Melancholijka - Żurek Patrycja - ebook

Melancholijka ebook

Żurek Patrycja

0,0

Opis

Melania to spełniona żona, matka i fotografka. Jednak pod pozorami kryje się mrok, który coraz mocniej ją pochłania. Usiłuje się z niego wyrwać, ale relacje z matką, psujące się małżeństwo i problemy z dziećmi tego nie ułatwiają. Ciosy spadają jeden po drugim i kobieta nie ma już sił walczyć.

„Melancholijka” to powieść o depresji. O tym, że czasami pragnienie, by nie istnieć, jest silniejsze niż wszystko inne oraz że w pewnym momencie życie całkowicie obojętnieje. Ile niepowodzeń można dźwignąć? Ile razów od bliskich przyjąć przed kapitulacją? Ta książka to podróż w mrok, spojrzenie na duszę drugiego człowieka zastygłą w cierpieniu niczym w bursztynie.

Podróż aż po kres.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 244

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł: Melancholijka

Copyright © by Patrycja Żurek, Sosnowiec 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone.

All rights reserved.

Wszystkie postacie i wydarzenia opisane w książce są fikcyjne,

a wszelkie podobieństwo do osób żyjących jest przypadkowe.

Redakcja i korekta: Anna Dzięgielewska

Projekt okładki: Łukasz Białek

Ilustracje: Agata Suchocka

Skład i łamanie: Krzysztof Biliński

Wydanie I

Wydawca: Planeta Czytelnika, Łódź 2024

planeta-czytelnika.pl

[email protected]

ISBN 978-83-67735-60-5

Prolog

Mysłowice otulone są mgłą. Albo smogiem, trudno to ocenić. Pachnie swojsko, jak zawsze w czarne święta, kiedy śnieg nie zdążył spaść, ale latarnie ozdobione są kolorowymi lampkami. Nie rusza mnie to, już od dawna. Schody „pod most” są obrzydliwie pomarańczowe i mokre, cuchną moczem i zepsutą wodą. Stąpam ostrożnie, bo nie chcę się wywalić. Stopnie w górę, na peron, są w nieco lepszym stanie. Mogę obserwować z tego miejsca przystanek w stronę Katowic, fragmenty czerwono-białych bloków na Rymerze, kamienice. Skrawki nieba, dzisiaj mrocznego i nieprzyjaznego, żadnych gwiazd ani nadziei. Zresztą już ich nie szukam, nie tego dnia, zaledwie kilka godzin przed Wigilią.

Wyobrażam sobie, że światła w oknach oznaczają życie, zadzieram głowę, by widzieć najwyższe piętra bloków; imaginuję, że oto za szybami znajdują się osoby szczęśliwe, które Boże Narodzenie traktują jak okazję do spotkania z bliskimi, których się kocha. Prycham na tę myśl; czy ktokolwiek na świecie uwielbia świąteczny czas, wraz z jego krzątaniną, rozgrzanym od garów czołem, z potem spływającym po plecach podczas dekorowania pierników, ozdabiania ciast lukrem albo płynną czekoladą, migdałami, ozdobami z cukru, który zabija… Taak.

Nieco niezgrabnie zeskakuję z peronu. Tory pachną smarem, drewnem, żelastwem. Budzą dobre skojarzenia: wyjazd na zieloną szkołę, wycieczki do Krakowa, picie tanich win z przyjaciółmi. Czasy przeszłe, prawie dawno zapomniane, zatarte we wspomnieniach, ledwo żywe.

Zerkam na zegar. Zostało zaledwie piętnaście minut. Pociąg zwalnia w okolicach Jaworzna, ale to nie szkodzi. Mogę w oddali dostrzec jego światła, choć może to tylko pobożne życzenie; może mi się wydaje. Nie ma we mnie strachu. Nadal jestem pustką, skorupką.

Czekam na nieuniknione.

1.

