54,00 zł
Antonio Tabucchi to jeden z najbardziej znanych włoskich pisarzy II połowy XX wieku. Zmarły w 2012, laureat wielu nagród, tłumaczony na wszystkie języki europejskie, ale też japoński i kurdyjski. Mistrz krótkiej formy. W Polsce dość dobrze obecny, ale jego książki, które spotkały z żywą reakcją krytyki i czytelników, od lat są niedostępne.
Przypominamy Tabucchiego reprezentatywnym, przekrojowym tomem opowiadań wybranych. W zamyśle autorki wyboru i tłumaczki Tabucchiego, Joanny Ugniewskiej, to tom złożony z najlepszych tekstów z pięciu wydanych już w Polsce tomów („Słowa na opak”, „Robi się coraz później”, „Sny o snach”, „Czas szybko się starzeje”, „Opowiadania ilustrowane”) oraz nieznanego dotąd po polsku tomu: „Piccoli equivoci senza importanza” (Drobne pomyłki bez znaczenia) oraz kilku nieznanych w Polsce opowiadań.
Począwszy od wczesnych zbiorów, gdzie klaruje się metoda pisarska Tabucchiego: zostawianie pustych miejsc, niedopowiedzenia, efekt rebusu i szarady - przez listy anonimowych mężczyzn do kobiet, kochanych niegdyś, utraconych, zmarłych; gdzie miłosna relacja, nieoczywista, niekiedy pełna resentymentu czy wręcz nienawiści, ilustruje dobrze absolutną przypadkowość, niejasność przyczyn, zgodnie z lejtmotywem pisarza: „Jak to się rzeczy mają i co nimi kieruje. Byle drobiazg” - przez miniatury opisującymi sny słynnych pisarzy i artystów (od Dedala do Freuda) i z prawdziwym mistrzostwem wykorzystujace elementy ich twórczości, tworzące sieć odwołań i aluzji - przez opowiadania o pamięci i utracie, wielkich tematach pisarza - po nowe opowiadania, które dzieją się w Toskanii, Paryżu, Nowym Jorku, Lizbonie, w których przeszłość miesza się z teraźniejszością, sen z jawą, czytelnik otrzymuje tylko drobne fragmenty fabuły, którą musi (lub nie) zrekonstruować.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 479
Rok wydania: 2025
Sogno di Dedalo, architetto e aviator; Sogno di Francois Rabelais, scrittore e frate smesso; Sogno di Michelangelo Merisi detto Caravaggio, pittore e uomo iracondo; Sogno di Francisco Goya y Lucientes, pittore e visionario; Sogno di Robert Louis Stevenson, scrittore e viaggiatore; Sogno di Arthur Rimbaud, poeta e girovago; Sogno di Fernando Pessoa, poeta e fingitore; Sogno di dottor Sigmund Freud, interpretatore dei sogni altrui z tomu: Sogni di sogni (Sellerio Editore, Palermo 1992). Saluti; Fiamme; Una serata piovosa sulla tama da qualche parte in Olanda; Una vacanza di Bernardo Soares z tomu: Racconti con figure (Selerio Editore, Palermo 2006). Passato composto. Tre lettere; L’amore di Don Pedro; Messaggio dalla penumbra; La traduzione; Ultimo invito z tomu I volatili del Beato Angelico (Sellerio Editore, Palermo 1987). Il cerchio; I morti a tavola; Fra generali; Festival; Bucarest non e’ cambiata per niente z tomu: Il tempo invecchia in fretta (Feltrinelli Editore, Milano 2009). Un biglietto in mezzo al mare; Il fiume; Forbbiden Games; Sono passato a trovarti, ma non c’ eri; A cosa serve un’ arpa con una corda sola?; Buono come sei; Te voglio, te cerco, te chiammo, te veco, te sento, te sonno z tomu: Si sta facendo sempre piu’ tardi (Feltrinelli Editore, Milano 2001). Tom Piccoli equivoci senza importanza (Feltrinelli Editore, Milano 1985). Esej Elogio della letteratura z tomu: Di tutto resta un poco (Feltrinelli Editore, Milano 2013). Copyright © 2024, The Antonio Tabucchi Estate. All rights reserved.
Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych
Kamil Rekosz
Redaktor prowadzący
Kamil Piwowarski
Redakcja
Agnieszka Papieska
Korekta
Maciej Korbasiński, Renata Kuk, Małgorzata Denys
© for the Polish translation by Joanna Ugniewska
© for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2024
Wydanie pierwsze, Warszawa 2024
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa www.piw.pl
Polub PIW na Facebooku! www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN 978-83-8196-729-7
Pewnej nocy sprzed tysięcy lat, w czasach, których nie da się dokładnie ustalić, Dedal, architekt i lotnik, miał sen.
Śniło mu się, że trafił do ogromnego pałacu i wędruje korytarzem. Korytarz łączy się z innym korytarzem. Dedal, zmęczony i zdezorientowany, szedł, wspierając się o ściany. Kiedy znalazł się na końcu korytarza, trafił do małej ośmiokątnej sali, skąd wychodziło osiem kolejnych korytarzy. Dedala ogarnęło przygnębienie i zapragnął wyjść na świeże powietrze. Ruszył jednym z korytarzy, ale ten skończył się ścianą. Ruszył drugim, ale i ten skończył się ścianą. Próbował tak siedem razy, aż za ósmym wszedł w bardzo długi korytarz, który, po wielu zakrętach i załamaniach, połączył się z innym. Dedal usiadł na marmurowym schodku i zaczął się zastanawiać, co począć. Na ścianach paliły się pochodnie, oświetlające błękitne freski, a na freskach rośliny i ptaki.
Tylko ja wiem, jak się stąd wydostać, pomyślał Dedal, ale nie mogę sobie przypomnieć. Zdjął sandały i zaczął iść boso po posadzce z zielonego marmuru. Aby dodać sobie otuchy, śpiewał kołysankę, którą stara niania usypiała go do snu w dzieciństwie. Sklepienia długiego korytarza odbijały echem jego głos, powtarzając go dziesięciokrotnie.
Tylko ja wiem, jak się stąd wydostać, pomyślał Dedal, ale nie mogę sobie przypomnieć.
W tym momencie wszedł do dużej okrągłej sali z freskami przedstawiającymi dziwaczne pejzaże. Pamiętał tę salę, ale nie pamiętał, dlaczego ją pamięta. Stały tam krzesła obite bogatymi tkaninami, na środku pokoju zaś znajdowało się łoże. Na brzegu łoża siedział szczupły mężczyzna o młodzieńczym wyglądzie. Mężczyzna miał głowę byka. Obejmował głowę rękami i szlochał. Dedal podszedł do niego i położył mu dłoń na ramieniu. Dlaczego płaczesz?, spytał. Mężczyzna uniósł głowę i spojrzał nań wzrokiem zwierzęcia. Płaczę, bo zakochałem się w księżycu, rzekł, widziałem go tylko raz, kiedy byłem dzieckiem, wyjrzałem przez okno, ale nie mogę się z nim połączyć, bo jestem uwięziony w tym pałacu. Wystarczyłoby mi położyć się nocą na łące i pozwolić się całować jego promieniom, ale jestem uwięziony w tym pałacu, od dzieciństwa jestem uwięziony w tym pałacu. I znów zaczął płakać.
Dedal poczuł nagle wielkie wzruszenie i serce zaczęło mu bić mocno w piersi. Pomogę ci się stąd wydostać, obiecał.
Mężczyzna-zwierzę uniósł ponownie głowę i przyjrzał się Dedalowi oczami byka. Z tej sali są dwa wyjścia, rzekł, i każdego pilnują dwaj strażnicy. Jedne drzwi prowadzą ku wolności, drugie ku śmierci, jeden ze strażników mówi tylko prawdę, drugi zawsze kłamie. Nie wiem jednak, który strażnik mówi prawdę, a który kłamie ani które drzwi prowadzą ku wolności, a które ku śmierci.
Chodź ze mną, powiedział Dedal, chodź ze mną.
Podszedł do jednego ze strażników. Które drzwi prowadzą zdaniem twojego kolegi ku wolności?, spytał. A usłyszawszy odpowiedź, wybrał drugie drzwi. Gdyby bowiem spytał strażnika kłamcę, ten, przeinaczając prawdziwą informację kolegi, wskazałby drzwi prowadzące ku śmierci; gdyby zaś spytał strażnika mówiącego prawdę, ten, przekazując niezmienioną, fałszywą informację kolegi, również wskazałby drzwi prowadzące ku śmierci.
Przeszli przez drzwi i znowu znaleźli się w długim korytarzu. Korytarz prowadził w górę i wychodził na wiszący ogród, skąd widać było światła nieznanego miasta.
Teraz Dedal przypomniał sobie to, o czym zapomniał, i był szczęśliwy, że sobie przypomniał. W krzakach ukrył przecież pióra i wosk. Przygotował je dla siebie, żeby uciec z pałacu. Z tych piór i wosku zrobił zręcznie parę skrzydeł i przyczepił je do ramion mężczyzny-zwierzęcia. Potem zaprowadził go na skraj wiszącego ogrodu i rzekł:
Noc jest długa, księżyc ukazuje twarz i czeka na ciebie, możesz do niego polecieć.
Mężczyzna-zwierzę odwrócił się, spojrzał na Dedala swoim łagodnym, zwierzęcym wzrokiem. Dziękuję, powiedział.
Ruszaj, rzekł Dedal, i popchnął go. Patrzył, jak mężczyzna-zwierzę oddala się w noc, machając skrzydłami, i leci ku księżycowi. Leci i leci.
Pewnej nocy w lutym 1532 roku, w szpitalu w Lyonie, kiedy spał w swoim skromnym lekarskim pokoiku po siedmiu dniach postu – zgodnie z regułami życia zakonnego, których przestrzegał, choć już wystąpił z zakonu – François Rabelais, pisarz i były zakonnik, miał sen. Śniło mu się, że znajduje się pod pergolą gospody w Périgord i że jest wrzesień. Ujrzał długi i wąski stół, przykryty śnieżnobiałym obrusem, zastawiony karafkami z winem, on zaś siedział na prezydialnym miejscu przy stole. Po przeciwległej stronie znajdowało się nakrycie dla kogoś, nie wiedział jednak dla kogo, wiedział tylko, że musi czekać. Tymczasem gospodarz przyniósł mu talerz marynowanych oliwek i dzbanek chłodnego cydru, on zaś zaczął jeść oliwki, popijając pyszny cydr o kolorze bursztynu. W pewnej chwili usłyszał tętent koni i ujrzał tuman kurzu, przybliżający się główną drogą. To jechała kareta, wyglądająca na królewską, z woźnicą ubranym na czerwono i dwoma lokajami stojącymi na schodkach. Kareta zatrzymała się na trawniku przed gospodą, lokaje zatrąbili dwukrotnie, po czym szybko rozłożyli czerwony dywan przed drzwiczkami karety. Stanęli na baczność i wykrzyknęli: jego wysokość pan Pantagruel, król jadła i napitku! François Rabelais wstał, gdyż pojął, że przyjechał jego współbiesiadnik, który tymczasem kroczył dostojnie po czerwonym dywanie, rozwijanym przez lokajów. Był to mężczyzna olbrzymiego wzrostu, szedł, podtrzymując rękami brzuch, brzuch wielki jak bukłak, kołyszący się na lewo i prawo. Miał gęstą czarną brodę okalającą twarz, na głowie nosił kapelusz z szerokim rondem. Jego wysokość pan Pantagruel rozchylił usta w serdecznym uśmiechu, zawinął rękawy królewskiej szaty i usiadł po przeciwległej stronie stołu. Przyszedł gospodarz, a przed nim dwóch pomocników niosących dymiącą wazę, i zaczął nalewać zupę. Zupa z jęczmienia, żyta i fasoli, zaanonsował w trakcie nalewania, coś lekkiego, dla rozruszania żołądka. Jego wysokość pan Pantagruel zawiązał sobie wokół szyi serwetkę wielką jak prześcieradło i dał znać François Rabelais’mu, że czas zacząć. To była zupa mączna, w której pływały liście laurowe i ząbki czosnku, coś rzeczywiście lekkiego. François Rabelais zjadł ze smakiem pełny talerz, zaś jego wysokość pan Pantagruel, poprosiwszy grzecznie o pozwolenie, podszedł do wazy i zaczął jeść prosto z niej. Tymczasem pomocnicy przynieśli nowe dania, gospodarz zaś gorliwie napełniał talerze. Tym razem były to faszerowane gęsi. François Rabelais dostał dwie, jego wysokość pan Pantagruel – dziewiętnaście. Gospodarzu, rzekł dostojny gość, musisz mnie nauczyć, jak przyrządza się takie gęsi, powtórzę przepis mojemu kucharzowi. Gospodarz pogładził się po gęstych wąsach, chrząknął i odparł: przede wszystkim bierze się dobrą kapustę kiszoną i gotuje się ją przez cztery, pięć minut. Potem rozpuszcza się tłuszcz gęsi i przez trzy godziny dusi w nim kapustę ze słoniną, jagodami jałowca, goździkami, solą, pieprzem, pokrojoną cebulą. Następnie dodaje się szynki, drobno posiekanych gęsich wątróbek oraz miąższu chleba, aby farsz był gęstszy. Faszeruje się nim gęsi i wkłada do pieca na czterdzieści minut. Trzeba pamiętać, żeby w połowie pieczenia zebrać skwierczący tłuszcz, polać nim farsz i to wszystko. Słuchając przepisu, François Rabelais poczuł znowu apetyt; jego współbiesiadnik chyba też, tak przynajmniej można było sądzić, gdyż oblizywał wąsy olbrzymim językiem i wreszcie spytał: a teraz, gospodarzu, co nam proponujesz? Gospodarz klasnął w dłonie i pomocnicy przynieśli dymiące półmiski. Kapłony w okowicie, perliczki z rokforem, oznajmił gospodarz, zadowolony, i zaczął nakładać na talerze. François Rabelais zabrał się z ochotą do kapłona i perliczki, zaś jego wysokość pan Pantagruel pożarł ich z dziesięć. Nie wiem dlaczego, powiedział jego wysokość pan Pantagruel, ale wydaje mi się, że do tych kapłonów pasowałby sos z móżdżku, co pan o tym sądzi, drogi współbiesiadniku? François Rabelais przytaknął, a gospodarz, jakby tylko na to czekał, klasnął w dłonie. Pomocnicy przynieśli dwie salaterki pełne sosu z móżdżku. Jego wysokość pan Pantagruel posmarował zawartością jednej z nich metrową bułkę i między jednym a drugim kęsem kapłona pochłonął ją w dwie minuty. Kiedy skończyli, gospodarz poprosił, by pozwolono mu zabrać brudne talerze, i spytał: co by panowie powiedzieli na dzika po myśliwsku, a może wolicie filety z zająca, faszerowane i smażone? Chcąc rozstrzygnąć sprawiedliwie, François Rabelais zaproponował, aby przyniesiono i jedno, i drugie. Jego wysokość pan Pantagruel natomiast ziewnął, dając tym samym do zrozumienia, że chętnie by jeszcze coś przekąsił. Gospodarz klasnął w dłonie i pomocnicy przynieśli nowe dania. Ach, mruknął w trakcie jedzenia François Rabelais, jaki pyszny jest ten dzik po myśliwsku! Odrobinę słodko-kwaśny, z zielonymi oliwkami i szczyptą ostrej papryki, podkreślającej aromat dziczyzny. A te filety z zająca, faszerowane i smażone, dodał, pałaszując, jego wysokość pan Pantagruel, czyż nie można uznać ich za boskie?
Gospodarz patrzył zachwycony, jak jedzą. Był wrzesień i słońce rysowało jasne plamy w cieniu pergoli. Jego wysokość pan Pantagruel miał oczy jak szparki i od czasu do czasu powieki mu opadały, jakby miał zaraz zasnąć. W pewnej chwili klepnął się po brzuchu kilka razy dłonią i wydał z siebie głośne beknięcie, ryk niczym grzmot, który odbił się echem po polach. Na dźwięk grzmotu François Rabelais obudził się, zrozumiał, że w nocy rozpętała się burza, zapalił po omacku świecę i wyjął z szafki kawałek suchego chleba, na który co noc sobie pozwalał, by oszukać doskwierający mu głód.
W nocy 1 stycznia 1599 roku Michelangelo Merisi, zwany Caravaggiem, malarz i pasjonat, leżał w łóżku pewnej prostytutki, śniąc, że nawiedził go Bóg. Bóg przybrał postać Chrystusa i wskazywał na niego palcem. Michelangelo Merisi siedział w gospodzie i grał na pieniądze. Towarzyszyli mu różni nicponie, niektórzy zdążyli już się upić. On zaś nie był Michelangelem Merisim, słynnym malarzem, lecz stałym bywalcem spelunki, jednym z tych podejrzanych typów. Kiedy nawiedził go Bóg, on bluźnił przeciw Chrystusowi i śmiał się. Ty, powiedział, nic nie mówiąc, palec Chrystusa. Ja?, spytał zdziwiony Michelangelo Merisi, nie mam przecież powołania do świętości, jestem zwykłym grzesznikiem, nie mogłem zostać wybrany.
Twarz Chrystusa zachowała jednak ten sam niewzruszony wyraz. A gest wyciągniętej ręki nie pozostawiał wątpliwości.
Michelangelo Merisi spuścił głowę i spojrzał na monety rozrzucone po stole. Gwałciłem, rzekł, zabijałem, mam ręce brudne od krwi.
Chłopak podający do stołu przyniósł fasolę i wino. Michelangelo Merisi zaczął jeść i pić. Wszyscy wokół niego siedzieli nieruchomo, tylko on poruszał ustami i rękami niczym zjawa. Chrystus też stał bez ruchu i wyciągał nieruchomą dłoń, wskazując nań palcem. Michelangelo Merisi wstał i poszedł za nim. Znaleźli się w brudnej uliczce i Michelangelo Merisi wysikał w kącie całe wypite wino.
Boże, czemu po mnie przyszedłeś?, spytał Michelangelo Merisi Chrystusa. Syn człowieczy spojrzał na niego, ale nie odpowiedział. Wyszli z uliczki na plac. Plac był pusty.
Jest mi smutno, powiedział Michelangelo Merisi. Chrystus patrzył na niego bez słowa. Usiadł na kamiennej ławce i zdjął sandały. Pomasował sobie stopy i rzekł: jestem zmęczony, przyszedłem na piechotę aż z Palestyny, żeby cię odnaleźć.
Michelangelo Merisi wymiotował, oparty o mur. Ale ja jestem grzesznikiem, krzyknął, nie może chodzić o mnie.
Chrystus zbliżył się i dotknął jego ramienia. Uczyniłem z ciebie malarza, powiedział, chcę, abyś namalował pewien obraz, potem możesz iść za swoim przeznaczeniem.
Michelangelo Merisi wytarł usta i spytał: co ma być na obrazie?
Wizyta, którą ci dziś złożyłem w gospodzie, tyle że masz być Mateuszem.
Zgoda, przytaknął Michelangelo Merisi, namaluję to. I odwrócił się w łóżku na drugi bok. W tej samej chwili prostytutka, chrapiąc głośno, przylgnęła do niego.
W nocy 1 maja 1820 roku Francisco Goya y Lucientes, malarz i wizjoner, miał sen.
Śniło mu się, że wraz ze swoją kochanką z czasów młodości znajduje się pod drzewem. Wokół rozciągał się surowy pejzaż wsi aragońskiej, słońce tkwiło w zenicie. Kochanka siedziała na huśtawce, a on popychał huśtawkę, przytrzymując kobietę wpół. Kochanka trzymała w ręce koronkową parasolkę i śmiała się rwanym, nerwowym śmiechem. Potem upadła na trawę, a on poszedł w jej ślady. Turlali się oboje po zboczu wzgórza, aż doturlali do żółtego muru. Rozejrzeli się i w świetle latarni zobaczyli żołnierzy, którzy rozstrzeliwali ludzi. Latarnia nie pasowała do słonecznego pejzażu, oświetlała jednak całą scenę sinym światłem. Żołnierze wystrzelili i ludzie padli, przykrywając ciałami kałuże krwi. Wtedy Francisco Goya y Lucientes wziął do ręki pędzel, który trzymał zatknięty za pasem, i ruszył w ich kierunku, unosząc pędzel w górę. Żołnierze, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zniknęli, przestraszeni jego widokiem. Zamiast nich pojawił się przerażający olbrzym, który jadł ludzką nogę. Miał brudne włosy i siną twarz, dwie strużki krwi spływały mu z kącików ust, oczy miał zamglone, ponieważ się śmiał.
Kim jesteś?, spytał Francisco Goya y Lucientes.
Olbrzym wytarł usta i rzekł: jestem potworem, który rządzi ludzkością, urodziła mnie Historia.
Francisco Goya y Lucientes zrobił krok do przodu i uniósł w górę pędzel. Olbrzym zniknął i na jego miejsce pojawiła się starucha. Bezzębna megiera z pomarszczoną skórą i żółtymi oczami.
Kim jesteś?, spytał Francisco Goya y Lucientes.
Jestem rozczarowaniem, odparła starucha, i rządzę światem, gdyż każde marzenie człowieka trwa krótko.
Francisco Goya y Lucientes zrobił krok do przodu i uniósł w górę pędzel. Starucha zniknęła i zamiast niej pojawił się pies. Mały pies zagrzebany w piasku, wystawał mu tylko łeb.
Kim jesteś?, spytał Francisco Goya y Lucientes.
Pies wychylił szyję i rzekł: jestem bestią rozpaczy i kpię sobie z twoich smutków.
Francisco Goya y Lucientes zrobił krok do przodu i uniósł w górę pędzel. Pies zniknął i zamiast niego pojawił się mężczyzna. Gruby mężczyzna z opuchniętą, nieszczęśliwą twarzą.
Kim jesteś?, spytał Francisco Goya y Lucientes.
Mężczyzna uśmiechnął się znużonym uśmiechem i rzekł: jestem Francisco Goya y Lucientes, wobec mnie nic nie wskórasz.
W tej właśnie chwili Francisco Goya y Lucientes obudził się w łóżku sam.
Pewnej czerwcowej nocy 1865 roku, kiedy miał piętnaście lat i leżał w sali szpitalnej w Edynburgu, Robert Louis Stevenson, przyszły pisarz i podróżnik, miał sen. Śniło mu się, że jest dorosły i znajduje się na żaglowcu. Żaglowiec ma wydęte żagle i unosi się w powietrzu. Robert Louis Stevenson trzymał ster i kierował statkiem, jak kieruje się aerostatycznym balonem. Żaglowiec przefrunął nad Edynburgiem, potem nad francuskimi górami, minął Europę i zaczął lecieć nad błękitnym oceanem. Robert Louis Stevenson wiedział, że wsiadł na żaglowiec, gdyż zazwyczaj brakowało mu tchu, jego płuca potrzebowały więcej powietrza. Teraz zaś oddychał lekko, wiatr napełnił mu płuca czystym powietrzem i kaszel ustał.
Żaglowiec wylądował na wodzie i zaczął płynąć z dużą szybkością. Robert Louis Stevenson rozwinął wszystkie żagle i zdał się na wiatr. W pewnej chwili zobaczył na horyzoncie wyspę i mnóstwo podłużnych łódek, w których płynęli na jego spotkanie ciemnoskórzy mężczyźni. Robert Louis Stevenson zobaczył, że łódki ustawiają się wzdłuż burt żaglowca i wskazują mu drogę, a siedzący w nich tubylcy śpiewają wesołe pieśni i rzucają mu na pokład wieńce z białych kwiatów.
Kiedy był już w odległości stu metrów od wyspy, Robert Louis Stevenson zarzucił kotwicę i po sznurowej drabince zszedł do największej łódki, oczekującej go przy burcie. To była majestatyczna łódź z gigantycznym totemem na dziobie. Tubylcy ucałowali go i zaczęli wachlować szerokimi liśćmi palmowymi, częstowali słodkimi owocami.
Na wyspie czekały na nich kobiety i dzieci, które tańczyły i śmiały się, zakładały im wieńce z kwiatów na szyję. Wódz plemienia podszedł do niego i wskazał mu szczyt góry. Robert Louis Stevenson pojął, że musi na nią wejść, ale nie wiedział dlaczego. Pomyślał, że przy swoich trudnościach z oddychaniem nie zdoła wspiąć się na sam szczyt, i za pomocą kilku prostych gestów próbował to wytłumaczyć tubylcom. Ale oni już zdążyli zrozumieć i przygotowali lektykę wyplecioną z trzcin i liści palmowych. Robert Louis Stevenson wsiadł, czterej silni tubylcy zarzucili sobie lektykę na plecy i zaczęli wchodzić pod górę. W trakcie wspinaczki Robert Louis Stevenson spoglądał na niezwykłą panoramę: widział Szkocję i Francję, Amerykę i Nowy Jork, i całe swoje minione życie, które miało jeszcze nadejść. Na zboczach góry rosły dobroczynne drzewa i mięsiste kwiaty napełniały powietrze zapachem, działającym na płuca jak balsam.
Tubylcy zatrzymali się przed grotą i usiedli na ziemi, krzyżując nogi. Robert Louis Stevenson zrozumiał, że ma wejść do groty, dostał do ręki pochodnię i wszedł. W środku było chłodno i powietrze pachniało mchem. Robert Louis Stevenson posuwał się do przodu we wnętrzu góry, aż dotarł do pomieszczenia powstałego w skale na skutek trzęsienia ziemi, w którym zwisały ogromne stalaktyty. Na środku stała srebrna kasa pancerna. Robert Louis Stevenson otworzył ją i zobaczył, że wewnątrz leży książka. To była książka opowiadająca o wyspie, podróżach, przygodach, o chłopcu i piratach, a na okładce widniało jego nazwisko. Wyszedł z groty, polecił tubylcom, by wrócili do wsi, sam zaś wspiął się z książką pod pachą na szczyt. Położył się na trawie i otworzył książkę na pierwszej stronie. Wiedział, że tu zostanie, na tym szczycie, i będzie czytał książkę. W czystym powietrzu czytanie książki działało jak balsam na duszę i przyjemnie było czytać tam, w górze, czekając na koniec.
W nocy 23 czerwca 1891 roku, w szpitalu w Marsylii, Arthur Rimbaud, poeta i włóczęga, miał sen. Śniło mu się, że wędruje po Ardenach. Niósł amputowaną nogę pod pachą i wspierał się na kulach. Amputowana noga była zawinięta w gazetę, w której wydrukowano dużą czcionką jego wiersz.
Zbliżała się północ, była pełnia księżyca. Łąki wyglądały jak posrebrzane, Arthur śpiewał. Znalazł się przed domem, w którym w jednym z okien paliło się światło. Położył się na łące pod ogromnym migdałowcem i śpiewał. Śpiewał rewolucyjną, włóczęgowską pieśń, która opowiadała o kobiecie i karabinie. Po chwili drzwi się otworzyły, wyszła kobieta i zbliżyła się do niego. To była młoda kobieta, miała rozpuszczone włosy. Jeśli potrzebujesz karabinu, jak w twojej piosence, mogę ci go dać, rzekła, trzymam go na strychu.
Rimbaud przytulił do piersi amputowaną nogę i roześmiał się. Idę dołączyć do Komuny Paryskiej, odparł, potrzebuję karabinu.
Kobieta zaprowadziła go do wnętrza dwupiętrowego budynku. Na parterze trzymano owce, kręte schody prowadziły na strych. Nie mogę tam wejść, powiedział Rimbaud, zaczekam na ciebie na dole z owcami. Położył się na słomie i zdjął spodnie. Kiedy kobieta zeszła, zastała go gotowego do miłości. Jeśli potrzebujesz kobiety, jak w twojej piosence, rzekła, mogę ci ją dać. Rimbaud pocałował ją i spytał: jak się nazywa ta kobieta? Nazywa się Aurelia, odpowiedziała, gdyż jest to kobieta ze snu. I zdjęła suknię.
Kochali się pośród owiec i Rimbaud trzymał cały czas przy sobie amputowaną nogę. Kiedy skończyli, kobieta powiedziała: zostań. Nie mogę, rzekł Rimbaud, muszę iść, chodź ze mną, zobaczysz wstający świt. Kiedy wyszli na podwórze, było już jasno. Ty nie słyszysz krzyków, powiedział Rimbaud, ale ja je słyszę, dochodzą z Paryża, wzywają mnie, to wolność woła mnie z daleka.
Kobieta, wciąż jeszcze naga, stała pod migdałowcem. Zostawię ci moją nogę, rzekł Rimbaud. Dbaj o nią.
Ruszył w stronę głównej drogi. Jak wspaniale, już nie kulał, szedł, jakby miał obie nogi. Droga dudniła pod jego stopami. Na horyzoncie czerwieniał świt. A on śpiewał i był szczęśliwy.
W nocy 7 marca 1914 roku Fernando Pessoa, poeta i mistyfikator, śnił, że się budzi. Wypił kawę w swym wynajętym pokoiku, ogolił się i ubrał elegancko. Włożył płaszcz od deszczu, bo padało. Kiedy wychodził, była za dwadzieścia minut ósma i dokładnie o ósmej znalazł się na Dworcu Centralnym, na peronie, z którego miał odejść pociąg do Santarém. Pociąg ruszył punktualnie, o ósmej pięć. Fernando Pessoa zajął miejsce w przedziale, gdzie siedziała kobieta koło pięćdziesiątki i czytała. To była jego matka, chociaż nie była jego matką, i czytała w wielkim skupieniu. Również Fernando Pessoa zaczął czytać. Tamtego dnia miał przeczytać dwa listy, które dostał z Południowej Afryki, była w nich mowa o dawno minionym dzieciństwie.
Byłam jak trawa i mnie nie wyrwali, rzekła w pewnej chwili kobieta, wyglądająca na pięćdziesiątkę. Fernando Pessoa uznał, że to ładne zdanie, i zapisał je w notesie. Tymczasem za oknem przesuwał się pejzaż Ribatejo z jego polami ryżowymi i łąkami.
Kiedy dojechali do Santarém, Fernando Pessoa wysiadł i wziął dorożkę. Czy wie pan, gdzie stoi pojedynczy dom pobielony wapnem?, spytał dorożkarza. Dorożkarz był tłustawym mężczyzną, z sinym nosem, jak u pijaka. Oczywiście, odpowiedział, to dom pana Caeira, dobrze go znam. I zaciął batem konia. Koń ruszył truchtem główną drogą wysadzaną palmami. Na polach widać było słomiane chaty, przed niektórymi stali Murzyni.
Gdzie jesteśmy?, spytał Pessoa dorożkarza, dokąd mnie pan wiezie?
Jesteśmy w Południowej Afryce, odpowiedział dorożkarz, jedziemy do pana Caeira.
Pessoa uspokoił się i rozsiadł wygodnie. Ach, więc znajdował się w Południowej Afryce, był dokładnie tym, kim chciał być. Skrzyżował nogi, zadowolony, i spojrzał na kostki wychylające się z marynarskich spodni. Zrozumiał, że jest dzieckiem, i bardzo go to ucieszyło. Miło być dzieckiem i podróżować po Południowej Afryce. Wyciągnął paczkę papierosów i zapalił z przyjemnością. Poczęstował dorożkarza, który ochoczo sięgnął po papierosa.
Zapadał już mrok, kiedy wreszcie ujrzeli biały dom na wzgórzu porośniętym cyprysami. To był dom typowy dla Ribatejo, długi i niski, z opadającym dachem pokrytym czerwonymi dachówkami. Dorożka wjechała w aleję wysadzaną cyprysami, żwir zachrzęścił pod kołami, w oddali zaszczekał pies.
W drzwiach domu stała staruszka w okularach i śnieżnobiałym czepku. Pessoa pojął od razu, że to babka Alberta Caeira, i wspiąwszy się na czubki palców, ucałował ją w oba policzki.
Nie zmęcz za bardzo mojego Alberta, rzekła staruszka, ma słabe zdrowie.
Odsunęła się na bok i Pessoa wszedł do środka. Znalazł się w dużym pokoju urządzonym z prostotą. Były tam kominek, biblioteczka, kredens pełen naczyń, sofa i dwa fotele. Alberto Caeiro siedział w fotelu z odchyloną do tyłu głową. To był headmaster Nicholas, profesor Fernanda Pessoi z High School.
Nie wiedziałem, że Caeiro to pan, powiedział Fernando Pessoa i ukłonił się lekko. Alberto Caeiro skinął ręką.
Niech pan podejdzie bliżej, drogi Pessoa, rzekł, wezwałem pana, bo chciałem, aby poznał pan prawdę.
Tymczasem babka wniosła tacę z czajnikiem do herbaty i ciasteczkami. Caeiro i Pessoa napełnili filiżanki. Pessoa pamiętał, że nie należy odginać małego palca, bo to nieeleganckie. Poprawił kołnierz marynarskiego ubranka i zapalił papierosa. Jest pan moim mistrzem, rzekł.
Caeiro westchnął, potem się uśmiechnął. To długa historia, powiedział, ale nie ma sensu, żebym panu wyjaśniał wszystko po kolei, jest pan inteligentny i sam pan zrozumie, chociaż to i owo opuszczę. Proszę tylko przyjąć do wiadomości, że jestem panem.
Niech pan mówi jaśniej, poprosił Pessoa.
Jestem najgłębiej ukrytą częścią pańskiego ja, rzekł Caeiro, częścią nieznaną. Dlatego jestem pańskim mistrzem.
W sąsiedniej wsi dzwon kościelny wybił godzinę.
Co mam robić?, spytał Pessoa.
Musi pan słuchać mojego głosu, odpowiedział Caeiro. Będzie mnie pan słuchał na jawie i we śnie, czasami będę panu przeszkadzać, czasami będzie pan głuchy na moje słowa. Ale musi mnie pan słuchać, musi pan znaleźć w sobie odwagę, aby słuchać tego głosu, jeśli chce pan zostać wielkim poetą.
Zrobię tak, rzekł Pessoa, obiecuję.
Wstał i pożegnał się. Dorożka czekała na niego przed domem. Teraz znów był dorosły i miał wąsy. Gdzie pan chce, żeby pana zawieźć?, spytał dorożkarz. Niech mnie pan zawiezie do kresu mego snu, powiedział Pessoa, dziś jest w moim życiu dzień triumfu.
Był 8 marca i przez okno pokoju Pessoi przebijało się słabe słońce.
Dwudziestego trzeciego września 1939 roku, ostatniej nocy przed śmiercią, doktor Zygmunt Freud, interpretator cudzych snów, miał sen.
Śniło mu się, że jest Dorą i że idzie przez zbombardowany Wiedeń. Miasto było zburzone, z ruin budynków unosiły się dym i pył.
Jak to możliwe, żeby miasto zostało zburzone?, pomyślał doktor Freud i poprawił sobie sztuczny biust. W tym momencie na Rathaustrasse spotkał Frau Martę, która szła mu naprzeciw z rozłożoną „Neue Freie Presse”.
Och, droga Doro, powiedziała Marta, przeczytałam właśnie, że doktor Freud wrócił z Paryża do Wiednia i zamieszkał tutaj, pod siódmym na Rathaustrasse, może powinna pani zamówić u niego wizytę. Mówiąc te słowa, potrąciła czubkiem pantofla martwego żołnierza.
Doktor Freud poczuł się bardzo zawstydzony i zasłonił twarz woalką. Nie rozumiem po co, odparł nieśmiało.
Bo ma pani z sobą tyle problemów, droga Doro, odpowiedziała Frau Marta, doprawdy tyle problemów, zresztą jak my wszyscy, musi się pani komuś zwierzyć, a proszę pamiętać, że nikt nie potrafi tak wysłuchiwać zwierzeń jak doktor Freud, świetnie rozumie kobiety, czasami sam zdaje się być kobietą, do tego stopnia umie się w nie wczuć.
Doktor Freud pożegnał się uprzejmie, lecz w pośpiechu, i szedł dalej ulicą. Wkrótce spotkał ekspedienta ze sklepu mięsnego. Chłopak przyglądał mu się natarczywie i powiedział wulgarny komplement. Doktor Freud zatrzymał się, bo chciał go uderzyć, ale ekspedient ze sklepu mięsnego spojrzał na jego nogi i rzekł: Doro, potrzebujesz prawdziwego mężczyzny, zamiast kochać się w swoich fantazjach.
Doktor Freud zatrzymał się, zirytowany. Skąd wiesz?, spytał. Wie o tym cały Wiedeń, odpowiedział ekspedient ze sklepu mięsnego, masz za dużo fantazji erotycznych, odkrył to doktor Freud.
Doktor Freud uniósł pięść. Tego było za wiele. On, doktor Freud, miał fantazje erotyczne. To inni mieli fantazje erotyczne, ci, którzy przychodzili do niego się zwierzać. On był jak najbardziej normalny, ten typ fantazji nękał przecież jedynie dzieci i osoby zaburzone.
Nie wygłupiaj się, zachichotał ekspedient ze sklepu mięsnego i poklepał go po policzku.
Doktor Freud się rozchmurzył. W gruncie rzeczy znajdował pewną przyjemność w poufałości, z jaką traktował go ów jakże męski ekspedient, a poza tym był przecież Dorą, którą dręczą nieprzyzwoite myśli.
Szedł dalej Rathaustrasse, aż znalazł się przed własnym domem. Jego dom, jego piękny dom przestał istnieć, zniszczył go pocisk z haubicy. Ale w ogrodzie, który ocalał, stała kozetka. Na kozetce zaś leżał jakiś prostak w chodakach i wyciągniętej na spodnie koszuli i chrapał.
Doktor Freud podszedł bliżej i go obudził. Co tu robisz?, spytał. Prostak wytrzeszczył oczy. Szukam doktora Freuda, odparł. To ja jestem doktorem Freudem, odpowiedział doktor Freud.
Niech mnie pani nie rozśmiesza, odparł prostak. Cóż, rzekł doktor Freud, wyznam ci coś, postanowiłem wcielić się w jedną z moich pacjentek, dlatego się przebrałem, jestem Dora.
Doro, zawołał prostak, kocham cię. I mówiąc te słowa, objął go. Doktor Freud poczuł się całkowicie zbity z tropu i opadł na kozetkę. W tym momencie obudził się. To była jego ostatnia noc, ale on o tym nie wiedział.
Nie wiadomo, do kogo miałby wysłać te pocztówki. Zastanowił się i pomyślał, że może dobrze byłoby ułożyć listę, ponieważ potem, kiedy przyjeżdżamy już na miejsce, wylatuje nam to z głowy. Wziął kartkę z biurka, usiadł i zaczął spisywać nazwiska i adresy. Zapalił papierosa. Zapisywał jedno nazwisko, wahał się, zaciągał dymem, zapisywał następne. Kiedy skończył, przepisał wszystko do notesu i podarł kartkę. Włożył notes do walizki, na sam wierzch. Rozejrzał się uważnie, jak gdyby usiłował przypomnieć sobie coś, o czym mógł zapomnieć, podróż przecież miała być długa. Przypomniał sobie o pocztówkach, które kupił w galerii sztuki i zostawił na bibliotecznym regale. Zaczął oglądać jedną po drugiej, żeby się przekonać, czy pasują do podróży, w którą się wybiera. Nie bardzo, pomyślał, nie bardzo pasują, co ma do rzeczy pocztówka z regionu Marche, skoro wyślę ją z Ameryki Południowej. Ale potem pomyślał, że najlepsze są znaczki, które na nie naklei, na przykład w Peru kupi znaczki z papugami, na pewno znajdzie tam znaczki z papugami, a także z twarzami bóstw prekolumbijskich, uśmiechniętymi i niepojętymi maskami ze złota pokrytego emalią, kiedyś widział podobne na wystawie w pałacu królewskim, z pewnością takie przedmioty figurują również na znaczkach. Myśl o tym go rozbawiła, ponieważ banalne pocztówki ze zdjęciami, przeznaczone dla turystów, są bardzo brzydkie, zawsze w jaskrawych kolorach, trochę nieprawdziwe, a poza tym wszystkie jednakowe, nieważne, czy pochodzą z Meksyku, czy z Niemiec. Tak było o wiele bardziej oryginalnie: pocztówka, na której jest napisane „Ascoli”, a która przychodzi z Oaxaca albo z Jukatanu, albo z Chapultepec (tak się mówi?) – z miejsc takich jak te, dokąd miał pojechać.
Dokąd pojechałby z Isabel, gdyby jeszcze tu była. Ale teraz Isabel już nie było, odeszła. Przez piętnaście lat myśleli o tej podróży, lecz w podobną podróż nie można się wybrać ot tak sobie, szczególnie kiedy ma się taki zawód jak oni. Potrzeba czasu, gotowości i pieniędzy, wszystkiego, czego wcześniej nie mieli. Teraz miał to wszystko, ale nie było już Isabel. Podszedł do biurka, wziął fotografię Isabel i włożył ją do walizki, obok notesu i pocztówek. To była fotografia przedstawiająca ich oboje, trzymających się pod rękę na placu św. Marka w Wenecji, wokół było mnóstwo gołębi, a oni uśmiechali się trochę głupkowato, jak ktoś, kto wpatruje się w obiektyw. Czy byliśmy szczęśliwi?, zastanowił się. I przyszło mu do głowy zdanie, które Isabel szepnęła mu na vaporetto, ściskając go za rękę: „Na razie nie możemy pojechać do Ameryki Południowej, ale przynajmniej jesteśmy w Wenecji”.
Śmiesznie wyglądają fotografie w pozycji poziomej: on i Isabel stali pośród gołębi, mieli pod sobą św. Marka i patrzyli w sufit. Nie podobało mu się, że oczy na tej fotografii patrzą w sufit, dlatego odwrócił ją i powiedział: „Isabel, zabieram cię ze sobą, tę podróż odbędziesz i ty, pojedziemy do mnóstwa miejsc, Meksyku, Kolumbii, Peru, napiszemy pocztówki, podpiszę je za nas oboje, umieszczę i twoje imię, będzie dokładnie tak, jak gdybyś pojechała ze mną, a raczej pojedziesz ze mną, bo wiesz przecież, że zawsze zabieram cię z sobą”.
Raz jeszcze powtórzył sobie w myśli, co zostało mu do zrobienia; ostatnie rzeczy, pomyślał jak ktoś, kto miał tu nigdy więcej nie wrócić. I wówczas uświadomił sobie jasno, że już nie wróci, że jego noga nie postanie więcej w tym domu, w którym spędził niemal całe życie, marząc o tym, by znaleźć się w egzotycznych miejscach o tajemniczych nazwach, takich jak Jukatan i Oaxaca. Zakręcił kurek od gazu, od wody, wyłączył światło, przymknął okiennice. Podchodząc do okna, zauważył, że na zewnątrz panuje straszny upał. No jasne, był przecież piętnasty sierpnia. Pomyślał, że wybrał idealny dzień, żeby wyjechać, dzień, w którym wszyscy są na wakacjach i tłoczą się na plażach, wszyscy są daleko, wszyscy opuścili miasto, walczą jak mrówki o dostęp do choćby ziarnka piasku.
Była prawie pierwsza, ale nie czuł głodu. A przecież wstał o siódmej i wypił tylko kawę. Jego pociąg odjeżdżał dopiero o czternastej trzydzieści, miał jeszcze dużo czasu. Wybrał pocztówkę przedstawiającą „Wyspę Robinsona” i z tyłu napisał: „Jesteśmy na Timultopec, wysepce, gdzie mógł wylądować Robinson, szczęśliwi jak nigdy, wasi Taddeo i Isabel”. Napisał „Taddeo”, imię, którym nikt go nie nazywał, to jednak było jego imię, nadane mu na chrzcie, tak jakoś wyszło. Potem zastanowił się, do kogo wysłać tę kartkę. Ale na to przyjdzie czas. Wziął kolejną, na której widniały wieże, i z tyłu napisał: „To jest łańcuch Machu Picchu, powietrze jest tutaj bardzo rozrzedzone, pozdrowienia, Taddeo i Isabel”. Potem wziął pocztówkę całą niebieską i z tyłu napisał: „Żyjemy w tym lazurze, ocean jest lazurowy, niebo jest lazurowe, życie jest lazurowe”. Potem znalazł inną, z kościołem, który wyglądał jak Santa Maria Novella, i z tyłu napisał: „Tak wygląda barok południowoamerykański, kopia tego, co w Europie, ale bardziej niewyraźny, bardziej marzycielski, ucałowania, Taddeo i Isabel”.
Nie był zdecydowany, czy zamówić taksówkę, czy może lepiej pojechać autobusem. Dworzec był zaledwie trzy przystanki dalej i zważywszy na święto, trzeba będzie pewnie czekać przy telefonie z dwadzieścia minut na połączenie z radiotaxi, na ulicy nie widać było żadnej. Nie było wręcz widać ani jednego samochodu, miasto kompletnie się wyludniło. Zamknął starannie walizkę, przykrywszy chusteczką fotografię i pocztówki. Rozejrzał się raz jeszcze. Zamknął okiennice, dotknął tylnej kieszeni spodni, żeby się przekonać, czy ma portfel, i przemierzył korytarz aż do drzwi. Kiedy znalazł się już na progu, postawił na chwilę walizkę na podłodze i rzekł głośno:
– Do widzenia, mój domu, a raczej żegnaj.
Pod daszkiem przystanku autobusowego, w cieniu, można było wytrzymać, chociaż wokół asfalt topniał, tworząc błyszczące kałuże. Wiała jednak leciutka bryza przynosząca choć odrobinę ulgi. Kiedy wysiadł przed dworcem, przestraszył się, bo poczuł, że robi mu się słabo. Ale trwało to tylko chwilę, zakręciło mu się w głowie, z pewnością z powodu gorąca bijącego od kamiennych murów i oślepiającego światła, światła bez cienia, bo słońce było w zenicie. Dworcowy zegar wskazywał czternastą. Hala świeciła pustkami. Tylko jedna kasa była czynna, kupił bilet i rozejrzał się w poszukiwaniu kiosku z gazetami, ale kiosk był zamknięty. Walizka ważyła niewiele. W tak długą podróż zabrał tylko to, co niezbędne, resztę będzie kupował po drodze, w miarę zwiedzania krajów, zależnie od okazji i potrzeb. Rzucił okiem na poczekalnię pierwszej klasy, również pustą, postał tam chwilę, niezdecydowany, ale panował w niej nieznośny upał. Może chłodniej jest w podziemnym przejściu, pomyślał, albo na zadaszonym peronie, przynajmniej jest tam jakiś przewiew. Przeszedł podziemnym przejściem bardzo powoli, gratulując sobie, że walizka jest taka lekka, i wszedł po schodach na trzeci peron. Nie było na nim nikogo. A raczej na całym dworcu nie było nikogo, ani jednego podróżnego. Na ławce dostrzegł chłopca w białej bluzie ze skrzynką na lody przewieszoną przez ramię. Chłopiec także go zauważył i zmęczony, poprawiając sobie skrzynkę na ramieniu, ruszył mu naprzeciw. Kiedy podszedł blisko, spytał:
– Kupi pan loda, proszę pana?
Odpowiedział, że nie, że dziękuje, i chłopiec zdjął białą czapkę, żeby otrzeć pot z czoła.
– Byłoby lepiej, gdybym dzisiaj nie przychodził – powiedział.
– Nic nie sprzedałeś?
– Trzy rożki i casatte podróżnym z pociągu o trzynastej. Ale teraz, z wyjątkiem pańskiego pociągu, nie będzie już żadnego, trwa trzygodzinny strajk, jeżdżą tylko ekspresy.
Odstawił skrzynkę na ziemię i wyjął z kieszeni karty z podobiznami piłkarzy. Ustawił je na brzegu ławki i zaczął je zrzucać, pstrykając w nie palcami. Zbierał te, które upadły jedne na drugie, i układał w oddzielną kupkę.
– Te wygrają – oznajmił, wyjaśniając reguły gry.
– Ile masz lat? – spytał.
– Wkrótce skończę dwanaście – odpowiedział chłopiec. – Sprzedaję lody na dworcu już drugi rok, ojciec ma kiosk na piazza Santa Caterina.
– Nie wystarczy kiosk ojca?
– Oczywiście, że nie, proszę pana, jest nas przecież trójka rodzeństwa, dziś na życie, wie pan, potrzeba dużo pieniędzy.
Po czym zmienił temat i spytał:
– Jedzie pan do Rzymu?
Mężczyzna przytaknął i zaczekał trochę, zanim odpowiedział:
– Jadę na Fiumicino – oznajmił. – Na lotnisko Fiumicino.
Chłopiec wziął obrazek i potrzymał go delikatnie między kciukiem a palcem wskazującym, jak gdyby to był papierowy samolot, a jednocześnie wydał z siebie dźwięk naśladujący warkot silnika.
– Jak się nazywasz? – spytał mężczyzna.
– Taddeo. A pan?
– Taddeo.
– To zabawne – powiedział chłopiec – nazywamy się tak samo, niełatwo znaleźć kogoś o tym samym imieniu, jest rzadkie.
– Co zamierzasz robić potem?
– Kiedy potem?
– Kiedy dorośniesz.
Chłopiec przez chwilę się zastanawiał. Miał bardzo bystre spojrzenie, widać było, że jego wyobraźnia pracuje.
– Będę podróżował – odpowiedział. – Pojadę wszędzie i będę wykonywać najprzeróżniejsze zawody, raz jeden, raz drugi, zawsze w ruchu.
Rozległ się sygnał i chłopiec pozbierał karty.
– Zaraz nadjedzie ekspres – rzekł. – Będę sprzedawać lody, muszę się przygotować.
Nie skończył mówić, kiedy megafon zapowiedział przyjazd pociągu.
– Dobrej podróży – powiedział chłopiec, oddalając się i poprawiając skrzynkę na ramieniu. Ruszył tam, gdzie zatrzymuje się lokomotywa, najpewniej po to, by iść po peronie w kierunku odwrotnym do jazdy i spróbować sprzedać ile się da. W tym momencie pociąg wyłonił się zza gęstej zasłony rozgrzanego powietrza spowijającego bloki na obrzeżu miasta. Mężczyzna wziął walizkę i wstał.
To był bardzo długi pociąg z nowymi wagonami, gdzie nie można opuścić szyb w korytarzu, niektórzy podróżni stanęli zatem w drzwiach, żeby kupić lody. Mężczyzna zauważył z przyjemnością, że chłopcu świetnie idzie. Dwaj konduktorzy, którzy wysiedli z pociągu, rzucili okiem na cały peron, potem jeden z nich zagwizdał i drzwi się zamknęły. W mgnieniu oka pociąg się oddalił. Mężczyzna patrzył, jak znika w powietrzu falującym od upału, usiadł ponownie i otworzył walizkę. Chłopiec ruszył w jego stronę, chowając drobne do torebki, którą miał przytroczoną w pasie.
– Nie pojechał pan?
– Jak widzisz.
– A co z Fiumicino? – spytał chłopiec. – Nie zdąży pan na samolot.
– Och, będą przecież jakieś inne samoloty – odpowiedział mężczyzna z uśmiechem. Wyjął z walizki plik pocztówek i pokazał je chłopcu. – To są moje obrazki – rzekł. – Chcesz rzucić okiem?
Chłopiec wziął je do ręki i zaczął oglądać po kolei.
– Podoba mi się bardzo ta z wyspą Elbą – powiedział. – Też tam byłem. I ta z Wenecją, i z tymi wszystkimi ptakami.
– To są gołębie – wyjaśnił mężczyzna. – Wenecja jest pełna gołębi, wszystkich rodzajów i barw, wyglądają jak peruwiańskie papugi.
– Naprawdę? – zdziwił się chłopiec niezbyt przekonany. – Chyba nie opowiada mi pan bajek.
– Nie, nie, to prawda. Spójrz na tę żółtą, przedstawia Ascoli, miasto całe żółte i trochę pozłacane, pełne efektów świetlnych.
– Piękna – przytaknął chłopiec z przekonaniem. A potem spytał: – Ile ich jest?
– Trzydzieści.
– Niech pan posłucha – zaproponował chłopiec, przybierając wyraz twarzy kogoś, kto chce ubić interes. – Chciałby się pan zamienić?
Mężczyzna się zamyślił.
– Zamienić na moje karty – rzekł chłopiec. – Na przykład za tę z papugami dam panu piłkarza, Maciste i ferrari formuły pierwszej. Mam jeszcze dziesięciu piosenkarzy.
Mężczyzna namyślał się przez chwilę, potem powiedział:
– Posłuchaj, podaruję ci je, tak czy owak, nie są mi już potrzebne.
Położył je na skrzynce na lody, wziął walizkę i ruszył w stronę przejścia podziemnego.
Kiedy zaczął schodzić, chłopiec zawołał go:
– To nie w porządku... – krzyknął. – Ale dziękuję, naprawdę dziękuję!
Mężczyzna pomachał do niego ręką. Pozdrowienia, pomyślał.
Pod wieczór przyszedł uczeń, żeby mi powiedzieć, bym udał się do domu Mistrza, narzuciłem więc na ramiona lekki płaszcz, wyszedłem w noc, przemierzyłem miasto Agrygent i uliczkami dotarłem aż na wieś. Zauważyłem, że księżyc jest w pełni, czerwony, krwisty, z żółtą otoczką, jak gdyby płonął, a na wsi jest jasno jak w dzień i ma ona kolor różowawy, niczym ludzkie ciało. Próg domu oświetlały dwie pochodnie, wszedłem i usłyszałem ściszone rozmowy w przedsionku, służący wyszli mi naprzeciw, skłonili się i zaprowadzili mnie do pokoju Mistrza. Panowała tam wielka cisza, słychać było tylko wiejskie cykady i ciepły oddech letniej nocy.
Przy łóżku Empedoklesa czuwali jego uczniowie, w półmroku rozpoznałem niektórych z nich, pozdrowiliśmy się skinieniem głowy. Powiedzieli mi, że po krótkim okresie gwałtownego pobudzenia niedawno się zdrzemnął, ale było w tym coś dziwnego, bo poruszał jedynie palcami u rąk, unosząc je ku górze. I kiedy poruszał nimi, jak gdyby chodziło o nitki pajęczyny drżącej na wietrze, jego ciało unosiło się odrobinę nad łóżkiem i pozostawało w zawieszeniu, jak gdyby miało wydostać się przez okno i ulecieć w noc. A potem, pomalutku, jego ciało znów spoczęło na pościeli i leżało nieruchome, tak nieruchome, że wydawało się, iż nie oddycha; lecz w tym ciele był oddech, wystarczyło zbliżyć ucho do jego ust i poczuć odrobinę powietrza, odrobinę dochodzącą z głębi trzewi i przypominającą dźwięk fletu. Przysunąłem się, by go usłyszeć, ale nie było takiej potrzeby, bo cielesny flet Empedoklesa zaczął grać i w pokoju rozległa się dziwna melodia, trudna do opisania, niczym radosna pieśń składająca się z przejmujących nut. Potem pieśń zamilkła i pokój znowu pogrążył się w ciszy. Służące przyniosły napoje, jak gdyby skorzystały z przerwy; i była to doprawdy przerwa, powiedzieli mi inni uczniowie, ponieważ Empedokles zachowywał się tak, odkąd zapadł wieczór: lewitował w powietrzu, potem śpiewał, potem jego ciało nieruchomiało, jak gdyby zapadało w letarg.
Piliśmy wino i rozmawialiśmy o gwiazdach. I o tym, czego nauczył nas Mistrz, z czego składa się wszechświat, ze swoimi ciemnościami i swoim światłem, jak poruszają się ciała niebieskie, wykonując swój taniec, który ludziom wydaje się niezrozumiały, w ogromnych międzygwiezdnych przestrzeniach. Potem ktoś, jeden z najstarszych uczniów, przypomniał, czego dokonał Empedokles z powietrzem i wodą, opowiedział o wietrze, który wiał przez wiele dni na równinie, zrywając owoce z drzew, a Empedokles umieścił na wzgórzach ośle skóry powieszone na trzcinach i wiatr zmienił kierunek; albo innym razem, kiedy mieszkańcy Selinuntu umierali na skutek zarazy spowodowanej trującymi wyziewami z rzeki, a Empedokles sprawił, że dwa potoki spłynęły do trującej rzeki, i w ten sposób uleczył i rzekę, i ludzi. Empedokles znał żywioły i był z nimi za pan brat; ale przede wszystkim znał ogień, który jest początkiem i końcem, życiem i śmiercią, ponieważ z ognia powstaliśmy i powrócimy do niego w płomieniach regulujących cykl wszechświata. Następnie stary uczeń zamilkł, a my usiedliśmy na podłodze wokół łóżka Mistrza.
Noc mijała, patrzyliśmy w milczeniu przez okno na niebo, pochłonięci kontemplacją wielkiej księgi, w której króluje ogień rządzący ziemią, tak jak nauczał Mistrz. Aż w pewnej chwili w ramie okiennej pojawił się księżyc. Był czerwony, ognisty, bo rozpalało go lato. Zwisał nisko nad horyzontem, jak gdyby, tuż za górami, miał połączyć się z ziemią. Światło księżyca padło na łóżko, na którym leżał Mistrz, i wówczas stało się coś niezwykłego.
Jego ciało zaczęło wibrować, jak gdyby przenikał je wiatr, skóra utraciła swoją matowość, zaczęła lśnić, potem zrobiła się przezroczysta; a my ujrzeliśmy, jak wygląda ciało w środku, ze wszystkimi organami, żyłami, trzewiami i kośćmi podtrzymującymi mięśnie. Usta Empedoklesa otworzyły się i znowu wydobył się z nich dźwięk, ale nie był to ani śpiew, ani lament: to był odległy i przenikliwy głos przypominający świst, lecz miał wyraźną melodię modulowaną na kilku nutach, niczym harfa wysławiająca czary i to, co niewyrażalne. I kiedy dźwięk osiągnął najwyższe tony, ciało się zapaliło. Zapaliło się w środku, jak gdyby tliły się w nim powoli płomienie; ujrzeliśmy, że żyły czerwienieją i rozżarzają się z powodu płynącego w nich ognia, potem ujrzeliśmy drobne płomienie w całym ciele, cienkie języki ognia migające wszędzie, patrzyliśmy na to zjawisko, niezdolni wypowiedzieć słowa. Następnie ciało uniosło się w powietrzu i pozostało w zawieszeniu, drobny płomień wydobył mu się z ust, inne z uszu i nozdrzy: rozpalona lawa płynąca w żyłach wylała się i pochłonęła mięśnie i wszystkie komórki ciała. Pochodnie w domu zgasły, lecz było bardzo jasno, ponieważ Empedokles płonął z wolna jak ogromna spokojna pochodnia, atomy jego ciała uwalniały się i ulatywały przez okno niczym spopielone ćmy.
Pozostaliśmy tam przez resztę nocy, dopóki ciało się nie spaliło. Później, kiedy połączyło się już z ogniem wszechświata, z którego wszystko się wywodzi i do którego wszystko powraca, zamknęliśmy okiennice i wyrecytowaliśmy słowa, które recytowaliśmy z Mistrzem, wpatrując się w gwiazdy. Księżyc w kolorze krwi zaczął chować się za wzgórza, zabierając naszego Mistrza; znalazł się on pośród ciał niebieskich w przestrzeni, gdzie krążą rozpalone, wykonując precyzyjny i niezmienny taniec, którego ludzie nie mogą zrozumieć.
Zupełnie jakbyśmy się znaleźli w powieści Simenona, stwierdził mężczyzna, dżdżysty wieczór, mijane po drodze prowincjonalne miasteczka, holenderska tama i jeszcze ta moja fajka. À propos, nie przeszkadza ci, że palę? Zgasił silnik i włączył światła pozycyjne.
Kobieta spojrzała na niego i uśmiechnęła się. Od dawna palisz fajkę?, spytała.
Odkąd miałem zawał serca, odpowiedział mężczyzna, dwadzieścia lat temu, dymem z fajki nie można się zaciągać, lubię ten zapach.
Który obraz spodobał ci się najbardziej?, spytała, pytanie za milion franków.
Cóż, zastanowił się, miałbym nieco zastrzeżeń co do samej wystawy, nie lubię takich wielkich wystaw, czuję się zagubiony, to coś jak niestrawność, być może niestrawność z powodu zbyt dużej porcji kawioru, ale jednak.
Po co w takim razie przyjechałeś?, spytała.
Och, westchnął, po to, żeby stawić się na spotkanie.
Myślałeś, że się spotkamy?, spytała zdziwiona.
Mężczyzna znów się uśmiechnął. Oczywiście, że nie, przyznał, któż mógłby to sobie wyobrazić, i to jeszcze pośród całego tego tłumu, po wszystkich tych latach, które minęły. Chodziło o spotkanie platoniczne, hołd złożony minionemu czasowi, wyraz wierności wobec malarza, którego oboje tak bardzo lubiliśmy. Pamiętasz Arles?
To był rok pięćdziesiąty ósmy, szepnęła.
Nie, zaprzeczył z przekonaniem, pięćdziesiąty dziewiąty.
Nie, upierała się łagodnie, pięćdziesiąty ósmy, w pięćdziesiątym dziewiątym byliśmy w Saint-Rémy, zwiedziliśmy szpital psychiatryczny w Saint-Paul-de-Mausole, a potem w Auvers-sur-Oise, gdzie umarł, w Arles byliśmy w pięćdziesiątym ósmym, we wrześniu.
Mężczyzna podrapał się po głowie i poprawił krawat.
W moim wspomnieniu przestawiły się lata, przyznał, ale jak zwykle masz rację.
To dlatego, że prowadziłam dziennik, wyjaśniła, to wszystko. Nie odpowiedziałeś mi jednak na moje pytanie: który obraz podobał ci się najbardziej?
Ja też powinienem był go prowadzić, uznał, nie odpowiadając na jej pytanie, a tak cały tamten okres powierzony został jedynie pamięci, a pamięć jest pełna dziur, wiadomo, składa się z okruchów i szczątków.
Również dzienniki są pełne dziur, powiedziała, co sobie wyobrażasz? Czasami próbowałam czytać mój dziennik, żeby ujrzeć ponownie tamte dni, ale jest pełen dziur, niekiedy wydaje mi się, że pisała go inna osoba, to znaczy ta sama, ale będąca jednocześnie kimś innym.
Ja natomiast mam zdjęcia, oznajmił. A potem dodał: Wybacz, skoro mowa o przeszłości, nastawię starą piosenkę Charles’a Treneta, idealnie pasuje. Nacisnął klawisz magnetofonu i włożył kasetę. Potem zapalił fajkę, która zdążyła tymczasem zgasnąć, i odrobinę uchylił okna, żeby wypuścić dym. Teraz rozpadało się już na dobre. Woda ze wszystkich stron, zauważył, woda z nieba, woda na prawo, woda na lewo, jesteśmy pośrodku wody. Une photo, une vieille photo de ma jeunesse, podśpiewywał do melodii Treneta.
Twoje zdjęcia objechały kulę ziemską, powiedziała, wiem, że w Nowym Jorku zgotowano ci wspaniałe przyjęcie, jesteś dzisiaj najsławniejszym fotografem na świecie.
Powiedzmy, że nim byłem, przytaknął, teraz nadeszła pora, żeby ustąpić miejsca młodym.
A więc masz zdjęcia z tamtych czasów?
Wszystkie. Całą naszą Prowansję. Mogę zrobić odbitki i ci je przesłać.
Nie wiem, zawahała się, może lepiej nie, może wolę patrzeć oczami pamięci. Ale chciałabym mieć jedno zdjęcie: twojej ówczesnej twarzy.
Mam autoportret, który zrobiłem w hotelowym lustrze w Arles, szepnął, pamiętasz?, pamiętasz, co to był za hotel?
Nazwy nie pamiętam, ale mieścił się przy rue Lépic, tak, z pewnością, przy rue Lépic.
Jak możesz pamiętać, co to była za ulica?
Bo na tej samej ulicy on mieszkał i malował, odpowiedziała, miał pracownię na rogu rue Lépic, a my zatrzymaliśmy się w hoteliku przy tej samej ulicy, ponieważ uznaliśmy to za dobrą wróżbę.
Czy to była dobra wróżba?
Udała, że nie zrozumiała pytania.
Czy to była dobra wróżba?, powtórzył głośniej.
Tak, na pewno, przytaknęła, to było coś cudownego, ale wskazówki zegara pochłaniają wszystko w okamgnieniu, to okropne, nie uważasz?
Co jest okropne?, spytał.
No właśnie to. Człowiek przechodzi przez życie i nawet tego nie zauważa, zaczyna się zastanawiać dopiero później, kiedy życie już minęło.
Zamilkł na chwilę, a potem rzekł: Nie mogę się zdecydować, czy wolę L’église d’Auvers-sur-Oise, czy La chambre de Vincent à Arles z 1888 roku, ale chyba ten drugi.
Ach, odezwała się po chwili zastanowienia, wreszcie odpowiedziałeś na moje pytanie.
A tobie, spytał, który obraz podobał się najbardziej?
La sieste, odparła, nie wiem, czy go pamiętasz, dwoje wieśniaków, mężczyzna i kobieta, odpoczywa na snopach zboża. Jest południe, panuje spokój, w dali widać bardzo błękitne niebo, otacza ich złota żółć pól, wydaje się, że słychać śpiew cykad.
Dlaczego właśnie La sieste?, spytał.
Cóż, odparła, z powodów sentymentalnych, ponieważ my także pewnego razu zrobiliśmy sobie sjestę, nie wiem, czy pamiętasz, to było koło mostu w Langlois, a raczej tam, gdzie kiedyś był most w Langlois, no w każdym razie w tamtej okolicy, przejeżdżaliśmy samochodem i postanowiliśmy się zatrzymać, żeby coś zjeść, kupiłam chleba i sera, a potem zasnęliśmy na wiązce słomy.
Myślałem, że raczej Tournesols, przyznał.
Co mówisz?, spytała.
Nic, zaprzeczył, byłem pewny, że wymienisz Tournesols.
Padało coraz bardziej. Teraz, z powodu wiatru, krople wirowały wokół świateł samochodu.
Wiesz, z czym mi się kojarzy deszcz? Z czasem.
W jakim sensie?
Nie potrafię wyjaśnić, powiedziała.
À propos czasu, rzucił, którą mamy godzinę?
Spojrzała na zegarek. Dochodzi północ.
Może lepiej wracajmy, zaproponował, muszę kłaść się wcześnie, tak mi zalecił lekarz. Zapalił silnik i zaczął wykonywać manewr, żeby zawrócić. Morze było spokojne, wydawało się, że deszcz je uciszył.
Nigdy nie byłam na tamie w Holandii, przyznała, to dziwne uczucie.
Gdzie mieszkasz?, spytał.
W Paryżu. A ty?
W Genewie, odparł, z powodu podatków.
Pamiętasz L’Anguille?, spytała.
Oczywiście, przytaknął, to była restauracja, jednak nie w Arles. Ale gdzie, jak wyglądała? Pomóż mi przypomnieć sobie więcej.
To było koło Sète, wyjaśniła. Właściciel pracował kiedyś jako kucharz na luksusowych transatlantykach, miał żonę alkoholiczkę, restauracja stała pusta, chociaż jadało się tam wybornie, odkryliśmy ją przypadkiem, uwielbiałeś grenouilles à laprovençale.
Zjemy razem obiad?, spytał.
Wyjeżdżam rano, odpowiedziała, przyjechałam tylko po to, żeby obejrzeć wystawę.
Ile rzeczy, westchnął.
Co ile rzeczy?
Ile rzeczy, tak w ogóle, dodał.
Kichnęła i zapytała, czy mógłby włączyć ogrzewanie.
Rankiem 24 grudnia 1934 roku Bernardo Soares obudził się wcześnie i włożył swoje najlepsze ubranie. Zdecydował się na marynarkę, którą podarował mu kierownik biura, piękną marynarkę z ciepłego tweedu, importowanego z Londynu przez firmę Vasques, wzuł buty ze śnieżnobiałymi getrami. Następnie zabrał się do pakowania małej walizki, która leżała otwarta na komodzie. Umieścił w niej bieliznę, koszule na zmianę, szary pulower, krople na przeziębienie, balsam na kaszel, roztwór laudanum na bezsenność, lampę naftową, podręcznik języka uzbeckiego z uwagi na podróż do Samarkandy, o której zawsze marzył, oraz ostatni, zapisany już do połowy, zeszyt swojego dziennika. Była Wigilia Bożego Narodzenia i nie wiedzieć czemu pomyślał, że to będzie jego ostatnie Boże Narodzenie. Prawdę mówiąc, nie martwił się zbytnio z tego powodu, żałował jedynie, że nie wybrał się nigdy w podróż, aby podziwiać złote kopuły Samarkandy.
Pan Vasques obiecał mu, że punktualnie o dziewiątej przyśle po niego samochód z szoferem, i chociaż brakowało jeszcze pół godziny, Bernardo Soares stał już w oknie. Chciał skrócić oczekiwanie, robiąc coś pożytecznego, zaczął więc pisać list z życzeniami świątecznymi do jedynego przyjaciela, jakiego miał. Przyjaciel to nie było odpowiednie słowo, był to w każdym razie ktoś więcej niż znajomy, odnosili się do siebie życzliwie, niemal co wieczór jedli razem kolację w starej gospodzie w Baixy, rozmawiając o literaturze. Bernardo Soares wziął papier oraz pióro i na stojąco, opierając się o stolik, napisał:
Drogi Panie Fernandzie,
tym razem w czasie świąt Bożego Narodzenia nie zjemy razem kolacji w naszej gospodzie. Spędzę kilka wolnych dni, co najmniej do Nowego Roku, w Cascais, w domu należącym do włosko-portugalskiej firmy import-eksport Modica & Guimarães Limited, która ma doskonałe kontakty z firmą, gdzie pracuję. Pan Vasques, kierownik biura, przechowuje klucze do tego domu, ponieważ właściciele, mieszkający w Paryżu, przyjeżdżają tam tylko na kilka tygodni w lecie. Podejrzewam, że nie będzie mi tam zbyt wygodnie, ponieważ brakuje ogrzewania, dom stoi niezamieszkany od wielu miesięcy. W dodatku podłogi są w złym stanie i nie ma prądu. Sądzę jednak, że sobie poradzę, ubierając się ciepło i używając lampy naftowej. Jak Panu mówiłem, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, moim pragnieniem jest opisać świt i zachód słońca nad morzem, chciałbym więc poobserwować na żywo rozmaite gradacje światła o tych porach dnia. Podobno dom, gdzie spędzę kilka wolnych dni, ma duży taras, z którego widać morze, i jeśli będę przebywał na nim kilka godzin dziennie, nie powinno sprawić mi trudności opisanie za pomocą palety słów światła o świcie i o zachodzie słońca. Drogi Panie Fernandzie, dla kogo piszę i z jakiego powodu? Szczerze mówiąc, nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Piszę dla samego siebie, to oczywiste, ponieważ jestem moim jedynym czytelnikiem i nie pragnę wcale opublikować tego, co piszę, ani nawet nigdy o tym nie myślałem. Piszę zatem, żeby opowiedzieć samemu sobie, jakbym był kimś innym, to, o czym myślę w ciągu mojego samotnego życia, a w dodatku próbuję ukoić niepokój towarzyszący moim nocom. Składam Panu najlepsze życzenia z okazji tegorocznych świąt i wszystkiego dobrego w roku 1935. Pański
Bernardo Soares
W tym momencie usłyszał dźwięk klaksonu i zrozumiał, że przyjechał samochód pana Vasquesa. Wsunął do kieszeni list, obiecując sobie, że nada go w trakcie podróży, zamknął pospiesznie walizkę i zszedł po schodach. Szofer pana Vasquesa czekał, oparty o maskę samochodu, i palił papierosa. Bernardo Soares przywitał się z nim i włożył walizkę do bagażnika. Proszę się zatrzymać przed składem węgla na rogu, powiedział, muszę coś stamtąd zabrać.
Węglarz stał już przy wejściu i trzymał w ręce Sebastião na jego drążku. Sebastião był starą papugą potrafiącą powiedzieć kilka słów, węglarz wypożyczył mu ją na kilka dni, żeby Bernardo Soares nie czuł się zbyt samotnie podczas wakacji w Cascais. Bernardo Soares umieścił Sebastião na tylnym siedzeniu i samochód ruszył. Był piękny, słoneczny dzień, całkiem ciepły, nikt by nie pomyślał, że to Wigilia Bożego Narodzenia. Szofer, który znał na pamięć wszystkie fado śpiewane przez Marię Severę, spytał, czy może zanucić jedno z nich, i Bernardo Soares, chociaż nie lubił fado, chętnie się zgodził. Kiedy dojechali do Cruz Quebrada, musieli trochę zaczekać, bo jakiś koń pociągowy upadł pod ciężarem ciągniętego przez siebie wozu i zatarasował drogę. Woźnica usiłował zmusić go, żeby wstał, i klął na wszelkie sposoby, ale nieszczęsne zwierzę nie miało najmniejszego zamiaru się podnieść, oparło łeb o bruk i patrzyło szklanym wzrokiem. Mięso na befsztyk, zawyrokował szofer, takie będzie miał święta. Za Cruz Quebrada szofer przestał wreszcie nucić i Bernardo Soares zaczął przyglądać się krajobrazowi i gradacjom światła na horyzoncie. Kiedy mijali Paço d’Arcos, Bernardo Soares poprosił szofera, żeby się zatrzymał na chwilę przed budynkiem poczty, i wysiadł pośpiesznie, żeby nadać list. Sebastião zasnął na swoim drążku, a ocean był w kolorze metalicznego błękitu.
Bernardo Soares nigdy nie był w Cascais i kiedy przez nie przejeżdżali, zaczął obserwować przez okno urocze miasteczko rybackie, na którego obrzeżach wyrosły wille bogatych lizbończyków. Szofer wjechał w ulicę Guincho, pustą ulicę wzdłuż klifów nad oceanem. Przejechali przez żelazną bramę prowadzącą do samotnie stojącego domu, otoczonego parkiem, i samochód się zatrzymał. Jesteśmy na miejscu, oznajmił szofer. Bernardo Soares nie mógł uwierzyć własnym oczom. Spojrzał na dom i doliczył się dwudziestu okien. To była wspaniała willa, chociaż fasada wyglądała na zniszczoną z powodu morskiej bryzy i złej pogody. Wyjął Sebastião oraz walizkę, szofer otworzył drzwi i zostawił mu klucze. Miłego pobytu, panie Soares, powiedział, zanim odjechał.
Bernardo Soares został sam przed domem, usiadł na schodkach i zaczął wpatrywać się w morze. Znowu pomyślał, że to jego ostatnie Boże Narodzenie, ale pomyślał również, że nie ma to najmniejszego znaczenia. Następnie wyjął paczkę provisórios i zapalił papierosa.
I
List don Sebastiana de Aviz1,
króla Portugalii, do Francisca Goi, malarza
W tej mojej ciemności, w której zawiera się już przyszłość, doszły mnie słuchy, że macie dłonie niezrównane w malowaniu rzezi i Kaprysów. Aragonia, wasza ziemia ojczysta, jest mi droga z powodu jej samotności, geometrii jej ulic i cichej zieleni dziedzińców ukrytych w cieniu balustrad. Są tam ciemne kaplice z wizerunkami udręczonych świętych, relikwie, warkocze w szklanych gablotach, flakony z prawdziwymi łzami i prawdziwą krwią – i małe areny, skąd niemożliwa jest ucieczka bestii i gdzie smukli mężczyźni zręcznie stawiają taneczne kroki. Aragonia stanowi kwintesencję Półwyspu w swoich liniach, w swojej wierze i furii: wybiorę kilka symbolicznych figur, które, niczym heraldyczny znak całego kraju, umieścicie na marginesie zamówionego przeze mnie obrazu.
A zatem po prawej musicie namalować Najświętsze Serce Naszego Pana; krwawiące i oplecione cierniem jak na obrazkach, które ślepcy i obwoźni handlarze sprzedają u nas przed kościołami. Ale będzie ono odtworzone zgodnie z ludzką anatomią, gdyż aby cierpieć na krzyżu, nasz Pan stał się człowiekiem, a jego serce po ludzku eksplodowało i zostało przeszyte, ponieważ było kawałkiem mięsa. I tak też je przedstawicie, mięsiste i pulsujące, nabrzmiałe krwią i bólem; wraz z rysunkiem żył, przeciętymi arteriami, cieniutką błoną otaczającej je membrany, którą trzeba rozsunąć jak firankę albo zwinąć niczym skórkę owocu. W serce dobrze byłoby wbić włócznię, która je przeszyła: musi ona mieć ostrze w kształcie haka, aby spowodować ranę, z której obficie wypłynie krew.
Na drugim marginesie obrazu, w środkowej części, tak by znalazł się na linii horyzontu, namalujecie małego byka. Będzie kucał na tylnych nogach, a przednie wysuwał grzecznie do przodu, jak domowy pies; jego rogi będą diaboliczne, a wygląd groźny. W fizjonomii potwora wykażecie się sztuką malowania owych Kaprysów