Przytul mnie - Patrycja Żurek - ebook + audiobook + książka

Przytul mnie ebook i audiobook

Żurek Patrycja

4,3
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Halszka przejmuje po rodzicach prowadzenie domu spokojnej starości. Sama zmagała się z traumą dzieciństwa spędzonego w sierocińcu i ze skutkami rzadkiej choroby. Teraz jako pełna energii młoda kobieta pragnie zmieniać świat na lepsze. Zmiany zaczyna od zaprowadzenia nowych porządków w placówce, którą zarządza. Stara się, by jej podopieczni na nowo poczuli się potrzebni. Wpada na pomysł współpracy z sierocińcem i oddziałem położniczym – seniorzy pomogą młodym i na odwrót.

Mądra opowieść poruszająca wiele trudnych tematów. Starość, odchodzenie, samotność, relacje międzypokoleniowe, trudne decyzje, miłość wystawiana na ciężkie próby. Celne, bolesne, z życia wzięte obserwacje zmuszają do zastanowienia. A jednocześnie sporo ciepłych wątków – romantyczne perypetie Halszki, Konstantego i kilkorga innych nietuzinkowych bohaterów.

Książka nominowana do nagrody Vivelo Book Awards.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 276

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 0 min

Lektor: Maria Guzek

Oceny
4,3 (42 oceny)
21
15
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
krysb1

Dobrze spędzony czas

Ciekawe przemyślenia na temat starości. Dobrze się slucha
10
ewaperyt

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna Mądra pokazuje że miłość jest najważniejsza że człowiek to najważniejszy skarb serdecznie polecam
00
mic_ostojski

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia bardzo zajmująco opowiedziana. To pierwsza książka tej autorki, po którą sięgnęłam i już wiem, że przeczytam kolejne. Trudny etap starzenia się i chorowania nie jest wdzięcznym tematem, ale pisarka ciekawie i emocjonalnie opisuje życie w domu opieki. To wyjątkowe miejsce gdzie mieszkają wyjątkowi, ale zwyczajni ludzie. Książka godna uwagi i polecenia
00
justyna_gazda

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo potrzebna mi teraz
00
Irenaira

Dobrze spędzony czas

⭐⭐⭐⭐/5
00

Popularność




Halszka

Miłość nawet wśród swo­ich smut­ków sama w sobie jest pocie­chą.

Wik­tor Hugo

Miała pięt­na­ście lat, kiedy została adop­to­wana, co wyda­wało się cudem, ponie­waż mało kto decy­do­wał się na przy­spo­so­bie­nie dziecka na progu doro­sło­ści. Szcze­gól­nie że wła­śnie wtedy zdia­gno­zo­wano u niej zespół May­era-Roki­tan­sky’ego-Küstera-Hau­sera (cóż za skom­pli­ko­wana nazwa!), a co wpra­wiło ją w prze­ra­że­nie pomie­szane z dez­orien­ta­cją. Halszka wie­lo­krot­nie zasta­na­wiała się, jak by sobie pora­dziła, gdyby nie nowi rodzice. Choć słowo „nowi” powinna wyrzu­cić, bo do tej pory nie miała żad­nych. Pobyt w sie­ro­cińcu pozo­sta­wił w niej wiele blizn, ale wyszła naprze­ciw Mali­now­skim z otwar­tym ser­cem i nadzieją, że ktoś wresz­cie ją poko­cha. Teraz, dwa­dzie­ścia lat póź­niej, mogła stwier­dzić, że tam­ten moment jej życia oka­zał się wyjąt­kowy, a teraz nad­cho­dził, nie, już się dział, kolejny. Prze­ło­mowy.

Rodzice odcho­dzili powoli, zamknięci w klat­kach swo­ich umy­słów. Roz­stała się z dłu­go­let­nim part­ne­rem. Na hory­zon­cie poja­wiła się bio­lo­giczna matka. Natknęła się na dwóch męż­czyzn, braci: Kostka i Maka­rego, a ci zamie­szali w jej egzy­sten­cji bar­dziej, niż mogła się spo­dzie­wać. Nagle stała się odpo­wie­dzialna za coś, co do tej pory wyda­wało się jej tylko zaję­ciem dodat­ko­wym. Ale od początku, a raczej od końca.

Ojciec i matka, pań­stwo Mali­now­scy, któ­rzy dali Halszce nazwi­sko, dom oraz ogrom miło­ści, posta­no­wili rów­nież, że zaj­mie się ich biz­ne­sem. Dość nie­ty­po­wym, ponie­waż pro­wa­dzili ośro­dek spo­koj­nej sta­ro­ści. Halszka przy­zwy­cza­jona była do tego, że ma pełno dziad­ków i babć, że ota­czają ją osoby pełne nie­wy­po­wie­dzia­nych histo­rii. Jako mała dziew­czynka uwiel­biała słu­chać tych opo­wie­ści, nieco magicz­nych, które wyda­wały się jej jakby zaczerp­nięte z innego świata. Nauczyła się zauwa­żać potrzeby tych ludzi, o któ­rych zapo­mniał świat na zewnątrz, dla­tego cie­szyła się, że przej­mie pro­wa­dze­nie ośrodka. Przy­go­to­wy­wała się do tego od lat, cho­ciaż nie do końca zda­wała sobie z tego sprawę. W momen­cie, kiedy rodzice – jesz­cze dość zdrowi i zako­twi­czeni w teraź­niej­szo­ści – prze­ka­zali jej instruk­cje, zorien­to­wała się, że dosko­nale się na tym zna. Coś, co miało być jedy­nie pracą doryw­czą, stało się sen­sem. I kiedy Halszka objęła kie­row­nic­two, pierw­sze, co zro­biła, to zmie­niła nazwę ośrodka. „Jesień życia” nie koja­rzyła się jej ni­gdy zbyt dobrze, sta­wiała star­ców na pozio­mie osób już nie­przy­dat­nych, na skraju, gdzie czeka się tylko na nie­unik­nione, na zimę, czyli śmierć. Ona chciała ich akty­wi­zo­wać, poka­zać, że mają przed sobą jesz­cze dobry kawa­łek życia, taki, który mogą wyko­rzy­stać w fajny spo­sób. Długo zasta­na­wiała się, co mogłoby odzwier­cie­dlać jej zamysł i w końcu zna­la­zła: „Druga mło­dość”.

– Brzmi dobrze – powie­dział tata, kiedy oznaj­miła mu decy­zję.

Sta­rała się nie dostrze­gać coraz bar­dziej trzę­są­cych się dłoni męż­czy­zny, choć prze­cież nie mogła tego zigno­ro­wać. Wzru­szało ją to drże­nie, bo pamię­tała, jak cza­sami ocie­rał jej rękami łzy z policz­ków. Prze­trwali wiele trud­nych chwil, ale to zahar­to­wało ich miłość i Halszka nie umiała sobie przy­po­mnieć, jak to było ist­nieć bez ich opieki.

– Mam nadzieję, że się nie zło­ścisz.

Prze­kła­dała papiery zupeł­nie bez sensu, byle się czymś zająć.

– Teraz to twoja wła­sność – zato­czył ręką wokoło. – Patrzysz na świat ina­czej niż my, zresztą od zawsze tak było. Uwa­żam, że zro­bisz dla naszych pod­opiecz­nych wiele dobrego.

– To oczy­wi­ste – uśmiech­nęła się mama, nieco bar­dziej zagu­biona niż ojciec, ale prze­cież star­sza od niego o pięć lat.

Halszka zasta­na­wiała się wie­lo­krot­nie, dla­czego zde­cy­do­wali się na adop­cję w tak póź­nym wieku, oboje przed sześć­dzie­siątką, ni­gdy jed­nak nie spy­tała, a oni nie chcieli roz­ma­wiać. Cza­sami nie­któ­rzy zna­jomi pró­bo­wali o to zagad­nąć, ale rodzice uci­nali temat, a ona zbyt ich sza­no­wała, by drą­żyć. Zresztą powody nie miały zna­cze­nia, skoro zna­la­zła u nich praw­dziwy dom.

– Chcia­ła­bym wpro­wa­dzić sporo zmian, tatku – przy­tu­liła się do niego prze­lot­nie. – Ale to wymaga pracy i czasu, nowych pra­cow­ni­ków i pew­nych nakła­dów finan­so­wych. Muszę poga­dać z urzę­dem mia­sta, niech wysu­płają kilka gro­szy na, powiedzmy, wizytę senio­rów w teatrze raz na mie­siąc.

– Uwa­żasz, że to dobry pomysł? – ojciec spoj­rzał nie­pew­nie. – Nie­któ­rzy są mocno… hmm, oso­bliwi.

Halszka uśmiech­nęła się sze­roko, sły­sząc to sfor­mu­ło­wa­nie. Tata przed­sta­wił pro­blem łagod­nie, ona jed­nak zda­wała sobie sprawę, że nie­któ­rzy pen­sjo­na­riu­sze to cięż­kie przy­padki. Cho­roby otę­pienne, alzhe­imer i demen­cja pano­szyły się wśród sta­rusz­ków niczym morowe powie­trze.

– Akty­wi­zo­wa­ła­bym tych, któ­rych nie dotknęły cho­roby – wyja­śniła. – Wiele osób po pro­stu się nudzi, a to wpływa zna­cząco na obni­że­nie aktyw­no­ści mózgu. W końcu to mię­sień, musi pra­co­wać.

– Skoro tak mówisz – ojciec splótł trzę­sące się dło­nie, jakby w ten spo­sób mógł powstrzy­mać iry­tu­jący, nie­ustanny dygot. – Jestem cie­kaw tych inno­wa­cji, nauka bar­dzo poszła do przodu od momentu, kiedy zaję­li­śmy się z mamą tema­tem.

– Nie śle­dzi­li­ście nowi­nek – powie­działa Halszka. – A to trzeba na bie­żąco.

– Robi­li­śmy, co mogli­śmy – ode­zwała się mama, nieco nie­za­do­wo­lona, że córka ją kry­ty­kuje. – To naprawdę trudne zapew­nić tym ludziom odpo­wied­nią ilość tego, czego potrze­bują. Nie zawsze wystar­czy obec­ność star­ców wokół, nie wiem, czy rozu­miesz?

Halszka poki­wała głową. Mama ock­nęła się z letargu, w który wpa­dała cza­sami w ciągu dnia, jakby musiała nała­do­wać aku­mu­la­tory, by znów funk­cjo­no­wać nor­mal­nie.

– Otóż to – kon­ty­nu­owała. – Nie wystar­czy towa­rzy­stwo ludzi w tym samym wieku, to nie jest inspi­ru­jące. Rodzina powinna ich odwie­dzać jak naj­czę­ściej z dziećmi, wnu­kami, powinni być zabie­rani na święta i uro­dziny, żeby uczest­ni­czyć w życiu spo­łecz­nym. Tutaj się to nie odbywa.

Mama miała rację i Halszka dosko­nale to rozu­miała. Od lat obser­wo­wała dzia­ła­nie ośrodka, który nale­żał do rodziny chyba od trzech albo nawet czte­rech poko­leń, musia­łaby to spraw­dzić, bo histo­ria jego zało­że­nia rów­nież wyda­wała się emo­cjo­nu­jąca. Zawsze jed­nak bra­ko­wało jej na to czasu. Posta­no­wiła, że nie­dzielę prze­zna­czy na tele­fony do rodzin pen­sjo­na­riu­szy, by uświa­do­mić im, że mają jesz­cze jed­nego członka rodziny, by poin­for­mo­wać, że ktoś ich potrze­buje. Oczy­wi­ście rozu­miała nie­chęć, w końcu cho­dziła na stu­dia i pra­co­wała w gale­rii sztuki, ota­czała się ludźmi w jej wieku, tuż po trzy­dzie­stce, dla któ­rych starcy wyda­wali się prze­nie­sieni z innej epoki, nudni i iry­tu­jący. Potra­fiła spoj­rzeć na te bab­cie i dziad­ków oczami dzieci i wnu­ków, zago­nio­nych, anga­żu­ją­cych się w pracę, szkołę i zaję­cia dodat­kowe, bez świa­do­mo­ści, że oto w domu spo­koj­nej sta­ro­ści miesz­kają ludzie cze­ka­jący, patrzący za okno, czy przy­pad­kiem ktoś nie idzie ich odwie­dzić.

Pra­gnęła to zmie­nić.

Halszka

Uśmiech kosz­tuje mniej od elek­trycz­no­ści i daje wię­cej świa­tła.

Archi­bald Joseph Cro­nin

Pierw­sze wspo­mnie­nia łączyły się zawsze z wiel­kim oknem, za któ­rym rósł kasz­tan. Rutyna każ­dego dnia pozwa­lała Halszce czuć się bez­piecz­nie, ni­gdy nie rzu­cała się w oczy i uni­kała innych dzieci, dla­tego dawano jej spo­kój. To drzewo pozwa­lało jej się sku­pić, kiedy szki­co­wała ogryz­kami ołów­ków na każ­dym skrawku zna­le­zio­nego papieru, bo wiecz­nie bra­ko­wało blo­ków. To jed­nak nie arty­kuły pierw­szej potrzeby. W zawi­łych rela­cjach w bidulu Halszka odna­la­zła się nad­zwy­czaj dobrze, tkwiła w niej jakaś żądza wie­dzy, więc czy­tała i oglą­dała tele­wi­zję, kiedy tylko mogła. Już wtedy nale­żała do osób, które potra­fią słu­chać, a sio­stry zakonne miały w zana­drzu mnó­stwo opo­wie­ści. Naj­bar­dziej lubiła prze­by­wać z Ana­sta­zją, kucharką. Mimo wyko­ny­wa­nego zawodu nale­żała do osób wyjąt­kowo szczu­płych; wysoka i pocią­gła na twa­rzy, zawsze się uśmie­chała.

Halszka spę­dziła w kuchni mnó­stwo czasu, obie­rała ziem­niaki i myła warzywa, przy­pa­try­wała się dzie­le­niu kury na rosół i mie­siła cia­sto. Nauczyła się dobrze goto­wać, co bar­dzo sobie ceniła. Ana­sta­zja rzu­cała opo­wie­ściami, aneg­do­tami z życia, zara­ziła Halszkę pozy­tyw­nym podej­ściem do życia. Dziew­czyna trak­to­wała ją tro­chę jak matkę, choć Ana­sta­zja zawsze pozo­sta­wała zdy­stan­so­wana pod wzglę­dem fizycz­nym.

– Kiedy byłam mała, miesz­ka­łam na wsi, mie­li­śmy krowy i konie, pra­co­wa­li­śmy w polu w naj­więk­sze upały, a ciało nam się brą­zo­wiło – popa­trzyła na swoje blade dło­nie. – Do dziś pamię­tam to palące słońce, prze­strzeń pól i las na hory­zon­cie. Dzie­ciń­stwo pełne dobroci, cie­płego mleka, praw­dzi­wych jaj, któ­rych żółtka miały tak inten­sywny kolor. Jabłka pro­sto z drzewa, nie­dziele wolne od pracy, kiedy leże­li­śmy na tra­wie i wpa­try­wa­li­śmy się w nie­bie­skie niebo.

Halszka wsłu­chi­wała się w słowa Ana­sta­zji, wyobra­żała sobie takie dzie­ciń­stwo, te doświad­cze­nia, które ni­gdy nie miały stać się jej udzia­łem. Nie wie­rzyła, że zosta­nie adop­to­wana, ale ta myśl nie wyda­wała się przy­kra. Sio­stry zakonne dbały o dzieci jak potra­fiły. Nie­które maleń­stwa, te uro­cze dziew­czynki z war­ko­czy­kami czy kucy­kami, znaj­do­wały domy, ale te star­sze, ponad dzie­się­cio­let­nie… to zda­rzało się nad­zwy­czaj rzadko. I im star­sza była Halszka, tym rza­dziej o tym marzyła. Prze­nio­sła się w inną sferę, pla­no­wała życie po wyj­ściu z sie­ro­cińca, kiedy rzucą ją na głę­bo­kie wody rze­czy­wi­sto­ści. Oba­wiała się tego, cho­ciaż zupeł­nie nie­po­trzeb­nie, bo zna­leźli ją Mali­now­scy.