Melania chciałaby wymazać przeszłość gumką myszką. Miała w dupie przekonanie, że „to ona nas kształtuje”, „to dzięki niej jesteśmy w tym miejscu, w którym się znajdujemy”. A może ona wcale nie chciała tkwić w tej sytuacji? Może wolałaby przeżyć życie w inny sposób, począwszy od narodzin w środku mroźnej zimy, narodzin w znienawidzonym przez rodzinę Sosnowcu, poprzez lata szkoły, dorastania i dorosłości. Przyszła na świat w osiemdziesiątym czwartym. Roku, w którym zamordowano księdza Popiełuszkę, męczennika, któremu nigdy nie pozwolą spoczywać w spokoju. Melania nie mogła jednak o tym wiedzieć, otulona tetrową pieluchą, przyciśnięta do cycka mamy Małgorzaty, rozedrganej po pierwszym w życiu porodzie i cholernie samotnej na sali pełnej obcych kobiet z ich rozdartymi dziećmi. Małgorzata próbowała znaleźć w sobie jakieś uczucia, wygrzebać spod zmęczenia miłość, o której mówiły jej znajome w pracy i nieliczne koleżanki, te, których jeszcze do siebie nie zraziła. Melania w oczach matki nie należała do dzieci ładnych. Nie mogła też nazwać jej grzeczną, bo dziewczynka, czerwona na twarzy, z plamami poporodowymi pstrzącymi czoło i powieki, krzyczała w nieskończoność. Małe usteczka nie mogły objąć ogromnego sutka piersi Małgorzaty, co doprowadzało tę ostatnią do ledwo wstrzymywanej furii. Tylko słowa matki, Mirosławy zwanej pieszczotliwie Miłą, że „każda matka jest w stanie wykarmić swoje dziecko”, dźwięczące w Małgorzacinej głowie, powstrzymywały kobietę od rzucenia tobołkiem o podłogę. Albo o ścianę. Zaciskała więc Małgorzata usta, aż zgrzytały mocno zęby i próbowała wlać do gardła córki nieco mleka. Gdzieś w podświadomości Melanii zapisał się ten moment, ten pierwszy akt pomiędzy matką a córką, mający wpływ na całe ich życie. Ta noc w szpitalu, ciemna i ponura, ze światłem jednej lampki stojącej w kącie sali, wypełniona kwileniem dzieci i szumem nagich gałęzi drzew za oknami i jęknięciami bólu karmiących kobiet; noc pochmurna i mroźna tak, że rysowała na szpitalnych szybach kwiaty, ta właśnie noc na zawsze zadecydowała o ich relacjach. Złość Małgorzaty wtłaczała się w ciało Melanii razem z siarą, gęstą i żółtą, osiadła w duszy i zatruła to, co powinno zostać piękne, a nigdy takie nie było.

Im bardziej bolały ją zmaltretowane sutki, tym mocniejsza nienawiść rodziła się w zakątkach jej duszy, mimo że próbowała ją powstrzymywać. Z pulsującym na żuchwie żwaczem myślała o matce, o tym, że Miła nigdy nie była miła, a przecież Małgorzata obiecała sobie, jeszcze zanim dowiedziała się o ciąży, iż nie będzie taka jak jej rodzi­cielka; że się wyłamie z tego schematu, który kazał matkom w ich rodzinie nie znosić swoich dzieci. Wytrzymała… ile? Małgorzata rozglądnęła się, ale na sali nie odnalazła zegara, za oknem panowała już noc, większość towarzyszących jej kobiet zapadła w płytki sen, musiało być grubo po północy. Kilka godzin zaledwie, a ona już chciałaby cofnąć czas. Odsunęła córkę od obolałych, nabrzmiałych piersi, spojrzała na brzydką twarz i opuchnięte powieki, westchnęła. Z głębi, z trzewi, jak tylko może wzdychać rozczarowana samą sobą i światem kobieta. Melania zasnęła, od czasu do czasu wstrząsana dreszczem, całkowicie bezbronna, skazana na łaskę Małgorzaty, której tak trudno było kochać. Później, kiedy nabrała już większej świadomości, Melania potrafiła rozpoznać sygnały, które zawsze zwiastowały gniew matki. Jakby miała w sobie szósty zmysł, jakby posiadała radar. Nie zawsze udawało jej się uniknąć tej wściekłości, która w Małgorzacie rozpalała się nagle, błyskała w oczach, przejawiała się w furii, z jaką matka biła dziecko, dopóki nie opadła z sił. Melania nauczyła się czujności, zanim jeszcze sprostała nauce chodzenia czy mówienia, choć tak naprawdę Małgorzatę mogło wyprowadzić z równowagi dosłownie wszystko, czasami rzeczy tak absurdalne, że aż śmieszne. To jednak przyszło do Melanii później, ta konkluzja.

Teraz, kiedy stała w pokoju matki, nie potrafiła poznać w tej staruszce kobiety, której tak bardzo się bała. Ponad sześćdziesięcioletnia Małgorzata skurczyła się niczym rodzynka (mumia winogrona, nie mogła sobie przypomnieć, gdzie to usłyszała), pulchna niegdyś twarz schudła mocno, szkielet obciągnięty skórą w żółtawym kolorze. Melania nie odnalazła w sobie współczucia.

– Nic jej nie powiesz? – Babka Miła podeszła, jak zawsze z papierosem między palcami.

Melania poczuła znajomy zapach fajek, który od zawsze kojarzyła z babcią, z tymi dniami, kiedy nocowała u niej i rozmawiała w nocy z ciocią Milenką. Te dni dawno minęły i Melania odsunęła od siebie wspomnienia. Nie chciała ich analizować. Z trudem powstrzymywała się przed sięgnięciem do włosów i pociągnięciem; chciała poczuć ten krótki ból, jak ukłucie igły, który zawsze towarzyszył wyrywaniu. Nie mogła jednak tego zrobić przy Miłej.

– Czego ode mnie oczekujesz? – Założyła ręce na piersi, jakby w ten sposób mogła się odgrodzić od tej kobiety, mimo wieku nadal władczej i pewnej siebie.

Skuliła się w sobie, gdy Miła uniosła brew. Ten grymas stał się dla niej zbyt wymowny przez minione lata. Żałowała, że postanowiła przyjechać, powinna się wymówić obowiązkami, pracą, hobby i tym, co składało się na jej życie.

– Nie wiem – warknęła Miła. – Wyrozumiałości? Ona umiera, Melo, chyba to rozumiesz, co? Żadna medycyna już tu nie pomoże.

– I dlatego mam przebaczyć tej… – Mela zawahała się na moment. – Osobie?

Miła westchnęła głęboko; na moment odsłoniła prawdziwe oblicze – kobiety zmęczonej, doświadczonej przez los, a teraz patrzącej na śmierć córki. Czy mogło być coś gorszego? W pierwszym odruchu chciała przytulić Miłę, ale wiedziała, że babka nie życzy sobie fizycznego kontaktu.

– Melanio, nie sądziłam, że wychowałyśmy cię na tak… okrutną. – Babka zacisnęła usta.

– Nie wiem, czy pamiętasz, że zniknęła z mojego życia bez słowa wyjaśnienia – syknęła. – W dniu moich trzynastych urodzin. Wzięła tylko Magdalenkę, Słodką-Bułeczkę i nie widzieliśmy jej kilkanaście lat.

– Ale później wróciła – odpowiedziała babka i zaciągnęła się głęboko, z wyraźną przyjemnością. – Widocznie miała swoje powody, by wyjechać.

– Których nigdy nie poznaliśmy. – Zmierzyła babkę wzrokiem. – Prawda? Czy może o czymś nie wiem? Jaka matka zostawia jedno dziecko, by z drugim wyruszyć w świat?

– Magdzie nie wyszło to na dobre – skomentowała sucho babka i odeszła, by zgasić papierosa w popielnicy z rżniętego szkła.

Melania zapatrzyła się w ścianę, na wyblakłą tapetę w kolorowe kwiaty, od której dostawała bólu głowy. Magdalenka siedziała niedaleko łóżka matki, zagłębiona w fotelu, prawie przezroczysta. Tajemnicą rodzinną stało się jej uzależnienie od narkotyków, oczywiście nikt nie mówił o tym głośno. W tej rodzinie nie wolno było omawiać takich spraw; brudy prało się tylko w zaciszu czterech ścian. Albo jeszcze lepiej – wcale!

Wróciła myślami do czasu, kiedy w trzynaste urodziny czekała na prezent i tort, które obiecała dostarczyć mama. Ściemniało się, choć przecież zawsze tak było o tej porze roku, w końcu urodziła się w środku zimy. Niecierpliwie wierciła się na fotelu z drewnianymi podłokietnikami, za które łapał tata i inni goście, by unosić ją pod sufit tyle razy, ile lat kończyła. Uwielbiała to, chociaż strach łapał za gardło, gdy widziała minę prababci Misi. Ona jako jedyna bała się, że dziewczynka spadnie. Tym razem jednak nie doczekała się „sto lat”, nie skosztowała tortu pachnącego czekoladą, nie otworzyła prezentów i nie przyjęła mokrych pocałunków od zgromadzonych. Ponieważ właśnie tego dnia Małgorzata, jej ukochana, choć nieco straszna mama postanowiła zniknąć. Co gorsza, zabrała ze sobą Magdalenkę, Słodką-Bułeczkę.

Melania z trudem wyplątała się ze wspomnień lepkich niczym pajęczyna. Do tej pory prawie że czuła w ustach smak tamtego rozczarowania; już na zawsze dzień jej urodzin został naznaczony tą ucieczką, której nikt nie rozumiał. Ruszyły poszukiwania zakrojone na szeroką skalę, ale Małgorzata dobrze się ukryła i nawet Miła nie potrafiła nic więcej powiedzieć na temat tego, co się wydarzyło. A przecież miała, tak przynajmniej się wydawało, pełną władzę nad córką.

– Zostałam sama z tym cholernym ojcem – szepnęła do siebie i objęła dłońmi ramiona. – Zupełnie sama.

Nie, to nieprawda. Miała babkę i prababkę, ciotkę Milenkę, która na zawsze została starą panną, tatuś też się starał, jak mógł. Ale to matki potrzebowała, bo żadna z tych osób nie mogła jej zastąpić. Nawet jeśli Małgorzata nie należała do osób sympatycznych i charakteryzowała się wybuchami gniewu. Teraz niewiele z tego zostało, choroba odebrała jej ikrę; ten płomień, który tak ją wyróżniał, przygasł, i tylko tlił się nieznacznie. Mimo to Melania nie chciała się zmusić do żadnych cieplejszych uczuć do tej osoby. Nadal widziała w niej kobietę, która zrobiła jej krzywdę. Co z tego, że umierała?

Jako że nikt nie zwracał na nią uwagi, sięgnęła do włosów i wyrwała kilka, jeden po drugim. Zasupłała je między palcami i wsunęła do kieszeni, gdzie czekało jeszcze kilka takich węzełków. Miała ochotę włożyć je do ust, ugryźć twardą strukturę włosa, by strzeliła między zębami. To jednak niosło za wielkie ryzyko. Spojrzała na matkę, która otworzyła oczy, wielkie niczym u sarny i błyszczące chorobą. Melania odwróciła się tyłem, nie miała sił zderzyć się z teraźniejszością, nie wspominając o przeszłości.

2.

Ojciec.

Człowiek bez imienia, Melania długi czas nie wiedziała, że ma na imię Dariusz, znała jednak jego zawód, ponieważ ojciec pracował na kolei jako konduktor. Kon-duk-tor, kon-duk-tor, kon-duk-tor – niczym stukot kół na torach. Czasami przed snem, kiedy to on czytał jej bajkę, Melania wyobrażała sobie, że ojciec podróżuje daleko, że wychyla się z pociągowego okna i trzyma dłonią czapkę, by nie porwał jej wiatr; że szuka wzrokiem celu podróży, liczy przytorowe słupki, obserwuje auta na zamkniętych przejazdach, wsłuchuje się w szum drzew. Miała pewność, że zajęcie ojca jest fascynujące, że chciałaby w przyszłości tak jak on podróżować. Czasami wychodził do pracy wcześnie i wracał bardzo późno. Albo znikał na kilka dni. Bywało, że nie pokazywał się przez tydzień, ale wtedy mama Małgorzata emanowała wściekłością większą niż zazwyczaj i Melania schodziła jej z drogi.

Kiedy została z nim sama, nie potrafiła się odnaleźć. Dopiero zaczęła miesiączkować, ale nie mogła z nim o tym rozmawiać, wolała ciotkę Milenę. Albo nawet babkę, byle nie angażować ojca. Unikała go, zbywała pytania o szkołę, co miała powiedzieć, że jest beznadziejna? Że wołają za nią: wycharkam ci mela i cię rozwesela? Że do jej jedynej koleżanki, Ewy, śpiewali:

Ewka-Marchewka

spadła z drzewka

na kamyczki

połamała sobie cycki

Jak mógł zrozumieć jej samotność? To, że wyśmiewali jej ubiór i uczesanie. Że nie znała Edyty Górniak i nie potrafiła zanucić Jestem kobietą. Że nie oglądała Brygady Acapulco. Że zawsze, kiedy na placu wybierali dziewczyny do Spice Girls, dla niej nie było miejsca w grupie i mogła być jedynie fanem, statystą… Tak właśnie się czuła, jak dekoracja, i to niezbyt atrakcyjna.

Ojciec tego nie zauważał. Skąd mógł wiedzieć, że to Eliza Jastrzębska brylowała w klasie i miała wokół siebie wianuszek dziewczyn zapatrzonych w nią jak w najpiękniejszą lalkę Barbie. Ona takiej lalki nie miała bardzo długo i dopiero ciotka Milena zlitowała się i kupiła podróbkę. Albo że Kamil Śmiechowski próbował dotykać jej pączkujących piersi, a ona nie potrafiła się bronić i zawsze uciekała do damskiej toalety z płaczem. Nie mogła przy obiedzie opowiadać tacie o tym, że Łukasz Małyski gryzł plastikowe okładki zeszytów i żuł ku uciesze klasy i zgorszeniu nauczycielki, a później na przerwach rzygał tymi oprawami w kwiaty na dziedzińcu szkoły.

Melania wróciła do teraźniejszości. Po wyjściu z mieszkania matki, gdzie spędziła większość życia, a którego szczerze nie cierpiała, skierowała się na cmentarz. Za śmierć ojca również winiła Małgorzatę i miała ku temu realne powody. Kiedy kilka lat wcześniej matka wróciła, zadzwoniła domofonem i weszła do domu, serce Dariusza, obciążone cukrzycą i nadciśnieniem, nie wytrzymało. Gdy zobaczył Magdalenkę, Słodką-Bułeczkę (którą to córkę kochał o wiele bardziej niż ją, Melanię, choć starał się to skrzętnie ukrywać) wyniszczoną i zmarniałą, ledwie kontaktującą ze światem, dostał zawału.

Tego też Melania nie mogła wybaczyć Małgorzacie, ponieważ Magda, jej siostra, już dawno przestała być człowiekiem.

Usiadła na ławce, mimo że dawno powinna wrócić do domu. Wróciła wspomnieniami do tego strasznego momentu… Tamtego pamiętnego dnia weszła do mieszkania obładowana zakupami, rozmawiała z tatą jeszcze w płaszczu, zgrzana i rozemocjonowana, chociaż dzisiaj nie pamiętała z jakiego powodu. Wtedy w drzwiach stanęła Małgorzata z bezwolną Magdaleną niczym kukiełką na sznurkach. Tatuś najpierw wpatrywał się w te dwie kobiety niczym w zjawy, a następnie upadł. Pamiętała jak przez mgłę przyjazd karetki pogotowia, a później samochodu zakładu pogrzebowego, który zabrał stygnące ciało do kostnicy. Dopiero wtedy rzeczywistość wróciła z ostrością zbyt przerysowaną, uwypukloną przez emocje. Chciałaby móc uderzyć Małgorzatę i miała na to ochotę, jednak twarde wychowanie, wpajane przez lata, wzięło górę i się nie odważyła.

– Po cholerę wracałaś?! – krzyknęła na matkę, skoro nie mogła zranić jej fizycznie. – Dlaczego teraz?

– Uspokój się, Mela – odpowiedziała Małgorzata z wyższością. – Wróciłam przecież do własnego domu, nie do obcych.

Usadziła już Magdę na krześle, gdzie ta kołysała się lekko w rytm melodii wygrywanej tylko w jej głowie. Melania odwróciła wzrok od siostry; ten widok okazał się zadziwiająco bolesny.

– Nie mam zamiaru się uspokajać, mamo – odparła ostro, niemal wywarkując ostatnie słowo. – Najpierw wyjeżdżasz bez słowa, a teraz wracasz jak gdyby nigdy nic i doprowadzasz do… do… – zająknęła się, słowa o śmierci nie potrafiły przejść jej przez gardło.

– Szkoda Darka – skomentowała Małgorzata, jakby mówiła o czymś nieznaczącym.

Melania aż się zapowietrzyła, w ustach brakło słów, a w żołądku rozgorzał pożar. Zacisnęła zęby. Matka niewiele się zmieniła, jak zawsze myślała tylko o sobie, oczekiwała, że otoczenie się do niej dostosuje. Oprócz wściekłości Melania nie czuła do tej kobiety żadnych cieplejszych uczuć. Przez te lata tęskniła, rozpaczliwie i całym sercem, ale tęskniła, jak się okazało, do mary, do osoby, która nie istniała. Ciepłej, troskliwej, wyrozumiałej i mądrej, a przecież Małgorzata nigdy taka nie była. Melania szybko o tym zapomniała.

Wymyśliła sobie matkę.

– Nienawidzę cię – rzuciła, zanim wyszła z domu. – To się nigdy nie zmieni.

Odprowadzał ją śmiech Małgorzaty, w którym pobrzmiewała gorycz.

Najpierw do rzeczywistości przywołał ją znajomy zapach, połączenie tytoniu palonego w fajce i korzennych perfum. Dopiero później usłyszała kroki i głos:

– A więc tu jesteś.

Odwróciła się, Bernard, jej mąż, wyglądał doskonale w płaszczu i kaszkiecie. Jak zawsze w koszuli i pod krawatem prezentował się nadzwyczaj korzystnie, mimo że przekroczył pięćdziesiątkę. Pykał z fajki i spoglądał na nią spod uniesionej brwi.

– Jestem – odpowiedziała, bo tego oczekiwał.

– A w domu obiadu nie ma, choć skąd możesz wiedzieć, skoro od rana gdzieś się włóczysz.

– A ty wyszedłeś mnie poszukać, jak mniemam – odparła sarkastycznie, naśladując jego nieco napuszony ton.

– Przechodziłem tędy, wiesz przecież, że przez cmentarz bliżej.

Nieprawda, ale Melania nie chciała się kłócić.

– Miła przywiozła matkę ze szpitala. Stan terminalny, ale nie chciała umierać w hospicjum – powiedziała nieco wbrew sobie. – Ma zajęte płuca i jeszcze jakieś przerzuty. Został z niej jedynie cień, leży pod tlenem, dostaje morfinę. – Nakręcała się, mówiła coraz szybciej, coraz bardziej niezrozumiale. – Pewnie umrze lada dzień, w sumie to może się zdarzyć w każdym momencie.

– Ale dlatego dzieci nie mają dzisiaj pożywnego posiłku? Ponieważ ich matka – położył nacisk na dwa ostatnie słowa – zajmowała się czymś innym.

– Przecież to moja matka… – zaprotestowała Melania słabo. – Poza tym dzieci mają ojca – dogryzła, ale tak cicho, że chyba nie usłyszał.

Na szczęście.

Zalała ją fala wyrzutów sumienia, jak zawsze, gdy Bernard wytykał jej niekompetencje. W końcu jedyne, o co miała dbać, to dom, dzieci oraz on; tak się umówili tuż po ślubie, kiedy zrezygnowała z pójścia na studia i kariery zawodowej.

– Której nienawidzisz – zadrwił. – Powtarzasz to, odkąd wróciła, prawie codziennie jęczysz na ten temat. Przecież cię zostawiła – przedrzeźniał jej płaczliwy ton. – W dzień twoich urodzin. O, jaka biedna, mała Mela zostawiona przez mamusię.

Bernard się uśmiechnął. Jak nikt potrafił wbić jej szpilę dokładnie w samo serce. Spojrzała w ciemne oczy męża, za które kiedyś dałaby się zabić, to uczucie jednak dawno już minęło, pozostały jedynie opary, resztki, na których ciągnęła ich udawane małżeństwo.

– Przestań. – Wstała, objęła ramiona dłońmi.

Patrzył na nią kpiąco. Miała ochotę wydrapać mu oczy.

– Nie mów, że będziesz tak głupia, żeby podcierać jej schorowaną dupę. Od tego ma Magdalenkę, prawda? Czy nie to zawsze powtarzałaś? – drążył, jakby uwielbiał ją dręczyć.

Melania nie znała odpowiedzi na te pytania. Wściekłość na matkę przesłoniły na chwilę rozterka i żal, że to już koniec. Kiedyś marzyła o tym, by ta kobieta, którą musiała nazywać mamusią, w końcu zmarła; żeby mogła o niej zapomnieć. Jak tego dnia, kiedy nie pozwoliła jej iść na imprezę zorganizowaną w szkole. Albo kiedy musiała cały miesiąc wakacji przesiedzieć w domu, ponieważ wybrała się na Słupną bez pozwolenia. Albo…

– Mela, tu ziemia! – Bernard uniósł nieco głos. – Weź się, kobieto, ogarnij. Zaraz moja matka przyprowadzi Kasię z przedszkola, a Konrad też niebawem zjedzie do domu. Oczekują w nim kobiety uśmiechniętej, a nie ponurego babsztyla, którym się stałaś. Powinnaś o siebie zadbać, skoro już przy tym jesteśmy…

Melania się wyłączyła, ruszyła do domu, mąż za nią, ciągle perorując na tematy dobrze jej znane. Nie musiała odpowiadać. Bernardowi – jako wykładowcy akademickiemu i poecie – wystarczał monolog. Zresztą nie mówił czegoś, o czym nie wiedziała, ponieważ tę śpiewkę słyszała już wielokrotnie i tylko słowa się zmieniały.

Jesteś głupia, ot tak.

Gruba, powinnaś o siebie zadbać, w końcu musisz żyć dla Kasi, skoro w wieku ponad czterdziestu lat zaszłaś w ciążę. Ona zaszła… jakby Bernard nie brał w tym udziału.

Powinnaś rzucić fotografowanie, to strata czasu i pieniędzy, przecież to hobby nie przynosi żadnych profitów.

I tak dalej, i tak w kółko. Melania miała głowę wypełnioną słowami Bernarda oraz obrazem skurczonej niczym rodzynka matki, podłączonej do aparatu tlenowego. Kobieta, której bała się tak strasznie przez całe życie, nagle zwiędła i prawie znikła, a Melania pozostała z emocjami, które bólem wypełniały jej skronie. Tego wieczoru nie potrafiła zasnąć.

Wspominała więc ojca, którego cicha, niezgrabna obecność na zawsze naznaczyła jej nastoletniość. Czasami wracał z pracy pijany, rzucał wtedy rzeczami o ściany, by następnego dnia zalepiać dziury i przepraszać. Kiedy zrobiła sobie pierwsze wagary, przełożył ją przez kolano i sprał sfatygowanym skórzanym pasem.

– Nauka jest najważniejsza – wychrypiał, kiedy przestała beczeć.

Usiadł obok na podłodze, otarł jej z policzków smarki i łzy, poczochrał włosy jakby na znak, że już między nimi w porządku.

– Inne wybryki jakoś zniosę – kontynuował. – Ale wykształcenie to coś, czego nie możesz zaprzepaścić i ja ci nie pozwolę.

Melania przekręciła się tyłem do Bernarda. Ojciec się wściekł, kiedy wyszła za mąż i zrezygnowała z uczelni. Miał ambicję, że jako pierwsza w rodzinie skończy studia, bo przecież na Magdę, Słodką-Bułeczkę, nie mógł liczyć, choć Melania nie wiedziała, co kryje się w jego duszy. Może wierzył, że drugiej córce, tej bardziej ukochanej, wyczekanej i upragnionej powiodło się lepiej? Nigdy nie odważyła się zapytać.

Wspomnienie o tacie wycisnęło z jej oczu kilka łez. Wstała, założyła szlafrok i wyszła do kuchni. Ta noc okazała się bezsenna.

3.

Poranek zastał ją w kuchni z kubkiem przestygłego mleka w dłoni. Patrzyła za okno, gdzie wiatr przeganiał z gałęzi ostatnie liście i igrał z nimi, zanim opadły na mokry chodnik. Myślała o Bernardzie, którego krzątaninę słyszała; mąż zawsze wstawał wcześnie, uważał, że to zdrowe dla ciała i umysłu. Melania westchnęła. Kiedyś wierzyła, że małżeństwo z tym mężczyzną da jej spokój, poczucie bezpieczeństwa. Kiedyś, wcale nie tak dawno, zatapiała się w jego oczach. Nazywała je czekoladowymi albo orzechowymi… Zachichotała nerwowo, obecnie jego tęczówki kojarzyły się jej z kupą.

Zmęczona całonocnym czuwaniem, z niechęcią przypomniała sobie, że Bernard ma wolne, a więc sen w dzień, o którym marzyła, gdy wyprawiła Kasię do przedszkola a Konrada na studia, wydawał się niemożliwy.

– Blado wyglądasz – zauważył mąż, kiedy wszedł do kuchni po kawę.

Ekspres z pretensją wypluwał czarny płyn, pachniało przyjemnie.

– Głowa mnie boli – skłamała. – Niewiele spałam.

– Za mocno się przejmujesz. – Podszedł i pocałował ją w czubek głowy. – Powinnaś się położyć i odpocząć, pewnie męczy cię sprawa z mamą.

Po wczorajszej oschłości Bernarda nie został ślad, zachowywał się czule i opiekuńczo, jak na początku ich związku. Melania garnęła się do takiego zachowania, choć sama się później karciła. Wiedziała przecież, że to z jego strony jedynie manipulacja, ale ona chyba lubiła się nabierać na te słodkie słówka.

– Masz rację – powiedziała. – Wezmę prysznic i wskoczę do łóżka.

Przed lustrem w łazience stanęła rozebrana i drżąca z zimna. Obróciła się bokiem, dotknęła obfitych, obwisłych piersi, musnęła palcami wystający, poorany rozstępami brzuch, który stanowił mieszkanie dla ich dzieci. Uda mocne, z cellulitem widocznym na pierwszy rzut oka. I twarz, zaokrąglona i tak podobna do twarzy matki, kiedy jeszcze nie zachorowała. To najbardziej ją odrzucało, dlatego właśnie nie mogła na siebie patrzeć, zaniedbała się i zarosła. Bernard od dawna nie dotykał jej w seksualny sposób. Nawet podczas tego aktu zachowywał się mechanicznie, jakby tylko chciał spuścić z krzyża, co, jak podejrzewała Melania, miało miejsce. Wypełniła ją fala obrzydzenia do samej siebie, obrzydzenia tak wielkiego, że poczuła mdłości lekką falą unoszące się w żołądku i podchodzące do gardła. Gdyby mogła, strzaskałaby zwierciadło, byle tylko nie patrzeć, ale nie odważyła się zrobić żadnego gestu. Stłumiła emocje, co wychodziło jej doskonale; od dawna to trenowała.

Weszła pod prysznic, namydliła to okropne, wielgachne ciało, spłukała żel, którego zapach nie przyniósł jej przyjemności i wytarła się ręcznikiem, starannie omijając wzrokiem lustro. Przeczesała włosy, wyrwała kilka i poczuła się lepiej, gdy skóra zapiekła. Pomiędzy ciemnymi pasmami dostrzegała coraz wyraźniej jaśniejszą czaszkę. Wzruszyła ramionami.

To nie miało znaczenia.

To zdanie stało się jej mantrą od tak dawna…

Zasnęła momentalnie, żadna myśl nie zakłóciła jej spokoju. Śnił jej się spacer z ojcem, pierwszego listopada. Za dzieciaka nie postrzegała tego święta jako wspominek zmarłych, traktowała je jak wyjście po zmroku, by obserwować pomarańczową łunę unoszącą się nad nekropolią, ale nie tylko, ponieważ wtedy tuż za murami cmentarza ustawiały się kramy. Doskonałe kostki piernikowe, przekładane marmoladą, słodko-lepiąca się wata cukrowa, koraliki z pudrowych cukierków. Wtedy tata, górujący nad nią niczym olbrzym, mocno trzymający ją za rękę, opowiadał. Nie pamiętała słów, zapadły jej w pamięć tylko uczucia, błogość rozlewająca się w brzuchu. Usta miała sklejone słodyczą.

Sen przeskoczył, znajdowała się z ojcem w wesołym miasteczku. Diabelski młyn kolorowymi filiżankami odcinał się od jaskrawego nieba. Nastał czerwiec, a wraz z nim Dzień Dziecka. Magdalena, Słodka-Bułeczka, pochorowała się ku rozpaczy rodziców i Melania pojechała tylko z tatą. Kolorowe karuzele wywoływały w niej śmiech, piszczała więc głośno uradowana i nikt jej nie uciszał. Tata kupił gofry z bitą śmietaną, później poszli na lody. Melania obserwowała tatę ukradkiem, a w jej sercu rodziła się coraz większa miłość do niego, delikatna, ledwo zauważalna, ale mocna niczym pajęcze nici.

4.

Magdalena uniosła powieki. Nie wiedziała, gdzie się znajduje, dopóki jej wzrok nie padł na mamusię. Skulona w pościeli kobieta nie przypominała Małgosi, ale Magdzie to nie przeszkadzało, ważne, że znajdowała się blisko. Przyzwyczaiła się do jej kojącej obecności, resztkami świadomości pojmowała, że coś jest niedobrze, ale nie potrafiła się skupić tak mocno, by zrozumieć.

Głód.

Tak bardzo chciałaby poczuć się dobrze. Otuliła się rękami, mocno zacisnęła dłonie, aż paznokcie wbiła w skórę – ledwo to poczuła. Znajdowała się w dziwnym stanie zawieszenia, jakby była w ciele i jednocześnie poza nim. Pragnęła jednego: zapomnieć, znów poczuć kopa, zadowolenie z siebie; z całych sił chciała pozbyć się lęku, który osiadał na skórze dreszczami i powracał w koszmarach.

Amfetamina. Pragnęła kreski. Albo choćby podpalonych kryształków. Podrapała zgięcie łokcia – mogła je nawet wstrzyknąć, choć od zawsze bała się igieł. Mama się poruszyła, więc Magda wstała z trudem. Ciało miała chude, wysuszone, zmęczone. Niewiele jadła, prawie nie piła, mogłaby tylko spać.

– Magdusiu – wychrypiała mamusia. – Magdalenko.

Poczłapała do łóżka, ułożyła się obok tego szkieletu, który kiedyś był Małgorzatą. Nie chciała patrzeć w chore, pożółkłe oczy mamy, więc zamknęła powieki i dała się ukołysać jak w dzieciństwie. Mamusia szybko opadła z sił, a Magda trwała w stuporze, znów przerażona, chociaż nie wiedziała czym. Bała się zapytać, czego chciała Małgorzata.

– Musisz… sobie poradzić. – Mama zaczęła mówić sama. – Niedługo. Mela się tobą zaopiekuje, przypilnuję tego.

– Mówiłaś, że mnie nie cierpi! – jęknęła Magda i mocniej zacisnęła powieki.

Chciałaby zniknąć. Chciałaby odpłynąć, poczuć się nieważka.

– Nie możesz. – Magda otworzyła oczy, gdy mama długo nie kontynuowała. Oblizała suche usta. – Znów brać.

Mówienie bardzo ją męczyło. Magda zapatrzyła się za okno, byle nie musieć patrzeć na ból odbijający się w twarzy Małgosi; przecież w żaden sposób nie mogła jej ulżyć. A może mama mogłaby… gdyby spróbowała, amfetamina przyniosłaby jej ulgę.

– Nie możesz. – Mamusia mocno ścisnęła jej dłoń, aż do bólu.

Magda zakwiliła niczym niemowlę.

Nie mogła. Ale bardzo chciała.