Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Grupa młodych ludzi wyrusza w podróż. Ich głównym celem jest przygotowanie się do dorosłego życia. To, co z początku miało być atrakcyjne i intrygujące, staje się nie lada wyzwaniem. Podróż zaskakuje przygodami, rzuca kłody pod nogi i wymusza na młodych, by mimo przeciwności nie rezygnowali z wędrówki. Uciążliwa droga tym mocniej zaskakuje przyjaciół, gdy pewnego dnia znajdują bramę do tajemniczego miejsca nazwanego „Nie z Tej Ziemi – Królestwo Trzech Osobistości”. Co oznacza ta nazwa i co się za nią kryje? Kto jest właścicielem krainy i jakie zasady w niej panują?
Przed młodzieżą pojawia się więcej pytań niż odpowiedzi. Na dodatek, chcąc żyć w Królestwie, muszą się stać jego obywatelami. Czeka ich szereg zadań i misji, które są sprawdzianem dla przybyłych, czy aby na pewno mogą uzyskać wejściówki do nietypowej krainy. Czy wszyscy przejdą egzamin z dorosłości? Ile warta jest przyjaźń, gdy na szali zostają położone dobro materialne i władza? Jak wiele człowiek może z siebie dać, nagiąć swoje przyzwyczajenia, zmienić spojrzenie na świat, by zwalczyć egoizm, słabość i stać się człowiekiem pełnym cnót i męstwa?
„Przygoda nie z tej ziemi” to opowieść o każdym z nas.
Więcej informacji na temat autorki, bohaterów książki oraz procesu jej powstawania znajdziecie tu:
https://www.youtube.com/watch?v=Gm_HrQZSSqI&list=PL_9Uget6QaP-M_dBq_IS3SlM5cXCf_1Ql
https://www.facebook.com/torkamagdalena
https://kultura.wiara.pl/doc/8111117.Ksiazka-dla-nastolatkow-z-ewangelicznym-przeslaniem
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 470
Rok wydania: 2023
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki
Krystyna Dziadczyk
Opracowanie redakcyjne
Magdalena Ryszkowska
Redakcja techniczna
Hanna Fijołek
© Copyright by Wydawnictwo Archidiecezji Lubelskiej
„Gaudium”, Lublin 2023
Tekst © Copyright by Magdalena Torka, Lublin 2023
Ilustracje © Copyright by Magdalena Torka, Lublin 2023
ISBN 978-83-7548-494-6
Skład wersji elektronicznej
Katarzyna Szot
Wydawca:
Wydawnictwo Archidiecezji Lubelskiej „Gaudium”
20-075 Lublin, ul. Ogrodowa 12
tel. 81 442 19 10, faks 81 442 19 16
e-mail: [email protected]
www.gaudium.pl
Od Autorki
Zapraszam Cię do zapoznania się z pierwszym tomem powieści z cyklu Ty, Małe Wielkoludy i Cztery Piękne Siostry. Tytuł nie jest oczywiście przypadkowy, ale póki co nie czas, aby go objaśniać. W powieści pojawiają się wymyślone lub inspirowane imiona. Niektóre dobrane są w szczególny sposób, co być może dostrzeżesz. Natomiast dla lepszego zinterpretowania tego zamysłu wspomnę, że jeden z głównych bohaterów ma na imię Ty, które wymawia się „Taj”. Niemniej kiedy czytamy to imię, widzimy w nim nasze polskie „Ty”. Dzięki temu chcę, abyś poczuł się zaproszony do tej historii osobiście. Jestem przekonana, że w pewnych aspektach jest ona także o Tobie!
Są rzeczy, o których trudno mówić wprost. Język staje się jak niedoskonałe narzędzie, które jedynie nakreśla obraz, ale wciąż nie oddaje go w pełni. Bywa, że łatwiej jest czynić odniesienia, metafory, porównania – coś jakby na temat, ale trochę inaczej, aby każdy, kto czyta, stworzył własny obraz sytuacji, tak jak jego serce pozwala mu czynić.
„Nauczał ich wiele w przypowieściach
i mówił im w swojej nauce (...).
A bez przypowieści nie przemawiał do nich”.
Mk 4,2.34
1. Dzień, w którym odnalazłem Królestwo
To był wyjątkowy dzień. Po niezmiernie długiej i wyczerpującej podróży stanąłem u szczytu celu. Znalazłem to, czego szukałem od miesięcy. Przed moimi oczyma widniała ogromna brama, a nad nią napis: „Nie z Tej Ziemi – Królestwo Trzech Osobistości”. Mur podtrzymujący bramę, porośnięty bluszczem i innymi roślinami, których nazw nawet nie znam, otaczał Królestwo.
Kiedy rozpoczynałem swoją podróż, nie miałem pojęcia o istnieniu tego miejsca, a później niemal zwątpiłem, że w ogóle je znajdę. Skąd wiedziałem o Królestwie? Od pewnego starca, o czym kiedyś przyjdzie mi opowiedzieć.
Niełatwo było znaleźć te wrota, niby dostępne dla każdego, ale należało pokonać wiele trudności, aby stanąć u ich progu. A największą z trudności było przezwyciężenie strachu, który towarzyszył mi przed podjęciem wyzwania. Zrozumiałem, że muszę oddać kontrolę nad biegiem zdarzeń. Podjęcie wyzwania to poddanie się niewiadomej. Płynięcie z nurtem okoliczności.
Nie byłem tam sam. Nie jest dobrze podróżować samemu, o czym przekonałem się pewnego razu, gdy w mroźną noc niemal spojrzałem śmierci w oczy. Bez moich towarzyszy osiągnięcie celu wędrówki prawdopodobnie stałoby się o wiele trudniejsze, a nawet niemożliwe.
Stanie przed bramą Królestwa było ekscytującym uczuciem. Prawie jak trzymanie w ręku ulubionego cukierka i zastanawianie się, jak pysznie będzie smakował, przy czym wcale nie chce się go rozpakować. Przecież przyjemność z jedzenia będzie trwała tak krótko. Z bramą było podobnie: miałem cukierka w dłoni, ale obawiałem się, że gdy go rozwinę z papierka, gdy zapukam do wrót, czar przyjemności i rozkoszy pryśnie, a jakaś niespodziewana rzeczywistość zabierze całą ekscytację. Musiałem jednak zapukać. Odejście z tego miejsca bez uprzedniego wejścia do Królestwa byłoby największą porażką. Wolałem nawet nie myśleć, jak spojrzałbym w oczy swojemu ojcu, który wierzył w powodzenie wyprawy, a także starcowi, który wspomniał mi o Królestwie.
Jak dokładnie zapamiętałem chwilę wejścia do Królestwa? Pozwól, że na moment zmienię narrację dla pełniejszego oglądu tej chwili.
*
Ich oczom ukazała się potężna, metalowa brama. Nie miała ona ani krat, ani żadnych szczelin, między którymi można byłoby zajrzeć do środka. Ty już wątpił, że faktycznie ją znajdzie. Starzec, który mówił o Królestwie z taką ekscytacją, ale i domieszką tajemnicy, wzbudził niesamowite pragnienie, aby odkryć to miejsce.
Emocje były tak duże, że zanim Ty, Kali i Doli weszli na teren Królestwa, musieli dodać sobie otuchy.
– Będzie dobrze – przekonywał Kali.
Zwykle był tym członkiem grupy, który przynosił spokój i opanowanie. Działo się tak dlatego, że z natury kochał wszystko, co harmonijne, poukładane i wyjaśnione, co współgrało i działało bez zarzutu, było klarowne jak wynik w matematyce. Uwielbiał naukę. Niekiedy się w niej zatracał, rezygnując z budowania przyjaźni czy z przeżywania innych fascynujących przygód, do jakich zapraszali go znajomi.
– A co jeśli tam nic nie ma? – zapytał Ty, odczuwając wielkie wątpliwości.
– Chyba żartujesz! To po co szłam taki kawał drogi?! – oburzyła się Doli. Jej zadziorny charakter właśnie dawał się we znaki. – Słyszeliście staruszka, nie ma opcji, żeby chociaż raz w życiu nie odwiedzić tego miejsca. Musi tu być... coś!
– Zresztą masz znaleźć żonę, pamiętasz? – wtrącił Kali, zwracając się do Ty’a. – Sam już nie wiem...
– Wchodzimy! – zadecydowała Doli i dodała: – Nie bądźcie tacy delikatni.
Doli jako pierwsza wstała z ziemi i otrzepała spodnie pożyczone od któregoś z kolegów. Jej strój był, delikatnie mówiąc, mało dziewczęcy, a dokładniej – mocno byle jaki. Każdy element garderoby wydawał się pożyczony od kogoś innego, co w efekcie tworzyło opłakaną kompozycję. Niemniej Doli nie zauważała tego braku estetyki. Gotowa na przygodę, stanęła wyprostowana jak struna. W tym momencie, tuż przed zastukaniem w potężne drzwi, w głowie Doli przewijały się wspomnienia. Nie mogła uwierzyć, że wreszcie są na miejscu. Droga do Królestwa Trzech Osobistości nie była łatwa. Ilość przygód, które w międzyczasie przydarzyły się przyjaciołom, stanowiła zapas opowieści na całe życie. W tamtym momencie nie mieli jeszcze pojęcia, że to dopiero początek fascynujących zdarzeń.
– Ciekawe, czy będą tam Małe Wielkoludy, o których wspominał starzec – zastanawiał się podekscytowany Kali, nie przypominając sobie takiego określenia z żadnej naukowej książki. – Może weźmiesz Wielkoludkę za żonę? – zwrócił się do Ty’a, śmiejąc się i szturchając go w bok.
– Daj już spokój z tą żoną! – odrzekł zirytowany kolega, gdyż nie miał ochoty na dalsze humorystyczne komentarze.
– Słyszałeś, Kali, odpuść, bo beksa Ty jeszcze się popłacze – wtrąciła Doli i zasłaniając usta, jakby zamierzała powiedzieć coś w tajemnicy, głośno dodała: – On pewnie poluje na te Cztery Piękne Siostry.
– Słyszałem to! – krzyknął Ty.
Mimowolnie wrócił pamięcią do rozmowy ze starcem, który wyznał, że w drodze do Królestwa (albo w nim) Ty przysposobi się do żeniaczki. Być może spotka Cztery Piękne Siostry, o których krążą legendy, przy czym rzekomo właśnie one są przepustką do udanego małżeństwa. Dlaczego? Starzec nie chciał wyznać.
Stali przed bramą, gdy na stromą górę wdrapały się dwie kolejne osoby. Mou, z którego śmiano się, że jego imię brzmi jak muczenie krowy, i Lee, to znaczy Leosia, ale nikt nie mówił jej po imieniu. Byli zasapani i brudni, podobnie jak reszta grupy, która stała jeszcze u progu tej wielkiej góry. Oni również powoli tracili nadzieję, że znajdą słynne drzwi do Królestwa.