Pamię­tała ich wizytę. Chcieli star­szą dziew­czynkę, paso­wała do ich pre­fe­ren­cji, więc umó­wiono spo­tka­nie, ale oprócz niej zna­la­zło się na nim jesz­cze kilka dziew­czy­nek. Czy można powie­dzieć, że zaiskrzyło? Halszka zawsze uwa­żała, że ow­szem, poczuła się z nimi jak w domu.

– Mar­cin i Agnieszka Mali­now­scy – przed­sta­wiła ich zakon­nica.

Halszka usia­dła i po pro­stu się w nich wpa­try­wała. Powie­działa oczy­wi­ście ciche „dzień dobry”, ale następ­nie spu­ściła oczy i spla­tała dło­nie ner­wo­wym ruchem.

– Cześć, kocha­nie – Agnieszka przy­sia­dła się do niej, bli­sko.

Halszka czuła się z tym dziw­nie, prze­cież nikt nie przy­zwy­czaił jej do dotyku, a tu jakaś obca kobieta dotyka jej pal­ców chłodną ręką z cienką obrączką na palcu. Nie cof­nęła się jed­nak, cho­ciaż miała wielką ochotę. Póź­niej będzie się z tym oswa­jać niczym zwie­rzątko.

Gawę­dzili przez jakiś czas, ale Halszka nie pozwo­liła sobie na nadzieję. W końcu Mali­now­scy roz­ma­wiali z każdą z nich. Ana­sta­zja pró­bo­wała napeł­nić ją opty­mi­zmem.

– Na pewno cię adop­tują – powie­działa, wycie­ra­jąc sta­ran­nie talerz ście­reczką. – Prze­cież doszło już do roz­mowy, a to bar­dzo dużo.

– Ale spo­tkali się też z innymi, bar­dziej prze­bo­jo­wymi dziećmi – odpo­wie­działa Halszka. – Nic jesz­cze nie wia­domo.

A jed­nak doszło do adop­cji i Halszka w pierw­szych mie­sią­cach bała się, że rodzice się roz­my­ślą. Cho­dziła na pal­cach, mil­czała, żeby ich nie ura­zić, odpo­wia­dała na pyta­nia i pła­kała wie­czo­rami ze szczę­ścia. Za oknem miała brzozę, nie kasz­tana, a para­pet był na tyle sze­roki, że mogła na nim sie­dzieć. Kiedy mama, któ­rej wtedy jesz­cze tak nie nazy­wała, to zauwa­żyła, przy­go­to­wała kilka mięk­kich podu­szek i koc, by mogła się okryć, a także lampkę do czy­ta­nia. Halszka nie wie­działa, jak dzię­ko­wać.

Przy­po­mniała to sobie teraz, już jako doro­sła kobieta, kiedy przy­sta­wiła lampę do nowego łóżka mamy i ukła­dała poduszki. Rodzice zde­cy­do­wali, że prze­niosą się do „Dru­giej mło­do­ści”. Przy ośrodku mieli dom, ale nie dawali rady wspi­nać się na pię­tro, a na dole był tylko salon i kuch­nia.

– Będziesz odcią­żona – powie­dział tata, kiedy zapro­te­sto­wała. – Jeste­śmy już u schyłku życia, coraz bar­dziej zapa­damy w nie­pa­mięć. Pie­lę­gniarki się nami zajmą.

– To obo­wią­zek córki – mruk­nęła zde­ner­wo­wana, spla­tała i zapla­tała palce. – Powin­nam…

– Prze­cież i tak spę­dzasz tam całe dnie, odkąd Mate­usz odszedł – upie­rał się tata. – Będziemy cią­gle bli­sko, nikt nie zamknie nas prze­cież na klucz.

– Tato…

– Wpa­dasz w pra­co­ho­lizm – mówił tata upar­cie. – Musisz zacząć znów żyć, a nie sta­nie się to, jeśli będziemy sie­dzieć ci na karku.

– Bar­dzo lubię spę­dzać z wami wie­czory – odparła.

– My z tobą też, cór­cia – tata uśmiech­nął się i pogła­skał ją po dłoni.

Jakże szybko przy­zwy­cza­iła się do tych gestów, drob­nych dowo­dów miło­ści. Nie mogłaby się bez nich obejść.

– Będę codzien­nie wam czy­tać – obie­cała spon­ta­nicz­nie. – Niech to się sta­nie naszym rytu­ałem.

Mar­cin pod­szedł do Agnieszki, która zawie­siła wzrok w prze­strzeni. Coraz dłu­żej trwały te momenty nie­uważ­no­ści, jakby odry­wała się od życia i dry­fo­wała gdzieś daleko; Halszka podej­rze­wała, że w swo­jej pamięci. Sie­dzieli w kuchni ich domu, obszer­nej, peł­nej cie­pła sło­necz­nego wpa­da­ją­cego do środka przez okna. Dro­biny kurzu falo­wały lekko w świe­tle. Ten widok był jed­nym z naj­pięk­niej­szych wspo­mnień Halszki, wspo­mnień z pierw­szego dnia spę­dzo­nego w tym miej­scu, gdy na­dal nie dowie­rzała, że ktoś ją zechciał.

Na moment zato­piła się we wspo­mnie­niach. Wtedy zwra­cała uwagę na rze­czy, które teraz wyda­wały się oczy­wi­ste: fili­żanki deli­kat­nie zdo­bione różami, zegar z pozy­tywką wygry­wa­jącą melo­dię na równą godzinę, zasłonki ze sło­necz­ni­kami, obec­nie nieco już wybla­kłe. Na stole leżał obrus w biało-nie­bie­ską kratę, teraz już dawno wyrzu­cony. Tam­tego dnia wie­lo­krot­nie pytała w myślach samą sie­bie: Czy to się dzieje naprawdę? Zna­la­złam dom?. Nie miała poję­cia, jak się zacho­wać, by ci obcy ludzie z niej nie zre­zy­gno­wali. Nie zro­bili tego, a ona mogła wró­cić do teraź­niej­szo­ści, wypeł­niona wdzięcz­no­ścią.

– Czy­ta­nie brzmi dosko­nale – tata objął żonę. Było w tym geście mnó­stwo cie­pła i czu­ło­ści, a Halszce ści­snęło się serce. Nie roz­ma­wiała z rodzi­cami o Mate­uszu, na­dal nie pogo­dziła się z roz­sta­niem po tak wielu latach wspól­nego życia. Pew­nie męż­czy­zna miał rację, coś się w nich wypa­liło, znik­nęło to, co ich łączyło, zastą­pione przez rutynę. Halszka zda­wała sobie z tego dosko­nale sprawę, jed­nak mimo wszystko nie odwa­żyła się na osta­teczny krok. Roz­stali się w zgo­dzie, jak dobrzy przy­ja­ciele, i Halszka musiała przy­znać, że bar­dziej bra­ko­wało jej kum­pla niż kochanka. Zresztą nie miała głowy, by się nad tym głę­biej zasta­na­wiać. Wolała sku­pić się na pracy.

– No to idę zamó­wić szyld i zapla­no­wać zmiany! – pode­rwała się z miej­sca. – Muszę spraw­dzić, ile mamy oszczęd­no­ści, bo chcia­ła­bym nieco odświe­żyć wspólny pokój. Chcia­ła­bym też zatrud­nić geria­trę do kon­sul­ta­cji. I kilka nowych pie­lę­gnia­rek. I tera­peu­tów.

– Mamy dobrych leka­rzy – zapro­te­sto­wał ojciec. – Nie musimy pono­sić dodat­ko­wych kosz­tów.

– Myślę, że opieka leka­rza to pod­stawa, tato – upie­rała się Halszka. – Wiem, że rodziny dbają o swo­ich dziad­ków, ale nie zawsze jest to kom­plek­sowa opieka. Cza­sami zosta­wiają ich samych sobie, dosko­nale zda­jesz sobie z tego sprawę. Poza tym naprawdę chcę, by było to nowo­cze­sne miej­sce. Musimy speł­niać wyśru­bo­wane normy, sam wiesz, jak to jest. Nie chcemy, żeby nas zamknęli.

– Chcesz wymie­nić sta­rych na mło­dych – zarzu­cił jej Mar­cin. – To jest dość zna­czące, nie sądzisz? – uniósł brwi.

– Taatooo – prze­cią­gnęła samo­gło­ski. – Prze­cież nie mam zamiaru nikogo zwol­nić. Uwa­żam jed­nak, że licz­niej­szy per­so­nel zawsze działa lepiej niż prze­mę­czeni pra­cow­nicy! Mamy moż­li­wo­ści, więc musimy z nich korzy­stać, tak? No wła­śnie – rzu­ciła, kiedy kiw­nął głową. – Poza tym teraz pra­cuje się ze star­szymi oso­bami nieco ina­czej niż te naście lat temu. Nowa krew może nam bar­dzo pomóc, spoj­rzeć z innej strony, zak­ty­wi­zo­wać bab­cie i dziad­ków.

– Dobra, dobra – tata uniósł ręce. – Pod­daję się, w końcu ci ufam.

Poca­ło­wał ją w czoło i poszedł do mamy. Halszce kro­iło się serce, gdy widziała stan Agnieszki, nie mogła jed­nak nic pora­dzić. Alzhe­imer pochła­niał ją coraz moc­niej, wie­działa, że nie­ba­wem nie będzie miała już chwil świa­do­mo­ści, że ich zapo­mni.

– My nie zapo­mnimy cie­bie, mamo – powie­działa Halszka na głos do samej sie­bie.

Zagłę­biła się w pracy, dopóki nie musiała wyjść do gale­rii. Zasta­na­wiała się, jak długo da radę pogo­dzić oba etaty, bo – prawdę mówiąc – dom spo­koj­nej sta­ro­ści to zaję­cie na full, dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę przez sie­dem dni w tygo­dniu. Kochała jed­nak gale­rię, wystawy, tłumy zwie­dza­ją­cych i roz­mowy o sztuce; nie mogła tego odpu­ścić. Nie chciała dać się zwa­rio­wać.

Halszka

Nie możemy zmie­nić kie­runku wia­tru, ale możemy ina­czej posta­wić żagle.

Andreas Pflüger

– A więc posta­no­wi­łaś zmie­nić nazwę tej dziury.

Pan Krzy­żow­ski zaplótł ramiona na zapad­nię­tej klatce pier­sio­wej.

Halszka spoj­rzała na niego spod zmarsz­czo­nych brwi.

– Tak.

– I myślisz, że „Druga mło­dość” to coś lep­szego niż „Jesień życia” – prych­nął.

– Dziadku – powie­działa, bo miała świa­do­mość, że go to wku­rza. – Słowa mają wielką moc, prze­cież jako lite­ra­tu­ro­znawca powi­nie­neś to wie­dzieć – ude­rzyła w czułą strunę.

Krzy­żow­ski zmie­rzył ją wzro­kiem i przy­gryzł usta.

– Bie­rzesz mnie pod włos, dziew­czyno – burk­nął. – W każ­dym razie nie czuję się staro i żaden szyld nie ma na to wpływu. Nawet jeśli­byś sta­rała się z całych sił, metryki mi nie zmie­nisz.

– Ale pla­nuję cię zak­ty­wi­zo­wać, dziadku – rzu­ciła Halszka z prze­bie­głym uśmie­chem i zaśmiała się gło­śno, kiedy męż­czy­zna cof­nął się o krok.

– Abso­lut­nie się na to nie zga­dzam – tup­nął nogą. – Gdy­bym miał laskę, dosta­ła­byś przez plecy, żeby wie­dzieć, że ze sta­rych ludzi nie robi się żar­tów.

– Nie wolno nikogo bić, panie Krzy­żow­ski – Halszka poło­żyła dło­nie na bio­drach.

– Mówisz jak moja świę­tej pamięci żona – sta­ru­szek uda­wał, że ociera z oka łzę.

Był dosko­na­łym akto­rem i Halszka z przy­jem­no­ścią go obser­wo­wała. Znała te zabiegi, bo pan Krzy­żow­ski od wielu lat prze­by­wał w ośrodku. Został w nim umiesz­czony tuż po śmierci żony Mał­go­rzaty, przez syna Toma­sza, niby to dla dobra sta­ruszka, a tak naprawdę dla wygody faceta, który nie miał ochoty zaj­mo­wać się ojcem. Marian Krzy­żow­ski rzadko o tym wspo­mi­nał, ale Halszka zda­wała sobie sprawę, że to bole­sna sprawa. Zano­to­wała w pamięci, że powinna poroz­ma­wiać z Tom­kiem i zmu­sić go do odwie­dzin.

– Kom­bi­nu­jesz – Krzy­żow­ski wyce­lo­wał w nią palec wska­zu­jący. – Widać, jak ci się kręcą kółka w gło­wie! Mnie w to nie mie­szaj, będę pro­te­sto­wał.

– Prze­cież dzia­dek kocha, kiedy coś się dzieje. Dla­tego wła­śnie tu przy­lazł – Halszka chwy­ciła go pod ramię. Mimo że sta­ru­szek bywał zło­śliwy, uwiel­biała go. – Zapew­niam, że atrak­cji nie zabrak­nie, a zmiana szyldu to tylko począ­tek.

– Tego się wła­śnie oba­wiam – mruk­nął męż­czy­zna i Halszka się zaśmiała. – Oj, dziew­czyno, żebym się przez cie­bie prze­nieść gdzie indziej nie musiał.

– Dziadku, prze­cież masz tu przy­ja­ciół, swój pokój, plo­teczki – wymie­niała roz­ba­wiona Halszka. – No i mnie, naj­lep­szą wnuczkę pod słoń­cem!

Mogła sobie pozwo­lić na te słowa, bo Tomasz był bez­dzietny.

– Taa, ska­ra­nie boskie z tobą – Krzy­żow­ski w końcu się uśmiech­nął. – Chyba czas umie­rać, zanim mnie dotkną te twoje inno­wa­cje!

– Ani mi się waż, dziadku – poca­ło­wała go w poli­czek. – Muszę lecieć, mam spo­tka­nie z leka­rzem, może przyj­dzie tu pra­co­wać ktoś nowy.

– Jak­by­ście mało kono­wa­łów zatrud­niali – sko­men­to­wał Krzy­żow­ski i znów zaplótł ramiona na pier­siach. – Nor­mal­nie robi się tu nie­zły bała­gan.

Halszka zdzi­wiła się, że nie powie­dział „bur­del”, to zde­cy­do­wa­nie bar­dziej do niego paso­wało. Obej­rzała się jesz­cze, by zoba­czyć, jak pre­zen­tuje się szyld. Wyglą­dał ide­al­nie i nastra­jał pozy­tyw­nie, przy­naj­mniej ją. Nie zdra­dziła jesz­cze pen­sjo­na­riu­szom pla­nów na naj­bliż­szy czas, ale wie­działa, że szep­czą mię­dzy sobą. Mar­cin Mali­now­ski oddał wła­dzę córce, a ta har­cuje. Będzie ich zmu­szać do gim­na­styki i innych sza­lo­nych spor­tów, wyma­gać roz­mów i jedze­nia warzyw. To obu­rza­jące! Takie słu­chy dotarły do Halszki, bo per­so­nel rów­nież plot­ko­wał, ale nie zamie­rzała się przej­mo­wać.

Cie­szyło ją, że wio­sna nad­cho­dzi. Śnieg stop­niał i tylko gdzie­nie­gdzie widziała jego szare, przy­bru­dzone płaty, głów­nie na polach. Ośro­dek mie­ścił się na obrze­żach dużego, ślą­skiego mia­sta, z dala od osie­dli dom­ków jed­no­ro­dzin­nych i blo­ko­wisk. Ide­alne miej­sce, nie mieli zbyt wielu sąsia­dów, ale też nie­wiele osób chciało patrzeć na star­ców bli­skich śmierci. Halszka pro­wa­dziła swoją mazdę i zasta­na­wiała się nad tym, dla­czego tak wiele osób spy­chało swo­ich rodzi­ców pod opiekę obcych. Ow­szem, wie­działa, że to strach przed odpo­wie­dzial­no­ścią, że ludzie nie mieli czasu zaj­mo­wać się scho­ro­wa­nymi, czę­sto wyma­ga­ją­cymi zabie­gów i poda­wa­nia lekarstw star­szymi oso­bami. Halszkę to jed­nak bolało. Mar­cin wspo­mi­nał, że kie­dyś rodziny miały pra­wi­dłową struk­turę, a naj­star­szych w rodzie bar­dzo się sza­no­wało. Ich wie­dza i doświad­cze­nie całego życia spra­wiały, że zawsze mogli słu­żyć radą. Rodziny roz­ra­stały się, a tacy pro­to­pla­ści byli oto­czeni bli­skimi aż do odej­ścia. Teraz mało kto chciał patrzeć na sta­rze­nie, prze­cież to takie nie­este­tyczne, nie­hi­gie­niczne, nie­przy­jemne, uświa­da­mia­jące, że każ­dego z nas czeka…

Ści­snęła moc­niej kie­row­nicę i skrę­ciła, kie­ru­jąc się pod­po­wie­dziami GPS-u. Nie prze­pa­dała za wiel­kimi mia­stami, ale Tychy aku­rat lubiła. Tro­chę dener­wo­wała się tym spo­tka­niem; pierw­szym w jej karie­rze. Makary Słom­ski. Czy­tała o face­cie. Podobno był roz­chwy­ty­wany, więc oba­wiała się, czy oferta okaże się dla niego atrak­cyjna.

– Jeśli nie spró­buję, nie prze­ko­nam się, prawda? – spoj­rzała w lusterko wsteczne.

Pokrę­ciła głową. Uwa­żała, że mówie­nie do sie­bie to ogromna wada, szcze­gól­nie że cza­sami się zapo­mi­nała i robiła to przy ludziach, a to wzbu­dzało zaże­no­wa­nie. Nie miała jed­nak zamiaru dać się pochło­nąć jakimś nie­przy­chyl­nym myślom.

Makary

Dobrze jest mieć pie­nią­dze i rze­czy, które można za nie kupić, ale rów­nie dobrze jest od czasu do czasu upew­nić się, czy nie zgu­bi­li­śmy rze­czy, któ­rych nie da się kupić za pie­nią­dze.

Og Man­dino

Spoj­rzał na zega­rek w momen­cie, kiedy usły­szał puka­nie do drzwi. Punk­tu­al­nie. Gdyby nie zdą­żyła, nawet by jej nie wysłu­chał. Cenił sobie swój czas bar­dziej niż cokol­wiek, prze­ko­nany, że ma go ogra­ni­czoną ilość.

– Pro­szę – powie­dział.

W drzwiach sta­nęła kobieta, ale zanim ją oce­nił, za jej ple­cami poja­wił się Kostek, jak zawsze w nie­do­cza­sie, roz­trze­pany i total­nie zagu­biony. Przy­naj­mniej w oce­nie Maka­rego, który nie spo­dzie­wał się brata pod­czas ofi­cjal­nego spo­tka­nia z dyrek­tor ośrodka dla osób star­szych. Zresztą spo­dzie­wał się zupeł­nie kogoś innego, sza­cow­nej matrony z pier­siami uło­żo­nymi na brzu­chu i aż się zawsty­dził na tę myśl. Prze­cież sta­rał się nie oce­niać ludzi, a jed­nak z przy­zwy­cza­je­nia cią­gle to robił.

– Dzień dobry – przy­wi­tała się nie­zna­joma i podała mu dłoń, a póź­niej wycią­gnęła ją do Kostka. – Halszka Mali­now­ska.

– Co za ory­gi­nalne imię – zakrzyk­nął Kon­stanty, a Makary prze­wró­cił oczami.

Nie rozu­miał, jak ten czło­wiek mógł być jego bra­tem; nie mogli się bar­dziej od sie­bie róż­nić.

– Pro­szę usiąść – zapro­po­no­wał. – Makary Słom­ski, a to mój brat Kon­stanty.

Uśmiech­nęła się nie­pew­nie. Ładna, oce­nił, ale czy nie zbyt młoda na dyrek­tora ośrodka?

– Dzię­kuję. Miło mi panów poznać. Może od razu przejdźmy do rze­czy – wyjęła z nese­sera plik kar­tek i mu podała. Podo­bało mu się, że nie gada o pogo­dzie czy warun­kach na dro­dze; takie small talki zawsze go męczyły. – Ośro­dek odzie­dzi­czy­łam po rodzi­cach, któ­rzy rów­nież z niego korzy­stają – wyja­śniła, pod­czas gdy on czy­tał, a Kostek zaglą­dał mu przez ramię.

Miał ochotę go upo­mnieć, ale wie­dział, że nie przy­nio­słoby to efektu. W końcu znał brata lepiej niż kto­kol­wiek.

– Mamy tuż obok dom, zresztą jest z niego przej­ście do ośrodka. Tuż po woj­nie został zbu­do­wany przez rodzinę rodzi­ców.

Makary zmarsz­czył brwi. Dziwne sfor­mu­ło­wa­nie, dla­tego zer­k­nął na nią pyta­jąco.

– Zosta­łam adop­to­wana – uzu­peł­niła, a on kiw­nął głową. – W każ­dym razie ośro­dek funk­cjo­nuje już kil­ka­dzie­siąt lat, ale rodzice, mimo całego zaan­ga­żo­wa­nia, na które było ich stać, nie roz­wi­jali tego miej­sca tak, jak­bym chciała. Obra­cam się w tym śro­do­wi­sku od lat i zauwa­ży­łam, że kiedy pen­sjo­na­riu­sze się nudzą albo nie mają zajęć, gnu­śnieją. Jako dziew­czynka wycią­ga­łam z nich histo­rie i to ich akty­wi­zo­wało.

– Dla­tego ma pani plan. – Makary poło­żył papiery na biurku. – Faj­nie.

– Nie zabrzmiał pan zbyt opty­mi­stycz­nie – rzu­ciła.

– Nie podoba mi się, że zamie­rza pani łapać dwa ptaki za ogon.

– Dwie sroki – wtrą­cił Kostek, ale Makary go zigno­ro­wał.

– Za dużo tego. – Stuk­nął pal­cem w papiery. – Rozu­miem zamie­rze­nie, ma pani mnó­stwo ener­gii, ale to panią pochło­nie, pożre i wypluje wypa­loną.

– Mówi pan z doświad­cze­nia? – zri­po­sto­wała.

Kostek zaczął się śmiać, ser­decz­nie i gło­śno, co Maka­rego wyjąt­kowo draż­niło.

– Nie – odpo­wie­dział spo­koj­nie, choć krew w żyłach mu się wzbu­rzyła.

Mimo deli­kat­nego wyglądu ta kobieta miała pewną siłę. Zazwy­czaj spo­ty­kał się z prze­sad­nym sza­cun­kiem, wręcz uni­żo­no­ścią w odnie­sie­niu do swo­jej osoby. Podo­bało mu się podej­ście tej dziew­czyny, domy­ślał się, że i tak będzie parła do przodu, cokol­wiek by powie­dział. Z nie­chę­cią przy­znał, że mu zaim­po­no­wała.

– Dobrze, w takim razie poszu­kam kogoś innego – wstała, zebrała papiery i stuk­nęła nimi o blat, by je wyrów­nać.

Kostek, który do tej pory opie­rał się o blat biurka tył­kiem, dotknął jej dłoni.

– Niech pani jesz­cze nie wycho­dzi – popro­sił. – Mnie to zacie­ka­wiło.

– A pan czym się zaj­muje? – zapy­tała. – W jaki spo­sób może mi pan pomóc?

Kon­kretna jak cho­lera, pomy­ślał Makary. Roz­parł się w fotelu i obser­wo­wał brata, który cią­gle, bez skrę­po­wa­nia, trzy­mał nad­gar­stek pani dyrek­tor mię­dzy pal­cami.

– Pra­cuję jako neo­na­to­log.

– To jed­nak dzie­dzina, która jest zupeł­nie różna od tego, czego potrze­buję. – Mali­now­ska wyraź­nie posmut­niała. – Dzię­kuję za poświę­cony czas.

– Jesz­cze nie powie­dzia­łem „nie” – ode­zwał się nieco ziry­to­wany Makary. – Nie dała mi pani szansy, by się wypo­wie­dzieć.

– Skoro kry­ty­kuje pan pomysł… – wzru­szyła ramio­nami – to chyba nie mamy o czym roz­ma­wiać.

– Jestem geria­trą, nie cudo­twórcą – odparł zagnie­wany.

– Ale prze­cież do pana obo­wiąz­ków nale­ża­łoby tylko to, co ogra­ni­cza się do pana spe­cja­li­za­cji – Halszka nieco pod­nio­sła głos. – Cała reszta leży w mojej gestii i naprawdę nie rozu­miem, dla­czego pan się wtrąca.

– Bo wiem, jak to wygląda w prak­tyce. Naprawdę pani uważa, że ci starcy będą chcieli cho­dzić z kij­kami po lesie? Tań­czyć na zaba­wach orga­ni­zo­wa­nych przez ośro­dek? Brać udział w aqua aero­biku? – wymie­niał, a z każ­dym jego sło­wem Halszka pur­pu­ro­wiała coraz bar­dziej.

– Tak – wykrztu­siła.

Pra­wie dusiła się ze zło­ści, ale mimo to nie pozwo­liła sobie na wybuch, zacho­wała pozorny spo­kój, choć pomięła nieco kartki, zbyt mocno ści­ska­jąc dłoń. Wyszarp­nęła się Kost­kowi, jakby dopiero teraz zauwa­żyła, że ją na­dal trzyma, i powie­działa:

– Znam moich pod­opiecz­nych i wiem, któ­rzy z nich będą zado­wo­leni z takich zmian.

– Sta­ro­ści nie da się cof­nąć – rzu­cił bez­względ­nie.

– Ale można spra­wić, żeby była dobra. Zauwa­żył pan, że więk­szość leka­rzy i bli­skich takich osób trak­tuje je jak nie­do­łężne, nie­świa­dome niczego przed­mioty? Bez uczuć i żad­nych marzeń, ambi­cji i tak dalej? – nakrę­cała się, ale Makary słu­chał z zacie­ka­wie­niem.

Musiał przy­znać, że nadep­nęła mu na odcisk, ponie­waż tak dokład­nie myślał. Nie patrzył ni­gdy z innej per­spek­tywy, po pro­stu robił swoje, a że zaj­mo­wał się głów­nie poważ­nie cho­rymi w szpi­talu, nie trak­to­wał ich – tro­chę go to zszo­ko­wało – jak praw­dzi­wych ludzi. Nie sądził, że zmie­nił się w takiego potwora.

– Słu­chasz? – Kostek szturch­nął go bole­śnie w ramię. – Halszka ma sporo racji, bra­cie.

Halszka? Kiedy zdą­żyli przejść na „ty”?

– Możesz powtó­rzyć? – popro­sił nieco zawsty­dzony.

– To nor­malni ludzie – powie­działa powoli, jakby mówiła do dziecka, co mocno go pod­pa­liło. – Musimy dać im szansę na to, by mogli się speł­niać. Uni­wer­sy­tety trze­ciego wieku, spo­tka­nia na mie­ście, wypady do teatru i kina, może nawet rand­ko­wa­nie.

Makary aż się wzdry­gnął.

– Sły­sza­łam o panu wiele dobrego – powie­działa Halszka, widząc jego reak­cję. – Naprawdę sądzi­łam, że spo­tkam kogoś, kogo obcho­dzi los star­szych i kto rozu­mie, że ci ludzie także mają swoje potrzeby. W tym sek­su­alne.

Makary zaczer­wie­nił się mimo­wol­nie, zaczęły go piec czubki uszu.

– Mój brat chyba zapo­mniał, dla­czego został geria­trą – wtrą­cił się Kostek. – Ale zapew­niam, że to nie­zły facho­wiec. Trzeba mu tylko przy­po­mnieć, dla­czego to robi.

– Rozu­miem – sko­men­to­wała powoli Halszka. – Niech się pan więc zasta­nowi, może ode­zwę się za kilka dni. Mam jesz­cze parę umó­wio­nych spo­tkań.

Poże­gnała się i wyszła.

– Ja cię kręcę – rzu­cił Kostek.

Makary popa­trzył na brata scep­tycz­nie.

– Spodo­bała ci się, co? – zapy­tał znie­sma­czony.

– Nawet nie wiesz jak.

Makary tylko pokrę­cił głową. Oba­wiał się, że jeśli w to wej­dzie (a kobieta weszła mu na ambi­cję i to sku­tecz­nie) to będzie miał na gło­wie nie tylko zwa­rio­waną panią dyrek­tor, lecz także sza­lo­nego brata.

– Druga mło­dość – mruk­nął do sie­bie. – Ja pier­dolę.

Halszka

Nawet gdy­byś dał czło­wie­kowi wszyst­kie wspa­nia­ło­ści tego świata, nic mu nie pomoże, jeśli nie ma przy­ja­ciela, któ­remu mógłby o tym powie­dzieć.

Johann Wol­fgang Goethe

Wyszła ze spo­tka­nia zde­ner­wo­wana. Nie wie­działa, co powinna myśleć o tym gbu­rze, o tym… cho­ler­nym, zaco­fa­nym, okrop­nym czło­wieku, który do pacjen­tów pod­cho­dził jak do przed­mio­tów. Zorien­to­wała się, że tra­fiła w sedno, kiedy mu to zarzu­ciła, a to mocno ją roz­cza­ro­wało.

– Halszka! – usły­szała i się odwró­ciła.

Chciała ukryć łzy, więc zamru­gała szybko. Wyda­wało się jej, że to Makary, więc się naje­żyła, ale to Kostek do niej pod­szedł.

Dopiero teraz uświa­do­miła sobie, jak są z bra­tem podobni, mimo że Kon­stanty nosił dłu­gie do ramion włosy.

– Słu­cham? – nie chciała na niego patrzeć, więc wbiła wzrok w chod­nik.

Popę­kane płyty przy­po­mi­nały jej dzie­ciń­stwo i zabawę w „nie­na­dep­ty­wa­nie” na linię. Tata zawsze pozwa­lał jej wygry­wać.

– Daj mu szansę – popro­sił, a ona zmarsz­czyła brwi.

Co go obcho­dziło, czy będą współ­pra­co­wać, nie miał w tym żad­nego inte­resu. Pokrę­ciła głową.

– Makary prze­żywa, bo mama cho­ruje – wyja­śnił, zupeł­nie nie­po­trzeb­nie.

– Nie mam ochoty o tym słu­chać – zdy­stan­so­wała się, odsu­nęła o kilka kro­ków. – Pry­watne pro­blemy leka­rzy to nie moja sprawa, naprawdę.

– Może zna­la­złoby się dla niej miej­sce w „Dru­giej mło­do­ści”? – zapy­tał Kostek. – Pla­no­wa­li­śmy oddać ją pod opiekę, ale Maka­rego cho­ler­nie to boli.

– Cie­bie nie? – skon­tro­wała.

– Też – przy­znał. – Ale wiem, że mama będzie zado­wo­lona, jeśli trafi mię­dzy ludzi. Teraz sie­dzi w domu z pie­lę­gniarką, która przy­cho­dzi do niej dwa razy na dzień i wypa­truje naszych powro­tów z pracy, a to bez sensu. Wiem, że Makary by chciał poświę­cać jej wię­cej czasu, ale…

Prze­stała słu­chać. Nie chciała wikłać się w żadne rodzinne histo­rie. Nie miała głowy do dra­ma­tów i pocie­sza­nia ludzi, wystar­czyło, że miała swoją misję i zamie­rzała ją wypeł­nić: z Maka­rym lub bez niego.

– Możemy poroz­ma­wiać o mamie – prze­rwała Kost­kowi. – Jeśli pan chce, może ją przy­wieźć w naj­bliż­szych dniach. Cierpi na zaniki pamięci? Jakaś demen­cja czy coś?

– Nie, ale bywają dni, kiedy jest słaba. Makary wie, co jej dolega – wyja­śnił. – Mogę poja­wić się jutro, aku­rat mam wolny dzień. Paso­wa­łoby ci? W ogóle przejdźmy na „ty”, będzie nam łatwiej.

– Jasne – uśmiech­nęła się, też wolała mówić ludziom po imie­niu. – I jutro będzie okej – podała mu wizy­tówkę. – Tu masz adres i tele­fon, daj znać, o któ­rej zamie­rzasz się zja­wić.

– To twój pry­watny? – spy­tał.

– Tak – unio­sła brew. – Czy to pro­blem?

– Wręcz prze­ciw­nie.

Konstanty

Wolę jedno życie z Tobą niż samot­ność przez wszyst­kie ery tego świata.

John Ronald Reuel Tol­kien

– Mama musi mieć dobrą opiekę – powie­dział nieco roze­źlony podej­ściem brata.

Uparty jak osioł Makary krą­żył po pokoju, a złość aż z niego kipiała.

– Masz złą moty­wa­cję – wark­nął w końcu. – Roz­ma­wia­li­śmy o tym wie­lo­krot­nie i jeste­śmy w sta­nie tak się zor­ga­ni­zo­wać, żeby zapew­nić mamie naj­lep­szą opiekę. Ma nas! Synów – pod­kre­ślił, wyraź­nie wyma­wia­jąc słowa. – Mia­łem nadzieję, że to usta­lone raz na zawsze!

– Dosko­nale widzisz, że to się nie spraw­dza – skon­tro­wał Kostek. – Upie­rasz się jedy­nie po to, by zagłu­szyć wyrzuty sumie­nia!

– Może­cie nie mówić o mnie, jak­bym nie ist­niała? – Mał­go­rzata wstała z fotela i Kon­stanty się spe­szył.

Fak­tycz­nie, zapo­mniał o jej obec­no­ści, ponie­waż skryta w cie­niu, obser­wo­wała ich dotąd bez słowa.

– Chyba mam coś do powie­dze­nia w tej spra­wie? – zapy­tała synów.

Mimo wieku pre­zen­to­wała się pięk­nie, wypro­sto­wana jak zawsze, z siwymi wło­sami zawią­za­nymi w kok, twa­rzą poważną, jakby grała jedną ze swo­ich teatral­nych ról; w końcu więk­szość życia spę­dziła na sce­nie.

– No dobrze – pod­dał się Makary. – Wypo­wiedz się, już nie mogę się docze­kać.

– Nie iro­ni­zuj mi tu, synu – upo­mniała mama i Kostek uśmiech­nął się w duchu.

Potra­fiła ich poskro­mić, usa­dzić na miej­scu jed­nym zda­niem, mimo że już dawno weszli w doro­słość. Zawsze prze­ja­wiała wielką siłę, w końcu wycho­wała ich samot­nie na dobrych ludzi, choć Kon­stanty miał wąt­pli­wo­ści co do Maka­rego. Brat w ostat­nim cza­sie mocno spo­chmur­niał i nie chciał roz­ma­wiać o powo­dach swo­jego samo­po­czu­cia. A prze­cież od zawsze dzie­lili się pra­wie wszyst­kim!

– Słu­cham, mamo – powie­dział Makary, gdy matka nie prze­sta­wała mie­rzyć go wzro­kiem.

– Kostek opo­wie­dział mi o tej kobie­cie, która zapro­po­no­wała ci pracę – rzu­ciła Mał­go­rzata i pode­szła do okna, pozor­nie tylko nie­za­in­te­re­so­wana synami, ale obser­wo­wała ich bacz­nie. – Ten ośro­dek wygląda naprawdę dobrze, widzia­łam ulotkę.

– Po co ci to, skoro masz nas? – upie­rał się Makary, aż Kostek prze­wró­cił oczami.

– Nie mogę zabie­rać wam wol­nego czasu, już i tak pra­cu­je­cie za dużo – skry­ty­ko­wała i odwró­ciła się przo­dem, jakby widok za oknem nagle prze­stał ją inte­re­so­wać. – Poza tym powin­ni­ście uło­żyć sobie życie pry­watne.

– Oczy­wi­ście – mruk­nął Makary. – Bo widzisz nas z żonami i gro­madką dzieci, naj­le­piej przed komin­kiem, w kap­ciach i z gazetą w ręku.

– Dokład­nie tak – odpa­ro­wała mama i mru­gnęła do Kostka. – I jesz­cze z fajką w zębach – zachi­cho­tała.

– Mamo, nie wygłu­piaj się – popro­sił Makary. – Chcesz powie­dzieć, że masz zamiar się tam prze­pro­wa­dzić?

– Dzi­siaj jadę z Kost­kiem zoba­czyć pokój i poroz­ma­wiać o szcze­gó­łach. Podobno ta pani chce zak­ty­wi­zo­wać tych star­szych ludzi, może mogła­bym pro­wa­dzić warsz­taty teatralne? Uczyć tańca?

– Po co?

Makary wybuch­nął, a oni wpa­try­wali się w niego zdu­mieni. Reago­wał zbyt ostro i Kon­stanty tego nie rozu­miał, zamie­rzał jed­nak poga­dać z bra­tem. Nie podo­bało mu się, jak się odzywa zarówno do matki, jak i do niego, nie wspo­mi­na­jąc o Halszce. Na myśl o niej uśmiech­nął się w duchu. Wie­rzył, że uda jej się osią­gnąć cele, które sobie wyzna­czyła.

– Po to, żeby jesz­cze przez chwilę pożyć – odparła Mał­go­rzata twardo. – Czyż­byś mi tego zabra­niał?

– Powin­naś o sie­bie dbać. Cukrzyca, nad­ci­śnie­nie, słabe kości – wyli­czał, odchy­la­jąc palce. – Myślisz, że możesz hasać po łące z jed­no­roż­cami?

– Wola­ła­bym tak, niż dać się zamknąć w klatce two­jej opieki – prych­nęła w odpo­wie­dzi. – Nie pozwolę się ogra­ni­czać, Makary! Kostek, jedziemy.

Wyszła do przed­po­koju, żeby zało­żyć płaszcz i buty. Kon­stanty stał jesz­cze przez chwilę i wpa­try­wał się w brata, w oczach któ­rego dostrzegł łzy. Zmarsz­czył brwi, bo Makary rzadko pozwa­lał sobie na emo­cje, szcze­gól­nie że uwa­żał je za sła­bość, a teraz stał tylko i pozwa­lał łzom pły­nąć.

– Poroz­ma­wiamy póź­niej – zapew­nił.

Brat tylko ski­nął mu głową.

Kon­stanty nie potra­fił sku­pić się na sło­wach matki, która roz­pra­wiała o „Dru­giej mło­do­ści”, jakby już się tam zna­la­zła, pełna pod­nie­ce­nia i pew­no­ści, że miej­sce jej się spodoba. Nawet gdyby chciał, nie mógłby odwieść jej od tego pomy­słu i zasta­na­wiał się w duchu, czy postą­pił dobrze, kiedy jej o tym mówił. Udzie­lił mu się nie­po­kój brata.

Doje­chali na miej­sce i Kostek przez chwilę wpa­try­wał się w ośro­dek. Nie spo­dzie­wał się takiej prze­strzeni, nie wie­dział, że budy­nek jest ogromny. Przy nim dom, przy­tu­lony do ściany niczym młod­sza sio­stra, wyda­wał się nie­po­zorny. Kon­stanty dostrzegł, że nie­da­leko cią­gnie się las, a park przy ośrodku pełen jest drzew i klom­bów.

– Podoba mi się na pierw­szy rzut oka – sko­men­to­wała Mał­go­rzata. – Wysia­damy?

– Pew­nie.

Wysko­czył z samo­chodu i pomógł matce wysiąść. Nie puścił jej dłoni, kiedy zbli­żyli się do „Dru­giej mło­do­ści”. Szyld pre­zen­to­wał się deli­kat­nie, ide­al­nie paso­wał do Halszki. Ta ostat­nia wła­śnie wyszła im naprze­ciw zde­cy­do­wa­nym kro­kiem i z uśmie­chem na ustach.

– Dzień dobry! – objęła Mał­go­rzatę, jakby znały się od lat. – Ogrom­nie mi miło panią poznać. Syno­wie zro­bili na mnie dobre wra­że­nie – spoj­rzała na Kostka i podała mu dłoń.

– Syno­wie powinni być wizy­tówką matki – powie­działa pokra­śniała z dumy Mał­go­rzata. – Kostek mówił, że ma pani dla mnie ofertę.

– Jeżeli tylko pani zechce tutaj zamiesz­kać – Halszka chwy­ciła mamę Kostka pod rękę i ruszyły przo­dem.

Kon­stanty się nie wtrą­cał, wolał obser­wo­wać niż uczest­ni­czyć w roz­mo­wie, bo wie­dział, że Makary będzie pytał o każdy szcze­gół. Uparty brat nie chciał przy­je­chać z nimi, ale nie był w sta­nie powścią­gnąć cie­ka­wo­ści i Kostek zda­wał sobie sprawę, że prze­ma­gluje go, kiedy wrócą do domu. „Druga mło­dość” zro­biła na Kon­stantym dobre wra­że­nie, choć wyma­gała nieco pracy, ale to wie­dział po roz­mo­wie z Halszką dzień wcze­śniej. Budy­nek posia­dał par­ter i pię­tro, kil­ka­na­ście poko­jów, wypo­sa­żo­nych w sze­ro­kie łóżka, biurka i biblio­teczki, do każ­dego przy­le­gała rów­nież mała, ale funk­cjo­nalna łazienka.

– Nie­które osoby wolą mieć współ­lo­ka­tora, inne wybie­rają jedynki – mówiła Halszka, ale nie przy­słu­chi­wał się zbyt dokład­nie.

Lustro­wał, oce­niał, ana­li­zo­wał i pla­no­wał. W wyobraźni widział zmiany, które mogłyby zostać wpro­wa­dzone, aby uła­twić funk­cjo­no­wa­nie pen­sjo­na­riu­szom. Zamie­rzał podzie­lić się tymi pomy­słami z Halszką, gdy zostaną sami.

– To moi rodzice – usły­szał i sku­pił się na teraź­niej­szo­ści. – Agnieszka i Mar­cin Mali­now­scy – przed­sta­wiła.

Ukło­nił się, ale pozo­stał z boku, nie uczest­ni­czył w roz­mo­wie. Zauwa­żył, że Halszka trak­tuje rodzi­ców z czu­ło­ścią, ale nie jak znie­do­łęż­nia­łych star­ców. Z sza­cun­kiem. Podo­bało mu się to. Dostrzegł, że Agnieszka Mali­now­ska odpływa myślami, zawie­szona w świe­cie pomię­dzy prze­szło­ścią a teraź­niej­szo­ścią, pew­nie cho­ro­wała na alzhe­imera. Nie­raz widział pacjen­tów Maka­rego, zacho­wy­wali się podob­nie. Mar­cin Mali­now­ski pre­zen­to­wał się nieco lepiej, cho­ciaż wiek jego rów­nież przy­gniótł do pod­łogi.

– Wspa­niałe miej­sce – powie­działa Mał­go­rzata. – Jestem zdzi­wiona, że wcze­śniej o nim nie sły­sza­łam, od jakie­goś czasu zasta­na­wiam się nad prze­pro­wadzką.

A to nowość, pomy­ślał Kostek.

– Ośro­dek zbu­do­wali moi przod­ko­wie – ode­zwał się Mar­cin. – Taka rodzinna tra­dy­cja dba­nia o star­szych, wynie­siona jesz­cze z cza­sów, kiedy wielu z nich stra­ciło opiekę synów i córek z powodu wojny. Musieli sobie jakoś radzić, a – jak to się mówi – w kupie raź­niej.

– Dosko­nały pomysł – sko­men­to­wała Mał­go­rzata.

– Wcze­śniej, tuż po woj­nie – kon­ty­nu­ował Mali­now­ski – każdy z pen­sjo­na­riu­szy wkła­dał w dom jakiś swój talent. Teren jest ogromny, upra­wiano więc ziem­niaki i inne warzywa, hodo­wano drób, chyba nawet mieli tu krowy. Póź­niej się to zmie­niło, a teraz Halszka chce wró­cić do tra­dy­cji, cho­ciaż w inny spo­sób.

Kon­stanty pomy­ślał, że ojciec musi być dumny z córki. Czuł to w jego gło­sie i zasta­na­wiał się, czy ich rodzi­cielka wypo­wiada się o nich rów­nie cie­pło.

– To dosko­nały pomysł – wtrą­ciła matka. – Więk­szość życia pra­co­wa­łam w teatrze i chęt­nie dała­bym kilka lek­cji gra­nia, jeśli ktoś byłby zain­te­re­so­wany.

– Świet­nie! – Halszka kla­snęła. – Czyli jest pani zde­cy­do­wana?

– Mów mi po imie­niu – zapro­po­no­wała Mał­go­rzata. – I tak, sądzę, że tak.

– Może więc przejdźmy do gabi­netu, napi­jemy się her­baty i poroz­ma­wiamy o szcze­gó­łach? – uśmiech­nęła się do Kostka, jakby dopiero teraz zauwa­żyła jego obec­ność.

Kiw­nął głową na znak zgody i podą­żył za matką i Halszką, które dys­ku­to­wały jak stare zna­jome. W prze­dziwny spo­sób poczuł, że mama będzie tu paso­wać, już zdą­żyła nawią­zać przy­jaź­nie, a prze­cież nawet nie poznała żad­nego z pen­sjo­na­riu­szy. Zawsze potra­fiła zjed­ny­wać sobie ludzi, taki miała dar.

Gabi­net Halszki oka­zał się pomiesz­cze­niem zaska­ku­jąco męskim i Kostek doszedł do wnio­sku, że kobieta odzie­dzi­czyła go po ojcu. Ciemne meble, ogromna biblio­teka zapeł­niona książ­kami, stary gra­mo­fon usta­wiony na para­pe­cie, kilka rycin na ścia­nach. Wnę­trze dość surowe, choć jed­no­cze­śnie przy­tulne. Halszka zapro­po­no­wała Mał­go­rza­cie fotel, a sama znik­nęła we wnęce, gdzie – jak domy­ślił się Kostek – przy­go­to­wy­wała her­batę. Pomógł jej z tacą, gdy wynu­rzyła się z cie­nia.

– Dzię­kuję – powie­działa i dmuch­nęła w lok, który spadł jej na czoło.

Roz­ma­wiali o płat­no­ściach i szcze­gó­łach, Mał­go­rzata roz­ta­czała wizje warsz­ta­tów i Kostek w końcu musiał im prze­rwać.

– Muszę do pracy, mamo – zer­k­nął na zega­rek.

Koń­czył drugą fili­żankę her­baty i przy­znał, że mógłby tak z nimi sie­dzieć jesz­cze długo, ale obo­wiązki go wzy­wały. Odsta­wił naczy­nie na tacę i podzię­ko­wał. Mał­go­rzata długo ści­skała dło­nie Halszki i coś szep­tała, aż Kostek poczuł się nie­pew­nie, bo wyczuł, że matka zdra­dza jakieś jego sekrety.

– Mamo! – zama­ru­dził.

– Idę, idę.

Umó­wili się, że Kon­stanty zadzwoni, kiedy roz­mówi się z Maka­rym i świa­do­mość tego, że ta roz­mowa dopiero przed nim, nieco zepsuła mu humor. Nie miał czasu jed­nak się nad tym zasta­na­wiać. Odsta­wił mamę do domu, poca­ło­wał ją szybko w poli­czek i poje­chał do szpi­tala.

Halszka

Przy­szłość należy do tych, któ­rzy wie­rzą w piękno swo­ich marzeń.

Ele­anor Roose­velt

Musiała ochło­nąć. Mał­go­rzata Słom­ska oka­zała się ener­giczna i naprawdę fascy­nu­jąca, ale też wysy­sa­jąca siły. Zapi­sała w notat­niku pomysł na warsz­taty teatralne i gry­zła wła­śnie pióro, kiedy do pokoju weszła Aleksa Mała­chow­ska.

– Jak mogę ci pomóc? – zagad­nęła Halszka, bo kobieta mil­czała.

– Chyba się zgu­bi­łam – Aleksa rozej­rzała się, okrę­ciła wokół wła­snej osi.

Halszka wes­tchnęła nie­zau­wa­żal­nie, nie chciała ura­zić pen­sjo­na­riuszki. Pode­szła i deli­kat­nie dotknęła jej ramion, tak aby kobieta się nie wystra­szyła. Coraz bar­dziej zapa­dała się w sobie, ode­rwana od rze­czy­wi­sto­ści. Bywało, że nie pamię­tała, kim jest ani gdzie się znaj­duje. Demen­cja i alzhe­imer pano­szyły się wśród miesz­kań­ców ośrodka niczym zaraza i to Halszkę bolało. Wie­działa, że Aleksa miała inten­sywne, cie­kawe życie. I wtedy aż ją olśniło!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki