Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po śmierci Miłosza, ukochanego braciszka Żywii, skłócona z matką dziewczyna postanawia uciec z lasu, zrywając pakt zawarty
przed laty z Dziewanną, według którego bogini opiekuje się rodziną w zamian za ofiarę z pierworodnego syna każdej kobiety.
Próbuje dotrzeć do miasta, by zacząć „normalne” życie, z dala od przesądów, czarów i ziół. Leśne bóstwa sprawiają jednak,
że Żywia trafia do krainy rusałek, w której spotyka Sieciecha, młodzieńca ofiarowanego Dziewannie tuż po swoich narodzinach. Rozkwitają między nimi uczucia zakazane w świecie rusałek – miłość i pożądanie, co doprowadza do wygnania dziewczyny
z leśnego raju i rozstania z ukochanym.
Kiedy rodzi się Tomaszek, owoc ich związku, Żywia, nie chcąc oddać go w ofierze Dziewannie, na dobre opuszcza matkę i las,
znów wyruszając do miasta.
Jej życie upływa w oczekiwaniu na pojawienie się Sieciecha...
Jak potoczą się dalsze losy Żywii, pozbawionej opieki Dziewanny?
Czy zdradzona bogini pozostawi w spokoju Tomaszka i jego matkę?
Kim jest Sieciech i czy znów pojawi się w życiu Żywii?
Czy pakt z Dziewanną wreszcie dobiegnie końca?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 252
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
13.
14.
15.
16.
17.
18.
19.
20.
21.
22.
23.
24.
25.
26.
27.
28.
29.
30.
31.
32.
33.
34.
35.
36.
37.
38.
39.
40.
41.
42.
1.
Pierwsze wspomnienie Żywii to upadający Miłosz. Miłosz trzymający się za klatkę piersiową, oddychający spazmatycznie. Wcześniejsze przebłyski pamięci poszły w zapomnienie w obliczu tego, co stało się tamtego dnia i co naznaczyło Żywię na zawsze, jakby umierający brat wypalił na niej jakiś nieścieralny ślad. Każda minuta tamtego dnia wryła się w jej pamięć, często odtwarzała we śnie te chwile. Lubiła ciche towarzystwo Miłosza, jego kluskowate ciało, dobroć. Wiedziała, że opiekował się nią, odkąd się urodziła, i kochała go całym sercem. O wiele bardziej niż mamę, tatę czy kogokolwiek na świecie. Uważała, że jest idealnym bratem. Wtedy zostali sami i Żywia się cieszyła. Mieli obowiązki, musieli zająć się zwierzętami, nakarmić je i oporządzić, ale oboje to umieli.
– Uwielbiam mućkę – powiedział Miłosz iprzytulił twarz do krowiego pyska.
Żywia się uśmiechnęła. Przy nim ogarniał ją spokój, zresztą zwierzętom też się chyba udzielał.
– Ona ciebie też – odparła, bo Miłosz patrzył na nią wyczekująco.
Lubił, kiedy rozmówca odpowiadał. Czasami czekał długo, szczególnie przy mamie, zajętej wiecznie czymś ważniejszym niż dzieci. Na myśl o Żanecie Żywii popsuł się humor, co Miłosz momentalnie wyczuł. Żywia nie wiedziała, jak on to robi.
– Przytul się do nas – zachęcił. – Od razu zrobi ci się lepiej, Żywka.
I faktycznie miał rację. Poczuła jego nieco lepki dotyk, a potem zaciągnęła się aromatem zwierzęcia, który wcale nie wydawał się jej odrażający. Chłonęła ich ciepło.
– Kocham cię, Miłoszku – wyznała, nie patrząc na brata.
Takie wynurzenia jeszcze wzbudzały w niej wstyd. Ale dla Miłosza mówienie o uczuciach nigdy nie stanowiło problemu i z tego powodu również go podziwiała.
– Ja ciebie bardziej – przekomarzał się starym zwyczajem.
Żywia zaśmiała się, zaburczało jej w brzuchu.
– Czas nakarmić młodszą siostrzyczkę – zadecydował Miłosz i ostatni raz pogłaskał krowę.
Wziął Żywię za rękę iposzli do domu, gdzie mama zostawiła produkty na śniadanie. Lubiła obserwować brata, jego uważne ruchy, ostrożność. Jaromir często krzyczał, że Miłosz jest niezdarny, więc ten nauczył się uważności. Poza tym nigdzie się nigdy nie spieszył, przyjmował życie, jakie było, i Żywia czuła, że tylko ona się miota. Różnili się niczym dzień i noc. On łagodny, ona wybuchowa. On powolny, nawet w jedzeniu, ona wrzucała w siebie kanapki i ledwo gryzła, bo zawsze gdzieś musiała biec, coś robić, jedzenie było tylko paliwem, nieważnym elementem. Choć matka ciągle jej wypominała, że jako niemowlę ciągle się darła, że chce żreć. To słowo ją odpychało.
