Leśna obietnica. Żywia i syn - Patrycja Żurek - ebook
NOWOŚĆ

Leśna obietnica. Żywia i syn ebook

Żurek Patrycja

4,5

Opis

Po śmierci Miłosza, ukochanego braciszka Żywii, skłócona z matką dziewczyna postanawia uciec z lasu, zrywając pakt zawarty
przed laty z Dziewanną, według którego bogini opiekuje się rodziną w zamian za ofiarę z pierworodnego syna każdej kobiety.
Próbuje dotrzeć do miasta, by zacząć „normalne” życie, z dala od przesądów, czarów i ziół. Leśne bóstwa sprawiają jednak,
że Żywia trafia do krainy rusałek, w której spotyka Sieciecha, młodzieńca ofiarowanego Dziewannie tuż po swoich narodzinach. Rozkwitają między nimi uczucia zakazane w świecie rusałek – miłość i pożądanie, co doprowadza do wygnania dziewczyny
z leśnego raju i rozstania z ukochanym.

Kiedy rodzi się Tomaszek, owoc ich związku, Żywia, nie chcąc oddać go w ofierze Dziewannie, na dobre opuszcza matkę i las,
znów wyruszając do miasta.

Jej życie upływa w oczekiwaniu na pojawienie się Sieciecha...

Jak potoczą się dalsze losy Żywii, pozbawionej opieki Dziewanny?

Czy zdradzona bogini pozostawi w spokoju Tomaszka i jego matkę?

Kim jest Sieciech i czy znów pojawi się w życiu Żywii?

Czy pakt z Dziewanną wreszcie dobiegnie końca?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 252

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PatrycjaZurek1984

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze serdecznie zapraszam do czytania!
00

Popularność




Spis treści

1.

2.

3.

4.

5.

6.

7.

8.

9.

10.

11.

12.

13.

14.

15.

16.

17.

18.

19.

20.

21.

22.

23.

24.

25.

26.

27.

28.

29.

30.

31.

32.

33.

34.

35.

36.

37.

38.

39.

40.

41.

42.

1.

Pierw­sze wspo­mnie­nie Ży­wii to upa­da­jący Mi­łosz. Mi­łosz trzy­ma­jący się za klat­kę pier­sio­wą, od­dy­cha­jący spa­zma­tycz­nie. Wcze­śniej­sze prze­bły­ski pa­mi­ęci po­szły w za­po­mnie­nie w ob­li­czu tego, co sta­ło się tam­te­go dnia i co na­zna­czy­ło Ży­wię na za­wsze, jak­by umie­ra­jący brat wy­pa­lił na niej ja­kiś nie­ście­ral­ny ślad. Ka­żda mi­nu­ta tam­te­go dnia wry­ła się w jej pa­mi­ęć, często od­twa­rza­ła we śnie te chwi­le. Lu­bi­ła ci­che to­wa­rzy­stwo Mi­ło­sza, jego klu­sko­wa­te cia­ło, do­broć. Wie­dzia­ła, że opie­ko­wał się nią, od­kąd się uro­dzi­ła, i ko­cha­ła go ca­łym ser­cem. O wie­le bar­dziej niż mamę, tatę czy ko­go­kol­wiek na świe­cie. Uwa­ża­ła, że jest ide­al­nym bra­tem. Wte­dy zo­sta­li sami i Ży­wia się cie­szy­ła. Mie­li obo­wi­ąz­ki, mu­sie­li za­jąć się zwie­rzęta­mi, na­kar­mić je i opo­rządzić, ale obo­je to umie­li.

– Uwiel­biam mu­ćkę – po­wie­dział Mi­łosz iprzy­tu­lił twarz do kro­wie­go py­ska.

Ży­wia się uśmiech­nęła. Przy nim ogar­niał ją spo­kój, zresz­tą zwie­rzętom też się chy­ba udzie­lał.

– Ona cie­bie też – od­pa­rła, bo Mi­łosz pa­trzył na nią wy­cze­ku­jąco.

Lu­bił, kie­dy roz­mów­ca od­po­wia­dał. Cza­sa­mi cze­kał dłu­go, szcze­gól­nie przy ma­mie, za­jętej wiecz­nie czy­mś wa­żniej­szym niż dzie­ci. Na myśl o Ża­ne­cie Ży­wii po­psuł się hu­mor, co Mi­łosz mo­men­tal­nie wy­czuł. Ży­wia nie wie­dzia­ła, jak on to robi.

– Przy­tul się do nas – za­chęcił. – Od razu zro­bi ci się le­piej, Żyw­ka.

I fak­tycz­nie miał ra­cję. Po­czu­ła jego nie­co lep­ki do­tyk, a po­tem za­ci­ągnęła się aro­ma­tem zwie­rzęcia, któ­ry wca­le nie wy­da­wał się jej od­ra­ża­jący. Chło­nęła ich cie­pło.

– Ko­cham cię, Mi­łosz­ku – wy­zna­ła, nie pa­trząc na bra­ta.

Ta­kie wy­nu­rze­nia jesz­cze wzbu­dza­ły w niej wstyd. Ale dla Mi­ło­sza mó­wie­nie o uczu­ciach ni­g­dy nie sta­no­wi­ło pro­ble­mu i z tego po­wo­du rów­nież go po­dzi­wia­ła.

– Ja cie­bie bar­dziej – prze­ko­ma­rzał się sta­rym zwy­cza­jem.

Ży­wia za­śmia­ła się, za­bur­cza­ło jej w brzu­chu.

– Czas na­kar­mić młod­szą sio­strzycz­kę – za­de­cy­do­wał Mi­łosz i ostat­ni raz po­gła­skał kro­wę.

Wzi­ął Ży­wię za rękę ipo­szli do domu, gdzie mama zo­sta­wi­ła pro­duk­ty na śnia­da­nie. Lu­bi­ła ob­ser­wo­wać bra­ta, jego uwa­żne ru­chy, ostro­żno­ść. Ja­ro­mir często krzy­czał, że Mi­łosz jest nie­zdar­ny, więc ten na­uczył się uwa­żno­ści. Poza tym ni­g­dzie się ni­g­dy nie spie­szył, przyj­mo­wał ży­cie, ja­kie było, i Ży­wia czu­ła, że tyl­ko ona się mio­ta. Ró­żni­li się ni­czym dzień i noc. On ła­god­ny, ona wy­bu­cho­wa. On po­wol­ny, na­wet w je­dze­niu, ona wrzu­ca­ła w sie­bie ka­nap­ki i le­d­wo gry­zła, bo za­wsze gdzieś mu­sia­ła biec, coś ro­bić, je­dze­nie było tyl­ko pa­li­wem, nie­wa­żnym ele­men­tem. Choć mat­ka ci­ągle jej wy­po­mi­na­ła, że jako nie­mow­lę ci­ągle się da­rła, że chce żreć. To sło­wo ją od­py­cha­ło.

Po śnia­da­niu usie­dli na gan­ku, Ży­wia się nu­dzi­ła, ale Mi­łosz lu­bił ga­pić się na czub­ki drzew, na pro­mie­nie sło­ńca prze­świ­tu­jące mi­ędzy ko­ro­na­mi, na pnie po­ru­sza­ne wia­trem. Czer­pał przy­jem­no­ść z pro­stych rze­czy, ta­kich jak mrów­ki upar­cie bu­du­jące ogrom­ne mro­wi­sko nie­opo­dal domu, bie­dron­ki, któ­re mia­ły le­cieć do nie­ba po ka­wa­łek chle­ba. Za­chwy­ca­ły go psz­czo­ły, zbie­ra­jące py­łek z kwia­tów, żucz­ki gno­ja­rze, mie­ni­ące się w sło­ńcu, wszel­kie żywe stwo­rze­nie. Nie bał się na­wet Wil­ków, któ­rych wy­cie roz­le­ga­ło się cza­sa­mi gdzieś da­le­ko w kniei. Ona, sły­sząc ten od­głos, za­wsze cier­pła.

Dzień upły­nął. Kie­dy po­szli się po­ło­żyć, Mi­łosz źle się po­czuł. Na­rze­kał co praw­da cały dzień, że mu dusz­no, ale nie zwra­ca­ła na to wi­ęk­szej uwa­gi. Często ma­ru­dził na po­go­dę, nie­do­brze się czuł we wła­snej skó­rze, lep­kiej, ja­snej, ozna­czo­nej pie­ga­mi, któ­rych nie dało się po­li­czyć – kie­dyś pró­bo­wa­ła.

– Boli mnie, Żyw­ka – po­wie­dział.

– Gdzie? – Po­de­rwa­ła gło­wę, za­jęta za­pi­na­niem gu­zi­ków po­szwy, któ­re ci­ągle się wy­my­ka­ły zdziu­rek.

– Tu. – Wska­zał mo­stek. – Tak mnie roz­dzie­ra, pie­cze, jak­by coś chcia­ło wy­jść na ze­wnątrz.

– Mama po­win­na za­raz wró­cić – od­po­wie­dzia­ła Ży­wia.

Spoj­rza­ła za okno, zmrok nad­cho­dził szyb­ko i wca­le nie mia­ła pew­no­ści, że Ża­ne­ta zdąży wró­cić z Dzie­wic na czas. Mi­łosz stał się jesz­cze bled­szy, le­d­wo trzy­mał się na no­gach, pot ro­sił mu czo­ło.

– Może usi­ądź, przy­nio­sę wody, do­brze?

Nie chcia­ła pa­ni­ko­wać, ale czu­ła sto­jącą w gar­dle gulę, nie do prze­łk­ni­ęcia. Nie mia­ła po­jęcia, co ro­bić, a mama wie­lo­krot­nie mó­wi­ła, że Mi­łosz ma sła­be ser­ce. Co­kol­wiek to zna­czy­ło. Po­bie­gła po wodę, ale usły­sza­ła ha­łas i wró­ci­ła. Mi­łosz le­żał na podło­dze, od­dy­chał ci­ężko. Przy­pa­dła do nie­go, po­kle­pa­ła po po­licz­ku.

– Mi­łosz! – pi­snęła. – Po­bie­gnę po mamę, co?

Nie mia­ła po­jęcia, co in­ne­go mia­ła­by zro­bić.

– Nie zo­sta­wiaj mnie – rzu­cił płacz­li­wie brat i chwy­cił jej rękę.

Ści­snęła, ale nie za moc­no, żeby nie zro­bić mu krzyw­dy. Nie chcia­ła pła­kać, po­wstrzy­my­wa­ła się, chcia­ła do­dać mu otu­chy, być sil­na.

– Nie wiem, jak ci po­móc – za­brzmia­ło bez­rad­nie.

– Nie… mo­żna – wy­chry­piał. – Boję się, Żyw­ka. Gdzie mama? Mamo! – krzyk­nął, a ona aż przy­mknęła oczy.

Co ro­bić? Nie mia­ła po­jęcia, jak mu ulżyć, jak go po­cie­szyć.

– Mama za­raz wró­ci, Mi­łosz­ku-Śpiosz­ku – po­wie­dzia­ła piesz­czo­tli­wie. – Ko­cha­my cię, pa­mi­ętasz?

– Boli, Ży­wia, boli tak bar­dzo. Ma­mu­siu!

Tra­cił od­dech, kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią, aż wko­ńcu przy­tom­no­ść. Ży­wia po­trząsa­ła bra­tem, już nie kry­ła łez i szlo­cha­ła gło­śno. Pró­bo­wa­ła go do­bu­dzić, ale w pew­nym mo­men­cie zo­rien­to­wa­ła się, że Mi­łosz nie od­dy­cha. Przy­ło­ży­ła ucho do klat­ki pier­sio­wej, nie usły­sza­ła ryt­micz­ne­go bi­cia ser­ca, któ­re­go słu­cha­ła prze­cież wie­lo­krot­nie, gdy ją przy­tu­lał. Ci­sza. Mar­twa jak jej brat. Ży­wia wie­dzia­ła, co to śmie­rć, w le­sie wi­dy­wa­ła ją nie­raz, ale do­pie­ro w tym mo­men­cie do­tknęła jej oso­bi­ście.

Na­gle Mi­łosz stał się kimś ob­cym. Prze­stał być do­brym, zna­nym od za­wsze bra­tem, któ­ry trzy­mał jej rękę, gdy się bała – w tym mo­men­cie stał się źró­dłem jej stra­chu. Jesz­cze cie­pły, ale już nie­ru­cho­my ni­czym ka­mień, zmar­twia­ły, to naj­lep­sze sło­wo, któ­re przy­cho­dzi­ło jej do gło­wy. Drża­ła. Nie mia­ła siły wstać, od­su­nąć się od cia­ła, pa­trzy­ła na twarz Mi­ło­sza, na jego klat­kę pier­sio­wą, szu­ka­ła oznak, że jed­nak się po­my­li­ła.

W po­ko­ju ro­bi­ło się co­raz ciem­niej. Sło­ńce za­cho­dzi­ło, po­ja­wi­ły się dłu­gie, prze­ra­ża­jące cie­nie. Twarz Mi­ło­sza też się zmie­nia­ła pod wpły­wem za­pa­da­jących ciem­no­ści ‒ Ży­wia mia­ła wra­że­nie, że po­ru­sza ocza­mi skry­ty­mi pod po­wie­ka­mi, że na­dy­ma po­licz­ki, chce coś po­wie­dzieć, ale nie może. Spa­ra­li­żo­wa­ło ją zim­no, wy­obra­ża­ła so­bie, że pły­nie od zma­rłe­go i opla­ta ją ni­czym mgła. Skry­ła twarz mi­ędzy ko­la­na­mi, zro­bi­ła ko­kon z ra­mion i pła­ka­ła bez­gło­śnie. Ki­wa­ła się wprzód i tył, do­pó­ki ktoś nie wzi­ął jej na ręce. Nie­wie­le pa­mi­ęta­ła z tego ocze­ki­wa­nia, aż przyj­dzie mama. Ża­ne­ta wy­gląda­ła strasz­li­wie z twa­rzą po­bru­żdżo­ną cier­pie­niem, błysz­czący­mi ocza­mi, roz­czo­chra­na. Ży­wii wca­le nie było jej żal. Opo­wie­dzia­ła mat­ce, co mó­wił Mi­łosz, jak ją roz­pacz­li­wie wo­łał.

– Prze­stań już – szep­nęła w ko­ńcu Ża­ne­ta tak ci­cho, że Ży­wia od­nio­sła wra­że­nie, że się jej prze­sły­sza­ło.

Nie dzie­li­ły cier­pie­nia. Mimo że le­ża­ły bli­sko sie­bie, nie po­tra­fi­ły jed­nak prze­ła­mać wza­jem­nej nie­chęci. Ży­wia da­ła­by wie­le, żeby po­znać my­śli mat­ki, po­dej­rze­wa­ła, że Ża­ne­ta wo­la­ła­by, żeby to ona uma­rła. Ko­cha­ła Mi­ło­sza o wie­le moc­niej niż któ­re­kol­wiek z dzie­ci i Ży­wia często za­sta­na­wia­ła się dla­cze­go. Nie za­py­ta­ła jed­nak, nie zna­la­zła w so­bie na ra­zie od­wa­gi.

Śmie­rć Mi­ło­sza obu­dzi­ła w niej wście­kło­ść.

2.

Chy­ba to wła­śnie wte­dy za­częła się wy­my­kać zdomu. Bez Mi­ło­sza ro­dzi­na oka­za­ła się nie do znie­sie­nia. Mama prze­ży­wa­ła ża­ło­bę, często sztur­cha­ła ją albo ude­rza­ła szmat­ką niby to w żar­tach, ale jed­no­cze­śnie śmier­tel­nie po­wa­żnie. Jak­by wi­ni­ła Ży­wię za to, co się sta­ło. Nie­wy­po­wie­dzia­ne na głos „nie po­mo­głaś mu” tkwi­ło mi­ędzy nimi ni­czym nie­wi­dzial­ny mur, ale Ży­wia nie czu­ła po­trze­by, żeby go skru­szyć. Zro­bi­ła, co mo­gła, czy­li nie­wie­le, ale jed­nak wi­ęcej niż Ża­ne­ta ‒ w ko­ńcu to ona zo­sta­wi­ła ich sa­mych, żeby spędzić noc w mie­ście z Wi­to­szem. Ten ostat­ni prze­pro­wa­dził sek­cję i orze­kł, że to ser­ce. Sia­dł kie­dyś przy niej wie­czo­rem. Za­pa­trzy­ła się na za­chód, szu­ka­ła ja­kie­goś śla­du Mi­ło­sza w ota­cza­jącej rze­czy­wi­sto­ści i wie­rzy­ła, że kie­dyś go znaj­dzie.

– Nie mo­głaś mu po­móc. Nikt z nas nie mógł – po­wie­dział mi­ęk­ko mężczy­zna.

Lu­bi­ła go. Bu­dził za­ufa­nie dzi­ęki ni­skie­mu gło­so­wi i błękit­nym oczom pa­trzącym szcze­rze na czło­wie­ka. Czu­ła się przy nim bez­piecz­niej niż przy ojcu. Rzad­ko my­śla­ła otym ostat­nim. Za­pa­dł jej w pa­mi­ęć ra­czej jako pi­jak niż do­bry czło­wiek, awan­tur­nik z wiecz­nie za­czer­wie­nio­ną twa­rzą.

– Mama uwa­ża ina­czej. – Po­chy­li­ła gło­wę i scho­wa­ła w ko­la­nach.

– Mama stra­ci­ła ko­goś bli­skie­go – wy­ja­śnił, jak­by nie wie­dzia­ła.

– Za­po­mi­na, że ma jesz­cze nas – rzu­ci­ła bu­ńczucz­nie.

– Przy­po­mni so­bie, daj jej chwi­lę cza­su – obie­cał, ale mu nie uwie­rzy­ła.

Może sie­ro­tom oka­że ser­ce, jej na pew­no nie. W su­mie chcia­ła­by się do tego przy­zwy­cza­ić, ale głu­pie ser­ce wy­ry­wa­ło do mat­ki i nie umia­ła go po­skro­mić. Wi­tosz od­sze­dł, cho­ciaż czer­pa­ła z nie­go siłę, i zo­sta­ła sama, nie na dłu­go jed­nak. Przy­sia­dła się do niej Ma­tyl­da. Dłu­go zbie­ra­ła się w so­bie – jak nie ona – żeby wko­ńcu za­brać głos.

– Śmie­rć jest strasz­na? – za­py­ta­ła. – Wi­dzia­łaś ją?

– Wi­dzia­łam cia­ło Mi­ło­sza.

– Mó­wię o Śmiert­ce – spre­cy­zo­wa­ła Ma­tyl­da. – Wiesz, jak prze­cho­dzi cię dreszcz, to ona cię wącha. Po­dob­no mo­żna ją wy­czuć, kie­dy ktoś prze­cho­dzi na dru­gą stro­nę.

– Nie wiem. – Ży­wia wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Nie za­sta­na­wia­łam się nad tym wte­dy. Pó­źniej… zro­bi­ło się strasz­nie. Gdy za­pa­dła ciem­no­ść.

– My­ślisz, że on gdzieś tam jest? – Ma­tyl­da za­da­rła gło­wę, pew­nie szu­ka­ła gwiazd, ale było za wcze­śnie.

– Mam na­dzie­ję.

– Boję się umrzeć – wy­zna­ła ci­cho Ma­tyl­da i po­pa­trzy­ła na przy­szy­wa­ną sio­strę prze­ra­żo­na.

No tak, ona w ogó­le do tej pory nie my­śla­ła o śmier­ci, bo i po co? Do­pie­ro za­czy­na­ła poj­mo­wać jej sens, gdy tym­cza­sem Ma­tyl­da żyła w jej cie­niu nie­mal od uro­dze­nia. Cho­ro­wa­ła i zda­wa­ła so­bie spra­wę, że nie do­ży­je na­wet dwu­dzie­ste­go roku ży­cia. Ży­wii wy­da­wa­ło się to nie­po­jęte i prze­ra­ża­jące, we­szło jej do gło­wy i kłu­ło upor­czy­wy­mi my­śla­mi.

– Aty zno­wu bez­czyn­nie – za­gde­ra­ła mat­ka. – Zro­bi­ła­byś coś po­ży­tecz­ne­go, Ży­wia.

– Roz­ma­wia­łam z Ma­tyl­dą – za­pro­te­sto­wa­ła, bo sie­ro­ta nie do­sta­ła re­pry­men­dy. – Dla­cze­go cze­piasz się za­wsze tyl­ko mnie?

– Po­nie­waż masz obo­wi­ąz­ki, cze­ka­ją na spe­łnie­nie, nikt tego za cie­bie nie zro­bi – wy­li­czy­ła Ża­ne­ta.

Nogi mia­ła brud­ne, więc Ży­wia wy­wnio­sko­wa­ła, że znów ła­zi­ła po cmen­ta­rzu, do­gląda­ła lamp­ki na mo­gi­le Mi­ło­sza, py­ta­ła Los, dla­cze­go za­brał nie to dziec­ko, któ­re trze­ba. Wy­czu­wa­ła w mat­ce ta­kie roz­ter­ki, sama nie wie­dzia­ła skąd.

– Ja­sne, już rwę się do pra­cy – rzu­ci­ła, ale mat­ka chy­ba nie wy­czu­ła sar­ka­zmu.

Ma­tyl­da, nie­nie­po­ko­jo­na przez Ża­ne­tę, zo­sta­ła na pro­gu. Ona już daw­no zro­bi­ła, co do niej na­le­ży, Ży­wii się nie chcia­ło. Od­kła­da­ła to często na ostat­nią chwi­lę, chy­ba tyl­ko po to, żeby ze­brać burę od mat­ki. W su­mie lu­bi­ła mieć za­jęcie, nie ana­li­zo­wa­ła wte­dy wszyst­kie­go.

– Mu­sisz się wi­ęcej do na­uki przy­ło­żyć – oznaj­mi­ła Ża­ne­ta, kie­dy Ży­wia wró­ci­ła od zwie­rząt. – Moja ma­tu­la nie chcia­ła mnie za dużo uczyć, a to prze­cież wa­żne. Może się do szko­ły ja­kie­jś w Dzie­wi­cach za­pi­szesz?

– Nie chcę.

– Pstro w gło­wie masz, szko­da zmar­no­wać twój po­ten­cjał. Do ksi­ążek, marsz – za­rządzi­ła mat­ka.

Nie słu­cha­ła jej, ni­g­dy tego nie ro­bi­ła, chy­ba że Ży­wia wpa­da­ła w gniew. Ale na­wet to nie dzia­ła­ło w przy­pad­ku ob­se­sji mat­ki na punk­cie na­uki.

– Mó­wi­łaś, że świe­ce dro­gie – za­uwa­ży­ła bun­tow­ni­czo. – Po­uczę się rano.

– Rano nikt cię nie przy­pil­nu­je. Te­raz, tu­taj. – Wska­za­ła stół wkuch­ni, przy któ­rym ce­ro­wa­ła odzież. – I gło­śno. A pó­źniej mi opo­wiesz, co czy­ta­łaś. Chcę wie­dzieć, że za­ła­pa­łaś sens.

Ży­wia więc, cie­sząc się z obec­no­ści mat­ki i jej za­in­te­re­so­wa­nia, ale jed­no­cze­śnie też będąc wście­kła, że do cze­goś się ją zmu­sza, za­sia­dła na krze­śle. Czy­tan­ka nie wy­da­wa­ła się trud­na, dziew­czy­na ro­bi­ła po­stępy i czy­ta­ła co­raz płyn­niej, ale Ża­ne­ta ni­g­dy nie oka­zy­wa­ła za­do­wo­le­nia.

– Mo­gło być le­piej – rzu­ci­ła kwa­śno. – Ale do­brze, że w ogó­le tre­nu­jesz. Za­sta­nów się nad ży­ciem, Żyw­ka. Co chcia­ła­byś ro­bić, kim być, co osi­ągnąć.

Te trud­ne py­ta­nia gnębi­ły ją no­ca­mi. Nie mia­ła po­jęcia, nie chcia­ła iść w śla­dy mat­ki i grze­bać w tru­pach. Na le­ka­rza ży­wych nie nada­wa­ła się tym bar­dziej. Dzie­ci nie zno­si­ła, wy­wo­ły­wa­ły wniej iry­ta­cję i cza­sa­mi mia­ła ocho­tę ude­rzyć któ­rąś z sie­rot za głu­po­tę. Czu­ła się złym czło­wie­kiem.

3.

Często wy­my­ka­ła się no­ca­mi, żeby spać wśród drzew. Uwiel­bia­ła za­pach mchu i pa­pro­ci, szu­ka­ła jego kwia­tu, nie­ko­niecz­nie w noc świ­ęto­ja­ńską, pew­na, że gdy go znaj­dzie, mat­ka w ko­ńcu ją po­ko­cha. Kwiat miał ro­snąć, we­dług le­gen­dy, w do­brze ukry­tym miej­scu, któ­re­go strze­gą stra­chy za­miesz­ku­jące lasy. Tak wła­śnie po­zna­ła bo­ro­we­go.

Wie­dzia­ła o Le­szym nie­wie­le, tyle tyl­ko, że jest pra­sta­rym pusz­cza­ńskim du­chem i opie­ku­nem. Naj­pierw wi­dy­wa­ła go z od­da­li. Cza­ił się mi­ędzy pnia­mi, sam przy­po­mi­na­jąc bar­dziej drze­wo niż czło­wie­ka. Wy­so­ki, opo­bru­żdżo­nej twa­rzy wy­gląda­jącej jak kora, wy­da­wał się obo­jęt­ny na to, co robi. Ob­ser­wo­wał ją ocza­mi skry­ty­mi pod po­dob­ny­mi do kępek mchu brwia­mi. Mi­ędzy wło­sy miał wple­cio­ne li­ście ni­czym ko­ra­li­ki, dło­nie wiel­kie jak boch­ny chle­ba, nos po­ro­śni­ęty ma­ły­mi grzyb­ka­mi. Nie bała się go, a bo­ro­wy je­dy­nie mru­czał, kie­dy się mi­ja­li. Cza­sa­mi okry­wał ją ko­łdrą uple­cio­ną z ro­ślin, by nie zma­rzła. Często to­wa­rzy­szy­ły mu wil­ki, na ra­mio­nach sia­da­ły pta­ki, po ple­cach wspi­na­ły się wie­wiór­ki. Ży­wia ko­cha­ła zwie­rzęta i przy­gląda­ła się im za­chwy­co­na.

– Je­steś cór­ką lasu – ode­zwał się pew­ne­go wie­czo­ru.

Głos miał ni­ski, za­chryp­ni­ęty, jak­by rzad­ko uży­wa­ny, przy­jem­ny ni­czym ko­ły­san­ka.

– N-nie wiem – za­jąk­nęła się Ży­wia.

Pro­wa­dzi­ła z nim wie­le roz­mów w gło­wie, nie sądzi­ła, że kie­dy­kol­wiek doj­dzie do tej praw­dzi­wej.

– Mmm – mruk­nął w od­po­wie­dzi. – Wy­czu­wam twój po­ten­cjał. Dzie­wan­na… – za­mil­kł, węszył, jak­by ła­pał trop – …ma wo­bec cie­bie ogrom­ne pla­ny.

– Inne niż w sto­sun­ku do mo­jej mamy? – za­py­ta­ła. – Nie chcę opie­ko­wać się dur­nia­mi.

– Ka­żde stwo­rze­nie za­słu­gu­je na sza­cu­nek. – Le­szy unió­sł głos nie­znacz­nie, ale wy­star­cza­jąco, by ją prze­ra­zić. – Mu­sisz się dużo na­uczyć, dziew­czyn­ko z lasu.

– Aha – zgo­dzi­ła się Ży­wia po­spiesz­nie.

– Masz się opie­ko­wać zwie­rzęta­mi – po­wie­dział bo­ro­wy. Roz­gląd­nął się, jak­by cze­goś szu­kał. W ko­ńcu na jego ra­mię wpe­łzł ogrom­ny śli­mak. – To Sy­rinx aru­anus, czy­li naj­wi­ęk­szy śli­mak świa­ta. Ten oto zwie się Ro­so­cha­tek ibędzie po­śred­ni­kiem po­mi­ędzy mną a tobą. Gdy znaj­dziesz ran­ne, po­trze­bu­jące zwie­rzę, śli­mak mnie za­wia­do­mi.

– Jak?

– Łączy mnie więź ze wszyst­ki­mi zwie­rzęta­mi – wy­ja­śnił bo­ro­wy. – Ro­so­cha­tek ma cię rów­nież pil­no­wać. Masz nie­spo­koj­ną, ro­ga­tą du­szę.

Ży­wia nie­chęt­nie przy­jęła z rąk Le­sze­go śli­ma­ka. Wy­da­wał się jej obśli­zgły, nie­przy­jem­ny w do­ty­ku. Po­czła­pał wzdłuż jej ręki i uło­żył się na ra­mie­niu. Czu­ła jego de­li­kat­ne czu­łki mu­ska­jące twarz. Wzdry­ga­ła się z obrzy­dze­nia, ale nie za­pro­te­sto­wa­ła.

– Czy… mogę od­mó­wić? – od­wa­ży­ła się za­py­tać.

Bo­ro­wy zmarsz­czył brwi, chrząk­nął coś pod no­sem, cze­go nie zro­zu­mia­ła. Może i wy­ka­za­ła się głu­po­tą, ale nie za­mie­rza­ła dać się uwi­ązać jak cho­ler­na Ża­ne­ta, a przed nią Że­li­sła­wa, któ­rej ni­g­dy nie po­zna­ła. Po bab­ce zo­sta­ło tyl­ko ja­kieś sta­re zdjęcie, wy­bla­kłe tak, że le­d­wo mo­gła do­strzec jej twarz.

– Nie.

– Oczy­wi­ście, że nie. – Unio­sła i opu­ści­ła ręce. Ro­so­cha­tek za­ko­ły­sał się, ale nie spa­dł. – Nie od­ma­wia się bo­gom, praw­da?

– Praw­da – po­twier­dził Le­szy.

– Szlag – sko­men­to­wa­ła.

Tak na­praw­dę nie wie­dzia­ła, cze­go od niej ocze­ku­ją. Ża­ne­ta też niby jej wy­ja­śni­ła tę ich izo­la­cje od nor­mal­ne­go świa­ta, ale prze­cież ten zmie­niał się co dnia. Za­gro­że­nie woj­ną znik­nęło, mat­ka mó­wi­ła oko­mu­ni­zmie, ale prze­cież nie mia­ła o nim bla­de­go po­jęcia. Do­dat­ko­wo Ży­wia sły­sza­ła plot­ki, że po­wo­li upa­dał. Nie chcia­ła stać się wa­riat­ką z kniei, tak prze­cież po­strze­ga­li jej mat­kę ‒ jako cza­row­ni­cę czy wie­dźmę. Ży­wia nie mia­ła za­mia­ru po­pe­łniać błędów mat­ki i bab­ki, pla­no­wa­ła w zu­pe­łnie inny spo­sób po­kie­ro­wać swo­im ży­ciem. Nie mo­gła go zmar­no­wać, sko­ro do­sta­ła jed­no.

Bo­ro­wy od­sze­dł, za nim wil­ki i zo­stał tyl­ko Ro­so­cha­tek upar­cie przy­kle­jo­ny do jej ra­mie­nia.

– Zo­sta­li­śmy sami, po­twor­ku – szep­nęła zre­zy­gno­wa­na.

Śli­mak, jak­by ro­zu­miał jej mowę, mu­snął ją czu­łka­mi. Chy­ba nie po­czuł się ura­żo­ny tym, co po­wie­dzia­ła. Ży­wia nie mia­ła po­jęcia, czy zwie­rzęta w ogó­le mają ja­kieś uczu­cia. Ża­ne­ta mó­wi­ła, że ow­szem, jak sie­ro­ty, ale Ży­wia chy­ba w to wąt­pi­ła. Za­sta­na­wia­ła się, jak wy­ja­śni mat­ce, skąd wzi­ęła to pa­skudz­two, ale po­my­śla­ła, że wy­star­czy imię Dzie­wan­ny, żeby Ża­ne­ta nie wpa­dła w hi­ste­rie.

– Le­szy jest nie­bez­piecz­ny – po­wie­dzia­ła, kie­dy Ży­wia wy­łusz­czy­ła jej praw­dę.

Przy­naj­mniej jej część.

– Nie spra­wiał ta­kie­go wra­że­nia – od­pa­rła.

– Niech cię to nie zwie­dzie – za­strze­gła Ża­ne­ta. – To nie jest sta­ru­szek, a pra­sta­ry duch. Wie iwi­dział wi­ęcej niż kto­kol­wiek. A te­raz pod­rzu­cił ci… – Spoj­rza­ła ze skrzy­wie­niem ust na Ro­so­chat­ka – …szpie­ga, bo chy­ba tak mo­żna go na­zwać. Choć może to i do­brze? Nie uciek­niesz z lasu z ta­kim oga­rem na ła­ńcu­chu. – Za­śmia­ła się nie­przy­jem­nie.

Ży­wii zro­bi­ło się przy­kro. Po­szła do po­ko­ju, gdzie mu­sia­ła zno­sić wiecz­ną obec­no­ść sie­rot. Dla­te­go wła­śnie ucie­ka­ła, cho­wa­ła się w gęstych krza­kach, spa­ła na mchu, wy­pa­try­wa­ła kwia­tu pa­pro­ci. Tyl­ko on mógł spra­wić cud.

4.

Ży­cie pły­nęło po­wo­li. Ży­wia wy­pe­łnia­ła je obo­wi­ąz­ka­mi, o któ­rych nie wspo­mi­na­ła ro­dzi­ciel­ce. Zresz­tą ta sku­pi­ła się na Wi­to­szu i sie­ro­tach, często zo­sta­wia­ła cór­kę samą so­bie. Ko­rzy­sta­ła więc ze swo­bo­dy, ła­zi­ła, po­zna­wa­ła naj­dal­sze kra­ńce kniei, za­pusz­cza­ła się do ser­ca lasu. Przy­pad­ko­wo też ra­to­wa­ła zwie­rzęta. Te za­pląta­ne w si­dła, zła­pa­ne w pu­łap­ki – wla­sach nie­na­le­żących już do Dzie­wan­ny, a do praw­dzi­we­go świa­ta. Cier­pi­ące, ze zła­ma­ny­mi łap­ka­mi albo skrzy­dła­mi. By­wa­ło, że wy­czu­wa­ła trze­pot ich serc, za­nim jesz­cze do­strze­gła je wzro­kiem. Ro­so­cha­tek mu­skał ją wte­dy czu­łka­mi i mia­ła wra­że­nie, że to jej dar. Do­strze­ga­nie tego, co ukry­te.

Le­szy zja­wiał się za­wsze, cho­ciaż cza­sa­mi mu­sia­ła cze­kać kil­ka go­dzin, by za­wędro­wał w tę część lasu, w któ­rej się znaj­do­wa­ła. Po­czu­cie, że ra­tu­je ist­nie­nia, za­częło spra­wiać jej ra­do­ść i sa­tys­fak­cję. Nie sądzi­ła, że tak się sta­nie. Nie chcia­ła dać się wci­ągnąć w ten wo­lon­ta­riat. Mia­ła na sie­bie o wie­le lep­szy plan.

Wszyst­ko ze­psu­ło się, kie­dy wy­bu­chła Wiel­ka Kłót­nia. Ży­wia nie chcia­ła jej ana­li­zo­wać, ale mat­ka po­wie­dzia­ła ja­sno: „To się wy­noś i nie wra­caj, sły­szysz!? Nie masz tu już domu, nie masz wstępu”. Chcia­ła ją zmu­sić do ule­gło­ści, po­słan­nic­twa na rzecz Dzie­wan­ny. A ona chcia­ła sama de­cy­do­wać oso­bie i ży­ciu, cho­le­ra! Czy żąda­ła tak wie­le?

Mat­ka mo­gła­by ją zro­zu­mieć, gdy­by chcia­ła. W ko­ńcu ją też tra­wi­ła go­rącz­ka, rów­nież chcia­ła coś osi­ągnąć, zo­stać le­ka­rzem! To nie byle co, ale jed­nak za­po­mnia­ła o tym. Wy­rzu­ci­ła z pa­mi­ęci bunt, zo­sta­ła okie­łzna­na, po­ko­na­na. Ży­wia nie chcia­ła po­dzie­lić jej losu, za­bra­ła rze­czy i wy­szła, skie­ro­wa­ła się jed­nak nie w kie­run­ku mia­sta, a kniei. Tam po­win­na od­na­le­źć spo­kój, za­sta­no­wić się, co da­lej. Ro­so­cha­tek pró­bo­wał ją po­wstrzy­mać, ale nie miał prze­cież ta­kiej mocy. Ma­sze­ro­wa­ła przez bór, wo­kół hu­ka­ły sowy, gdzieś za­wy­li Wil­cy – umia­ła już od­ró­żnić ich od­gło­sy od wy­cia tych zwy­kłych wil­ków. Nie przej­mo­wa­ła się, że ją ostrze­ga­ją. Pa­rła przed sie­bie mimo zmęcze­nia. W ko­ńcu opa­dła na po­lan­ce na kęp­kę so­czy­ście wy­gląda­jącej tra­wy. Prze­łyk i usta pa­li­ło jej pra­gnie­nie, wżo­łąd­ku czu­ła ci­ężki ka­mień gło­du. Dzia­ła­ła pod wpły­wem emo­cji i nie za­bra­ła naj­wa­żniej­sze­go – je­dze­nia. Po­my­śla­ła, że może umrze w kniei, a jej cia­ło roz­ło­ży się i w naj­pi­ęk­niej­szy ze spo­so­bów po­łączy z na­tu­rą. Za­snęła, a może stra­ci­ła przy­tom­no­ść.

Ock­nęła się, kie­dy ja­kieś chłod­ne dło­nie za­częły ma­cać jej twarz i ci­ągnąć za wło­sy. Po­czu­ła na ustach smak wody i zwie­lo­krot­nio­ne wie­lo­ma gło­sa­mi szep­ty: „zbu­dź się, zbu­dź się!”. Unio­sła się gwa­łtow­nie.

– Ży­jesz!

Obok przy­cup­nęła ko­bie­ta, któ­ra jed­nak nie mo­gła być czło­wie­kiem. Przy­po­mi­na­ła elfa zjed­nej z ksi­ążek dla dzie­ci, któ­re cza­sa­mi mat­ka czy­ty­wa­ła sie­ro­tom. Ka­żda z ota­cza­jących ją istot wy­gląda­ła po­dob­nie, mia­ły dłu­gie wło­sy w ró­żnych ko­lo­rach, sre­brzy­ste albo zło­te oczy, cia­ła okry­te je­dy­nie płat­ka­mi ogrom­nych kwia­tów.

– Ru­sa­łki? – od­ga­dła, a ko­bie­ty po­ki­wa­ły gło­wa­mi.

– Jak do nas tra­fi­łaś? Czy to przez śli­ma­ka? Le­szy ci go po­da­ro­wał?

Ze­wsząd pa­da­ły py­ta­nia, ale Ży­wia czu­ła się zbyt oszo­ło­mio­na, by od­po­wie­dzieć na któ­re­kol­wiek.

– Daj­cie jej od­dy­chać! – Usły­sza­ła w pew­nym mo­men­cie męski głos.

Isto­ty roz­pierz­chły się, ale przy­sia­dły nie­opo­dal, by na­dal ją ob­ser­wo­wać. Chy­ba nie­często wi­dy­wa­ły ludz­kie ko­bie­ty. Tym­cza­sem pod­sze­dł do niej mężczy­zna. Nie wy­glądał na Ru­sa­ła (czy coś ta­kie­go w ogó­le ist­nia­ło? Ży­wia nie umia­ła so­bie przy­po­mnieć), ra­czej na za­gu­bio­ne­go chłop­ca z opo­wie­ści o Pio­tru­siu Pa­nie.

– Sie­ciech. – Po­dał jej dłoń i po­mó­gł wstać.

Za­kręci­ło się jej wgło­wie. Nie wie­dzia­ła, czy z po­wo­du jego bli­sko­ści czy z osła­bie­nia po omdle­niu.

– Ży­wia – przed­sta­wi­ła się, sta­jąc moc­no na no­gach.

Nie chcia­ła, żeby wzi­ął ją za sła­bą, nie była taka. W ko­ńcu ucie­kła od mat­ki, zro­bi­ła krok ku wol­no­ści. Mu­sia­ła się co praw­da za­sta­no­wić, co da­lej, ale mia­ła jesz­cze chwi­lę cza­su. Nikt jej nie go­nił, mat­ka prze­cież nie wy­śle po­ści­gu.

– Po­ka­żę ci miej­sce, gdzie będziesz mo­gła w spo­ko­ju od­po­cząć. Albo na­wet za­miesz­kać, je­śli po­trze­bu­jesz. – Wzi­ął ją za rękę i po­pro­wa­dził w głąb za­gaj­ni­ka. Dłoń miał su­chą i chłod­ną.

Ży­wia do­pie­ro te­raz zo­rien­to­wa­ła się, że nie zna tego miej­sca. Wy­da­wa­ło się obce, zu­pe­łnie inne od kniei, w któ­rej się wy­cho­wa­ła.

– Ta kra­ina zo­sta­ła ukry­ta przed wzro­kiem nor­mal­nych lu­dzi – wy­ja­śnił Sie­ciech, któ­ry chy­ba od­ga­dł jej my­śli, aż po­czu­ła się nie­swo­jo. – Twój… śli­mak ja­ki­mś spo­so­bem cię tu prze­nió­sł. Uwa­żał, że po­trze­bu­jesz po­mo­cy.

– Dzi­ęku­ję – tyle zdo­ła­ła wy­du­kać.

Nie zo­ba­czy­ła Ro­so­chat­ka na ra­mie­niu, po­czu­ła się dziw­nie bez jego przy­ja­zne­go, zna­jo­me­go ci­ęża­ru. Nie chcia­ła o nie­go py­tać, pew­nie już do­nió­sł Le­sze­mu i Dzie­wan­nie, gdzie się po­dzie­wa­ła. Może spro­wa­dzi jej też na gło­wę mat­kę. Na tę myśl prze­wró­ci­ła ocza­mi.

– Kim je­steś? – za­py­tał Sie­ciech.

– Czło­wie­kiem, a niby kim? Z ru­sa­łką chy­ba jed­nak trud­no mnie po­my­lić – od­burk­nęła zła, że nie jest rów­nie pi­ęk­na jak za­miesz­ku­jące tę kra­inę isto­ty.

– Sły­sza­łem o nich. – Za­pa­trzył się w dal, chy­ba nie wy­czu­wa­jąc sar­ka­zmu w jej gło­sie. – Po­dob­no tam kie­dyś wró­cę.

– Je­steś z mia­sta? – zdu­mia­ła się Ży­wia.

No tak, ru­sa­łki były ko­bie­ta­mi, nie spo­tka­no ni­g­dy męskie­go od­po­wied­ni­ka. Przy­naj­mniej tak sły­sza­ła.

– Ktoś mnie po­rzu­cił i one mnie przy­gar­nęły. – Wska­zał na to­wa­rzy­szące im w od­da­li, za­cie­ka­wio­ne isto­ty. – Po­dob­no znaj­du­ją często dzie­cia­ki na skra­ju boru, choć te­raz już rza­dziej niż wcze­śniej.

– Jest tu jesz­cze ja­kiś chło­piec oprócz cie­bie?

– Nie­stek – od­po­wie­dział Sie­ciech. – Ale on żyje w in­nym świe­cie, zu­pe­łnie ode­rwa­ny od rze­czy­wi­sto­ści. Chce się przy­go­to­wać do praw­dzi­we­go świa­ta.

– Dla­cze­go was stąd wy­rzu­ca­ją? – Wszyst­ko to nie­zmier­nie ją cie­ka­wi­ło.

– Do­ro­śle­je­my, sta­je­my się mężczy­zna­mi – wes­tchnął. – Jak­by była to moja wina.

– Nie uśmie­cha ci się nor­mal­ne ży­cie?

Sie­ciech się skrzy­wił i po­my­śla­ła, że go ura­zi­ła. Szli przez mo­ment w ci­szy, wo­kół szem­rał las, ale zu­pe­łnie inny niż ten, któ­ry Ży­wia zna­ła. Szep­tał wia­trem, opo­wia­dał coś i gdy­by mo­gła się sku­pić, na pew­no by usły­sza­ła co. Po­sta­no­wi­ła, że to zro­bi, kie­dy tyl­ko nie­co się tu za­do­mo­wi. Bo że zo­sta­je, zde­cy­do­wa­ła już daw­no temu.

– Nor­mal­ne ży­cie ozna­cza dla mnie to tu­taj – od­po­wie­dział w ko­ńcu chło­pak. – Nie znam in­ne­go, nie wiem, jak się od­naj­dę. Po­dob­no rze­czy­wi­sto­ść ludz­ka pe­łna jest bru­tal­no­ści, wal­ki. Nie znam tego.

– Masz ra­cję – od­pa­rła. – Cho­ciaż mnie tam aku­rat ci­ągnie. Ży­cie z mat­ką i sie­ro­ta­mi, bar­dzo cho­ry­mi dzie­ćmi – do­da­ła, kie­dy spoj­rzał na nią bez zro­zu­mie­nia – jest trud­ne. W le­sie nie mamy bie­żącej wody i prądu. Kil­ka razy by­li­śmy w Dzie­wi­cach i tam po­czu­łam, że… – Po­trząsnęła gło­wą, nie po­win­na zdra­dzać swo­ich ta­jem­nic. – Po pro­stu, że to od­po­wied­nie dla mnie miej­sce.

– Dzie­wan­na bar­dzo chwa­li so­bie two­ją mat­kę. Ża­ne­tę, tak?

Po­twier­dzi­ła ski­nie­niem gło­wy. Nie chcia­ła mó­wić, ja­kie ma o niej zda­nie, sko­ro sama bo­gi­ni przed­sta­wia­ła ją w su­per­la­ty­wach. Mia­ła wra­że­nie, że tyl­ko ona wi­dzi praw­dzi­we ob­li­cze ro­dzi­ciel­ki.

– Dla­cze­go od niej ucie­kłaś?

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. Od­pu­ścił, nie na­ci­skał, żeby się do­wie­dzieć. Tym­cza­sem do­szli już na miej­sce. Po­kój mie­ścił się w pniu ogrom­ne­go drze­wa. Wy­drążo­ne wnętrze mia­ło dwa po­zio­my, do­stęp do pry­wat­nej sa­dzaw­ki i bal­kon wy­sta­wio­ny na pro­mie­nie sło­necz­ne.

– Drze­wo, kie­dy ob­umie­ra, daje nam to, co ma naj­cen­niej­sze – wy­ja­śnił Sie­ciech i z na­bo­żno­ścią do­tknął sta­re­go pnia. – Dzi­ęki temu mamy gdzie miesz­kać, my i zwie­rzęta. – Wska­zał na górę, gdzie pta­ki uwi­ły gniaz­da, a wie­wiór­ki mia­ły swo­je dziu­ple. – Opie­ku­je się nim Nie­rad­ka, pew­nie nie­ba­wem ją po­znasz. Jemy wspól­nie tam. – Mach­nął w kie­run­ku ogrom­ne­go sto­łu nie­opo­dal, usta­wio­ne­go na środ­ku po­la­ny. – Za­dzwo­nią dzwon­ki, wte­dy ja­da­my, będziesz wie­dzia­ła.

– Dzi­ęku­ję. – Uśmiech­nęła się, chy­ba pierw­szy raz tego dnia. – To… nie­sa­mo­wi­te.

– Mam na­dzie­ję, że od­pocz­niesz. – Ukło­nił się lek­ko. – Ru­sa­łka­mi się nie przej­muj, przez chwi­lę będziesz atrak­cją, ale wkrót­ce cię zi­gno­ru­ją, mają wa­żniej­sze spra­wy w tych ślicz­nych głów­kach. Dzi­siaj mo­żesz się jed­nak spo­dzie­wać wie­lu wi­zyt. Bądź życz­li­wa, a będą dla cie­bie rów­nie miłe.

Od­sze­dł, a Ży­wia zo­sta­ła z po­czu­ciem, że stra­ci­ła coś wa­żne­go. Przy­ja­cie­la. Kie­dy we­szła do cha­tyn­ki, my­śla­ła o jego sło­wach. Miła i życz­li­wa to aku­rat sło­wa, któ­ry­mi ci­ężko ją opi­sać. Nie lu­bi­ła uda­wać, ale może w tej kra­inie, zbyt ide­al­nej, by mo­gła być praw­dzi­wa, uda się jej wy­krze­sać z sie­bie odro­bi­nę cze­goś in­ne­go niż wście­kło­ść.

– Cze­ść. – Usły­sza­ła, za­nim zdo­ła­ła zro­bić ko­lej­ny krok.

Wes­tchnęła w du­chu, przy­wo­ła­ła na twa­rzy gry­mas uda­jący życz­li­wo­ść i się od­wró­ci­ła.

– Nie­rad­ka. – Isto­ta dy­gnęła, co wy­da­ło się Ży­wii ko­micz­ne, po­wstrzy­ma­ła jed­nak okrut­ny wy­buch śmie­chu. – Przy­nio­słam two­je­go to­wa­rzy­sza.

Ży­wia na­praw­dę ucie­szy­ła się na wi­dok Ro­so­chat­ka. Pod­bie­gła, wzi­ęła go na ręce, przy­tu­li­ła i usa­do­wi­ła na ra­mie­niu, gdzie jego miej­sce. Te­raz czu­ła się pe­łna.

– Chcia­łam ci po­ka­zać, gdzie są ręcz­ni­ki i inne po­trzeb­ne rze­czy. – Nie­rad­ka czu­ła się jak u sie­bie, cho­dzi­ła swo­bod­nie po domu i po­ka­zy­wa­ła schow­ki, szaf­ki, nie­zbęd­ne przed­mio­ty do­mo­we­go użyt­ku.

Na pi­ętrze mie­ści­ła się sy­pial­nia, mała bi­blio­tecz­ka, bal­kon. Na dole mia­ła do dys­po­zy­cji sa­dzaw­kę, sau­nę, po­kój dzien­ny.

– Za dwie go­dzi­ny ko­la­cja – po­wie­dzia­ła na po­że­gna­nie Nie­rad­ka. – Od­pocz­nij chwi­lę. Za­dzwo­nią…

– Dzwon­ki, tak, wiem – we­szła jej w sło­wo. – Dzi­ęku­ję.

Kie­dy tyl­ko ru­sa­łka wy­szła, na szczęście już się nie kła­nia­jąc, Ży­wia po­bie­gła na górę i po­ło­ży­ła się na łó­żku. Spa­ła tak moc­no, że prze­ga­pi­ła dzwo­nek za­po­wia­da­jący po­si­łek i ock­nęła się do­pie­ro o świ­cie.

Po­le­ca­my rów­nież

Lau­ri przy­je­żdża do ma­łej wsi w wo­je­wódz­twie pod­kar­pac­kim, żeby zdy­stan­so­wać się od ostat­nich wy­da­rzeń i przy oka­zji od­wie­dzić ciot­kę. Nie sądzi, że tra­fi tu na Ja­rzębi­nę – ko­bie­tę skrzyw­dzo­ną przez los rów­nie moc­no jak on. Po­zor­nie dzie­li ich wie­le – on jest po­li­cjan­tem, a ona mia­ła za­targ z pra­wem. Jed­nak nie­ba­wem oka­zu­je się, że rów­nie wie­le ich łączy. Przedświ­ątecz­ny czas spra­wia, że ich ser­ca, któ­re za­mie­ni­ły się w okru­chy lodu, top­nie­ją. Czy uda im się po­ko­nać wła­sne uprze­dze­nia i otwo­rzyć na nowe do­zna­nia?

Czy ma­gicz­ny czas przy­nie­sie choć małe chwi­le ra­do­ści?

Jak po­to­czą się świ­ęta w wio­sce na ko­ńcu świa­ta?

Okru­chy lodu to zi­mo­wa opo­wie­ść o tym, że zlo­do­wa­cia­łe ser­ce roz­to­pić może na­wet mro­źna aura. Chwy­ta­jąca za ser­ce hi­sto­ria o lu­dziach, któ­rzy doj­rze­wa­ją do zmian.

Ka­ta­rzy­na, żona Ja­cen­te­go, tra­fia do szpi­ta­la po użądle­niu psz­czo­ły, po czym za­pa­da w śpi­ącz­kę. Mężczy­zna nie spo­dzie­wa się, że aku­rat tego dnia po­zna ko­bie­tę, któ­ra za­chwie­je jego świa­tem. W prze­ci­wie­ństwie do żony Ja­cen­te­go Ma­ciej­ka po­dzie­la jego za­in­te­re­so­wa­nie psz­czo­ła­mi, a na­wet ofe­ru­je mu po­moc przy two­rze­niu po­świ­ęco­nej tej te­ma­ty­ce ksi­ążki. Tych dwo­je od po­cząt­ku ci­ągnie do sie­bie ja­kaś dziw­na siła, a wspól­na pra­ca zbli­ża ich jesz­cze bar­dziej.

Ich spo­kój bu­rzy jed­nak przy­jazd syna Ja­cen­te­go, z któ­rym mężczy­zna nie ma do­brych re­la­cji. Wy­cho­dzą też na jaw ta­jem­ni­ce z prze­szło­ści, za­rów­no Ma­ciej­ki, jak i Ja­cen­te­go, któ­re mogą na za­wsze zmie­nić ich re­la­cję.

Cze­go do­wia­du­ją się o so­bie za­uro­cze­ni sobą mi­ło­śni­cy psz­czół?

Czy Ka­ta­rzy­na od­zy­ska przy­tom­no­ść i uda się ura­to­wać ro­dzi­nę przed roz­pa­dem?

Kie­dy Ju­lian po­ja­wia się u Be­re­ni­ki, aby ode­brać lecz­ni­czą na­lew­kę dla swo­jej mat­ki, nie spo­dzie­wa się, że ta ko­bie­ta od­mie­ni jego ży­cie. Świat ma­gicz­nych ziół, du­chów i prze­sądów jest zu­pe­łnie obcy stąpa­jące­mu moc­no po zie­mi pa­to­mor­fo­lo­go­wi. Jed­nak w wy­ni­ku nie­spo­dzie­wa­nych zbie­gów oko­licz­no­ści ście­żki tych dwoj­ga co chwi­lę się krzy­żu­ją. W ko­ńcu Be­re­ni­ka za­pra­sza mężczy­znę do domu i opo­wia­da mu o swo­jej ro­dzi­nie – sil­nych ko­bie­tach i chłod­nej mat­ce, zna­nej neu­ro­chi­rurg.

Dzi­ęki sta­rym za­pi­skom nie­ży­jących już przod­ków Be­re­ni­ki wspól­nie uda­ją się w nie­zwy­kłą pod­róż do prze­szło­ści, od­kry­wa­jąc nie­zna­ne do­tąd praw­dy i bu­du­jąc co­raz bli­ższą re­la­cję. Któ­re­goś dnia ko­bie­ta znaj­du­je sta­ry, ta­jem­ni­czy na­szyj­nik po bab­ci, za któ­rym kry­je się pew­na nie­zwy­kła hi­sto­ria…

Ja­kie ta­jem­ni­ce skry­wa­ją ro­dzi­ny Ju­lia­na i Be­re­ni­ki?

Czy mimo prze­ciw­no­ści losu uda im się zbu­do­wać wspól­ną przy­szło­ść?”

Re­dak­cja: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak

Skład i ko­rek­ta: ba­tu­ro.pl

Pro­jekt okład­ki: Ma­ciej Pie­da

Ilu­stra­cje na okład­ce: Fre­ePik.Pre­mium

Wy­da­nie I 

© Co­py­ri­ght for the text, co­ver and lay­out by Wy­daw­nic­two Dra­gon PL Sp. z o.o.

Biel­sko-Bia­ła 2025

Ni­niej­sza po­wie­ść jest fik­cją li­te­rac­ką. Od­nie­sie­nia do re­al­nych osób, wy­da­rzeń i miejsc są za­bie­giem czy­sto li­te­rac­kim. Po­zo­sta­li bo­ha­te­ro­wie, miej­sca i wy­da­rze­nia są wy­two­rem wy­obra­źni au­tor­ki i ja­ka­kol­wiek zbie­żno­ść z rze­czy­wi­sty­mi wy­da­rze­nia­mi, miej­sca­mi lub oso­ba­mi, ży­jący­mi bądź zma­rły­mi, jest ca­łko­wi­cie przy­pad­ko­wa.

Wy­daw­nic­two Dra­gon PL Sp. z o.o.

ul. 11 Li­sto­pa­da 60-62

43-300 Biel­sko-Bia­ła

www.wy­daw­nic­two-dra­gon.pl

ISBN 978-83-8274-927-4

Wy­łącz­ny dys­try­bu­tor:

TROY-DYS­TRY­BU­CJA PL Sp. z o.o.

Ale­ja Jana Pa­wła II 27

00-867 War­sza­wa

tel. 795 159 275

Za­pra­sza­my na za­ku­py: www.fa­bu­lo.com.pl

Znaj­dź nas na Fa­ce­bo­oku: www.fa­ce­bo­ok.com/wy­daw­nic­two­dra­gon