– Hej, wy na dole! – krzyknął Mou, wołając ku przepaści. – To tutaj! Znaleźliśmy Królestwo!
– Czekajcie! – wrzasnęła Lee, widząc, że Kali, Ty i Doli stoją przy wrotach. – Zaczekajcie na nas!
Dziewczyna pobiegła, jak zwykle z gracją, ku swoim przyjaciołom. Nawet gdyby nie miała wpisane w rodowodzie, że posiada królewskie korzenie, i tak czułaby się księżniczką. Wyglądała jak ona i nie dawała nikomu powodu do wątpliwości, że płynie w niej wyjątkowa krew. Stała w nieco podartej sukience i tym razem żałowała, że nie założyła mniej eleganckiej odzieży na tę dziką wyprawę.
Gdy Doli stukała do wrót, obok niej, Kalego, Ty’a, Mou i Lee stanęło jeszcze kilka osób, które właśnie wdrapały się na stromą górę. Drzwi, potężne i ciężkie, powoli się otworzyły. Gdy młodzież weszła do środka, zarówno mur, jak i wrota – wszystko, co do tej pory stanowiło monstrualną posiadłość – zniknęło. Jakby nigdy nie istniało.
Tego dnia nikt więcej nie wszedł do Królestwa. Nie dlatego że było ono przeznaczone tylko dla nielicznych. Ale dlatego że nikt z pozostałych w grupie nie był gotowy, aby do niego wejść. Nie był gotowy, by je w ogóle zobaczyć.
2. Kilka zasad w kraju Nieistotne
Może się zastanawiacie, dlaczego w ogóle wyruszyłem w długą podróż, która finalnie doprowadziła mnie do Królestwa Trzech Osobistości. Na początku moim celem nie było odnalezienie tajemniczego miejsca ani poznanie Pięknych Sióstr, co stanowiłoby dodatkowy bonus wyprawy. Musiałem się nauczyć życia.
W kraju, w którym mieszkam, ale z którego nie pochodzę, panują określone zasady. Żelazną zasadą jest to, że gdy młodzieniec kończy siedemnaście lat, jego obowiązkiem jest ruszyć w podróż, by odszukać mądrość i prawdę o świecie, o sobie i o drugim człowieku.
Ukończenie siedemnastu lat to ważny moment i wówczas wiele się zmienia. Kiedy jest się obywatelem kraju o nazwie Nieistotne, a zwłaszcza synem bardzo wymagającego ojca, w dniu ukończenia TYCH LAT, świat fika koziołka.
Nauka życia to obowiązek każdego nastolatka. Nie jest to łatwe zadanie, ale konieczne, ponieważ każdy z nas musi nabyć umiejętności i odciążyć ojca w codziennych pracach, a przede wszystkim w prowadzeniu ogromnych posiadłości.
Kraj Nieistotne jest miejscem prawie że szlacheckim, choć nie w tym sensie, w jakim to sobie wyobrażacie. Jeśli wiecie, czym jest renesans, to moje czasy są właśnie renesansem epoki, gdy szlachta była taka, jaką znacie z podręczników historii. My przeżyliśmy już tamtą szlachtę, przeżyliśmy was i doczekaliśmy renesansu obyczajów, czyli czasów, w których świat znów oblekł się w zacne wartości. Obowiązujące u nas normy wydają się obce człowiekowi dwudziestego pierwszego wieku, który o zbroi, dworze, roli, gospodarce, wypasaniu krów, walkach na koniu czy o dojeniu kozy wie niewiele albo kojarzy to ze starych filmów. U nas to wszystko działa, ale jest na zupełnie innym poziomie.
Wróćmy do zasad... Jedną z nich jest to, że dziecko od urodzenia do szesnastego roku życia traktuje się w szczególny sposób. Rodzice niemal spełniają każde jego życzenie. Nie jest to posunięte do granic nierozsądku, ale zdecydowanie okres od narodzin do szesnastego roku życia – to czas wielkiej radości młodego człowieka. Rodzic jest zobowiązany poświęcać swojej pociesze każdy wolny czas. Nie może odmówić, gdy dziecko prosi o wspólny spacer czy też o dowolną rozrywkę, o jakiej zamarzy.
Dziecko ma nieliczne obowiązki na miarę swoich możliwości, ale wykonuje je pod czujnym okiem rodzica. Musi je wypełniać rzetelnie, lecz jeśli nie daje sobie rady, to wówczas rodzic ma obowiązek udzielić pomocy. W trakcie wykonywania zadań nie ma mowy o komentowaniu poczynań dziecka i mówieniu mu, że robi coś beznadziejnie, gorzej niż ojciec czy że do niczego się nie nadaje. Rodzic nie może wypowiedzieć takich słów, gdyż wie, że sam uczył dziecko każdej jednej czynności, więc jeśli ono wykonuje ją źle, to wina spoczywa na nauczycielu. W pracy dziecko zawsze wraz z ojcem lub z matką przeciera szlak, by dowiedzieć się, jak wypełnić konkretne zadanie. W kraju istnieje bowiem wymóg, że jeśli dziecko poniżej szesnastego roku życia posiada obowiązki, to musi być pod kontrolą dorosłego, aby nie wykonywało prac ponad swoje siły. Nie może też otrzymywać zadań wymagających użytkowania narzędzi, z których nie wie, jak korzystać. Jeśli rodzic pozwala dziecku na używanie rozmaitych urządzeń gospodarstwa domowego, to musi mieć absolutną pewność, że nauczył dziecko, jak się nimi posłużyć. Musi pokazać albo dać konkretną instrukcję.
Jeśli mimo wszystko dojdzie do wypadku przez nieuwagę dziecka, niestaranną pracę, to wówczas rodzina ma obowiązek pod przysięgą, komisyjnie wyznać, czy dziecko otrzymało uprzednio lekcję, jak powinno pracować, czy też weszło w posiadanie przedmiotów, z których nie potrafiło korzystać. Umożliwienie dziecku pracy narzędziami, które go przerastają, jest nazwane „drogą na skróty”, za co odpowiedzialność ponoszą rodzice, nie dziecko. Jeśli okazałoby się, że rodzic nie był obecny przy nauce dziecka, to wtedy kara jest sroga. Istnieje możliwość rozdzielenia rodziny na czas do ukończenia siedemnastego roku życia dziecka, aby było pod czujną opieką nauczycieli.
Czy wiecie, że przyczyniliście się do istniejącego w moim kraju wymogu kontroli dzieci przy pracy. Domyślacie się dlaczego? Bo to w dwudziestym pierwszym wieku, a właściwie od dwudziestego pierwszego wieku dzieci otrzymywały od rodziców mnóstwo przedmiotów/gadżetów, z których w istocie nie umiały korzystać. Rodzice umywali ręce, zwalając winę na paskudne czasy. Niemniej efekt tego wszystkiego był piorunujący, co zapisane jest w naszych podręcznikach z historii.
Okres życia od urodzenia do szesnastego roku życia jest zwykle bardzo piękny. Przebiega bez większych problemów i zachowuje się w pamięci dziecka jako jeden z najbezpieczniejszych i najprzyjemniejszych etapów życia. Dokładnie to ma na celu ów zabieg poświęcania dziecku każdego wolnego czasu: stworzyć obraz bajecznego dzieciństwa, bo w przyszłości każdy człowiek wraca do niego pamięcią. Pamiętam, że gdy zapytałem tatę, dlaczego dziecko jest tak chronione w czasie swojego dorastania i dlaczego nie nakłada się na nie zbyt ciężkiej pracy oraz zadań, w odpowiedzi ojciec zabrał mnie do ogrodu. Tak to zapamiętałem...
*
Ogród rozciągał się dalej, niż ojciec i syn sięgali wzrokiem. Ty, który siedział na ramionach ojca, widział nieco dalej niż on. Niemniej i tak niewiele rozumiał z tego, na co patrzył. Co chwila więc zadawał pytania: Dlaczego te kwiaty mają taki kolor? Dlaczego drzewo zawija się w prawo? Dlaczego kopułki krzewu są okrągłe? Potrafił tak całą drogę, na co ojciec cierpliwie odpowiadał.
W pewnym momencie, gdy stanęli przy pięknym jaśminie, Ty wyciągnął rękę, by dotknąć białych kwiatowych kielichów. Odruchowo przymknął oczy, by wdychając intensywny zapach kwiatów, wyszczególnić unoszącą się w powietrzu woń. Stojąc w otoczeniu rozkwitających zewsząd roślin, trudno było odseparować tylko jeden zapach z bukietu rozmaitych zmieszanych ze sobą aromatycznych woni.
– Co to za drzewo, tato? – zapytał Ty.
– To jest jaśmin – odparł Paul, który pasjonował się wszelką roślinnością. – Jest rośliną z rodziny oliwkowatych – dodał i już chciał powiedzieć kolejne zdanie, gdy rozgadany Ty wykrzyknął:
– To z tego drzewa mama ma olej?! A po co jest olej, tato? Co się z niego robi?
Paul, rozbawiony pomysłowością syna, a jednocześnie pełen podziwu dla dziecięcej ciekawości świata, postawił chłopca na trawie. Gdy razem usiedli pod pachnącym jaśminem, zaczął opowiadać o właściwościach oliwy. Kończąc swoją wypowiedź, której Ty słuchał z rozdziawionymi ustami, wyjaśnił:
– W wielu kulturach i obrzędach stosuje się oliwę, aby ukazać pewien symbol. Oliwa ma charakterystyczne właściwości. Przenika przez wszystkie warstwy danego materiału. Dosięga każdego skrawka i zakamarka, naznaczając go swoją konsystencją. Stąd człowiek namaszczony oliwą powinien wiedzieć, że w tym symbolu został przeniknięty na wskroś. Rozumiesz?
– Nie, ale i tak było ciekawe! – cieszył się Ty. – A, tato, tato, dlaczego Dorin musiał wyjechać?
Ty pytał o kuzyna, który ukończywszy siedemnasty rok życia, wyruszył w swoją podróż na poszukiwanie męstwa, prawdy i... prawdopodobnie przygód. Jego charakter nie należał bowiem do najbardziej poukładanych. Kiedy Paul wyjaśnił synowi, że każdy młodzieniec będzie musiał podzielić ten los, Ty wydawał się bardzo zainteresowany. W rezultacie zasypał ojca lawiną pytań, aż wreszcie padły te kluczowe słowa:
– Dlaczego przez szesnaście lat dzieci są tak chronione? Dlaczego od razu nie mówi się im, co mają robić, jak się zachowywać i dlaczego nie mogą być jak dorośli?