Po śniadaniu usiedli na ganku, Żywia się nudziła, ale Miłosz lubił gapić się na czubki drzew, na promienie słońca prześwitujące między koronami, na pnie poruszane wiatrem. Czerpał przyjemność z prostych rzeczy, takich jak mrówki uparcie budujące ogromne mrowisko nieopodal domu, biedronki, które miały lecieć do nieba po kawałek chleba. Zachwycały go pszczoły, zbierające pyłek z kwiatów, żuczki gnojarze, mieniące się w słońcu, wszelkie żywe stworzenie. Nie bał się nawet Wilków, których wycie rozlegało się czasami gdzieś daleko w kniei. Ona, słysząc ten odgłos, zawsze cierpła.
Dzień upłynął. Kiedy poszli się położyć, Miłosz źle się poczuł. Narzekał co prawda cały dzień, że mu duszno, ale nie zwracała na to większej uwagi. Często marudził na pogodę, niedobrze się czuł we własnej skórze, lepkiej, jasnej, oznaczonej piegami, których nie dało się policzyć – kiedyś próbowała.
– Boli mnie, Żywka – powiedział.
– Gdzie? – Poderwała głowę, zajęta zapinaniem guzików poszwy, które ciągle się wymykały zdziurek.
– Tu. – Wskazał mostek. – Tak mnie rozdziera, piecze, jakby coś chciało wyjść na zewnątrz.
– Mama powinna zaraz wrócić – odpowiedziała Żywia.
Spojrzała za okno, zmrok nadchodził szybko i wcale nie miała pewności, że Żaneta zdąży wrócić z Dziewic na czas. Miłosz stał się jeszcze bledszy, ledwo trzymał się na nogach, pot rosił mu czoło.
– Może usiądź, przyniosę wody, dobrze?
Nie chciała panikować, ale czuła stojącą w gardle gulę, nie do przełknięcia. Nie miała pojęcia, co robić, a mama wielokrotnie mówiła, że Miłosz ma słabe serce. Cokolwiek to znaczyło. Pobiegła po wodę, ale usłyszała hałas i wróciła. Miłosz leżał na podłodze, oddychał ciężko. Przypadła do niego, poklepała po policzku.
– Miłosz! – pisnęła. – Pobiegnę po mamę, co?
Nie miała pojęcia, co innego miałaby zrobić.
– Nie zostawiaj mnie – rzucił płaczliwie brat i chwycił jej rękę.
Ścisnęła, ale nie za mocno, żeby nie zrobić mu krzywdy. Nie chciała płakać, powstrzymywała się, chciała dodać mu otuchy, być silna.
– Nie wiem, jak ci pomóc – zabrzmiało bezradnie.
– Nie… można – wychrypiał. – Boję się, Żywka. Gdzie mama? Mamo! – krzyknął, a ona aż przymknęła oczy.
Co robić? Nie miała pojęcia, jak mu ulżyć, jak go pocieszyć.
– Mama zaraz wróci, Miłoszku-Śpioszku – powiedziała pieszczotliwie. – Kochamy cię, pamiętasz?
– Boli, Żywia, boli tak bardzo. Mamusiu!
Tracił oddech, kontakt z rzeczywistością, aż wkońcu przytomność. Żywia potrząsała bratem, już nie kryła łez i szlochała głośno. Próbowała go dobudzić, ale w pewnym momencie zorientowała się, że Miłosz nie oddycha. Przyłożyła ucho do klatki piersiowej, nie usłyszała rytmicznego bicia serca, którego słuchała przecież wielokrotnie, gdy ją przytulał. Cisza. Martwa jak jej brat. Żywia wiedziała, co to śmierć, w lesie widywała ją nieraz, ale dopiero w tym momencie dotknęła jej osobiście.
Nagle Miłosz stał się kimś obcym. Przestał być dobrym, znanym od zawsze bratem, który trzymał jej rękę, gdy się bała – w tym momencie stał się źródłem jej strachu. Jeszcze ciepły, ale już nieruchomy niczym kamień, zmartwiały, to najlepsze słowo, które przychodziło jej do głowy. Drżała. Nie miała siły wstać, odsunąć się od ciała, patrzyła na twarz Miłosza, na jego klatkę piersiową, szukała oznak, że jednak się pomyliła.
W pokoju robiło się coraz ciemniej. Słońce zachodziło, pojawiły się długie, przerażające cienie. Twarz Miłosza też się zmieniała pod wpływem zapadających ciemności ‒ Żywia miała wrażenie, że porusza oczami skrytymi pod powiekami, że nadyma policzki, chce coś powiedzieć, ale nie może. Sparaliżowało ją zimno, wyobrażała sobie, że płynie od zmarłego i oplata ją niczym mgła. Skryła twarz między kolanami, zrobiła kokon z ramion i płakała bezgłośnie. Kiwała się wprzód i tył, dopóki ktoś nie wziął jej na ręce. Niewiele pamiętała z tego oczekiwania, aż przyjdzie mama. Żaneta wyglądała straszliwie z twarzą pobrużdżoną cierpieniem, błyszczącymi oczami, rozczochrana. Żywii wcale nie było jej żal. Opowiedziała matce, co mówił Miłosz, jak ją rozpaczliwie wołał.
