzy kuszą możliwością zdobycia cennych nagród, a ludzie łudzą się i myślą: „może tym razem dopisze mi szczęście?”. Są też tacy, którym szkoda na to zachodu. Wiedzą, że szanse na zwycięstwo są znikome, wolą spędzić czas w pożyteczniejszy lub przyjemniejszy sposób. Podobnie jest w życiu. Są ludzie, którzy podporządkowują się prawu oraz zasadom religii, starają się być dobrymi ludźmi, ponieważ wierzą, że czeka ich za to nagroda, upragniony raj. Niektórym brakuje tej nadziei, wolą czerpać z życia pełnymi garściami, nie przejmując się zbytnio, czy ich postępowanie jest dobre, czy złe. Dlatego rezygnują z kolejki, by po chwili do niej powrócić, targani wątpliwościami, pokusami. Dzieje się tak dlatego, że nagroda nie jest gwarantowana i łatwiej jest po prostu odpuścić, jednak do ponownego wzięcia udziału w loterii pcha nas nadzieja. Nadzieja na wspaniałą, wręcz nieziemską nagrodę…

Ale nie o tym mowa. Zaczęłam opowiadać o moim wyczekiwaniu na te rzadkie chwile radości. Można by powiedzieć, że warto było żyć raz na tydzień, czasem miesiąc. Zawsze lubiłam wszystko planować, żeby mieć choćby jakiś malusieńki cel, bałam się, że w końcu mi ich zabraknie. W końcu jednak znalazłam częściowe wyjście z sytuacji. A mianowicie miłość. Brzmi banalnie. Moje wywody nie mają nic wspólnego z rozmyślaniami młodej, zakochanej dziewczyny. A jednak…

***

To miało miejsce w szkole. Nie oznacza jednak, że kiedyś byłam miła i pozytywnie nastawiona do świata. Nie w tym rzecz. Tak jak dziś, odpychałam od siebie ludzi i mijało dużo czasu, zanim się do kogoś przekonałam. Tak było też w przypadku mojego ukochanego. Wiele można mu zarzucić, ale nie braku wytrwałości. I pewnie to mnie w nim urzekło. Upór, wytrwałość, niezważanie na bijący ode mnie chłód. Ale nie mógł to być jedyny powód, dla którego z nim jestem. Przecież nie da się utrzymać związku jedynie z powodu starań, nawet najusilniejszych. A więc, pewnego dnia postanowiłam dać szansę mojemu adoratorowi, zaczęłam z nim rozmawiać, spotykać się i odkrywać w nim cechy, które rzadko zauważałam u innych ludzi, a już naprawdę rzadko tyle na raz. Chłopak był inny, w takim pozytywnym sensie, przynajmniej dla mnie. Często patrzył na ludzi z podobnej perspektywy, widział większość nieprawidłowości na świecie, które ja dostrzegałam. Z niechęcią spoglądał na prężących się chłopaków i przygryzające w odpowiedzi wargi dziewczyny. Kręcił głową, gdy obserwował tańce godowe nastolatków, których ja nigdy nie rozumiałam. Podobało mi się, gdy chodził z głową do góry, jakby był ponad tym, nie czuł się lepszy, po prostu był dumny i nie bał się pokazywać tego, że ma inne zdanie niż wszyscy. To ja uważałam, że jest lepszy. Przy nich wszystkich wydawał mi się silny, bardzo dojrzały, odporny na tę epidemię zepsucia. W ogóle nie interesowało go niczyje zdanie na jego temat. Był prawdziwy. Zaczęłam go podziwiać, lubić, potrzebować go, tęsknić za nim i te uczucia później już tylko przybierały na sile. Znalazłam w nim przyjaciela, może nawet bratnią duszę. Mimo to zawsze trzymałam się zasady: nikomu nie ufaj bezgranicznie.

W końcu, moim ulubionym sposobem na spędzanie wolnego czasu stało się wymienianie wiadomości oraz długie spacery w odludne miejsca, gdzie uciekałam od rzeczywistości razem z nim. Zaczęłam wyczekiwać spotkań z niecierpliwością. Oczywiście, na początku było w tym dużo nieśmiałości i dziecięcej niewinności, zapewnień, że nigdy się nie rozstaniemy i że już na zawsze będziemy dla siebie centrum wszechświata. Gdy zakochałam się w tym chłopaku, zyskałam coś bardzo ważnego. Sens. Sens życia. Wiem, że to brzmi śmiesznie. Ale ten chłopak, spotkania z nim, ucieczki od świata, rozmowy o wszystkim i o niczym, przebywanie przy kimś innym niż cała reszta, stały się dla mnie czymś, na co warto było czekać. Tak, czymś, co przerywało to straszne, nieznośne, nieustające do tej pory zbyt często wyczekiwanie. Nie musiałam już męczyć się tygodniami czy miesiącami, ale dniami, czasem godzinami, przez co świat stał się nieco mniej straszny i przerażający. Już nie czułam się tak bardzo samotna, miałam kogoś, komu mogłam powiedzieć prawie wszystko, kto akceptował starą, zgorzkniałą, wciąż narzekającą staruszkę w ciele nastolatki. Wraz z jego pojawieniem się zaszła jeszcze jedna, chyba równie ważna zmiana. Polubiłam dotyk. Jest to dość istotne, ponieważ do tej pory drażniło mnie chociażby lekkie szturchnięcie. Jednak kiedy po raz pierwszy przytuliłam się do niego, wiedziałam już, że jego ramiona będą dla mnie schronieniem, które da spokój i odgrodzi od zewnętrznego świata. Do dziś są schronieniem, do dziś czuję w nich ten spokój, bezpieczeństwo. Ale nie wszystko jest takie samo. Nadal jestem zakochana jak tamta nastolatka, dla której spotkania i dotyk stały się narkotykiem, bez których – w odpowiedniej dawce – nie potrafi normalnie funkcjonować. Nadal potrzebuję zapomnienia, ucieczki od świata. Problem w tym, że wielu chłopców wyrasta ze swoich fascynacji, zmienia nieco poglądy. Czy tak jest i w tym przypadku? Sama do końca nie wiem. Wiem jedynie, że dni, w których czułam, że szczęście nie jest wcale tak daleko i że mogę uciec od tego świata, że ktoś stale trzyma mnie za rękę, że mam na co czekać, powoli mijają. Być może tylko ja potrafię wciąż stać w miejscu, gdy wszyscy inni idą do przodu, uczą się akceptować pewne rzeczy, świat. A ja wciąż jestem tą starą, zrzędzącą staruszką w ciele młodej kobiety, tylko że komuś z coraz większym trudem przychodzi akceptowanie tego jakże niewygodnego połączenia. Trudno się dziwić. Jak długo można żyć dziecięcą miłością? Jak długo można odpychać od siebie wciąż wracającą i nasilającą się samotność, wmawiać sobie, że to stan przejściowy. Czuję, że wracam do stanu wyjściowego, że powoli (albo nawet i szybciej) tracę zrozumienie i akceptację najdroższej mi na świecie osoby. To szczęście, które wydawało się zbliżać, znów się oddala. Właśnie w takim punkcie dziś się znajduję, oddalonym od całego świata. Z dnia na dzień znów czuję się coraz bardziej samotna.

***

Najgorsze w budzeniu się nad ranem jest to, że trudno jest znów zasnąć. Trzeba długo się męczyć, zanim nadejdzie upragniony sen, ale, niestety, następuje to krótko przed przymusową pobudką. A to wszystko sprawia, że wstaje się bardzo trudno, jest się strasznie niewyspanym, głowa wydaje się ciężka, a oczy przez dłuższy czas są tylko na wpół otwarte.

Moje rozmyślania sprzed drzemki wydają mi się snem, który spowiła delikatna mgła. Wracam do rzeczywistości, przywołana przez okropny dźwięk budzika, który musi zadzwonić kilka razy, żebym wygrzebała się z pościeli. Stojąc przy lustrze, patrzę tęsknym wzrokiem na odbijające się w nim łóżko. Gdyby tylko ktoś co rano mógł je doprowadzać do porządku za mnie, żeby tak strasznie mnie nie kusiło! Niestety, muszę to robić sama, przez cały czas walcząc ze sobą, aby się nie rzucić na nie i nie zamknąć oczu na minutkę albo dwie… Dla wielu osób pocieszeniem byłby fakt, że jest sobota, dla mnie w pewnym sensie też tak jest. Jeden dzień w biurze i nadejdzie długi wolny wieczór, następnie długa noc oraz leniwy poranek. Potem, w ciągu dnia, po wykonaniu niezbędnych domowych prac, będę mogła się odprężyć i robić to, na co tylko będę miała ochotę. Jednak ten dzień minie. I to bardzo szybko. Potem nastanie nowy, znowu obudzi mnie mój stary, krzykliwy kumpel budzik i moje życie będzie zataczało kolejny krąg zwany tygodniem.

Muszę chyba przestać tyle myśleć. Sama zepsułam sobie humor. Częściowe zadowolenie z tego, że rozpoczyna się weekend, całkowicie się ulotniło. Dzień za dniem, tydzień za tygodniem czekam z utęsknieniem, aż wskazówki zegara wybiją wyczekiwaną godzinę, a ona jak na złość tak szybko mija. Potem wskazówki znowu krążą po tarczy zegara, lecz niezwykle powoli, jakby celowo zwalniały, aby zrobić mi na złość. Może czas posuwa się w żółwim tempie dlatego, że więcej myślę, niż robię? Tak jak w tym momencie… Jednak, gdy leży się w łóżku, myślenie zajmuje więcej czasu, niż mogłoby się wydawać. Takim sposobem do wyjścia pozostaje mi go mniej, niż bym chciała. Wystarcza na kilka machnięć szczotką, niedokładny makijaż i nieprzemyślany ubiór. A ten w zasadzie powinien być staranny, w końcu w pracy pełnię funkcję reprezentacyjną. Mam do czynienia z klientami kancelarii, którzy do obszarpańców nie należą. No ale cóż. Moje plany, że gdy dorosnę, będę chodziła do dobrego fryzjera, dzięki któremu zawsze będę miała nienaganną fryzurę, nosiła starannie dobrane ciuchy, a moje szpileczki będą delikatnie postukiwały w zetknięciu z podłogą, no i ogólnie, że będę elegancką, zadbaną i atrakcyjną kobietą (tak jak te wszystkie bizneswoman w filmach) dawno już wygasły. Mój poranek to wstaaaaaaaaaaaaaawanie. (Jak mam być optymistką, skoro pierwsza rzecz, do której jestem zmuszona każdego dnia, wymaga ode mnie tyle wysiłku i wprawia mnie w straszny humor? Co z tego, że pocieszam się, że to tylko krótka część dnia, że to minie jak wszystko inne, skoro następnego dnia znowu będę musiała zrobić to samo i tak do końca życia… Nie, to nigdy nie minie, zawsze tak będzie. I to bardzo niesprawiedliwe, że jedni wstają bez problemu, a dla innych to codzienny koszmar. Niektórzy dziwią się, skąd biorą się ci wszyscy pesymiści. Właśnie z łóżka. Przynajmniej częściowo. Mam nadzieję, że wiele osób bardzo dobrze mnie rozumie. A tych, którzy nie wiedzą, o co chodzi, proszę o wyrozumiałość). Gdy już minie najgorsze, przychodzi czas na poranną toaletę, ubiór, makijaż, włosy i wyjście.

Wychodząc z mojego małego mieszkanka, rozglądam się po nim tak, jak gdybym miała zauważyć, gdyby coś było nie tak albo nie na swoim miejscu. Na pewno nie rano. Zamykam drzwi na klucz, chyba, bo potem zastanawiam się przez niedługą drogę na stację metra, czy faktycznie to zrobiłam.

Trwającą pół godziny podróż spędzam, pragnąc zazwyczaj, aby się nie kończyła, marząc, żeby móc jechać cały dzień i o tym, żeby ktoś rozdawał poduszki. Czasem zakładam słuchawki, patrzę przez okno i słucham ulubionych kawałków, czasem tego nie robię, nakładam je tylko na uszy i nie włączam muzyki. Może to nieco dziwne, ale w taki sposób odcinam się od świata. Bywa, że nie mam ochoty niczego słuchać. Słuchawki są moją przenośną ścianą, odgradzającą mnie od ludzi i ich ciekawskich spojrzeń. Wiem, że to tylko dwa małe kawałki plastiku z głośnikami, a nie peleryna niewidka. Choć nie do końca. Bo dla mnie są czymś na jej kształt. Ważne, że pomaga mi to i że czuję się… nie wiem…bezpiecznie? Może to nie tylko moja metoda na odgrodzenie się od tłumu? Nie wiem, taki mam sposób, i już.

Bywają sytuacje, które przyciągają moją uwagę i zamieniają mnie w obserwatora. Tak jak tego dnia. W sumie, nic szczególnego. Grupka dziewczyn, każda po kilkanaście lat (szesnaście? siedemnaście?); śmieją się głośno, zarzucają włosami, trzepoczą rzęsami. Zaczynam ukradkiem się im przyglądać. W końcu przestają chichotać i szeptać sobie jakieś tajemnicze żarciki na ucho, mało dyskretnie spoglądając na jakąś dziewczynę siedzącą nieopodal. W końcu jedna z nich, wysoka blondynka, która głowę ma tak zadartą do góry, że pewnie nawet nie widzi swoich koleżanek, mówi na tyle głośno, że bez trudu mogę usłyszeć:

– Widziałyście moją nową fotkę na Instagramie? – Odpowiedzi typu: „super”, „świetna” i tak dalej. – A wchodziłyście dzisiaj? Jak nie, to wejdźcie, zobaczycie, ile mam obserwatorów i komentarzy. Chłopacy oszaleli na moim punkcie, wszyscy piszą, że jestem najlepsza…

Bla, bla, bla. Opowiadaniom o wspaniałości osoby własnej nie ma końca. W końcu odzywa się jedna z dziewczyn siedzących z boku. Nieco odstaje od tej grupki, szczerze mówiąc, nie bardzo potrafię określić, czym się wyróżnia. A może to tylko moja wyobraźnia tak zadziałała, gdy powiedziała:

– Nic dziwnego, że jesteś taka popularna, skoro wstawiasz same półnagie zdjęcia.

– No i co z tego? Chwalę się tym, co mam. Jestem piękna i to pokazuję. Co w tym strasznego? Ludziom się podoba, mi się podoba – odpowiada tamta.

– I to jest według ciebie takie fajne? Przecież każdy może się wytapetować, rozebrać, zrobić sobie zdjęcia i tak samo wywołać wielką sensację.

– Jeżeli zazdrościsz, też tak rób i odwal się ode mnie. Jak coś ci nie pasuje, nie musisz się ze mną zadawać. Jestem popularna i mi zazdrościsz – mówi dziewczyna, a na jej twarzy maluje się delikatny, drwiący uśmieszek. Tamta zaciska lekko zęby, po czym mówi:

– Może masz rację, może zazdroszczę ci popularności, ale wolę być szarą myszką, niż świecić gołym tyłkiem dla poklasku. – Wstaje i wysiada na stacji, która być może nawet nie jest tą, na której chciała wysiąść, wsiadając do pojazdu.

Sytuacja nieco dziwna. Nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy płakać. Dlaczego śmiać? Bo to prawdziwe zrządzenie losu, że byłam świadkiem sceny, która jest dla mnie potwierdzeniem słuszności moich poglądów na temat świata i jego mechanizmów. Dlaczego płakać? Z tych samych powodów. Bo to smutne, że dla niektórych dziewczyn jedyną drogą do popularności i sukcesu jest obnażanie się na portalach społecznościowych przed znajomymi (a nawet rodziną, przecież niektórzy z nich także mają konta na tych portalach). Jest to często leczenie kompleksów, próba zwrócenia na siebie uwagi. Tylko jakiej i czyjej? Chłopaków, którzy widzą w nich obiekt pożądania? Ale może im to wystarcza… Co jeszcze jest w tym smutnego? Wystarczyło przyjrzeć się koleżankom tej wyniosłej blondynki, patrzącym na nią z zazdrością. One też pewnie chciałyby być popularne, chciałyby, żeby chłopcy pisali, że są piękne, żeby ślinili się do ich zdjęć. I pewnie niektórym niewiele brakuje do tego, żeby spróbować wyjść z jej cienia, czyli w ich mniemaniu pójść w jej ślady. Będą próbowały wyleczyć w ten sposób kompleksy gromadzone podczas oglądania tych „pięknych” zdjęć swojej koleżanki i może innych podobnych do niej dziewczyn. W ich ślady być może pójdą następne, a potem następne, które będą czuły się gorsze, niedoceniane, które też będą chciały usłyszeć, że są piękne, wyjątkowe. Jedna za drugą. W końcu rozprzestrzeni się to jak epidemia, na którą nie będzie wielu odpornych. I z czasem już nikt nie będzie się temu dziwił ani uważał tego za nieodpowiednie. Pytanie tylko, co dalej? Mam na myśli to, co się będzie działo, gdy już większość dziewczyn nabędzie przeświadczenia, że tylko tak się da. Przecież wtedy to nie będzie już nic wyjątkowego, pożądanego. Co będzie potem? Co trzeba będzie zrobić, żeby zwrócić na siebie uwagę? Chyba nawet nie chcę wiedzieć… A co z dziewczynami, które także czują się niedocenione, ale które nie chcą iść w ślady reszty? Tak jak ta, która uciekła z metra? Ciekawe, jak się czuła. Poniżona? Być może. Ta dziewczyna w niczym nie odstawała od swojej „wspaniałej” koleżanki. Nie była ani mniej zgrabna, ani brzydsza, wręcz przeciwnie, gdyby wstawiła podobne zdjęcia na jakimś portalu, delikatnie podrasowane dzięki odpowiednim aplikacjom, pewnie zyskałaby jeszcze większą popularność niż jej „przyjaciółka”. Nie w tym tkwił problem. Po prostu ośmieliła się wyrazić własne zdanie, przeciwstawić się czemuś, co według niej nie było w porządku, a żadna z jej koleżanek się za nią nie wstawiła. Więc co mogła sobie pomyśleć? Że to jej rozumowanie jest złe. Być może to wydarzenie zabiło jej indywidualność. Może wróci do domu, obejrzy swoje „nudne” zdjęcia na jednym z portali i dojdzie do wniosku, że można by wstawić nieco ładniejsze, ciekawsze, trochę utrzeć nosa koleżance, też poczuć się doceniona… Ale tego nie mogę wiedzieć, po prostu myśli poniosły mnie trochę za daleko. Jednak sądzę, że właśnie mniej więcej tak to działa. Na zasadzie domina. Akcja – reakcja. Przyczyna – skutek. Motywacja – działanie.

Reszta wesołej gromadki za bardzo nie przejęła się zniknięciem koleżanki, śmiały się wniebogłosy. Zapewne pozbyły się niewygodnego członka grupy. Raz po raz dyskretnie zerkały, czy wzbudzają zainteresowanie płci przeciwnej.

Wiem, że nie przedstawiłam ich w najlepszym świetle, ale szczerze mówiąc, nie jestem zbyt pozytywnie nastawiona do ludzi. Na początku znajomości nikogo nie darzę sympatią, decyduję się, czy kogoś lubię, czy nie, dopiero przy bliższym poznaniu. Zresztą, pewnie działa to w dwie strony, ponieważ wydaje mi się, że nie robię zbyt dobrego pierwszego wrażenia. Nie przeszkadza mi to. Nie mam do nikogo pretensji, jeśli czuje do mnie niechęć. W przeciwnym razie, byłabym hipokrytką.

Wróciłam do patrzenia przez okno (nie, żeby za oknem w metrze działo się coś ciekawego), lecz po chwili moją uwagę znowu przykuły te same dziewczyny. Chichotały cicho i szturchały się nawzajem, „dyskretnie” wskazując na coś, a raczej na kogoś z przodu. Przed nami siedział chłopak. Wysoki, ciemne włosy, modnie ubrany. To był obiekt zainteresowania tych dziewcząt. Moją uwagę natomiast zwrócił zupełnie ktoś inny. Mianowicie starsza pani, w zamyśleniu patrząca w okno, gładząca po dłoni chłopca zajmującego miejsce obok niej. Niby nic niezwykłego, prawda? Oprócz tych pomarszczonych, drżących dłoni, podkrążonych i zaczerwienionych oczu, z których nagle poleciała łezka. Ta kapinka musiała zawierać w sobie ogromny ciężar, ponieważ niemal usłyszałam, jak opada na kolana kobiety. Chłopiec wtulił się w jej ramię, co spowodowało, że pojedynczą kroplę zastąpił cały strumień, który ledwo zdołały zatamować chusteczki. Opiekunka dziecka szybko otarła twarz i rozejrzała się dookoła; chyba sprawdzała, czy ktokolwiek zauważył ten incydent. I wtedy nasze spojrzenia się spotkały. Zawstydzona, uśmiechnęłam się delikatnie, a ona odpowiedziała równie delikatnym, lecz wymuszonym uśmiechem. Wiedziałam, że ta kobieta ma jakiś problem, ale nie wiedziałam jaki, podejrzewałam tylko, że to coś poważniejszego niż rozładowany telefon miss popularności, która właśnie powiedziała dość głośno:

– Fuck, telefon mi padł, zginę bez niego! Ma ktoś ładowarkę?

Jej najbliższe otoczenie zaczęło w panice przetrząsać swoje torby. Nie interesowało mnie zbytnio zakończenie dramatycznej akcji poszukiwawczej, więc ponownie odwróciłam wzrok w stronę okna.

Z drugiej strony, co ja mogę wiedzieć? Każdy mierzy problemy własną miarą. Może ten był większy, niż mi się wydawało? Znowu spojrzałam na starszą panią, potem na grupkę dziewczyn. Ciekawe, czy któraś z nich kiedyś pozna taki ból, jaki widać było w oczach tej kobiety? Nie, żebym komukolwiek tego życzyła. Po prostu czasem przebywamy wśród ludzi, pochłonięci własnymi sprawami i problemami, które wydają nam się bardzo poważne i często oczywiście tak właśnie jest, a nieopodal siedzi ktoś, w kogo oczach można zauważyć płomienie palącego go od środka cierpienia. Ja właśnie taki ogień zobaczyłam w oczach tej kobiety i, co gorsza, mnie również poparzył. Wszystkie moje problemy i rozterki uleciały na jakiś czas.

Gdy pojazd zaczął zbliżać się do mojej stacji docelowej, kobieta zaczęła wstawać z siedzenia; wtedy poczułam nieprzyjemne ukłucie w brzuchu, patrząc, z jakim trudem jej to przychodzi.

Wysiedliśmy na tym samym przystanku. Przez moment szłam za tą dwójką i wtedy usłyszałam, jak chłopiec mówi do swojej opiekunki:

– Babciu, kupisz mi batonika?

– Babcia nie wzięła dziś pieniążków – odpowiedziała słabym, drżącym głosem. Poczułam kolejne ukłucie. Niewiele zastanawiając się nad tym, co robię, i czy kogoś tym nie urażę, wyjęłam z torebki batonika i podałam go chłopcu. Powiedziałam, że ja nie mam na niego ochoty. Chłopiec przyjął go i podziękował, a kobieta tylko uśmiechnęła się ciepło, tym razem chyba szczerze. Ucieszyłam się, że nie sprawiłam jej tym gestem przykrości. Przynajmniej tak mi się wydawało. Poszłam w swoją stronę.

Nie, nie jestem aniołem, działającym charytatywnie i starającym się zmienić świat na lepsze. Jak już wiadomo, nie przepadam za ludźmi, szczególnie tymi z problemami typu rozładowany telefon. Jednak zrobiło mi się żal tej biednej kobiety, która zapewne starała się, jak mogła, aby dać wnukowi jak najwięcej, choć nie mogła spełnić tej na pozór prostej prośby. Ścisnęło mnie w żołądku, kiedy pomyślałam, co musiała czuć w tamtym momencie, co ja bym czuła… Może nie lubię ludzi, ale to nie znaczy, że nie potrafię współczuć, że niektórych nie szanuję. Na przykład tych, którzy muszą ciężko pracować, aby zapewnić swojej rodzinie środki koniecznie do życia, których często widuję w metrze wracających do domu, na wpół śpiących, z rękoma poniszczonymi od codziennego wysiłku. Szczególną sympatią (o ile tak w ogóle można to nazwać) darzę ludzi cierpiących. Oczywiście, akurat moje zdanie mało się liczy, ale skoro już zaczęłam opowiadać o swoich przekonaniach…

Uważam, że ludzie, którzy coś w życiu przeszli, pokonali jakieś przeszkody, przeżyli cierpienie, ci, których spotkało coś złego, są inni. Lepsi? W każdym razie, dla mnie. Sądzę, że miałabym więcej wspólnych tematów z tamtą starszą panią niż z miss metra, której wiekiem było do mnie o wiele bliżej. Takim „innym” ludziom życzę jak najlepiej i to do takich ludzi zawsze wędrują moje najszczersze i najcieplejsze uśmiechy, takie prosto z serca.

***

Pierwszą osobą, którą zobaczyłam po wejściu do pracy, był mój szef, którego na pewno nie można nazwać cierpiącym, więc pozwalam sobie nim gardzić.

– Moja ulubiona pracownica! Cały tydzień czekam, żeby cię zobaczyć – krzyknął z uśmiechem na mój widok. W odpowiedzi posłałam mu jeden z moich najmniej szczerych i najbardziej znienawidzonych uśmiechów. Nie lubiłam być fałszywa, ale podejrzewam, że jeszcze mniej polubiłabym całkowite bezrobocie.

Niestety nie mogłam poczuć się zaszczycona tym, że zajmuję szczególne miejsce w jego sercu, ponieważ jego ulubienicą była KAŻDA pracownica, właściwie, to każda kobieta. Dokładnie, był jednym z tych kobieciarzy, którzy prawią żałosne komplementy i oglądają się za każdą istotą płci przeciwnej. Jego zaczepki były nieszkodliwie, choć gdyby się uprzeć, można by je nazwać molestowaniem, mimo to, strasznie mnie irytowały. Podejrzewałam, że gdyby nie znał prawa i konsekwencji wynikających z molestowania, nie byłyby takie „niewinne”. Co zaskakujące, nie wyglądał jak typowy, niedowartościowany facet, który próbuje podbudować swojego ego, otaczając się kobietami. Był wysokim, dość przystojnym, zadbanym i elegancko ubranym pięćdziesięciolatkiem. Zresztą, musiał się jakoś prezentować, w końcu był prawnikiem i właścicielem kancelarii w jednej osobie.

Na rozmowie kwalifikacyjnej o przyjęcie na staż odnios­łam wrażenie, że będę pracować z sympatycznym mężczyzną z klasą. Jednak moje wyobrażenia prysły jak bańka mydlana już pierwszego dnia pracy. Gdy zdałam sobie sprawę z mojej pomyłki, miałam ochotę podejść do jakiegoś muru i solidnie uderzyć w niego głową, w ramach kary za naiwność i aby obudzić swoją najwidoczniej uśpioną, do tej pory niezawodną czujność, która w najmniej odpowiednim momencie postanowiła uciąć sobie drzemkę. W końcu jednak doszłam do wniosku, że jeden dzień w tygodniu przeżyję, tym bardziej, że praca była naprawdę interesująca i przyjemna, a moje kontakty z szefem – dość ograniczone. Być może wiele osób uznałoby, że trochę przesadzam i że to tylko „sympatyczny, wesoły pan, a jego zachowanie oraz zaczepki są całkowicie normalne” (tak właśnie myślały pozostałe pracownice). Jestem ciekawa, czy myślałyby tak na miejscu jego żony, która, swoją drogą, nie była zbyt miłą osobą. W sumie, przy boku męża kobieciarza mogła nieco zgorzknieć, miała ku temu powód. A może zawsze taka była?

Skoro już zboczyłam na temat rodziny mojego szefa… Odpowiadając mu wtedy „dzień dobry” i udając się w stronę swojego biurka, natknęłam się na jego syna. Nie przypominał z charakteru ojca, a jeżeli też miał słabość do kobiet, nie dawał tego po sobie poznać. Choćby dlatego, że jego oczy, umieszczone na wysoko podniesionej głowie, nie pozwalały mu dojrzeć nikogo niższego od siebie. Na pewno nie zwracał uwagi na dziewczęta takie jak ja, czyli „z marginesu społecznego”. Jeżeli nie masz bogatego tatusia i nie jeździsz porsche, dla takiego faceta nie istniejesz. Choćby anioł zstąpił z nieba i oślepiał zwykłych ludzi swoją urodą i inteligencją, on nie zwróciłby na niego uwagi. Chyba że oślepiłby go blask pieniędzy. Nie, żebym była nim kiedykolwiek zainteresowana. Po prostu uznałam, że warto o nim wspomnieć, bo nim także gardziłam, może nawet bardziej niż on mną. Nie mog­łam go znieść do tego stopnia, że wolałabym spędzić cały dzień z jego ojcem i słuchać żałosnych komplemencików, niż oglądać go choćby jeszcze dwie minuty dłużej. Na szczęście, przeszedł obok mnie obojętnie, podrzucając nonszalancko w dłoni kluczyki od swojego cudeńka. Ja również udawałam, że go nie zauważyłam. Żywiłam ogromną nadzieję, że tego dnia już go nie zobaczę i były na to duże szanse, ponieważ dość rzadko bywał w biurze. Częściej przesiadywał w sądzie, gdzie był uznawany za najlepszego młodego prawnika w promieniu setek milionów kilometrów (przynajmniej tak twierdził jego ojciec).

Gdy go widziałam, przypominała mi się historia opowiedziana przez koleżankę, która wydarzyła się podczas wakacji, kiedy miałyśmy po szesnaście lat. To wydarzenie nie było jakoś szczególnie ekscytujące i zapewne dla wielu ludzi nie byłoby warte zapamiętania do końca życia, ale dla mnie było. Sama nie wiem dlaczego, być może dlatego, że zapamiętuję głównie te złe rzeczy, które dotyczą ludzi. Zakorzeniają mi się gdzieś głęboko w umyśle. Natomiast o sytuacjach pozytywnych zapominam w ułamku sekundy.

Wracając do historii. Był upalny dzień, kiedy moja koleżanka w ramach pracy sezonowej roznosiła ulotki na plaży. Z tego, co opowiadała, nie było to wcale takie proste. Całe dnie spędzała, brodząc w piasku, słońce grzało niemiłosiernie, a dodatkowym utrudnieniem było to, że oprócz wręczania broszur, musiała zagadywać obcych ludzi, przedstawiać im ofertę i zachęcać do skorzystania z rejsu. Firma, którą reprezentowała, zajmowała się wynajmem jachtów oraz organizacją nadmorskich wycieczek na luksusowych łodziach, podobno ceny były tak niesamowicie wygórowane, że aż głupio jej było je przedstawiać plażowiczom. Jak pewnie się domyślacie, większość turystów starała się ją spławić, niektórzy byli przy tym uprzejmi, inni nie przejmowali się zasadami dobrego wychowania. Ale do rzeczy. Pewnego wyjątkowo upalnego popołudnia, po całym dniu walki z nadmorskim piaskiem i gorącem, oraz po kilku nieprzyjemnych rozmowach, moja koleżanka była w podłym humorze, ale musiała dalej wykonywać swoje obowiązki. Postanowiła podejść do dwójki mężczyzn idących w jej kierunku, i tak też zrobiła. Mieli po dwadzieścia, może trzydzieści lat. Opaleni, ubrani w markowe ciuchy, w designerskich okularach spoczywających leniwie na ich opalonych nosach. Moja koleżanka zaczęła przedstawiać ofertę, kiedy jeden z nich przerwał jej prychnięciem, zdjął okulary, spojrzał na nią ze słabo skrywaną pogardą i powiedział: „Mam swój własny jacht”, po czym mężczyźni odwrócili się do niej plecami i odeszli. Cóż jej pozostało? Pewnie mogła za nimi pobiec, pogratulować im i przeprosić, że nie zauważyła, że rozmawia z ludźmi z wyższej grupy społecznej, z arystokracją. Przecież mieli to wypisane na czole. Że też miała czelność ich zaczepić. Niewyobrażalne chamstwo. Jednak nie była na tyle kulturalna i obyta w świecie bogactwa i biznesu. Zamiast tego, stała przez moment z zaciśniętymi zębami i pięściami, próbując nie wybuchnąć. Co prawda nie eksplodowała, ale ta sytuacja przelała czarę goryczy. Tego samego dnia zrezygnowała z posady na rzecz codziennej, piętnastogodzinnej harówki w smażalni ryb. Wierzcie mi lub nie, ale ani razu nie żałowała tej decyzji. Właśnie ta historia samoczynnie odtwarza się w moim umyśle za każdym razem, gdy patrzę na oddalającego się syna szefa. Czasem zastanawiałam się, czy to nie jest właśnie mężczyzna z opowieści mojej koleżanki. Ale to nieistotne. Istotne jest to, jak niektórzy ludzie postrzegają innych i jak ich traktują, dlatego że mają grubszy portfel, lepszy samochód. Oczywiście, nikt nie broni im być z siebie dumnymi, jeżeli do tego, co posiadają, doszli własną ciężką pracą bądź pomysłami, bo to nic złego. Ale nie oznacza to, że są nadludźmi.

Nie twierdzę też, że wszyscy ludzie o wyższym statusie majątkowym są chamami. Przykład? Jeden z klientów kancelarii. Właściciel świetnie prosperującej firmy, zarabiający miliony. Mężczyzna ten czasem bywał w biurze, i zawsze witał nas z uśmiechem. Grzeczny, uprzejmy. Jego oczy jakimś cudem były na poziomie zwykłych śmiertelników. Nawet był w stanie mnie dostrzec i przywitać się. Nikomu nie dawał do zrozumienia, że czuje się lepszy. Nikomu, oprócz syna szefa. W stosunku do niego zawsze był oschły, uszczypliwy, patrzył na niego tak jak on na resztę świata. I to właśnie przy tym uprzejmym mężczyźnie „pan i władca” wydawał się być bardzo malutki, speszony, oślepiony blaskiem pieniędzy i w tych momentach widać było, co naprawdę się dla niego liczy. Tylko pieniądze były w stanie do niego przemówić, sprawić, że przez to, że miał ich mniej, czuł się gorszy, mniej wartościowy. Całkowicie pozbawiony pieniędzy, czułby się jak kompletne zero, nawet jeżeli inni uważaliby inaczej. Spotkania z „dobrym bogaczem” były dla niego lekcją, z której jednak nigdy nic nie wynosił. Wystarczyło, że tamten wyszedł, a jemu znów wydłużała się szyja, a oczy traciły kontakt z podłogą. Mimo to, aż miło się patrzyło, jak jest wbijany w ziemię, nawet jeżeli ta była dla niego jak gąbka i po chwili wracała do poprzedniego stanu, znów wynosząc go ponad innych. Myślę, że ten szczególny klient dobrze wiedział, że tymi wymianami zdań (jeżeli tak można było to nazwać) poprawiał pracownikom humor, ponieważ zawsze miały miejsce na naszych oczach. Może to nie do końca w porządku, że starał się go poniżyć przy nas wszystkich, ale myślę, że akurat te grzeszki zostaną mu wybaczone.

W tym dniu nie widziałam już więcej tego nieprzyjemnego typa (rzadko też widywałam jego ojca, co niezmiernie mnie cieszyło). Popołudnie przebiegało spokojnie, czas dość szybko płynął, gdyż miałam wiele obowiązków. Zawsze jest ich sporo, kiedy pracuje się tylko jeden dzień w tygodniu. Musiałam wypełnić wszystkie zadania, które zostały mi przydzielone, ponieważ nie miałam szansy, żeby dokończyć je następnego poranka. Zostało mi jeszcze pół godziny pracy. Zaczęłam porządkować papiery. Coraz częściej spoglądałam na zegar, ponieważ nie miałam już wiele do zrobienia i cieszyłam się z nadchodzącego weekendu (wiadomo, czekanie jest najgorsze). Nie spodziewałam się niczego nadzwyczajnego, już tylko minuty dzieliły mnie od wyjścia z biura. Niestety, spokojne zakończenie dnia pracy najwyraźniej nie było mi pisane.

Gdy patrzyłam, jak wskazówki zegara biegną po tarczy, usłyszałam potężne huknięcie szklanych drzwi prowadzących do biura szefa; myślałam, że posypią się w drobny mak, lecz nic takiego się nie stało. Jedynym następstwem hałasu było pojawienie się żony szefa (nawet nie zauważyłam, kiedy weszła), która szybkim krokiem zmierzała w stronę wyjścia, czerwona na twarzy, z zaciśniętymi pięściami. Za nią wybiegł jej mąż, chciał ją złapać, a ona krzyknęła:

– Zostaw mnie, ty wstrętny zboczeńcu!

– Kochanie, proszę, uspokój się… – powiedział cicho szef, szybko rozglądając się na boki, zdając sobie sprawę, że znaleźli się w centrum zainteresowania wszystkich obecnych.

– Ja mam się uspokoić, ty sukinsynu?! Trzeba było uspokoić fiuta, kiedy wyrywał ci się ze spodni na widok młodych kurew! – Była jak burza, nie do opanowania, każde słowo jej męża jeszcze bardziej podgrzewało temperaturę i powodowało u rozwścieczonej kobiety kolejne wyładowania emocjonalno-energetyczne.

– Uspokój się, do cholery! – szef też zaczął krzyczeć, zdenerwowany, chyba głównie obecnością nieplanowanej widowni.

– Chcę rozwodu! Puszczę cię z torbami! Nie zostanie ci nawet grosz na te twoje kurwy, ty popaprańcu! – krzyczała coraz głośniej. – Niech wszyscy wiedzą, jaki jesteś! Zresztą, pewnie większość z tych panienek przekonała się o tym na własnej skórze. Pierdol się! – rzuciła mu w twarz, wychodząc – do woli! – dodała, a potem trzasnęła drzwiami. Szef stał nieruchomo przez ułamek sekundy, który przeciągał się w nieskończoność, a następnie rozejrzał się dokoła. Nikt nawet nie udawał, że nie patrzył. Spoglądał na nas tak, jakbyśmy to my byli wszystkiemu winni, a potem zerwał się z miejsca i prawie wbiegł do gabinetu, trzaskając drzwiami.

I wtedy usłyszałam morze, choć wcale się nad nim nie znajdowałam. Szmery, szepty i chichoty zaczęły dobiegać zewsząd. Ja wzięłam torebkę i szybkim krokiem odeszłam od swojego stanowiska, nawet nie patrząc wcześniej na zegar. Wątpiłam, że w zaistniałej sytuacji ktokolwiek zwróci uwagę na to, czy wyszłam pięć minut wcześniej, czy później, a już na pewno nie szef. Chciałam uciec od tego zgiełku, zanim ktoś mnie zaczepi i będzie próbował wymusić na mnie ploteczki na temat tego, co się stało. Bo i co takiego się stało? Przecież wszyscy spodziewali się, że to kiedyś nastąpi. Szczerze mówiąc, ja należałam do obozu „później”. Gdzieś tam we mnie tliła się nadzieja, że on nie jest taki zły, jak mi się wydaje, i że irytujące komplementy z jego strony były rzeczywiście tylko niewinnymi żarcikami. Widocznie się myliłam. Może nie przyglądałam się jakoś szczególnie jego stosunkom z innymi pracownicami. Wiedziałam tylko o jego zaczepkach, nie zastanawiałam się, czy było coś więcej. I nie chciałam wiedzieć. Kto, z kim, dlaczego, nieważne. Ważne było tylko to, żeby się stamtąd wydostać i że nie muszę następnego poranka tam wracać. Może przez tydzień temperatura nieco się obniży…

Nie miałam ochoty tego roztrząsać, chciałam cieszyć się dwoma dniami (niecałymi), na które zawsze tak czekałam, które były sensem mojej żałosnej egzystencji. Jednak o jednym będzie mi trudno zapomnieć – o tej kobiecie, którą porwała fala furii. Było mi jej żal, jaka nie była. Według mnie, nikt nie zasługuje na takie upokorzenie i taki ból. Co prawda, mogła się tego spodziewać, przecież go znała (chyba). Ale to raczej nie umniejsza cierpienia, wynikającego ze zdrady ukochanej osoby (zakładając, że go kochała). W każdym razie, zareagowałabym tak samo, o ile nie gorzej. Nie chciałabym być w jej skórze. Pewnie spędzi wieczór, płacząc i pijąc alkohol albo sklecając pozew rozwodowy, co, szczerze mówiąc, bardziej pasowało mi do jej osoby. W sumie, jakby rozpatrywać ten konkretny przypadek, to nie widziałam w jej oczach łez, ale czysty gniew i szał. Być może mąż nie ugodził w jej serce, a jedynie w godność. Pewnie tak byłoby łatwiej, wystarczyłaby jej wtedy zemsta, którą niewątpliwie byłoby „posłanie go z torbami”, i po sprawie. Natomiast na złamane serce nie ma lekarstwa…

W metrze postanowiłam założyć słuchawki i posłuchać muzyki, miałam już dosyć kontaktu z ludźmi i ich problemami jak na jeden dzień. Mimowolnie jednak wciąż rozmyślałam, jak trudno znaleźć bliską osobę, godną zaufania, taką, która po prostu jest, ratuje nas przed samotnością. I znowu nasunął mi się pewien obraz z przeszłości, który z jakiegoś nieznanego powodu zapadł mi w pamięci. Być może szczególnie zapamiętuję historie z wakacji, ponieważ i ta sytuacja miała miejsce podczas pracy sezonowej, jednak tym razem mojej. Pracowałam w sklepie, widywałam mnóstwo ludzi; jednych zapamiętywałam, ponieważ byli szczególnie nieuprzejmi, innych, ponieważ byli szczególnie uprzejmi. Jeszcze innych nie zapamiętywałam, choć bywali tam bardzo często.

Kobietę, o której chcę opowiedzieć, widziałam tylko raz. Zapamiętałam ją nie dlatego, że była miła czy uszczypliwa, tylko dlatego, że była bardzo smutna, przygaszona. Mowa o starszej pani, ubranej na czarno, zgarbionej, patrzącej w podłogę. Gdy rozglądała się po półkach, nie odezwała się ani słowem, nie zadała żadnego pytania (co rzadko się zdarzało). W końcu wybrała towar, położyła go na ladzie, dalej nic nie mówiąc. Powiedziałam jej, ile należy zapłacić i spakowałam zakupy do siatki. Kobieta wzięła torbę w dłoń, spojrzała na nią i powiedziała:

– Chciałabym wziąć więcej, ale nie mogę dźwigać, a nie mam nikogo…

Nic nie odpowiedziałam, zatkało mnie. Kobieta wyszła, żegnając się uprzejmie. Stałam jeszcze przez moment, patrząc na miejsce, które przed momentem wypełniała. „Nie mam nikogo”. Nie wiem, dlaczego te słowa tak bardzo mną wstrząsnęły. Czy w ogóle jest możliwe, żeby nie mieć nikogo? Nie mieć ani jednej bliskiej osoby, która poda pomocną dłoń? Tak, to możliwe i przerażające. Zostać samemu na świecie, nie mieć obok siebie ludzi, którzy by się o nas zatroszczyli. Żeby zostać samemu na świecie, wcale nie trzeba być starszą osobą. Zaczęłam w myślach analizować, czy już jestem sama, czy dopiero mnie to czeka. Nie, nie jestem sama. Nie mam nikogo, kto całkowicie mnie rozumie, ale mam osoby, które mnie kochają, które się o mnie troszczą. Jeszcze… Przecież tak łatwo je stracić, wystarczy dalej postępować jak ja, stać z boku, odtrącać każdego, kto się zbliży. Nie róbcie tego nigdy. Ja już nie potrafiłam inaczej i wiedziałam, że w końcu zostanę sama i bałam się tego, ale wiedziałam, że to nieuniknione. Ale nie wszyscy muszą być sami, niektórzy skazują się na samotność z własnej głupoty. Tak jak mój szef. Zdradzał, odpychał, w końcu pewnie zostanie sam, żona go zostawi, syn znienawidzi albo po prostu będzie mu obojętny jego los, a szefuńcio zostanie sam z pieniędzmi. Pewnie będzie się pocieszał jakimiś puszczalskimi laskami, lecącymi na kasę. Ale w końcu zostanie sam. Obróci się i nie będzie za nim nikogo. A może niektórzy potrafią być samotni, może ja też będę potrafiła… Czas pokaże.

Po wyjściu z metra czekała mnie już tylko krótka droga do domu. Gdy do niego weszłam, postanowiłam szybko wypić kawę przed podróżą, jaka mnie czekała. Gdy ją zaparzyłam, usiadłam w moim małym, jasnym saloniku i włączyłam telewizor, żeby grał w tle. Ten moment dnia był jednym z moich ulubionych. Rozsiadałam się na kanapie, przymykałam lekko oczy i trzymałam w dłoni ciepły kubek, raz po raz spoglądając przez okno. Być może to nic szczególnie ciekawego, ale to był mój sposób na relaks.

Po chwili wstałam, żeby spakować ciuchy na weekend. Najpierw z sypialni, potem z łazienki. Kilka razy zastanowiłam się, czy czegoś nie zapomniałam (i tak zawsze zapominałam, obojętnie, jak długo bym się zastanawiała). Sprawdziłam, czy wszystko jest odłączone od prądu, wzięłam torbę, wyszłam z mieszkania, zamknęłam i zakluczyłam drzwi. Następnie zeszłam na parking, otworzyłam samochód, odpaliłam silnik i rozpoczęłam podróż do rodzinnego domu.

***

Miejsce, w którym studiowałam i pracowałam, od mojego domu rodzinnego dzieliło sto pięćdziesiąt kilometrów, czyli około trzy godziny jazdy samochodem. Niby nie tak dużo, ale dla mnie zbyt wiele, aby pokonywać ten dystans codziennie, w obie strony. Dlatego do domu wracałam na weekendy. Wyjeżdżałam po pracy w sobotę i jechałam z głośnikami ustawionymi na maksymalny poziom. Przez pół godziny musiałam podążać główną drogą ze światłami i natężonym ruchem, czego nie lubiłam. Ale w końcu, na jednym ze skrzyżowań, zbaczałam na spokojniejszą drogę, dzięki której mogłam obserwować lasy i pola. To dla mnie znacznie atrakcyjniejszy widok niż prześcigające się samochody. Była zima (niezbyt mroźna), więc powoli się ściemniało. Czasem w ogóle mi to nie przeszkadzało, a czasem nie wiadomo dlaczego spoglądanie w ciemny las wywoływało we mnie dziwne obawy.

Po dwóch godzinach jazdy zaczęłam odczuwać lekkie zmęczenie, a mój pęcherz robił się coraz pełniejszy. Postanowiłam zjechać na najbliższe pobocze. Zatrzymałam się przy wjeździe do lasu i poszłam ścieżką w głąb. Było już całkiem ciemno, ale akurat tego dnia nie męczyły mnie dziwaczne lęki. Chłód też mi jakoś szczególnie nie dokuczał, więc rozejrzałam się za miejscem, w którym mogłabym załatwić moją naglącą potrzebę.

Zaczęłam przeciskać się przez krzaki do punktu, który wydawał mi się nieco jaśniejszy. Nie twierdzę, że naprawdę tak było, po prostu tak mi się wydawało i musiałam iść akurat tam, bo tak sobie postanowiłam.

Jednak coś mnie zatrzymało. Jakiś szelest, po którym nastąpił stłumiony dziecięcy śmiech… Przeraziłam się. Co tam robiło dziecko?

Rozglądałam się, ale nikogo nie zauważyłam. Powoli zaczęłam się cofać; chciałam zawołać dziecko, które słyszałam, zapytać, czy wszystko w porządku, ale zrezygnowałam. Znowu usłyszałam szelest i śmiech, coraz bliżej, ale nadal nikogo nie widziałam. Strach sięgnął zenitu, kiedy poczułam dotyk. Przelotny, ciepły dotyk w okolicach łokcia. Obróciłam się natychmiast. Niczego nie zauważyłam. Znowu usłyszałam śmiech, a potem głos: „Pobaw się ze mną”. Klepnięcie w drugą rękę. Gdy ponownie się obróciłam, ujrzałam znikające w zaroślach blond włosy, które jakby rozmywały się w powietrzu. Stałam jak sparaliżowana, próbowałam zmusić się do ruchu, ale moje kończyny nie chciały współpracować. W końcu policzyłam w myślach do trzech i puściłam się biegiem do samochodu, który cały czas był otwarty. Wsiadłam, zamknęłam go od wewnątrz, oparłam głowę na kierownicy i próbowałam uspokoić spazmatyczny oddech. Gdy podniosłam głowę, znowu to zobaczyłam: małą postać o blond włosach, ubraną w letnią sukienkę lub koszulę nocną, podskakującą wesoło, przemierzającą na oślep ulicę. W samochodzie czułam się bezpieczniej. Wytężyłam wzrok, chciałam zobaczyć, dokąd zmierza dziewczynka, ale już nic nie dojrzałam. Prawie dostałam zawału, gdy ulicą przejechał z zawrotną prędkością jakiś samochód. Nie miałam pojęcia, co to miało znaczyć. Zwidy z przemęczenia? Ale przecież nie byłam jakoś szczególnie znużona. W sumie dwie godziny w samochodzie to nie tak mało, z drugiej, nie aż tak dużo, żeby zobaczyć czarnego psa albo zjawę… To chyba nie był duch, przecież tyle razy prosiłam, żadnych duchów, mam na to za słabą psychikę. Rozejrzałam się wokoło. Wszędzie było ciemno, trochę zbyt ciemno jak na tę porę, a może to tylko moja wyobraźnia zadziałała tak, że wszystko wokół wydawało się jak z horroru. W sumie, to nic dziwnego po takiej akcji. Nie wiedziałam, co to było i dlaczego to zobaczyłam, i czy w ogóle cokolwiek naprawdę zobaczyłam, ale wiedziałam, że nie chcę tu zostać i że pragnę jak najszybciej znaleźć się w oświetlonym, ciepłym pomieszczeniu. Jakimś cudem moja fizjologiczna potrzeba ustąpiła, co było wielkim ułatwieniem, przynajmniej nie musiałam już wychodzić na zewnątrz.

Zgłośniłam radio na maksa i ruszyłam w dalszą drogę z prędkością o wiele większą niż zazwyczaj. Chciałam uciec z tego miejsca, choćby za cenę życia.

Oczywiście, po drodze ze sto razy widziałam jakieś świecące ślepia, wypatrujące mnie zza drzew, które za każdym razem przyprawiały mnie o szybsze bicie serca. Mimo że widywałam je setki razy, ponieważ w tych okolicach aż roiło się od saren i innych leśnych zwierząt, jednak nie uspakajało mnie to i nie przyczyniło się do redukcji prędkości.

Zwolniłam dopiero wtedy, kiedy zobaczyłam pierwsze uliczne lampy sygnalizujące wjazd do miejscowości, w której znajdował się mój dom rodzinny. Pierwsze oznaki cywilizacji i ludzie leniwie sunący po chodniku nieco uspokoili moje zszargane nerwy. O ile to ludzie, nasunęła mi się głupia myśl, ale szybko ją odgoniłam. Wjechałam w znajomą drogę i po chwili zaparkowałam przed domem. Posiedziałam jeszcze chwilę w samochodzie, tępo patrząc w stronę przydrożnego lasku, po czym wyłączyłam silnik, napisałam SMS-a o krótkiej treści: „Jestem”.

Wysiadłam z auta. Nie oglądając się za siebie, szybkim krokiem podeszłam do furtki, otworzyłam ją i weszłam. Gdy obróciłam się, żeby ją zamknąć, zauważyłam parę świecących oczu, które przyglądały mi się z lasu. Zignorowałam je i pośpiesznie podeszłam do drzwi wejściowych, przekroczyłam próg domu, zatrzaskując je za sobą.

Od razu podbiegła do mnie moja sporo młodsza siostra, a za nią szczeniaczek, który zastąpił naszego niedawno zmarłego psa.

– Chodź, chodź. Mama robi obiadek! – krzyczała, przytulając się do mnie.

– Chyba kolację – odpowiedziałam, starając się odwzajemnić jej uścisk jak najlepiej potrafiłam; nie chciałam, żeby poczuła się odrzucona, ale nie byłam najlepsza w okazywaniu uczuć.

– Kolację, kolację – powiedziała, potrząsając przytakująco głową i pobiegła do kuchni. Zaraz po niej do ataku przystąpił pies. Fajny był, ale nie tak łatwo, ot tak, zapomnieć o czworonogu, który był towarzyszem przez kilkanaście lat, więc podchodziłam do nowego członka rodziny z dystansem. Wiem, że to może wydawać się dziwne, ale cóż, nikt nie mówił, że jestem normalna. Zignorowałam go, więc pobiegł do mojej siostry. Gdy zdejmowałam buty, dostałam SMS-a: „Będę za pół godziny”. Cudownie, jak nigdy potrzebowałam tego poczucia bezpieczeństwa, które jeszcze wciąż mógł mi zaoferować. Poszłam przywitać się z mamą, która stała przy kuchennej wysepce i gotowała coś o niebiańskim zapachu.

– Jak tam? – zapytała.

– W miarę dobrze. Pójdę zanieść rzeczy na górę i zaraz schodzę.

– Wiktor przyjdzie?

– Za pół godziny.

– Pola i Nataniel też, mniej więcej.

– To dobrze. Tata?

– Zaraz będzie.

– OK – powiedziałam tylko, wzięłam torbę i weszłam po schodach na górę, żeby ułożyć swoje rzezy w pokoju. Nic się w nim nie zmieniło, odkąd wyjechałam. Wszystko znajdowało się na swoim miejscu; z rzeczy, jakie powinnam była tam zastać, brakowało tylko kurzu, zresztą jak zwykle. Wszystko było uporządkowane. W powietrzu unosił się delikatny zapach owoców leśnych, który tak bardzo lubiłam i który zawsze starałam się utrzymywać w pokoju przed wyjazdem na studia. Dobrze było tu wrócić. Mieszkanie w pojedynkę nie było złe, ale miło było mieć świadomość, że ktoś się o ciebie troszczy i stara się, aby dobrze było wrócić do domu (nawet po pięciodniowej nieobecności). Osoba, która sprzątała, wymieniała pościel i dbała, żeby witał mnie zapach świeżych owoców, stała teraz w kuchni i przygotowywała dla mnie kolację. A mnie było stać jedynie na „OK” i znowu przemknęło mi przez myśl, że tak łatwo jest zostać samemu, bez nikogo. Spojrzałam jeszcze przez okno na las, od czego przeszły mnie ciarki. Jednak szybko wyrzuciłam z głowy nasuwające się myśli, po czym wyszłam z pokoju. Schodząc po schodach, myślałam sobie, że przez dwa dni w tygodniu chyba jestem w stanie wykrzesać z siebie odrobinę ciepła.

Gdy weszłam do kuchni, zaczęłam wyciągać z szafki talerze i sztućce i rozkładać je na stole w jadalni. Spojrzałam w stronę salonu, gdzie moja siostra jak zaczarowana wpatrywała się w telewizyjną bajkę. Chciałam ją od tego odciągnąć i powiedzieć, żeby mi pomogła, ale w końcu postanowiłam dać jej spokój. Nie miałam ochoty na sprzątanie potłuczonych szklanek.

– Jak na uczelni? – zapytała mama.

– Dość spokojnie.

– A praca?

– W sumie też. Chociaż… Dzisiaj była mała awantura… – Nie była to dla mnie informacja warta czyjejkolwiek uwagi, po prostu chciałam powiedzieć jej coś więcej niż dwa słowa.

– Co się stało? – spytała z niepokojem. Pewnie już się zastanawiała, kto i dlaczego śmiał mi zrobić jakąś nieprzyjemność.

– Wyszło na jaw, że szef zdradza żonę, która pojawiła się w biurze i zrobiła mu przy wszystkich awanturę. Atmosfera jest niezbyt przyjemna. Mam nadzieję, że do przyszłego tygodnia nieco się oczyści.

– Przykra sprawa. Jednak po tym, co o nim opowiadałaś, można było się tego spodziewać…

Naprawdę opowiadałam? Pewnie z tego samego powodu, co dziś.

– Tak, ale miałam nadzieję, że to tylko pozory. Cóż, ludzie zawsze zawodzą…

– Nie, nie zawsze. Posłuchaj, nie wszyscy są źli…

Wywód mamy przerwało wejście taty.

– Cześć złośniku! – krzyknął. – Uniwerek jeszcze stoi czy już puściłaś go z dymem? – zapytał z szerokim uśmiechem.

– Stoi, stoi – odpowiedziałam. – Jeszcze… – dodałam po krótkiej chwili i także się uśmiechnęłam. Tata podszedł do mnie, aby wymienić ze mną krótki uścisk.

– Nikt ci nie dokucza? – kolejny tatusiowy żarcik.

– Kto by się odważył? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie. Tata zaśmiał się krótko, podszedł do mamy i pocałował ją, przy czym niechcący zrzucił jedną z metalowych misek na podłogę. Ten dźwięk wyrwał z hipnozy małego potwora, za którym przybiegł kolejny.

– A co mi przyniosłeś?! – wykrzyczała na powitanie taty moja siostra. On szeroko rozłożył ręce i powiedział:

– O, tyle przytulasów!

– Wolę cukierki – śmiała się siostra.

– No to nie będzie przytulasów.

– Będą, będą! – krzyknęła radośnie i rzuciła się w jego ramiona. Po tej scenie czułości mój tata zwrócił się do mamy:

– Kiedy będzie jedzonko?

– Niedługo. Zaraz też powinniśmy być w komplecie.

– Dzisiaj znowu karmimy głodnych i niedożywionych? Pójdziemy prosto do nieba – skomentował tata w formie żartu. Wtedy otworzyły się drzwi i wszedł on. Rozebrał kurtkę. Miał na sobie moją ulubioną koszulkę.

Uśmiechnął się delikatnie, spoglądając na mnie, próbując wyczuć, czy jestem w bojowym nastroju. Rzucił krótkie „dzień dobry” w stronę moich rodziców. A ja podeszłam do niego i nic nie powiedziałam, tylko się przytuliłam, wtuliłam twarz w jego klatkę piersiową. Był nieco zaskoczony tym przypływem uczuć, ale natychmiast odwzajemnił uścisk ze zdwojoną siłą. Bałam się, że zaraz go przerwie, żeby powiedzieć coś uszczypliwego i wyrwie mnie z tego błogiego stanu, ale nie. Tym razem zrozumiał mnie bez słów, jak kiedyś. Po chwili podniósł moją brodę, spojrzał na mnie i pocałował w czoło, a potem, gładząc po policzku kciukiem, dalej na mnie patrzył. Już dawno nie otrzymałam od niego takiej dawki czułości i troski. Przez moment było jak dawniej. Przez zbyt krótki moment, który przerwała moja siostra, z impetem otwierając drzwi wejściowe i wpadając do środka jak huragan.

– Cześć! – krzyknęła. Po czym uścisnęła mnie, podała rękę mojemu chłopakowi, w którego już nie byłam wtulona i poleciała jak strzała witać się z resztą. Po kilku sekundach usłyszałam okrzyki radości:

– Pola! Masz coś dla mnie? – To moja młodsza siostra powitała starszą stałym zwrotem.

– A z jakiej to okazji?

– Noooo, że przyszłaś… – odparła zdezorientowana mała.

– To żadna okazja, ale później zobaczymy, co da się zrobić – powiedziała tajemniczo Pola. Ja stałam przy Wiktorze, milcząc tak jak on.

– A gdzie Nataniel? – zapytała mama.

– Obawiam się, że nie zaszczyci nas dzisiaj swoją obecnością – rzekła moja siostra z nutką ironii w głosie i z szyderczym uśmiechem wymalowanym na ustach. Ale ja wiedziałam, że ten uśmiech nie jest szczery i że ona jedynie udaje, że nic jej to nie obchodzi. – Przynajmniej nie będzie nam psuł wieczoru – rzuciła pół żartem, pół serio i zaśmiała się.

Zawsze udawało się jej jakoś wybrnąć z niezręcznych sytuacji tymi żarcikami. Myślałam, że zaraz coś powie o pracy, chorobie czy coś w tym stylu, ale się pomyliłam. Nie powiedziała już nic więcej na temat męża. Nikt nie zwrócił na to uwagi, tym bardziej, że Nataniel rzadko u nas bywał, a gdy już się zdarzyło, siedział cicho i się nie odzywał. Po posiłku, który zazwyczaj był częścią rodzinnych spotkań, zwracał się do mojej siostry, że ma dużo papierkowej roboty i musi już iść. Ona czasem wychodziła z nim, częściej jednak zostawała, mówiąc, że wróci później. On dziękował za gościnę i wychodził. Przed ich ślubem wizyty Nataniela w naszym domu niewiele się różniły od tych obecnych, poza tym, że moja siostra chętniej wychodziła wraz z nim. Nikt jednak nie wiedział, dlaczego tak rzadko się przy nim uśmiechała. Nikt też nie widział między nimi iskierek. Gdy dowiedzieliśmy się o ich planach związanych ze ślubem, na pytanie, dlaczego chce za niego wyjść, usłyszeliśmy „Bo go kocham” i „Tak, na pewno”. Co więcej mogłam zrobić? Przecież nie wszyscy muszą ciągle się obściskiwać i manifestować swoje uczucia. Sama byłam na to żywym dowodem. Ale coś mi w nim nie pasowało, nigdy nie wierzyłam w tę miłość, moi rodzice też nie zareagowali zbyt entuzjastycznie na wiadomość o ślubie, ale w końcu to jej życie; jeżeli ma być szczęśliwa, niech wychodzi, za kogo chce. „Po to ktoś mądry wymyślił rozwody” – skomentował mój tata pewnego razu.

Potem był ślub. Uroczystość dobrze zorganizowana, wszystko dopięte na ostatni guzik. Piękny kościół, cudnie przystrojona sala, muzycy genialni, ale nie potrafiłam się cieszyć tym dniem. Wystarczyło, że spojrzałam na siostrę w białej sukni, wyglądającą pięknie jak nigdy, i jak zwykle, jej nieodgadniony wyraz twarzy nie dawał mi spokoju. Nie wiedziałam, co się powinno czuć w dniu ślubu, ale byłam pewna, że wychodząc za ukochanego mężczyznę, ja czułabym się niezmiernie szczęśliwą. W końcu sama byłam zakochana i wiedziałam co nieco o tym uczuciu. A w jej oczach szczęście było widoczne tylko wtedy, gdy tańczyła z tatą lub z którymś z naszych wesołych, wiecznie uśmiechniętych wujków, albo gdy siedziała z nami przy stole, żartując i śmiejąc się. Wtedy można było pomyśleć, że to najszczęśliwszy dzień w jej życiu. Jednak wrażenie to znikało, gdy podchodziła do miejsca, gdzie siedział pan młody i ciągnęła go za rękę jak mała rozradowana dziewczynka, aby poszedł z nią zatańczyć. On odpowiadał coś po cichu z zaciętym wyrazem twarzy, bez cienia uśmiechu, z chłodem bijącym z jego oczu o kolorze zimnej, twardej stali. Na widok zawodu i smutku malującego się na jej twarzy, aż chciało mi się płakać. Wyglądała jak zbity pies, odnosiłam wrażenie, że zaraz usiądzie na ziemi i rozpłacze się jak zbesztane dziecko, a ja jej zawtóruję.

Na szczęście, za każdym razem podchodził ktoś i zaciągał ją do tańca. W końcu tamtego dnia taniec z nią był dla każdego na wagę złota, no, prawie dla każdego…

I znów obudziła się we mnie głęboko skrywana przed ludzkim okiem wrażliwość, wyczulenie na ludzkie cierpienie, zwłaszcza jeśli chodziło o moich bliskich. Jeżeli ona naprawdę była szczęśliwa, to miała z okazywaniem tego takie same problemy jak ja z empatią (w pewnych sytuacjach). Ani tamtego dnia, ani żadnego innego nie przekonałam się o tym, że to jest odwzajemniona miłość. Próbowałam rozmawiać o tym z siostrą, ale nie potrafiłam mówić o swoich uczuciach, a co dopiero o czyichś…

Od dnia ślubu do tamtego wieczoru nic się nie zmieniło, chyba że na gorsze. W każdym razie Pola siedziała na swoim stałym miejscu przy stole, pochłonięta opowiadaniami o minionym dniu oraz dziwnych i śmiesznych sytuacjach w jej ukochanej pracy. Co ciekawe, słuchając jej, odnosiło się wrażenie, że jej mąż nie istnieje. Potrafiła opowiedzieć swój dzień ze szczegółami, bez ani jednej wzmianki na jego temat. Zresztą, nikt o niego nie pytał, gdyż wszyscy przyzwyczajeni do jego nieobecności, nawet o nim nie myśleli. Tylko mnie naszło na wspominki.

Ja i Wiktor także usiedliśmy przy stole; ja się nie odzywałam. Wiktor co jakiś czas coś wtrącał, ale „gwiazdami” wieczoru były moje siostry oraz tata, którzy wciąż nawzajem się przekrzykiwali, robiąc przerwy jedynie na przełykanie kąsków jedzenia, w czym również nieświadomie się ścigali, aby jak najszybciej wrócić do rozmowy.

Moja mama siedziała z uśmiechem na ustach, czasem coś mówiąc albo gromiąc tatę wzrokiem za jakieś „głupoty”, które wygadywał. Widząc uśmiech na twarzy siostry, myślałam, że to właśnie tu, wśród bliskich, jest jej dom, a nie przy tym oziębłym, deprecjonującym ją człowieku. Może ja też nie byłam zbyt wesołą osobą, ale dla nich się starałam, często przekrzykiwałam się przy stole razem z nimi, udając normalnego człowieka. Ale tamtego dnia nie miałam na to ochoty, byłam w nie najlepszym nastroju przez to, co stało się po drodze do domu.

Jednak siedząc wśród bliskich, którzy zawsze starali się mnie zrozumieć, nawet jeśli to było trudne, kochali mimo mojego nieuzasadnionego dziwactwa i wstrętu do świata, oraz obok mojego ukochanego, co do którego uczuć nie miałam wątpliwości tamtego wieczoru, ponieważ zdawał się czytać w moich myślach i wyczuwać, że potrzebuję jego ciepła, zaczynałam postrzegać to, co zobaczyłam w lesie, jako wymysł mojej wyobraźni.

Ludzie, którzy mnie otaczali, byli tacy realni, biła od nich radość i ciepło, a tamto wydarzenie coraz bardziej oddalało się w moich myślach i po godzinie spędzonej w towarzystwie rodziny byłam już prawie pewna, że „tamto” nie wydarzyło się naprawdę.

Dobrze, że byli jeszcze na świecie ludzie, w których towarzystwie czułam się swobodnie. Być może była to tylko ta garstka siedząca przy stole, ale wystarczało mi to w zupełności. Wiedziałam, że to dobrzy ludzie i czasem aż było mi głupio, że muszą się ze mną użerać.

W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że nic nie mówiąc, wzbudziłam niepokój mamy, która podejrzliwie na mnie zerkała. Kolejny więc raz, dla niej, postarałam zachowywać się normalnie i dołączyłam do dyskusji, choć niechętnie. Jednak po kilku minutach nie musiałam już udawać, rozmowa naprawdę mnie wciągnęła, a czas płynął…

W końcu zrobiło się późno. Wiktor zaproponował, żebym spędziła noc u niego, na co z chęcią przystałam. Moja siostra stwierdziła, że do jutra zostanie u rodziców, bo wypiła trochę wina. Nawet nie proponowałam, że ją odwiozę, bo musiałaby szukać kolejnej wymówki, której, nawiasem mówiąc, nie potrzebowała. Za każdym razem coś wymyślała, żebyśmy nie sądzili, że nie ma ochoty wracać do „domu”. Tak właśnie myśleliśmy, ale skoro wolała udawać, to nikt jej nie bronił. Tylko ile to jeszcze mogło trwać? Chyba zbliżał się czas na szczerą pogadankę. Może napiszę jakiś plan rozmowy czy coś i jakoś to się potoczy…

Z rozmyślań wyrwał mnie Wiktor, szturchając lekko, co chyba miało być sygnałem, że chce już iść. Nie oponowałam. Założyłam buty, pożegnaliśmy się, obiecaliśmy, że nazajutrz wrócimy na obiad i udaliśmy się do jego samochodu.

– Cichutka dzisiaj jesteś – zauważył przy odpalaniu silnika.

– Zmęczona – odpowiedziałam jednym słowem, bo rzeczywiście poczułam znużenie, gdy usiadłam w wygodnym, podgrzewanym fotelu jego samochodu.

– Musisz jeszcze troszkę wytrzymać – pocieszył mnie z uśmiechem na ustach i włączył cichutko jedną z moich ulubionych piosenek, co jeszcze bardziej pchnęło mnie w objęcia Morfeusza. Lubiłam przebywać w tym samochodzie, obok niego, obserwując zza szyby pogrążony w mroku świat. Siedziałam tak bez słowa, a światła mijających nas samochodów stawały się coraz mniej wyraźne. Gdy już niemal całkowicie zamknęłam oczy, ocknęłam się na dźwięk towarzyszący wjazdowi do garażu.

– Pobudka – powiedział mój towarzysz.

– Przecież nie spałam – odpowiedziałam, ale chyba nie byłam zbyt przekonująca, ponieważ brzmienie mojego głosu wskazywało na coś zupełnie innego.

– Oczywiście, że nie – uśmiechnął się lekko. – Zaraz będziesz mogła się wyspać w ciepłym łóżeczku.

– Zagrzałeś je dla mnie?

– Nie, ale mogę to zrobić, kiedy będziesz się kąpała.

– Zgoda – odparłam, po czym chwyciłam go za rękę i wspięłam się leniwie po schodach. Mało widziałam, ponieważ było ciemno, ale usłyszałam dźwięk kluczy wsuwanych do zamka drzwi. Po wejściu do środka usłyszałam:

– Będę czekał w sypialni.

– Yhm… – Taka była moja odpowiedź, po której udałam się do łazienki. Zrezygnowałam z długiej kąpieli i postanowiłam wziąć szybki prysznic, który był krótszą drogą do łóżka. Rozebrałam się i weszłam pod strumień ciepłej wody. Gdy zasunęłam drzwi od kabiny, zgasło światło i łazienka pogrążyła się w zupełnym mroku. Moje serce zaczęło bić szybciej, zupełnie bez powodu, przecież takie rzeczy się zdarzają. Jednak mój mózg chyba nie do końca przyjmował to do wiadomości, bo nieco zbyt głośno i dramatycznie krzyknęłam:

– Wiktor!

W odpowiedzi usłyszałam kroki, następnie dźwięk uchylanych drzwi. A potem on pojawił się w nich równocześnie ze światłem.

– Co się stało? – zapytał zaniepokojony.

– Światło na chwilę zgasło.

– To przecież nic takiego, głuptasie.

– Wiem, wiem, po prostu myślałam, że to awaria, a nie chciałam się kąpać po ciemku – wydukałam bez zastanowienia.

– Ale już wszystko w porządku?

– Tak, pewnie… – powiedziałam bez przekonania.

– Długo jeszcze ci to zajmie? Mogę się przyłączyć, żebyś się nie bała…

Przez moment rozważałam tę propozycję, ale potrzebowałam trzech minutek, a jego towarzystwo znacznie wydłużyłoby moją drogę do łóżka.

– Nie, za sekundkę kończę.

– To czekam. – Jego głowa zniknęła za drzwiami, a ja szybko się umyłam i wyskoczyłam z łazienki. Nie chciałam znowu paść ofiarą nawet krótkotrwałej awarii. Niewiele trzeba było tego dnia, aby wyprowadzić mnie z równowagi. Szybkim krokiem przedostałam się do sypialni, gdzie delikatne światło lampki nocnej rzucało na ścianę cień, a mój ukochany znajdował się w na wpół leżącej pozycji z laptopem na kolanach.

Gdy zauważył, że weszłam, szybko wyskoczył i rzucił: „zaraz wracam”. Pokiwałam tylko głową, zrzuciłam ręcznik, ubrałam jedną z jego koszulek, służącą mi za piżamę i położyłam się na jego miejscu. W końcu taka była umowa. Miał zagrzać mi łóżko, które rzeczywiście było cieplutkie, a pościel pachniała jego perfumami. Bardzo miłe połączenie. Poczułam się bezpiecznie.

W przyćmionym świetle lampki sypialnia wyglądała bardzo przytulnie, zatopiłam się w miękkim posłaniu, przymknęłam oczy. Znowu znalazłam się tam, gdzie zaciera się granica pomiędzy snem a jawą. Wtedy wrócił Wiktor i sprowadził mnie z powrotem na ziemię mocnym cmoknięciem w usta.

– No weeeeź – jęknęłam.

– No co?

– Musisz mnie budzić?

– Przecież ty nigdy nie śpisz.

– Tym razem spałam.

– Ale ja tylko odebrałem zapłatę za zagrzanie miejsca.