Paul wstał z trawnika i podał synowi rękę, by również się podniósł. Otrzepał mu brudne spodenki. Przemierzając ogromny ogród, szli w kierunku szklarni, aż doszli do zimowej werandy, gdzie kwitły przecudne storczyki. Jedne miały różowe kwiaty, inne – żółte lub białe. Niektóre dopiero rozwijały pąki, a pozostałe – całkiem nagie – dopiero wypuszczały pędy.
Paul podszedł do jednego ze storczyków. Wskazując na kwiat, zapytał syna, czy widzi, które z pędów są kilkuletnie, a które młode. Gdy zafascynowany Ty pokazał palcem na stare pędy przyczepione do patyczka, który je pionizował, Paul powiedział:
– Bardzo dobrze. Wiesz dlaczego są przypięte w ten sposób? – zapytał.
– Nie – odparł Ty. Wspiął się na stół, by lepiej widzieć, i wpatrywał się w każdy ruch ojca.
– Otóż pędy storczyków, gdy te puszczą kwiaty, zaczynają się niebezpiecznie wyginać pod ciężarem kielichów. Ponadto, jak wszystkie kwiaty, zawsze szukają słońca, dlatego jeśli nie przymocowałbym ich do rusztowania, to wówczas zboczyłyby ze ścieżki i mocno pokrzywiłyby pędy. Ten pion, rusztowanie pomaga im wzrastać – tłumaczył ojciec.
– Rozumiem, ale pytałem o dzieci, tato. Co ten storczyk ma wspólnego z Dorinem? I dlaczego dzieci do szesnastego roku życia nie są traktowane jak dorośli? – dociekał Ty.
– Jeśli nie będziesz cierpliwy, to z pewnością się tego nie dowiesz. – Paul zmierzwił włosy syna i kontynuował opowieść: – Wyobraź sobie teraz, że ten kilkuletni pęd storczyka to dorosły człowiek. Przypięty do pionizującego patyczka, trzymany jest w ryzach, aby mógł spełniać swoją funkcję, czyli pięknie kwitnąć i zachwycać nasze oczy. Przyjmijmy, że ten patyczek to są zasady, synu. To one trzymają nas, dorosłych, w sztywnych ramach, abyśmy się nie pokrzywili jak ten storczyk bez podpórki. Dzięki takiemu wsparciu prowadzimy dobre życie. Powiedzmy, że nasze życie rozkwita. Jak ten storczyk. – Paul wskazał na sąsiedniego storczyka, którego pęd nosił na swoich ramionach kilkanaście soczystych kwiatów, i zapytał: – Widzisz te chwytacze, które przytrzymują pęd i łączą go z pręcikiem?
– Tak, tato – odparł Ty.
– Czyli powtórzmy, to są dorosłe pędy przyczepiane do podpory stabilizującej, ale spójrz... – Paul wskazał na tyle co wyrośnięte młode pędy kwiatu. – Te maleństwa muszą urosnąć, aby można było je spionizować. Nie od razu mogą być traktowane tak samo jak te dorosłe łodygi.
– Ale dlaczego, tato? Przecież te młode łodygi teraz też się powyginają i urosną brzydko – stwierdził Ty.
– Więc co byś zrobił? Mówisz, aby te małe łodygi również przypiąć do podpory?
– Tak!
Paul przyniósł nowy patyczek i włożył do donicy.
– Zróbmy więc, jak proponujesz – powiedział i pozwolił synowi działać.
Ty z zapałem poprzypinał młode łodygi do pręta, upychając je w ciasnych chwytaczach. Zadowolony ze swojej pracy, z satysfakcją spojrzał na ojca. Ale dopiero następnego dnia zrozumiał, dlaczego ojciec miał rację. Wizyta na zimowej werandzie przyniosła rozwiązanie storczykowego sporu. Paul, podnosząc syna na wysokość storczyka, któremu chłopiec przypinał młode łodygi do patyczka, zapytał:
– Jak sądzisz, Ty, czy wszystko jest tutaj w porządku?
Na pierwszy rzut oka storczyk wyglądał świetnie. Niemniej dopiero po chwili zasmucony Ty zobaczył, że młode łodygi, jeszcze zbyt delikatne i bardzo słabe, nie wytrzymały mocnego napięcia i utwierdzenia ich przy pionizującym patyczku. U nasady, przy drugim kolanku, martwa łodyga była już przerwana.
– Ale przecież... była elastyczna – mówił Ty, mając płacz na końcu nosa.
– Nie wszystko to, co jest możliwe, jest jednocześnie zawsze słuszne. Widzisz, synu, te małe pędy są bardzo delikatne i jeśli zbyt szybko na sztywno przymocujemy je do patyczka, nie zdołają się rozwinąć. Dlatego spójrz... – Paul wskazał na innego stoczyka, u którego młode pędy na luźnym sznurku zostały delikatnie przyłączone do starych pędów. – Muszą mieć o wiele więcej swobody, aby mogły się wykręcać, szukać swojego miejsca, rozrastać się w obwodzie. Mają na to swój czas. Dopiero gdy łodyga jest silna, możesz wciskać ją do chwytaczy. Wtedy się nie łamie i wytrzymuje ten rodzaj przyczepu.
– To dlatego dzieci mają więcej swobody niż dorośli? Bo mogłyby się złamać?
– Ujmijmy to w ten sposób, że wszyscy mierzymy się z taką odpowiedzialnością, jaką jesteśmy w stanie unieść.
Ty wziął pęknięty pęd i z nabożną czułością ułożył go wśród innych odpadów roślin, które Paul składował w czasie pielęgnacji kwiatów czy plewienia klombów. Ta nauka zapadła chłopcu w pamięć nawet bardziej, niż tego oczekiwał. Niemniej przez kolejne miesiące przychodził codziennie na zimową werandę, aby doglądać młodych pędów storczyków i sprawdzać, czy na pewno żaden z nich nie jest zbyt mocno ściśnięty.
*
Do szesnastego roku życia rodzice bacznie obserwują swoje pociechy i nimi się opiekują. Następnie gdy dzieci kończą szesnaście lat, przychodzi rok przejściowy. Opowiem o tym innym razem, a teraz przeskoczmy do chwili, gdy młody człowiek kończy siedemnastą wiosnę. Właśnie rozpoczyna się czas bezwzględnej nauki. Czas przyczepiania młodych pędów do sztywnego pionizującego patyczka.
Młody człowiek musi nabyć mądrości, umiejętności, zdobyć zawód i być w nim co najmniej dobrym. Tak by móc utrzymać żonę i mały dom z jednym pokojem, kuchnią, łazienką i pokojem dla dziecka. Do tego małe pole uprawne, które zwykle pielęgnuje samodzielnie. Gdy taki człowiek przez pierwszych pięć lat utrzyma rodzinę, wówczas jego ojciec organizuje wielkie przyjęcie. Jest to również rodzaj awansu, ta młoda rodzina ma bowiem możliwość przenieść się z małego domku do pałacu ojca. Otrzymują nowy dom w ramach nagrody za trud kilku pierwszych lat na swoim.
Ta promocja jest nie tylko sukcesem, lecz także wyzwaniem oraz wyrazem miłości do starszych już rodziców. Zwykle po trudzie życia wymagają oni opieki, którą zapewniają im najbliżsi. W kraju Nieistotne jest to niezwykle ważne. Każdy młody człowiek, mając na uwadze wszelkie dobro, jakie otrzymał od rodziców, troszczy się o ich dobre lata starości.
Dlaczego przeprowadzka jest również wyzwaniem? Młody mężczyzna przejmuje zadania po swoim ojcu. Wpierw pod jego czujnym okiem jak niegdyś w dzieciństwie, a później nabierając wprawy, sam podejmuje decyzje związane z całym gospodarstwem i dorobkiem rodziny.
3. Dzień, w którym wszedłem do Królestwa
Piątka przyjaciół: Doli, Kali, Ty, Mou, Lee oraz kilku młodzieńców poznanych w czasie wyprawy, stanęli na posesji Królestwa. Słynnego, tajemniczego Królestwa, które wcale nie wyglądało inaczej niż zwykła wioska. Nawet nie miało bardziej soczystych kolorów, nie grała tam kojąca muzyka ani nie rozciągała się, jak w bajkach, tęcza na niebie, niepotrzebująca deszczu i słońca, by przykleić się do błękitnej tablicy.
– Tam są przebieralnie – rozbrzmiał nagle głos, który sprawił, że wszystkie oczy młodocianych powędrowały tam, skąd dochodził dźwięk. Wielki, barczysty mężczyzna, który wpuszczał gości do Królestwa, zrobił minę, jakby chciał powiedzieć: „Na co się tak patrzycie?”, i powtórzył raz jeszcze, gdzie powinni się udać przybysze, aby przejść do pierwszego etapu rejestracji.
– Ale... po co przebieralnie? – wykrztusiła z siebie Doli jako jedyna.
Zwykle była głośna i zarządzała całą grupą, tymczasem stała potulnie jak reszta przyjaciół, gdyż była równie skołowana jak oni. Nie o takim Królestwie myślała, gdy wyobrażała sobie... KRÓLESTWO! Starzec, który opowiadał o tej krainie, nie mógł powstrzymać zachwytu. Tymczasem ona nie widziała tu nic szczególnego.
„Może pomyliliśmy królestwa?” – zaczęła żałować, że w ogóle zastukali do wrót.
– To... ten... ta wiocha chyba tylko nazywa się Królestwem – szepnęła rozczarowana Lee do stojącego blisko niej Kalego. Gładząc swoją potarganą sukienkę, poczuła ewidentne rozczarowanie. Po chwili, wciąż szeptem, zapytała: – Gdzie jest zamek i... w ogóle?
– Będziecie tak stać? – Wysoki kamerdyner ponaglającym ruchem wskazał na przebieralnie i dokonując szybkiego podziału grupy na chłopców i dziewczęta, poinstruował: – Raz, raz, przebierać się! I te graty zostawić! Do Królestwa wchodzi się bez niczego. Toboły mają zostać w przebieralni, znajdziecie tam odpowiedni kosz. Ubrania również, macie jedynie przyodziać to, co znajdziecie na przygotowanych wieszakach. Jak skończycie, zapraszam do drugiego etapu rejestracji. Pójdziecie tędy i na prawo od tamtego wielkiego drzewa. Ruchy, ruchy! Robota czeka!
Młodzieńcy patrzyli po sobie całkowicie zaskoczeni, ale wykonując polecenie mężczyzny, rozpierzchli się po przebieralniach.
– Lee? – Głos Doli przebijał się jak zza światów. – Jesteś tam?
– Doli? To ty? Na wszystkie kolorowe suknie, jakie widziałam w życiu, co to jest?! – wykrzyknęła Lee.
Dziewczęta rozmawiały przez ściankę przebieralni, dzieląc swój niespodziewanie nowy los.
– Gdzie my trafiliśmy?! I co to za... prześcieradło, które mam włożyć?! – Lee, dla której kwestie stroju były arcyważne, była zniesmaczona. – Ty też masz tylko kawałek szmaty?
– Też. Nawet nie wiem, jak to założyć. – Doli przyglądała się kawałkowi materiału, który przypominał jej domową narzutę na łóżko.
– Nie oddam wszystkich swoich ubrań, które przyniosłam! – Lee buntowała się, nie mogąc odżałować pięknych sukienek i wypastowanych bucików. – To chyba jakaś pomyłka! Może zbierzmy chłopaków i pryskajmy stąd?!
Kiedy zaczęło się odliczanie przypominające, że młodzież powinna powoli opuścić przebieralnię, niemal wszyscy mieli w głowie jeden plan. W tył zwrot i powrót na dawną ścieżkę podróży. Nawet historia o intrygujących Małych Wielkoludach czy o Czterech Pięknych Siostrach nagle straciła na wartości. Niemniej zapał młodych do ucieczki bardzo szybko ostygnął. Gdy spojrzeli w kierunku wrót, przez które wchodzili do Królestwa, zobaczyli tam jedynie ścianę bluszczu, a po dawnych drzwiach nie było już śladu.
Wszystko działo się bardzo szybko. Młodzi, patrząc po sobie, nie wiedzieli, co mają zrobić, gdzie iść, aby zakończyć przygodę z Królestwem. Rosły mężczyzna, który przyjął ich wcześniej na teren wioski i poinstruował, by udali się do przebieralni, nieoczekiwanie odmaszerował. Jakby jego rola już się definitywnie skończyła. Jakby młodzi z pewnością nie mieli żadnych pytań ani nie chcieli skonsultować jednej z kwestii, których w głowie mieli aż po sam czubek. Wyszli z ciasnawych przebieralni w dziwacznych, białych okryciach. Lee, zgodnie ze swoją wcześniejszą zapowiedzią, wciąż trzymała torbę w ręku.
– No co! – oburzyła się, widząc pytający wzrok Kalego. – Nie oddam!
– Jak chcesz... – odparł kolega, zastanawiając się, czy wrócić po swój tobołek.
Nagle usłyszeli kobiecy głos. Jego właścicielką była pulchna pani z rudymi, kręconymi włosami, okalającymi jej twarz. Siedziała, wypatrując nowo przybyłych. Ponaglając ich ruchem ręki, przywołała do okienka:
– Dotarliście! – powiedziała na dzień dobry i ponownie ich przywołała, machając ręką: – Chodźcie, chodźcie, bo spóźnicie się na powitalny obiad!
Kali spojrzał na Ty’a i uświadamiając sobie intensywny głód, dostrzegł pierwszy plus wizyty w tym dziwnym miejscu. Nie pamiętał, kiedy ostatnio jadł ciepły posiłek, a pamięć o pysznym obiedzie mamy stawała się coraz bardziej mglistym wspomnieniem.
– Obiad, mówi pani? – zapytał i jako pierwszy ustawił się w kolejce: – Co trzeba zrobić?
– Jak to co? – Kobieta wskazała na wielką tablicę z napisem „obywatelstwo” i dodała żartobliwie: – Taki duży chłopak, a z czytaniem na bakier.
Kali obejrzał się na swoich towarzyszy, wiedząc, że gdyby nie nietypowe okoliczności, z pewnością ktoś dopowiedziałby swoje dwa grosze, by uszczypliwie skomentować, że „duży chłopak nie potrafi czytać”.
– Przepraszam, ale jakie obywatelstwo? – Doli przepchnęła się na czoło kolejki i odpychając Kalego, zmarszczyła brwi, by wyrazić swoje niezrozumienie.
– Przybyliście do naszego Królestwa, więc musimy zacząć od dokumentów – wyjaśniła. – Otrzymacie nowe imię, nowe dane i... zobaczymy co dalej.
– W jakim sensie? – Ty również przybliżył się do okienka, z którego wystawała rudowłosa pani, i dodał: – Po co właściwie ta zmiana? Jakie nowe imię?
– Oj, dzieci, dzieci... a wy myślicie, że przyjechaliście tutaj na wakacje? Każdy dostanie swoje obowiązki, odpowiedzialność, wszystko legalnie, łącznie z dokumentami. To nie jest zwykłe miejsce. Tutaj są inne zasady, które musicie koniecznie poznać, by umieć żyć na terenie krainy – tłumaczyła.
– Jakie zasady? – zapytał Ty, obawiając się nowych nakazów.
– Wszystkiego się dowiecie. W swoim czasie.
Po chwili ciszy Pani z Okienka (taki otrzymała przydomek) spojrzała na Kalego i zapytała:
– Twoja godność, dziecko?
Gdy chłopak podał swoje imię i nazwisko, Pani z Okienka zapisała je na małym kartoniku, będącym tymczasowym dokumentem potwierdzającym rozpoczęcie procesu nabywania obywatelstwa. Wpisywała aktualne dane, które później miały ulec zmianie. Nagle błysk flesza niemal oślepił Kalego (mającego co najmniej nieciekawą minę) i uhonorował go na zdjęciu, które zostało automatycznie doklejone do małego kartonika, tuż nad nazwiskiem. Kali wziął dokument do ręki, po czym widząc puste miejsce na nowe imię, zapytał:
– Kim teraz jestem? Jak mam na imię?
– Nie ja wybieram nowe imiona, proszę iść dalej, następny! A teraz maszeruj, chłopcze, do kolejnego etapu! – nakazała.
– Kolejnego etapu? To ile ich jest? Co tam się robi? – zapytał Kali, nim Lee weszła na jego miejsce.
– Kolejny etap to etap wyboru. Idź i nie hamuj kolejki. Widzisz ten słup? Od słupa w lewo. Tylko tym razem czytaj, co tam jest napisane! – zaakcentowała.
Ty prychnął rozbawiony komentowaniem i postawą Pani z Okienka, ale gdy spotkał jej naganny wzrok, natychmiast spuścił oczy.
Lee, która była już bardzo bojowo nastawiona względem zasad panujących w Królestwie, na pouczenie, że musi zostawić swój tobołek, natychmiast odparła:
– Ani mi się śni!
– To proszę na koniec kolejki!
– Ale... – zaczęła, po czym nieoczekiwanie poczuła, że podłoże, na którym stała, natychmiast się poruszyło niczym ruchome schody i została oddelegowana na koniec kolejki. – Jak to?! – krzyknęła, nie rozumiejąc sytuacji.
– To panienka nie wie, że słowa mają moc? – zagrzmiała pulchna pani, wychylając się zza okienka. – Tylko trzeba wiedzieć, jak mówić i co mówić! Na drugi raz się zastanowi, czy chce wchodzić z tobołkiem, czy bez!
*
Formalności związane z zapisywaniem nas do Królestwa ciągnęły się w nieskończoność. Mieliśmy mnóstwo pytań, a co drugie z nich brzmiało: Czy możemy stąd jakoś wyjść? Pani, która sporządzała nasze kartoniki obywatela, nie udzielała jednoznacznej odpowiedzi. Nie mówiła, że nie ani też nie dała instrukcji, jak moglibyśmy prysnąć. Czułem się jak we śnie, zdezorientowany, zagubiony... Z lekką nadzieją, że jeszcze się obudzę.
Kiedy wszyscy zostaliśmy zarejestrowani, przy czym żadne z nas nie dostało jeszcze nowego imienia, a na obywatelstwo należało zapracować, Lee ugięła się pod presją odchodzącej grupy i zostawiając tobołek, ruszyła razem z nami. Była obrażona i wściekła na cały świat. Co chwila komentowała, że gdyby na terenie jej posiadłości ktoś ją tak potraktował, wszyscy (cała służba) wylecieliby z hukiem, a jej tata by tylko przyklasnął.
Jeszcze dziwniejszym etapem rejestracji był etap trzeci. Stanęliśmy przed dwiema ścieżkami. I w tym momencie nasza grupa się podzieliła.
4. Dzień, w którym ruszyłem przed siebie
Kiedy więc skończyłem siedemnaście lat, mój ojciec przyszedł oznajmić, co nastąpi. Miałem się nauczyć życia i znaleźć żonę. Termin wyjazdu młodocianych (chłopców, którzy ukończyli siedemnaście lat, i dziewcząt w wieku szesnastu lat) z pobliskich miasteczek wypadał dokładnie za tydzień od chwili, kiedy tata wszedł do mojego pokoju z miną radosną i jednocześnie smutną.
*
To był jeden z tych dni, gdy otwierasz oczy i wiesz, że coś się wydarzy. Nie jest powiedziane co, kiedy i dlaczego, ale w głowie aż dudni, że dojdzie do zmiany.
Ojciec Ty’a wszedł do pokoju i z dwoma kubkami gorącego płynu przysiadł na krześle przy biurku. Ty odłożył książkę, którą wertował już czwarty lub piąty raz, i nie zwlekając ani chwili dłużej, zapytał, czy coś się stało. Wyraz twarzy Paula był niejednoznaczny.
– Dostałem list z urzędu. Za tydzień o tej porze macie wyruszyć ze wszystkimi młodocianymi w podróż.
Ta wieść na moment zatrzymała czas. A raczej wydawało się, że wszystko stanęło w miejscu i tylko mucha, która nie respektowała wzniosłości chwili, brzęczała, zakłócając ciszę.
– Ale... – zająknął się Ty i nie chcąc pokazywać swojego lęku, wziął od ojca kubek z herbatą.
– Ja też nie jestem najszczęśliwszy – zaczął poważnie Paul – ale z drugiej strony, synu, jak wrócisz, będziesz już nowym człowiekiem.
Ojciec wstał i odsunął ciężkie kotary, które zasłaniały widok ogromnej posiadłości. Uchylił okno i nabrał powietrza w płuca. Delektował się pięknem ogrodu wyglądającego jak niebanalny obraz, który wyszedł spod pędzla natchnionego artysty. Po chwili milczenia odezwał się:
– A to wszystko będzie twoje.
Chłopak podniósł się z łóżka, wsunął stopy w ciepłe pantofle i stanął przy ojcu.
– Jak długo mam być poza domem? – zapytał Ty.
Znów zapadła dość nieprzyjemna cisza, lecz nie trwała zbyt długo, Paul przeciął ją bowiem jednym zdaniem kończącym rozmowę.
– Aż nauczysz się życia. – Spojrzał na syna bardzo wymownie, aczkolwiek w tym momencie żaden z nich nie wiedział, kiedy to nastąpi i kiedy Ty wróci do domu.
Nim Paul wyszedł z pokoju, dał synowi radę:
– Przemyśl, co chcesz ze sobą wziąć. Masz do dyspozycji wszystko, ale pamiętaj, że nie wszystko, co jest dostępne, jest jednocześnie przydatne.
Ty przyjął te słowa jako najprzyjemniejszą część całej rozmowy. Mógł zabrać z posiadłości ojca, co tylko zapragnie, zwłaszcza że do tej pory nie miał absolutnie dostępu do wielu rzeczy. Jego oczy zaświeciły się, a humor błyskawicznie się poprawił. Czekały go przygoda, nowi znajomi i... plecak pełen skarbów. Pierwsze, co zrobił, wyjął notes i zaczął spisywać listę najpotrzebniejszych rzeczy. Wtem przypomniał sobie, że ojciec posiadał maszynę przenoszącą w czasie. Nie czekając ani chwili dłużej, pobiegł do Paula, by zapytać, czy może z niej skorzystać. Jak się okazało, ostatecznie maszyna nie była tym, co dla Ty’a stanowiłoby pomoc w wędrówce. Chłopak z pełną pokorą – sam przekonał się o swojej nieumiejętności użytkowania maszyny – porzucił pomysł wędrówki w czasie. Co więcej, musiał udobruchać swoją mamę, której zdążył zaleźć za skórę (co uczynił oczywiście niechcący).
Najtrudniejszy był moment pożegnania. Anna, matka Ty’a, wycierała ukradkiem oczy, by nie dać po sobie poznać, że bardzo cierpi z powodu rozstania. Jak każda troskliwa matka, przyrządziła synowi posiłki na pierwsze dni podróży, nie wiedziała bowiem, co go spotka w drodze, czy będzie miał gdzie spać, co jeść i skryć się przed chłodem nocy.
Ty ruszył przed siebie. Jeszcze dobrze nie opuścił rodzinnej posiadłości, gdy pierwszy raz pomyślał, że spakowany przez niego bagaż niedługo stanie się prawdziwą udręką. Ciężar torby i plecaka, zwielokrotniający się z każdym krokiem, weryfikował przywiązanie do niesionych rzeczy. Kiedy Ty minął pierwsze rozwidlenie dróg i park, w którym często biegał z przyjaciółmi jako mały chłopiec, podjął pierwszą decyzję: cztery pary butów to zdecydowanie za wiele. Pod ławką położył obuwie, z nadzieją, że ktoś godny znajdzie jego ulubione trzewiki. W ten sposób ujął sobie ciężaru i chociaż trochę odciążył kręgosłup.
5. Dzień, w którym dostałem klucz do maszyny czasu
Zanim ruszyłem w drogę, zapragnąłem skorzystać z maszyny czasu. Nie każdy miał taki sprzęt w swoim domu, dlatego od kiedy tylko pamiętam, zarówno ja, jak i moi koledzy tęsknym wzrokiem spoglądaliśmy na tajemnicze pudło. Nawet nadaliśmy mu nazwę „wiroczas”! Była ona prawie jak szyfr przed moim ojcem (z pewnością o tym wiedział, domyślił się po niezbyt skomplikowanym zaszyfrowaniu tego słowa). W każdym razie wiroczas był obsypany przyciskami i miał jeden mały monitor, który pomagał ustalić docelowe miejsce oraz czas bycia w czasoprzestrzeni. Oj, jak bardzo chciałem tam wtargnąć!
Ojciec trzymał maszynę w zamknięciu. I słusznie, gdyż kilkakrotnie miałem tak silną pokusę, by wejść do wiroczasu, że gdyby nie zamknięte drzwi, nie wiadomo, czy nie zagubiłbym się w innych wiekach.
Nie wiem właściwie, co chciałem zrobić z wiroczasem w kontekście swojej wędrówki życia, w którą miałem wyruszyć. Przecież nie mogłem odbyć tej podróży w innych wiekach ani nie miałoby sensu ciągłe wracanie do przeszłości, by uniknąć odpowiedzialności, jaka ciążyła na siedemnastolatku. Niemniej to był jakiś impuls. Gdy tylko tata dał zielone światło na wszystko, co posiada, dopadła mnie zwykła ciekawość. Jak rzeczywiście działa wiroczas?
Do tej pory tata nie pozwalał mi nawet się zbliżać do maszyny... A teraz mogłem jej użyć! Jak się bardzo szybko przekonałem, ojciec miał rację, twierdząc, że wiroczas nie jest dla dzieci. A nawet dla siedemnastolatka, którym się stałem. Nie rozumiałem, dlaczego tak sądził, ale kiedy tylko pierwszy raz wszedłem do maszyny, wszystko stało się jasne.
Pierwsza podróż była wspaniała! Oczywiście, obudziłem nią w sobie tylko wewnętrznego potwora ukierunkowanego na więcej. Dzień w dzień podróżowałem w czasie. Odwiedziłem wiele pięknych miejsc z minionej epoki. Później wpadłem na pomysł, by łączyć podróże z konkretną chwilą swojego życia, na zasadzie: może by tak wrócić do tego i tego momentu, spojrzeć na wszystko jeszcze raz? A może jednak w tamtej kłótni to ja miałem rację? A kto faktycznie zaczął? Pomysłom nie było końca. I tak minął tydzień.
W ostatnich dniach przed właściwą podróżą, w którą miałem się udać z młodzieńcami, wiedziałem już, że dałem się ponieść ekscytacji, przez co nie spędziłem czasu z rodziną... Odczuwałem żal i wstyd z powodu swojego zachowania. Z powodu zachłanności i nieumiejętności korzystania z wiroczasu. Zasmuciłem też mamę, która tak bardzo chciała się nacieszyć synem, zanim ten ruszy w wielomiesięczną podróż życia... ale nie miała okazji. Ojciec nie powiedział: „A nie mówiłem”, lecz i tak wiedziałem, że tylko potwierdziłem jego wcześniejsze obawy.
Zrozumiałem, że podróżowanie w czasie to o wiele trudniejsza sprawa, niż myślałem. Niemniej uświadomiłem sobie też, że nie potrzeba maszyny czasu, aby utknąć w czasoprzestrzeni. Wystarczy, że ciągle wracamy pamięcią do jakichś zdarzeń, rozpamiętujemy je i roztrząsamy każdą chwilę. Albo znów podróżujemy w przyszłość, nadmiernie planując, analizując, próbując zapobiec wszystkim ewentualnym niebezpieczeństwom. W konsekwencji ucieka teraźniejszość, która – jeśli zostanie zaniedbana – w przyszłości nie będzie nawet miejscem, do którego zechcemy choćby na moment wrócić pamięcią.
Przeprosiłem rodziców, zwłaszcza mamę, i oddałem klucz do pokoju, w którym dawniej tata chował czasowirówkę. Nie zamknął jednak pokoju, uznał bowiem, że sam powinienem kontrolować swoje pokusy, zwłaszcza gdy znam ich konsekwencje. Zgodziłem się z nim i obrażony na maszynę czasu i na siebie, niemal poprzysiągłem, że więcej z niej nie skorzystam. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że przyjdzie dzień, gdy wiroczas odegra bardzo ważną rolę nie tylko w moim życiu.
6. Dzień, w którym poznałem Theodora
Przebywanie w Królestwie było trudne do określenia w czasie. Niby weszliśmy niedawno, a wydawało się nam, że minęły wieki. Szukałem nawet zegara, jakiejś wskazówki, aby kontrolować upływ chwil, lecz ku swojemu zaskoczeniu nie znalazłem nic podobnego. Dostrzegłem jedynie jakieś dziwne, bliżej nieznane mi urządzenie, które nazywało się aktomierzem. Nosił je każdy obywatel Królestwa. Trochę przypominało zegarek, ale było większe i umieszczone wzdłuż ręki. Nie byłem nawet pewien, jak utrzymywało się na skórze, gdyż nie widziałem żadnego paska.
Mieszkańcy Królestwa posługiwali się tym narzędziem, aby kontrolować wykonywanie swoich obowiązków dnia. Aby wypełniać je dobrze i sumiennie. Aktomierz był indywidualnie dostosowany do każdej osoby, jak to się fachowo mówi – spersonalizowany. Po nabyciu go wpisywało się na monitorze swoje dane z kartonika obywatelskiego i wtedy aktomierz wyświetlał zadania, które należało wykonać danego dnia. Przed rozpoczęciem pracy każdy obywatel synchronizował czynność z aktomierzem, który adekwatnie do poczynań mierzył, czy praca wykonywana jest sumiennie, oraz podawał, ile procent należy jeszcze wykonać. Mierzył również energię pracownika, ustalając, czy może jeszcze pracować, czy powinien udać się na odpoczynek.
Jeden z mieszkańców powiedział mi, że dawniej, gdy nie było aktomierza, ludzie oszukiwali przy wykonywaniu swoich obowiązków. Robili wszystko po łebkach, niedbale – byle tylko zrobić i jak najszybciej czmychnąć na przerwę. Do tego symulowali choroby, aby zwolnić się z codziennych zajęć. Aktomierz eliminował te problemy. Jeśli ktoś wykonywał swoją pracę niestarannie, na ekranie wyświetlała się informacja o aktualnym stosunku pracownika do pracy oraz o jakości wykonywanej czynności. Jeśli na przykład stolarz niedokładnie zmontował krzesło, a aktomierz pokazywał, że skuteczność jego pracy wynosi trzydzieści procent, to wówczas posiłek, który przyszło mu spożyć po pracy, wynosił zaledwie trzydzieści procent porcji. Podobna zasada obowiązywała przy wymianie towarów. Jeśli dysponowałeś towarem jakościowo dobrym na trzydzieści procent, to nie mogłeś otrzymać w zamian nic lepszego jakościowo niż trzydzieści procent.
Szukałem więc zegarka, lecz w odpowiedzi dostałem objaśnienie: nie było czegoś takiego jak zegar. Były tylko konkretne określenia zawarte w „teraz”. Czyli „teraz obiad”, „teraz praca”, „teraz odpoczynek” itd. Wszystko koncentrowało się na chwili obecnej i wytyczało rytm dnia. Obywatel Królestwa musiał więc się skupić na aktualnej czynności i wykonać ją w najbardziej przemyślany sposób.
Pamiętam, jak pierwszy raz jadłem posiłek w Królestwie. Obserwowałem innych, każdy był skupiony na jedzeniu, a ja grzebałem w talerzu, guzdrałem się i rozmyślałem o niebieskich migdałach. Nagle mój aktomierz wskazał „teraz praca”, a ja nie zdążyłem nawet zjeść połowy swojej (całkiem smacznej skądinąd) porcji. W przerwie zapytałem jednego z pracowników, dlaczego tak się stało, a on wyjaśnił mi, że każda czynność odbywa się w pewnym naturalnym tempie. Jeśli skupiamy się na tej czynności i nie rozpraszamy niczym innym, to wtedy skończymy ją w odpowiednim momencie. Jeśli natomiast zaczynamy się rozpraszać, rozleniwiać, to dosięgają nas konsekwencje tego zachowania.
Niedostateczne skupienie się na swoim „teraz” zawsze odnosi negatywny skutek. Podobnie w drugą stronę. Kiedy chcę coś przyspieszyć i nadgonić z nadzieją, że być może szybciej będę mieć wolne, wtedy aktomierz zaznacza, że praca jest niewykonana lub źle wykonana. Wówczas nie tylko muszę doczekać do końca, aż aktomierz wyznaczy nowe zadanie: „teraz coś tam...”, lecz także zostać po pracy, by wykonać tę czynność ponownie – tylko sumiennie. Wychodzi więc na to, że gdy chcesz coś nieuczciwie przyspieszyć, zwykle kosztem jakości pracy, finalnie robisz to dwa razy i marnujesz jedno swoje „teraz” na poprawienie czynności, zamiast mieć „teraz odpoczynek”.
Królestwo rządziło się swoimi prawami, a ja uczyłem się ich z dnia na dzień coraz uważniej. Niemniej chcę teraz opowiedzieć, jak to było, gdy przeszliśmy przez drugi etap rejestracji do Królestwa, czyli stanęliśmy przed dwiema ścieżkami.
*
Ścieżki wyglądały całkiem podobnie. Różniły się tylko tym, że jedna była po lewej stronie małego strumyka, przebiegającego przez całe Królestwo, a druga – po prawej.
– Musicie wybrać, którą ścieżką pójdziecie – powiedział jakiś mężczyzna, który przyglądał się młodym.
– A pan to kto? – Mou był mocno rozdrażniony. W swoim białym okryciu wyglądał jak duże dziecko owinięte pampersem i peleryną. Nawet koledzy i koleżanki, którzy nie wyglądali tak pokracznie, nie dawali mu do myślenia, że prawdopodobnie źle założył swój kostium.
– A ja... – zająknął się mężczyzna, a za chwilę wyjaśnił: – Ja tu tylko sprzątam.
Wszyscy przyglądali się nieznajomemu, na co ten zareagował uśmiechem i się przedstawił:
– Jestem Theodor. Pewnie się jeszcze spotkamy.
Gdy reszta grupy podała swoje imiona, wówczas Ty zapytał:
– Czyli mamy wybrać którąś ze ścieżek, tak?
– Zgadza się – potwierdził Theodor.
– Ale po co? I czym one się różnią? – dopytywał Ty.
– Na terenie Królestwa każdy musi wybrać to, co chce ostatecznie osiągnąć – odparł Theodor.
– Już na początku drogi mam się zastanawiać nad jej końcem? – zapytał Kali, nie rozumiejąc proponowanej nadgorliwości. – Nie mogę się zastanawiać w trakcie?
– Czy nie sądzisz, że odwlekanie ustalenia celu działa na twoją niekorzyść? – odpowiedział pytaniem Theodor. – Niekiedy lekceważenie pewnych spraw, unikanie zmierzenia się z nimi może spowodować, że finalnie nie dosięgniesz celu. Dlatego warto stawiać sobie pytania. Bez nich z pewnością niczego nie odkryjesz. Swoją drogą, chyba nie sądzicie, że jesteście tu po nic?
Młodzież spojrzała po sobie, gdyż do tej pory nawet nie przyszło im do głowy, by zadać sobie to pytanie: Co właściwie będą robić w Królestwie? Wpierw gdy szukali tego tajemniczego miejsca, sądzili, że po prostu odwiedzą ciekawą krainę. Tymczasem wszystko nabrało innych kształtów i nieoczekiwanie, wymagało odpowiedzialności.
– Pamiętajcie, że którąkolwiek drogą pójdziecie, ona przyniesie konsekwencje – zaznaczył Theodor. – Każda z tych dróg charakteryzuje się innymi obowiązkami, inną odpowiedzialnością i na końcu też zdobędziecie inne umiejętności, osiągniecie inne cele.
– Dobra, dobra – niecierpliwił się jeden z chłopców, który stał ze swoimi znajomymi. – Ale która ścieżka co znaczy?
– Jak widzicie, przez Królestwo przepływa strumień. Nie jest to tylko symboliczne podzielenie Królestwa. Strumień wskazuje granicę między dwiema odrębnymi krainami, których nie można przekraczać. Jeśli wybierzecie którąś ze ścieżek, nie możecie gościnnie wchodzić na drugą połowę Królestwa. Jest to zwyczajnie niemożliwe. Oprócz tego ograniczenia, jest jeszcze kilka innych wytycznych, o których dowiecie się dopiero po wybraniu którejś ze stron – wytłumaczył Theodor.
– Ale one wyglądają identycznie, jak lustrzane odbicia! – stwierdziła Doli, nie rozumiejąc, czym ma się sugerować przy wyborze ścieżki.
– Jest jedna różnica. I tu pojawia się pytanie do was. Czy chcecie współpracować z Królem, czy może sami chcecie się nim stać?
– Ja chcę być królem! – krzyknął jeden z młodzieńców i przepchnąwszy się przez pozostałych, stanął przy Theodorze i zapytał: – Czy będę mógł rządzić całym tym Królestwem? Wszystko będzie moje?
Wydawał się tak podekscytowany, że aż trudno było ostudzić jego zapał.
– Ja też chcę być królem! – obwieścił drugi. Natychmiast przybrał poważny wyraz twarzy, a swojego niedawnego kolegę obrzucił wzrokiem mówiącym: „Od dziś jesteśmy przeciwnikami”. Tylko jeden z nich mógł zostać władcą.
– Chwileczkę... – odezwała się Lee. – Rozumiem, że jedna ścieżka polega na byciu pod czyjeś dyktando, a druga to ścieżka wolności z szansą na objęcie Królestwa?
– Ścieżka wolności... – powtórzył Theodor. – Bardzo ciekawe ujęcie. Cóż, zależy, czym dla ciebie jest wolność, młoda damo.
– Robić to, co chcę! – odpowiedział ten, który pierwszy zgłosił się na króla. – I robić to tak, żebym miał z tego zysk!
– Oho! – prychnął Kali. – Wyborów byś nie wygrał z taką przemową.
Chłopiec był pewien jednego: nie postawi nogi na tej samej ścieżce, którą wybrali potencjalni królowie.
– Odwal się! – wypalił naburmuszony młodzieniec.
Już mieli się rzucić sobie do gardeł, gdy odezwał się Theodor:
– Spokój! Każdy podejmuje decyzję i wybiera połowę. Pamiętajcie o jednym: to ma być wasza decyzja. W tym przypadku każdy musi być pewien swego, aby później nie szukać winy w koledze czy w koleżance, że on lub ona mnie do tego namówili. Czy to jest jasne?
– No dobra... – Ty wyszedł przed szereg i zapytał: – Ale jeszcze jedno... Oni mogą się stać królami, a co zdobędą ci, którzy wybiorą drugą połowę?
– No właśnie! Co zdobędziemy? – zawtórowało kilka głosów.
– Pod okiem Króla z pewnością wiele się nauczycie, a do tego będziecie mieć pewność, że niczego wam nie zabraknie.
– A my co? Będziemy mieć gorzej? – Jeden z wcześniejszych kandydatów na króla zdawał się stracić odrobinę optymizmu.
– Kraina po lewej stronie nie ma króla, więc to wy musicie wprowadzać rządy, które według was będą najlepsze. Macie do dyspozycji wszystko, co jest na terenie waszej ziemi, a zatem teoretycznie też niczego wam nie zabraknie, pod warunkiem że mądrze zagospodarujecie tym, co jest dostępne.
– Czyli ci po prawej mają to wszystko co my w zakresie wyposażenia krainy, tylko im rozkazuje Król i mówi, co i kiedy mają robić, a my bierzemy, co chcemy i kiedy chcemy? A do tego jeśli nasza polityka się sprawdzi, możemy przejąć lewą część Królestwa? – upewniał się przyszły król.
– Jak dla mnie bomba! – Kolejna osoba z grupy wyszła poza szereg i stanęła przy lewej ścieżce.
– Nie będę was poganiał – powiedział Theodor. – Zastanówcie się, pomyślcie, czego chcecie, jakie są wasze oczekiwania i co jest dla was najważniejsze. Pamiętajcie, że nie będziecie tu na zawsze...
Po tych słowach wszyscy podzielili się na dwie grupy – zwolenników ścieżki po lewej stronie i tych, którzy nie byli pewni co uczynić. W tej drugiej grupie stali Doli, Kali, Ty, Lee i Mou, który wahał się, czy aby przypadkiem nie powalczyć o koronę.
7. Dzień, w którym zostałem okradziony
Nim dotarłem do Królestwa, po drodze zostałem wielokrotnie doświadczony przez rozmaite sytuacje. Z perspektywy czasu jestem za nie wdzięczny. Nie zawsze rozumiałem, dlaczego mnie spotkały, ale zwykle stawały się cenną lekcją na przyszłość. Po czasie dostrzegłem ich sens i pojąłem, że tak musi być. Dopada cię coś, czego sam byś dla siebie nie wybrał, ale później taką sytuację możesz wykorzystać dla swojego dobra. Nauczyłem się, że bez względu na to, co mnie spotyka, istotą jest moja reakcja. Co ja z tym zrobię? Czy dam się pokonać?
A co oznacza być pokonanym? Nie chodzi o to, że nie dasz się poturbować. Niekiedy przeciwnik ma naprawdę ogromne rękawice bokserskie i nie masz szansy uniknąć ciosu. Ale dostać cios to jeszcze nie oznacza przegranej, bycia pokonanym. Dostać cios to dopiero początek. Etykieta pokonanego należy ci się wtedy, gdy nie wstajesz po wymierzonym ciosie. A zanim przestaniesz wstawać, wpierw porzucasz nadzieję... tracisz sens i rezygnujesz, by kolejny raz stanąć na nogi.
Raz nieomal otrzymałem etykietę przegranego. Już leżałem bez nadziei i chęci, by wstać. Już wyciągałem rękę do losu, by ten wręczył mi „medal przegranego”. Ale wiecie co? Czasami ktoś – przyjaciel – nosi w sobie tak wiele nadziei, której ty się wyzbyłeś. Przychodzi do ciebie, kiedy nie możesz (nie chcesz) już wstać, i podaje ci pomocną dłoń. Od jego iskry nadziei budzi się twoja nadzieja. Jak baterie włożone do pustej maszyny, ona – nadzieja – sprawia, że z nową werwą zaczynasz raz jeszcze. I to też jest lekcja warta zapamiętania. Dlaczego? Bo wielu ma w sobie tak wiele dumy, że woli przyjąć samemu etykietę przegranego, niż wstać z pomocą przyjaciela. Ja schowałem dumę do kieszeni. Samodzielnie umiałem jedynie dać się pokonać, ale przyjmując pomoc przyjaciół, odbiłem się od dna.
Powiedziałem już kiedyś, że nie jest dobrze podróżować samemu. Los nie zdoła złamać tak wielu złączonych trzcin. Ale jedną samotną, skazaną na silne wiatry? Cóż, taka pojedyncza trzcina ma niewielkie szanse, by przetrwać.
Oprócz trudnych doświadczeń, mnie i moich towarzyszy spotkało mnóstwo przygód – przyjemniejszych, bardzo zabawnych, radosnych, a także wzbudzających refleksję i wdzięczność dla świata, dla życia. Kilka z nich przytoczę w dalszej opowieści, a dziś opowiem o tym, jak zostałem ograbiony. Ta sytuacja była dla mnie ważną lekcją z kilku powodów. Po pierwsze... Ale zanim o tym, wróćmy do tamtego wieczoru...
*
To był drugi tydzień, gdy grupa licząca około pięćdziesięciu osób – siedemnastoletnich młodzieńców oraz szesnastoletnich dziewcząt – maszerowała przed siebie. W niepozornym marszu szukali sposobności, by nabyć cnót, zdobyć umiejętności i męstwo. Za wszystko, co pozyskali szlachetnego, gdy się czegoś nauczyli, otrzymywali malutkie ordery. Chowali je do plecaków lub przypinali do ubrań.Wieczór był zimny jak nigdy wcześniej. Jakby zima pomyliła terminy i przybyła znacznie wcześniej. Nie było śniegu, ale zapach powietrza przypominał zimowe noce. Przeraźliwy chłód sprawiał, że miało się wrażenie, jakby płuca zachodziły lodem.
– To chyba jakiś żart – powiedział jeden z chłopców, trzęsąc się z zimna.
– Nikt nie wspomniał, że noce mogą być tak lodowate – dodał inny, próbując rozpalić ogień.
– Pomrzemy tu! – Jakaś przerażona i spanikowana dziewczyna, szarpiąc pelerynę histerycznymi ruchami, próbowała się nią owinąć.
– Dawniej ludzie jakoś sobie radzili, więc i my musimy. – Doli nie tolerowała marudzenia. – Gdybyście zużywali tyle energii na działanie, co zużywacie na biadolenie, to już mielibyśmy tutaj mały namiot.
Niewysoki, pulchny młodzieniec z fryzurą na grzybka podszedł do Doli i wyciągnął rękę na powitanie.
– Cześć, jestem Kali – przedstawił się.
W pierwszym tygodniu wędrówki uczestnicy nie zawarli zbyt wielu znajomości. Każdy asekuracyjnie, z lekkim dystansem odnosił się do towarzyszy wędrówki. Dopóki każdy radził sobie sam, dopóty nikt nie sądził, aby nawiązywać sojusze, współpracować, pomagać sobie, tworzyć koncepcje działania i przetrwania.
– Cześć – odrzekła Doli, która nie należała do osób z nadmiernym entuzjazmem przełamujących pierwsze lody.
Kali, widząc oschłość dziewczyny, uśmiechnął się jedynie pod nosem. Zrezygnował z uszczypliwego komentarza, że koleżanka wcale nie ułatwia tego zapoznania.
– Widzę, że masz przywódcze geny, więc może spróbujemy z tym namiotem? Albo wzniecimy wielki ogień? – zaproponował, lecz obawiał się, że dziewczyna go spławi.
– Hej, ludziska! – Doli nie potrzebowała drugiej zachęty. – Jest pomysł, by zrzucić tu wszystkie ubrania, powiązać, zrobić małe przytulisko. Potrzebujemy długich gałązek, które spełnią rolę stelaża. Kilka osób idzie do lasu, kilka osób wznieca ogień! Musimy się zjednoczyć! Koniec podziwiania swojego nosa, jest jeszcze coś poza jego czubkiem! Do roboty! – mobilizowała.
Kilka osób jedynie prychnęło, słuchając propozycji Doli, ale większa część zebranych wzięła się do pracy.
– Jeśli będziemy się ruszać, to będzie nam cieplej! – zachęcała Doli i wyciągając swoje ubrania z plecaka, dodała: – Później siądziemy w grupie, każdy blisko drugiego, i spróbujemy dodać sobie ciepła! Ruchy!
Kali patrzył zdumiony na koleżankę. Nie przypuszczał, że tak szybko zachęci ją do działania. Z pewnością ją zmotywował, ale nie spodziewał się, że dziewczyna wystrzeli jak rakieta, nim on w ogóle zdąży się obejrzeć. Kiedy Doli przekrzykiwała pozostałych, Kali, odwracając się na pięcie, mruknął pod nosem:
– Mnie też było miło ciebie poznać.
Po tych słowach zabrał się za wyciąganie ubrań, które miały się stać ścianą namiotu, ochroną przed lodowatą nocą.
– Ej, ty! – Doli wymierzyła palcem w siedzącego z boku Ty’a. – A ty chcesz zamarznąć, że siedzisz jak królowa Bona i nic nie robisz?
– Spoko, tu jest mi dobrze. Powodzenia w pracy!
Doli uniosła brwi, które niemo krzyczały: „Serio? Taki jesteś mądry?!”, lecz finalnie skomentowała, nie kryjąc oburzenia:
– Ho, ho! Kolega samowystarczalny, nikogo nie potrzebuje, tak? Super, ciekawe, jak daleko zajdziesz w tej podróży.
– O co ci chodzi? – zapytał Ty.
Czuł, że zimno odcina mu władzę w stopach, więc nie miał ochoty na sprzeczki. Był tak przemarznięty, że nie mógł nawet wstać z kamienia, na którym usiadł, i wstydził się do tego przyznać. Nogi tak bardzo paliły... piekły z zimna. Miał wrażenie, że wystrzelą. Każda jedna żyła stawała się jakby soplem lodu, naprężonym boleśnie niczym struna. Żałował, że któregoś dnia wyrzucił zimowe buty, które mama wcisnęła mu na wszelki wypadek.
– Faktycznie, świetny pomysł, żeby się obrażać! Co za burak! – Doli, która z pewnością miała trudności z pokojowym odnoszeniem się do ludzi, odwróciła się w drugą stronę i ruszyła do innych, którzy zaangażowali się w pracę. – Kretyn – mruczała pod nosem, nie mogąc przeboleć bezmyślności Ty’a.
Wspólne działania ociepliły relacje między młodymi. Zaczęli oni nawiązywać bliższe znajomości. Mieli pretekst, aby wreszcie się zapoznać i porozmawiać. W końcu dzielili problem, który ich niespodziewanie połączył. Było słychać rozmowy, śmiechy, jakby paraliżujący chłód zszedł na dalszy plan. Im więcej ubrań łączyli, tym bardziej cieszyli się wspólnym sukcesem. Donosili kolejne patyki, które montowali w formie stelaża, co dawało poczucie satysfakcji i radości – bardziej niż ogień. Oczy świeciły iskrami nadziei, że za moment będzie można odpocząć. I co najważniejsze, nie tak całkiem pod gołym niebem. W końcu rozbłysnął też płomień ogniska. Jego blask wywołał potężny okrzyk radości, jakby manna spadła z nieba. Prawdopodobnie nawet w sąsiedniej wiosce mieszkańcy mogli usłyszeć, że ktoś gdzieś odniósł sukces. Niemal wszyscy z grupy stanęli dokoła kojącego płomienia i napawając się ciepłem, wspominali, jak jeszcze przed momentem integrowali się w pracy. Jedynie ci, którzy od początku zakpili z pomysłu Doli, nie zbliżyli się do płomienia, żałując, że odłączyli się od grupy.
*
Kiedy widziałem, jak inni się cieszą, byłem wściekły na siebie, że nie umiem się przyznać do słabości – do tego, że nogi tak bardzo mnie bolą i palą. Byłem dumny, zbyt dumny, ale co mi przyszło z tej dumy? Czy mogłem nią ogrzać stopy? Doli, która wcześniej próbowała zaangażować mnie do pracy, co chwila zerkała w moim kierunku. Być może badała, czy chcę zmienić zdanie i dołączyć w końcu do grupy.
„Powiedz im prawdę, po prostu się przyznaj” – mówiłem do siebie, dopuszczając do sterów przejawy pokory. – „Nie możesz! – odpowiadałem sobie po chwili. – Zwłaszcza teraz, gdy wszystko jest już gotowe, a ty im nie pomogłeś”.
Minuty dłużyły się niemiłosiernie, a każda jedna budowała scenę mojego dramatu. „Ileż może trwać odchodzenie z tego świata?” – myślałem w najgorszym momencie. Przed oczami stanęła mi mama. Wyobraziłem sobie jej twarz. Ciepłe spojrzenie, uśmiech. Jej głos brzmiał melodyjnie. „Kocham cię, synku” – mówiła tak jak wtedy, gdy żegnała mnie przed podróżą. Obraz ojca również śmignął mi w myślach, a jego wizerunek był wizerunkiem dumnego taty. „Zawsze powtarzam, że jak chcesz, to sobie poradzisz” – mówił do mnie wielokrotnie w dzieciństwie, gdy jak największy uparciuch próbowałem rozwiązać problem.
Podniosłem się resztkami sił z pozycji półleżącej i pocierając niezgrabnie stopy, próbowałem pobudzić krążenie. Sama myśl o moich rodzicach, którzy dowiedzieliby się, że nie walczyłem o przetrwanie, zmotywowała mnie do działania. Nie trwało to długo. Było mi tak zimno, że wola walki zaczęła ustępować rezygnacji. Nagle przypomniałem sobie, że w plecaku mam dodatkową pelerynę, o której na śmierć zapomniałem! Wyciągnąłem rękę... ale jakież było moje zdziwienie, gdy się okazało, że w miejscu, w którym wcześniej stały moje bagaże, jest... pusto. Zabrano mi ostatnią szansę na przetrwanie, na okrycie się dodatkową peleryną.
Przypuszczałem, że ktoś – może nawet niechcący – zabrał moje rzeczy w celu zrobienia namiotu. Wyszło na jaw, że osoby, które nie dołączyły do wspólnej pracy z grupą, zakosiły moje bagaże i na własną rękę kleciły coś a la namiot. Pseudo-śpiwór czy jakkolwiek można nazwać to, gdzie chcieli wpełznąć. Poddałem się. Nawet odczułem ulgę, gdy osuwając się na ziemię, pozwoliłem, by chłód przytulał mnie jak ciepła pierzyna do snu. „Wybaczą mi” – pomyślałem o rodzicach. Gdy zamykałem oczy, usłyszałem nad sobą czyjś głos. Po chwili tych głosów było więcej. Rozmawiali ze sobą:
– On chyba zemdlał.
– Jest zupełnie przemarznięty!
– Brać go! – wydał ktoś polecenie.
– Bliżej ognia! – wrzeszczała Doli. Wołała, by zebrani zrobili tunel życia, prowadzący do ogniska. – Dajcie koce!
Ludzie krzyczeli jeden przez drugiego:
– Szybciej!
– Jeszcze jeden koc!
– Ciepła herbata!
Te wszystkie słowa obijały się w moich uszach, ale jakby przylatywały z dalekiej otchłani. Wydobywały się niemrawo na wierzch mojej świadomości.
– Hej! – Cichy głos, ale połączony z mocnym uściśnięciem ramienia, sprawił, że otworzyłem oczy. – Dasz sobie radę, pomożemy ci. – Lee, która patrzyła na mnie obiecującym wzrokiem, w tym właśnie momencie była tak przekonująca, jej ton tak wyważony, że... uwierzyłem w to. Uwierzyłem, że pomogą mi i wszystko będzie dobrze. Nadal nie czułem stóp, ale pokiwałem głową, że dam sobie radę.
Oczami wyobraźni widziałem, jak bezwzględny los próbuje przypiąć mi „medal przegranego”... Już zakładał mi go na szyję, a ja nieomal się zgodziłem.
„Nie! Nie zgadzam się!” – pomyślałem. Konkretna decyzja. Wola walki wróciła na swoje dawne miejsce. Później było już z górki. Zaopiekowali się mną. Chwilami miałem wrażenie, że odpływam, ale gdy się obudziłem, mając pełną świadomość dnia następnego, wszystko było już w porządku. W pierwszym odruchu spojrzałem na nogi i z zadowoleniem poruszałem wszystkimi palcami. Uśmiechnąłem się, właściwie uśmiech sam wyskoczył mi na usta. Ocalili mnie. Jak mogłem im się odwdzięczyć? Cóż, właściwie nie minęło dużo czasu, gdy miałem ku temu sposobność, ale o tym innym razem.
W tamtym momencie czułem, jakbym dostał drugie życie. I od tej chwili zacząłem je postrzegać nieco inaczej. Dzięki temu, że doświadczyłem swojej kruchości i słabości, samoistnie porzuciłem nadmiernie optymistyczną – naiwną wręcz – wizję siebie jako niezniszczalnego i samowystarczalnego. Zaprzyjaźniłem się z pokorą, która wkładała mi swoje okulary na nos i dzięki temu byłem bardziej wyważony. Nie lekceważyłem czyhających niebezpieczeństw. Racjonalnie oceniałem swoje możliwości, choć nie porzucałem optymizmu i nadziei, gdy przychodziły trudne chwile. Jedno wiedziałem na pewno: duma jest dobra tylko wtedy, gdy honoruje dobro... W innym przypadku prowadzi do zguby. Mnie nieomal pokonała, choć nie przewidziała, że wyjdą jej naprzeciw moi towarzysze, którzy chętnie skopali jej tyłek.
Na koniec, gdy zbieraliśmy wszystkie graty, a ja nie miałem nawet spodni na przebranie, doceniłem jeszcze jedną rzecz. Czasami mniej rzeczy w plecaku, a więcej przyjaciół u boku to znacznie lepsza opcja niż wszystkie majętności świata razem wzięte. Chłopaki pożyczyli mi odzież i co ciekawe, leżała jak złoto. Później doceniłem kolejny walor posiadania mniej. Mój tobołek, który udało się skompletować dzięki uprzejmości i zrzutce kolegów, ważył o wiele mniej niż ten, który targałem pierwotnie. Finalnie byłem mniej zmęczony po całym dniu maszerowania, sprawniej szedłem do przodu i miałem więcej energii. Posiadałem tylko to, co faktycznie było potrzebne. Zostały mi rzeczy konieczne i tak było dobrze. Pomyślałem o naturze, która w swojej dziwnej mądrości najlepiej funkcjonuje w zdrowym umiarze. Żadne rośliny nie dają owoców, gdy są przelane wodą lub wysuszone. Żadna skrajność nie jest dobra. Klucz to w sam raz. Najlepiej owocują te rośliny, które w umiarkowaniu mają tylko tyle, ile faktycznie im potrzeba. Uznałem, że ta myśl jest dopasowana również i do mnie.
Swoją drogą pytanie: Co byś ze sobą zabrał, gdybyś mógł wziąć tylko kilka rzeczy? – nie jest całkiem pozbawione sensu. Na serio uważam, że warto je przemyśleć, by na nowo ustalić hierarchię rzeczy potrzebnych i zbędnych, do których tylko się przyzwyczailiśmy.
8. Dzień, w którym wybrałem ścieżkę
Staliśmy przed dwiema, niemal identycznymi ścieżkami. Wybór był bardzo trudny. Jako młodzi ludzie, spragnieni władzy i wolności, w pewnym sensie chcieliśmy stanąć na ścieżce, która obiecywała zdobycie Królestwa... Całego Królestwa Trzech Osobistości. Ale w drugiej ścieżce było coś, czego nie dało się opisać słowami. Tam była tajemnica.
Niepozorna ścieżka, prowadząca pod rządy Króla, wydawała się proponować coś, czego oczy nie widziały, a co jednak stanowiło wielką wartość. Nawet nie wiedziałem, jak to nazwać, czego się spodziewać, ale gdyby ta ścieżka nie miała w sobie niczego cennego, nie stanowiłaby konkurencji dla ścieżki po lewej stronie strumyka. Być może właśnie fakt, że nie było wiadomo wprost, co ona w sobie zawiera, sprawiał, że czuliśmy ekscytację. W głowie dźwięczały nam słowa Theodora, że ścieżki nie różnią się wizualnie, lecz ostatecznym przeznaczeniem.
Gdy dokonałem wyboru, miałem głęboką nadzieję, że moi przyjaciele również zdecydowali się wejść na ścieżkę po prawej stronie strumyka. Wybory odbywały się w kompletnej ciszy, byliśmy od siebie odseparowani, aby niczego nie konsultować i nie sugerować się, kto gdzie idzie.
Otrzymaliśmy dwa kamienie. Jeden czarny – węgielny (wybór ścieżki po prawej stronie), a drugi złoty – z prawdziwego złota (wybór ścieżki po lewej stronie). Kamień, który wybraliśmy, musieliśmy oddać Theodorowi. Powiedział, że ten kamień symbolizuje naszą budowlę, która na nim powstanie. Nie rozumiałem wtedy, co miał na myśli, dlatego nic nie odpowiedziałem i czekałem na dalsze instrukcje. Gdy każdy oddał kamień, Theodor ustawił nas w dwóch rzędach i ogłosił kolejny etap działania.
Czym motywowałem swój wybór? Ostatecznie poprowadziła mnie myśl, że nie będę w Królestwie na zawsze, więc jeśli nawet zdobędę władzę w krainie Nie z Tej Ziemi, to prędzej czy później będę musiał odejść. Owszem, istniała pokusa, że umiejętności, których nabędę, zdobywając władzę, pomogłyby mi w przyszłości wdrapać się na szczyt drabiny polityki i zarządzania w moim państwie... Albo że wszystko, co zdobędę na własność, będę mógł zabrać do rodzinnego domu jako swój dorobek. Mógłbym mieć wtedy dobry i wygodny start w dorosłość jako początkujący przedsiębiorca, a także mąż. Ale wybrałem inaczej, ciągle mając nadzieję, że to nie jest tylko moje naiwne życzenie i że po prawej stronie strumyka czeka mnie coś naprawdę niesamowitego.
*
Rzędy, które ostatecznie się uformowały, były nieproporcjonalne. Po lewej stronie, przy ścieżce dającej szansę na władzę i objęcie rządów w Królestwie, stanęła niemal cała grupa młodzieży. Ścieżkę po prawej stronie wybrało zaledwie dziewięć osób, w tym: Lee, Ty, Kali, Doli i jeszcze trzy dziewczęta oraz jeden wysoki młodzieniec o jasnych włosach do ramion.
Mou stał po drugiej stronie. Myśl, że może spróbować powalczyć o koronę, była dla niego nazbyt ekscytująca. Nie potrafił zrezygnować z władzy, z możliwości mianowania go królem. Żałował, że musi się rozstać z przyjaciółmi, ale tłumaczył sobie, że przecież chodzi o indywidualne kształcenie, nabywanie umiejętności, stąd nie ma miejsca na skrupuły. Będzie jeszcze czas na przyjaźnie, gdy wyjdą z Królestwa Trzech Osobistości.
Lee spojrzała smutnym wzrokiem w kierunku Mou. Nie uszło to jego uwadze, niemniej udawał, że nie widzi jej żalu. W czasie podróży do krainy ci dwoje bardzo się zaprzyjaźnili, co w obecnej sytuacji było dla Lee jak nóż w serce. Mou nie chciał się rozczulać nad tą sytuacją. Przyjmując postawę obojętnego, podniósł rękę na znak pożegnania i odwrócił głowę w drugą stronę. Chciał jeszcze krzyknąć: „Powodzenia”, ale bał się ponownie spojrzeć Lee w oczy.
Theodor stanął przy grupie dziewięciu osób i powiedział:
– Aby wejść do Królestwa po prawej stronie, musicie sobie pomóc. Do Królestwa nie wchodzi się w pojedynkę. Musicie się nauczyć ze sobą współpracować albo mówiąc inaczej: musicie się o siebie troszczyć. Tutaj nie ma zwycięzców ani przegranych. Jedynie szybciej lub później wejdziecie do Królestwa. Ścieżka, przed którą stoimy i którą widzicie, nie jest właściwą ścieżką, jaką wchodzi się do Królestwa. Tutaj tylko mieliście dokonać wyboru, ale wejście do krainy znajduje się w innym miejscu. I jest to droga niemal w kompletnej ciemności. Zapraszam za mną.
– Co? – Ty nic z tego nie rozumiał.
– Dlaczego w ciemności? O co tu chodzi? – Doli nie lubiła takich niespodzianek.
– Jeśli dacie mi dokończyć, wszystko stanie się jasne – odpowiedział spokojnie Theo i kontynuował: – Musicie się dobrać w pary, dzięki czemu sobie pomożecie. Droga nie jest prosta, bywa pokrętna i w różnych miejscach wyboista. Są dziury, skarpy i urwiska. Trzeba naprawdę uważać. Będzie ciemno, ale jedna z osób w parze otrzyma małą latarkę. Musicie podążać za światłem. Latarka nie rozświetla drogi dalej niż na jeden krok do przodu. Osoba, która niesie latarkę, musi prowadzić drugą osobę, ponieważ ta nie będzie widzieć przed sobą niczego więcej poza plecami przewodnika. Musicie się nauczyć zaufania do osoby, która was prowadzi. A co więcej, przewodnik musi pamiętać, że nie idzie sam, że nie tylko on ma dojść do celu, dlatego nie może dawać niejasnych wskazówek, nie może byle jak opisywać tego, co widzi, ponieważ przez jego nierozwagę osoba, która idzie z tyłu, może zrobić sobie krzywdę.
– Dlaczego ta latarka świeci tylko na odległość jednego kroku? – zapytał wzburzony Kali. – Przecież to głupie – stwierdził.