– Przestań już – szepnęła w końcu Żaneta tak cicho, że Żywia odniosła wrażenie, że się jej przesłyszało.
Nie dzieliły cierpienia. Mimo że leżały blisko siebie, nie potrafiły jednak przełamać wzajemnej niechęci. Żywia dałaby wiele, żeby poznać myśli matki, podejrzewała, że Żaneta wolałaby, żeby to ona umarła. Kochała Miłosza o wiele mocniej niż którekolwiek z dzieci i Żywia często zastanawiała się dlaczego. Nie zapytała jednak, nie znalazła w sobie na razie odwagi.
Śmierć Miłosza obudziła w niej wściekłość.
2.
Chyba to właśnie wtedy zaczęła się wymykać zdomu. Bez Miłosza rodzina okazała się nie do zniesienia. Mama przeżywała żałobę, często szturchała ją albo uderzała szmatką niby to w żartach, ale jednocześnie śmiertelnie poważnie. Jakby winiła Żywię za to, co się stało. Niewypowiedziane na głos „nie pomogłaś mu” tkwiło między nimi niczym niewidzialny mur, ale Żywia nie czuła potrzeby, żeby go skruszyć. Zrobiła, co mogła, czyli niewiele, ale jednak więcej niż Żaneta ‒ w końcu to ona zostawiła ich samych, żeby spędzić noc w mieście z Witoszem. Ten ostatni przeprowadził sekcję i orzekł, że to serce. Siadł kiedyś przy niej wieczorem. Zapatrzyła się na zachód, szukała jakiegoś śladu Miłosza w otaczającej rzeczywistości i wierzyła, że kiedyś go znajdzie.
– Nie mogłaś mu pomóc. Nikt z nas nie mógł – powiedział miękko mężczyzna.
Lubiła go. Budził zaufanie dzięki niskiemu głosowi i błękitnym oczom patrzącym szczerze na człowieka. Czuła się przy nim bezpieczniej niż przy ojcu. Rzadko myślała otym ostatnim. Zapadł jej w pamięć raczej jako pijak niż dobry człowiek, awanturnik z wiecznie zaczerwienioną twarzą.
– Mama uważa inaczej. – Pochyliła głowę i schowała w kolanach.
– Mama straciła kogoś bliskiego – wyjaśnił, jakby nie wiedziała.
– Zapomina, że ma jeszcze nas – rzuciła buńczucznie.
– Przypomni sobie, daj jej chwilę czasu – obiecał, ale mu nie uwierzyła.
Może sierotom okaże serce, jej na pewno nie. W sumie chciałaby się do tego przyzwyczaić, ale głupie serce wyrywało do matki i nie umiała go poskromić. Witosz odszedł, chociaż czerpała z niego siłę, i została sama, nie na długo jednak. Przysiadła się do niej Matylda. Długo zbierała się w sobie – jak nie ona – żeby wkońcu zabrać głos.
– Śmierć jest straszna? – zapytała. – Widziałaś ją?
– Widziałam ciało Miłosza.
– Mówię o Śmiertce – sprecyzowała Matylda. – Wiesz, jak przechodzi cię dreszcz, to ona cię wącha. Podobno można ją wyczuć, kiedy ktoś przechodzi na drugą stronę.
– Nie wiem. – Żywia wzruszyła ramionami. – Nie zastanawiałam się nad tym wtedy. Później… zrobiło się strasznie. Gdy zapadła ciemność.
– Myślisz, że on gdzieś tam jest? – Matylda zadarła głowę, pewnie szukała gwiazd, ale było za wcześnie.
– Mam nadzieję.
– Boję się umrzeć – wyznała cicho Matylda i popatrzyła na przyszywaną siostrę przerażona.
No tak, ona w ogóle do tej pory nie myślała o śmierci, bo i po co? Dopiero zaczynała pojmować jej sens, gdy tymczasem Matylda żyła w jej cieniu niemal od urodzenia. Chorowała i zdawała sobie sprawę, że nie dożyje nawet dwudziestego roku życia. Żywii wydawało się to niepojęte i przerażające, weszło jej do głowy i kłuło uporczywymi myślami.
– Aty znowu bezczynnie – zagderała matka. – Zrobiłabyś coś pożytecznego, Żywia.
– Rozmawiałam z Matyldą – zaprotestowała, bo sierota nie dostała reprymendy. – Dlaczego czepiasz się zawsze tylko mnie?
– Ponieważ masz obowiązki, czekają na spełnienie, nikt tego za ciebie nie zrobi – wyliczyła Żaneta.
Nogi miała brudne, więc Żywia wywnioskowała, że znów łaziła po cmentarzu, doglądała lampki na mogile Miłosza, pytała Los, dlaczego zabrał nie to dziecko, które trzeba. Wyczuwała w matce takie rozterki, sama nie wiedziała skąd.
– Jasne, już rwę się do pracy – rzuciła, ale matka chyba nie wyczuła sarkazmu.
Matylda, nieniepokojona przez Żanetę, została na progu. Ona już dawno zrobiła, co do niej należy, Żywii się nie chciało. Odkładała to często na ostatnią chwilę, chyba tylko po to, żeby zebrać burę od matki. W sumie lubiła mieć zajęcie, nie analizowała wtedy wszystkiego.
– Musisz się więcej do nauki przyłożyć – oznajmiła Żaneta, kiedy Żywia wróciła od zwierząt. – Moja matula nie chciała mnie za dużo uczyć, a to przecież ważne. Może się do szkoły jakiejś w Dziewicach zapiszesz?
– Nie chcę.
– Pstro w głowie masz, szkoda zmarnować twój potencjał. Do książek, marsz – zarządziła matka.
Nie słuchała jej, nigdy tego nie robiła, chyba że Żywia wpadała w gniew. Ale nawet to nie działało w przypadku obsesji matki na punkcie nauki.
– Mówiłaś, że świece drogie – zauważyła buntowniczo. – Pouczę się rano.
– Rano nikt cię nie przypilnuje. Teraz, tutaj. – Wskazała stół wkuchni, przy którym cerowała odzież. – I głośno. A później mi opowiesz, co czytałaś. Chcę wiedzieć, że załapałaś sens.
Żywia więc, ciesząc się z obecności matki i jej zainteresowania, ale jednocześnie też będąc wściekła, że do czegoś się ją zmusza, zasiadła na krześle. Czytanka nie wydawała się trudna, dziewczyna robiła postępy i czytała coraz płynniej, ale Żaneta nigdy nie okazywała zadowolenia.
– Mogło być lepiej – rzuciła kwaśno. – Ale dobrze, że w ogóle trenujesz. Zastanów się nad życiem, Żywka. Co chciałabyś robić, kim być, co osiągnąć.
Te trudne pytania gnębiły ją nocami. Nie miała pojęcia, nie chciała iść w ślady matki i grzebać w trupach. Na lekarza żywych nie nadawała się tym bardziej. Dzieci nie znosiła, wywoływały wniej irytację i czasami miała ochotę uderzyć którąś z sierot za głupotę. Czuła się złym człowiekiem.
3.
Często wymykała się nocami, żeby spać wśród drzew. Uwielbiała zapach mchu i paproci, szukała jego kwiatu, niekoniecznie w noc świętojańską, pewna, że gdy go znajdzie, matka w końcu ją pokocha. Kwiat miał rosnąć, według legendy, w dobrze ukrytym miejscu, którego strzegą strachy zamieszkujące lasy. Tak właśnie poznała borowego.
Wiedziała o Leszym niewiele, tyle tylko, że jest prastarym puszczańskim duchem i opiekunem. Najpierw widywała go z oddali. Czaił się między pniami, sam przypominając bardziej drzewo niż człowieka. Wysoki, opobrużdżonej twarzy wyglądającej jak kora, wydawał się obojętny na to, co robi. Obserwował ją oczami skrytymi pod podobnymi do kępek mchu brwiami. Między włosy miał wplecione liście niczym koraliki, dłonie wielkie jak bochny chleba, nos porośnięty małymi grzybkami. Nie bała się go, a borowy jedynie mruczał, kiedy się mijali. Czasami okrywał ją kołdrą uplecioną z roślin, by nie zmarzła. Często towarzyszyły mu wilki, na ramionach siadały ptaki, po plecach wspinały się wiewiórki. Żywia kochała zwierzęta i przyglądała się im zachwycona.
– Jesteś córką lasu – odezwał się pewnego wieczoru.
Głos miał niski, zachrypnięty, jakby rzadko używany, przyjemny niczym kołysanka.
– N-nie wiem – zająknęła się Żywia.
Prowadziła z nim wiele rozmów w głowie, nie sądziła, że kiedykolwiek dojdzie do tej prawdziwej.
– Mmm – mruknął w odpowiedzi. – Wyczuwam twój potencjał. Dziewanna… – zamilkł, węszył, jakby łapał trop – …ma wobec ciebie ogromne plany.
– Inne niż w stosunku do mojej mamy? – zapytała. – Nie chcę opiekować się durniami.
– Każde stworzenie zasługuje na szacunek. – Leszy uniósł głos nieznacznie, ale wystarczająco, by ją przerazić. – Musisz się dużo nauczyć, dziewczynko z lasu.
– Aha – zgodziła się Żywia pospiesznie.
– Masz się opiekować zwierzętami – powiedział borowy. Rozglądnął się, jakby czegoś szukał. W końcu na jego ramię wpełzł ogromny ślimak. – To Syrinx aruanus, czyli największy ślimak świata. Ten oto zwie się Rosochatek ibędzie pośrednikiem pomiędzy mną a tobą. Gdy znajdziesz ranne, potrzebujące zwierzę, ślimak mnie zawiadomi.
– Jak?
– Łączy mnie więź ze wszystkimi zwierzętami – wyjaśnił borowy. – Rosochatek ma cię również pilnować. Masz niespokojną, rogatą duszę.
Żywia niechętnie przyjęła z rąk Leszego ślimaka. Wydawał się jej obślizgły, nieprzyjemny w dotyku. Poczłapał wzdłuż jej ręki i ułożył się na ramieniu. Czuła jego delikatne czułki muskające twarz. Wzdrygała się z obrzydzenia, ale nie zaprotestowała.
– Czy… mogę odmówić? – odważyła się zapytać.
Borowy zmarszczył brwi, chrząknął coś pod nosem, czego nie zrozumiała. Może i wykazała się głupotą, ale nie zamierzała dać się uwiązać jak cholerna Żaneta, a przed nią Żelisława, której nigdy nie poznała. Po babce zostało tylko jakieś stare zdjęcie, wyblakłe tak, że ledwo mogła dostrzec jej twarz.
– Nie.
– Oczywiście, że nie. – Uniosła i opuściła ręce. Rosochatek zakołysał się, ale nie spadł. – Nie odmawia się bogom, prawda?
– Prawda – potwierdził Leszy.
– Szlag – skomentowała.
Tak naprawdę nie wiedziała, czego od niej oczekują. Żaneta też niby jej wyjaśniła tę ich izolacje od normalnego świata, ale przecież ten zmieniał się co dnia. Zagrożenie wojną zniknęło, matka mówiła okomunizmie, ale przecież nie miała o nim bladego pojęcia. Dodatkowo Żywia słyszała plotki, że powoli upadał. Nie chciała stać się wariatką z kniei, tak przecież postrzegali jej matkę ‒ jako czarownicę czy wiedźmę. Żywia nie miała zamiaru popełniać błędów matki i babki, planowała w zupełnie inny sposób pokierować swoim życiem. Nie mogła go zmarnować, skoro dostała jedno.
Borowy odszedł, za nim wilki i został tylko Rosochatek uparcie przyklejony do jej ramienia.
– Zostaliśmy sami, potworku – szepnęła zrezygnowana.
Ślimak, jakby rozumiał jej mowę, musnął ją czułkami. Chyba nie poczuł się urażony tym, co powiedziała. Żywia nie miała pojęcia, czy zwierzęta w ogóle mają jakieś uczucia. Żaneta mówiła, że owszem, jak sieroty, ale Żywia chyba w to wątpiła. Zastanawiała się, jak wyjaśni matce, skąd wzięła to paskudztwo, ale pomyślała, że wystarczy imię Dziewanny, żeby Żaneta nie wpadła w histerie.
– Leszy jest niebezpieczny – powiedziała, kiedy Żywia wyłuszczyła jej prawdę.
Przynajmniej jej część.
– Nie sprawiał takiego wrażenia – odparła.
– Niech cię to nie zwiedzie – zastrzegła Żaneta. – To nie jest staruszek, a prastary duch. Wie iwidział więcej niż ktokolwiek. A teraz podrzucił ci… – Spojrzała ze skrzywieniem ust na Rosochatka – …szpiega, bo chyba tak można go nazwać. Choć może to i dobrze? Nie uciekniesz z lasu z takim ogarem na łańcuchu. – Zaśmiała się nieprzyjemnie.
Żywii zrobiło się przykro. Poszła do pokoju, gdzie musiała znosić wieczną obecność sierot. Dlatego właśnie uciekała, chowała się w gęstych krzakach, spała na mchu, wypatrywała kwiatu paproci. Tylko on mógł sprawić cud.
4.
Życie płynęło powoli. Żywia wypełniała je obowiązkami, o których nie wspominała rodzicielce. Zresztą ta skupiła się na Witoszu i sierotach, często zostawiała córkę samą sobie. Korzystała więc ze swobody, łaziła, poznawała najdalsze krańce kniei, zapuszczała się do serca lasu. Przypadkowo też ratowała zwierzęta. Te zaplątane w sidła, złapane w pułapki – wlasach nienależących już do Dziewanny, a do prawdziwego świata. Cierpiące, ze złamanymi łapkami albo skrzydłami. Bywało, że wyczuwała trzepot ich serc, zanim jeszcze dostrzegła je wzrokiem. Rosochatek muskał ją wtedy czułkami i miała wrażenie, że to jej dar. Dostrzeganie tego, co ukryte.
Leszy zjawiał się zawsze, chociaż czasami musiała czekać kilka godzin, by zawędrował w tę część lasu, w której się znajdowała. Poczucie, że ratuje istnienia, zaczęło sprawiać jej radość i satysfakcję. Nie sądziła, że tak się stanie. Nie chciała dać się wciągnąć w ten wolontariat. Miała na siebie o wiele lepszy plan.
Wszystko zepsuło się, kiedy wybuchła Wielka Kłótnia. Żywia nie chciała jej analizować, ale matka powiedziała jasno: „To się wynoś i nie wracaj, słyszysz!? Nie masz tu już domu, nie masz wstępu”. Chciała ją zmusić do uległości, posłannictwa na rzecz Dziewanny. A ona chciała sama decydować osobie i życiu, cholera! Czy żądała tak wiele?
Matka mogłaby ją zrozumieć, gdyby chciała. W końcu ją też trawiła gorączka, również chciała coś osiągnąć, zostać lekarzem! To nie byle co, ale jednak zapomniała o tym. Wyrzuciła z pamięci bunt, została okiełznana, pokonana. Żywia nie chciała podzielić jej losu, zabrała rzeczy i wyszła, skierowała się jednak nie w kierunku miasta, a kniei. Tam powinna odnaleźć spokój, zastanowić się, co dalej. Rosochatek próbował ją powstrzymać, ale nie miał przecież takiej mocy. Maszerowała przez bór, wokół hukały sowy, gdzieś zawyli Wilcy – umiała już odróżnić ich odgłosy od wycia tych zwykłych wilków. Nie przejmowała się, że ją ostrzegają. Parła przed siebie mimo zmęczenia. W końcu opadła na polance na kępkę soczyście wyglądającej trawy. Przełyk i usta paliło jej pragnienie, wżołądku czuła ciężki kamień głodu. Działała pod wpływem emocji i nie zabrała najważniejszego – jedzenia. Pomyślała, że może umrze w kniei, a jej ciało rozłoży się i w najpiękniejszy ze sposobów połączy z naturą. Zasnęła, a może straciła przytomność.
Ocknęła się, kiedy jakieś chłodne dłonie zaczęły macać jej twarz i ciągnąć za włosy. Poczuła na ustach smak wody i zwielokrotnione wieloma głosami szepty: „zbudź się, zbudź się!”. Uniosła się gwałtownie.
– Żyjesz!
Obok przycupnęła kobieta, która jednak nie mogła być człowiekiem. Przypominała elfa zjednej z książek dla dzieci, które czasami matka czytywała sierotom. Każda z otaczających ją istot wyglądała podobnie, miały długie włosy w różnych kolorach, srebrzyste albo złote oczy, ciała okryte jedynie płatkami ogromnych kwiatów.
– Rusałki? – odgadła, a kobiety pokiwały głowami.
– Jak do nas trafiłaś? Czy to przez ślimaka? Leszy ci go podarował?
Zewsząd padały pytania, ale Żywia czuła się zbyt oszołomiona, by odpowiedzieć na którekolwiek.
– Dajcie jej oddychać! – Usłyszała w pewnym momencie męski głos.
Istoty rozpierzchły się, ale przysiadły nieopodal, by nadal ją obserwować. Chyba nieczęsto widywały ludzkie kobiety. Tymczasem podszedł do niej mężczyzna. Nie wyglądał na Rusała (czy coś takiego w ogóle istniało? Żywia nie umiała sobie przypomnieć), raczej na zagubionego chłopca z opowieści o Piotrusiu Panie.
– Sieciech. – Podał jej dłoń i pomógł wstać.
Zakręciło się jej wgłowie. Nie wiedziała, czy z powodu jego bliskości czy z osłabienia po omdleniu.
– Żywia – przedstawiła się, stając mocno na nogach.
Nie chciała, żeby wziął ją za słabą, nie była taka. W końcu uciekła od matki, zrobiła krok ku wolności. Musiała się co prawda zastanowić, co dalej, ale miała jeszcze chwilę czasu. Nikt jej nie gonił, matka przecież nie wyśle pościgu.
– Pokażę ci miejsce, gdzie będziesz mogła w spokoju odpocząć. Albo nawet zamieszkać, jeśli potrzebujesz. – Wziął ją za rękę i poprowadził w głąb zagajnika. Dłoń miał suchą i chłodną.
Żywia dopiero teraz zorientowała się, że nie zna tego miejsca. Wydawało się obce, zupełnie inne od kniei, w której się wychowała.
– Ta kraina została ukryta przed wzrokiem normalnych ludzi – wyjaśnił Sieciech, który chyba odgadł jej myśli, aż poczuła się nieswojo. – Twój… ślimak jakimś sposobem cię tu przeniósł. Uważał, że potrzebujesz pomocy.
– Dziękuję – tyle zdołała wydukać.
Nie zobaczyła Rosochatka na ramieniu, poczuła się dziwnie bez jego przyjaznego, znajomego ciężaru. Nie chciała o niego pytać, pewnie już doniósł Leszemu i Dziewannie, gdzie się podziewała. Może sprowadzi jej też na głowę matkę. Na tę myśl przewróciła oczami.
– Kim jesteś? – zapytał Sieciech.
– Człowiekiem, a niby kim? Z rusałką chyba jednak trudno mnie pomylić – odburknęła zła, że nie jest równie piękna jak zamieszkujące tę krainę istoty.
– Słyszałem o nich. – Zapatrzył się w dal, chyba nie wyczuwając sarkazmu w jej głosie. – Podobno tam kiedyś wrócę.
– Jesteś z miasta? – zdumiała się Żywia.
No tak, rusałki były kobietami, nie spotkano nigdy męskiego odpowiednika. Przynajmniej tak słyszała.
– Ktoś mnie porzucił i one mnie przygarnęły. – Wskazał na towarzyszące im w oddali, zaciekawione istoty. – Podobno znajdują często dzieciaki na skraju boru, choć teraz już rzadziej niż wcześniej.
– Jest tu jeszcze jakiś chłopiec oprócz ciebie?
– Niestek – odpowiedział Sieciech. – Ale on żyje w innym świecie, zupełnie oderwany od rzeczywistości. Chce się przygotować do prawdziwego świata.
– Dlaczego was stąd wyrzucają? – Wszystko to niezmiernie ją ciekawiło.
– Doroślejemy, stajemy się mężczyznami – westchnął. – Jakby była to moja wina.
– Nie uśmiecha ci się normalne życie?
Sieciech się skrzywił i pomyślała, że go uraziła. Szli przez moment w ciszy, wokół szemrał las, ale zupełnie inny niż ten, który Żywia znała. Szeptał wiatrem, opowiadał coś i gdyby mogła się skupić, na pewno by usłyszała co. Postanowiła, że to zrobi, kiedy tylko nieco się tu zadomowi. Bo że zostaje, zdecydowała już dawno temu.
– Normalne życie oznacza dla mnie to tutaj – odpowiedział w końcu chłopak. – Nie znam innego, nie wiem, jak się odnajdę. Podobno rzeczywistość ludzka pełna jest brutalności, walki. Nie znam tego.
– Masz rację – odparła. – Chociaż mnie tam akurat ciągnie. Życie z matką i sierotami, bardzo chorymi dziećmi – dodała, kiedy spojrzał na nią bez zrozumienia – jest trudne. W lesie nie mamy bieżącej wody i prądu. Kilka razy byliśmy w Dziewicach i tam poczułam, że… – Potrząsnęła głową, nie powinna zdradzać swoich tajemnic. – Po prostu, że to odpowiednie dla mnie miejsce.
– Dziewanna bardzo chwali sobie twoją matkę. Żanetę, tak?
Potwierdziła skinieniem głowy. Nie chciała mówić, jakie ma o niej zdanie, skoro sama bogini przedstawiała ją w superlatywach. Miała wrażenie, że tylko ona widzi prawdziwe oblicze rodzicielki.
– Dlaczego od niej uciekłaś?
Wzruszyła ramionami. Odpuścił, nie naciskał, żeby się dowiedzieć. Tymczasem doszli już na miejsce. Pokój mieścił się w pniu ogromnego drzewa. Wydrążone wnętrze miało dwa poziomy, dostęp do prywatnej sadzawki i balkon wystawiony na promienie słoneczne.
– Drzewo, kiedy obumiera, daje nam to, co ma najcenniejsze – wyjaśnił Sieciech i z nabożnością dotknął starego pnia. – Dzięki temu mamy gdzie mieszkać, my i zwierzęta. – Wskazał na górę, gdzie ptaki uwiły gniazda, a wiewiórki miały swoje dziuple. – Opiekuje się nim Nieradka, pewnie niebawem ją poznasz. Jemy wspólnie tam. – Machnął w kierunku ogromnego stołu nieopodal, ustawionego na środku polany. – Zadzwonią dzwonki, wtedy jadamy, będziesz wiedziała.
– Dziękuję. – Uśmiechnęła się, chyba pierwszy raz tego dnia. – To… niesamowite.
– Mam nadzieję, że odpoczniesz. – Ukłonił się lekko. – Rusałkami się nie przejmuj, przez chwilę będziesz atrakcją, ale wkrótce cię zignorują, mają ważniejsze sprawy w tych ślicznych główkach. Dzisiaj możesz się jednak spodziewać wielu wizyt. Bądź życzliwa, a będą dla ciebie równie miłe.
Odszedł, a Żywia została z poczuciem, że straciła coś ważnego. Przyjaciela. Kiedy weszła do chatynki, myślała o jego słowach. Miła i życzliwa to akurat słowa, którymi ciężko ją opisać. Nie lubiła udawać, ale może w tej krainie, zbyt idealnej, by mogła być prawdziwa, uda się jej wykrzesać z siebie odrobinę czegoś innego niż wściekłość.
– Cześć. – Usłyszała, zanim zdołała zrobić kolejny krok.
Westchnęła w duchu, przywołała na twarzy grymas udający życzliwość i się odwróciła.
– Nieradka. – Istota dygnęła, co wydało się Żywii komiczne, powstrzymała jednak okrutny wybuch śmiechu. – Przyniosłam twojego towarzysza.
Żywia naprawdę ucieszyła się na widok Rosochatka. Podbiegła, wzięła go na ręce, przytuliła i usadowiła na ramieniu, gdzie jego miejsce. Teraz czuła się pełna.
– Chciałam ci pokazać, gdzie są ręczniki i inne potrzebne rzeczy. – Nieradka czuła się jak u siebie, chodziła swobodnie po domu i pokazywała schowki, szafki, niezbędne przedmioty domowego użytku.
Na piętrze mieściła się sypialnia, mała biblioteczka, balkon. Na dole miała do dyspozycji sadzawkę, saunę, pokój dzienny.
– Za dwie godziny kolacja – powiedziała na pożegnanie Nieradka. – Odpocznij chwilę. Zadzwonią…
– Dzwonki, tak, wiem – weszła jej w słowo. – Dziękuję.
Kiedy tylko rusałka wyszła, na szczęście już się nie kłaniając, Żywia pobiegła na górę i położyła się na łóżku. Spała tak mocno, że przegapiła dzwonek zapowiadający posiłek i ocknęła się dopiero o świcie.
Polecamy również
Lauri przyjeżdża do małej wsi w województwie podkarpackim, żeby zdystansować się od ostatnich wydarzeń i przy okazji odwiedzić ciotkę. Nie sądzi, że trafi tu na Jarzębinę – kobietę skrzywdzoną przez los równie mocno jak on. Pozornie dzieli ich wiele – on jest policjantem, a ona miała zatarg z prawem. Jednak niebawem okazuje się, że równie wiele ich łączy. Przedświąteczny czas sprawia, że ich serca, które zamieniły się w okruchy lodu, topnieją. Czy uda im się pokonać własne uprzedzenia i otworzyć na nowe doznania?
Czy magiczny czas przyniesie choć małe chwile radości?
Jak potoczą się święta w wiosce na końcu świata?
Okruchy lodu to zimowa opowieść o tym, że zlodowaciałe serce roztopić może nawet mroźna aura. Chwytająca za serce historia o ludziach, którzy dojrzewają do zmian.
Katarzyna, żona Jacentego, trafia do szpitala po użądleniu pszczoły, po czym zapada w śpiączkę. Mężczyzna nie spodziewa się, że akurat tego dnia pozna kobietę, która zachwieje jego światem. W przeciwieństwie do żony Jacentego Maciejka podziela jego zainteresowanie pszczołami, a nawet oferuje mu pomoc przy tworzeniu poświęconej tej tematyce książki. Tych dwoje od początku ciągnie do siebie jakaś dziwna siła, a wspólna praca zbliża ich jeszcze bardziej.
Ich spokój burzy jednak przyjazd syna Jacentego, z którym mężczyzna nie ma dobrych relacji. Wychodzą też na jaw tajemnice z przeszłości, zarówno Maciejki, jak i Jacentego, które mogą na zawsze zmienić ich relację.
Czego dowiadują się o sobie zauroczeni sobą miłośnicy pszczół?
Czy Katarzyna odzyska przytomność i uda się uratować rodzinę przed rozpadem?
Kiedy Julian pojawia się u Bereniki, aby odebrać leczniczą nalewkę dla swojej matki, nie spodziewa się, że ta kobieta odmieni jego życie. Świat magicznych ziół, duchów i przesądów jest zupełnie obcy stąpającemu mocno po ziemi patomorfologowi. Jednak w wyniku niespodziewanych zbiegów okoliczności ścieżki tych dwojga co chwilę się krzyżują. W końcu Berenika zaprasza mężczyznę do domu i opowiada mu o swojej rodzinie – silnych kobietach i chłodnej matce, znanej neurochirurg.
Dzięki starym zapiskom nieżyjących już przodków Bereniki wspólnie udają się w niezwykłą podróż do przeszłości, odkrywając nieznane dotąd prawdy i budując coraz bliższą relację. Któregoś dnia kobieta znajduje stary, tajemniczy naszyjnik po babci, za którym kryje się pewna niezwykła historia…
Jakie tajemnice skrywają rodziny Juliana i Bereniki?
Czy mimo przeciwności losu uda im się zbudować wspólną przyszłość?”
Redakcja: Katarzyna Zioła-Zemczak
Skład i korekta: baturo.pl
Projekt okładki: Maciej Pieda
Ilustracje na okładce: FreePik.Premium
Wydanie I
© Copyright for the text, cover and layout by Wydawnictwo Dragon PL Sp. z o.o.
Bielsko-Biała 2025
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.
Wydawnictwo Dragon PL Sp. z o.o.
ul. 11 Listopada 60-62
43-300 Bielsko-Biała
www.wydawnictwo-dragon.pl
ISBN 978-83-8274-927-4
Wyłączny dystrybutor:
TROY-DYSTRYBUCJA PL Sp. z o.o.
Aleja Jana Pawła II 27
00-867 Warszawa
tel. 795 159 275
Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl
Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon