Przez - Zośka Papużanka - ebook + książka

Przez ebook

Zośka Papużanka

3,6

Opis

Mężczyzna wynajmuje mieszkanie, rozstawia sprzęt i zaczyna Przez okno podglądać i fotografować mieszkańców sąsiedniego bloku. Nie wychodzi, zakupy robi Przez internet, nie kontaktuje się z nikim. Kiedyś mieszkał naprzeciwko, a teraz aparatem poluje na żonę, którą porzucił kilka lat wcześniej. Jak się poznali? Dlaczego rozstali? Kim jest mężczyzna? Czy zjawia się dlatego, że chce wrócić? A może chce jej i sobie coś udowodnić? Wyraźnie widać w nim ślady choroby psychicznej, potrzebę odizolowania się, a jednocześnie konieczność dominacji. Pragnie być zbrodniarzem doskonałym, choć nie popełnia żadnej zbrodni. Wszystko ma przemyślane i zorganizowane. Ale czy panuje nad rzeczywistością?

To książka o obsesji, o wielopłaszczyznowości ludzkiego myślenia. O fascynującym problemie linearnej koncepcji czasu. O pamięci funkcjonującej w osobowości zaburzonej.

I wreszcie bohater najważniejszy – fotografia. Amatorskie próby utrwalenia świata, by nad nim zapanować. Wiele miejsca w tej powieści poświęcono różnorodnym, starym i najnowszym, technikom fotograficznym, a autorka starała się wejść w osobowość autora zdjęć, jednocześnie zaburzoną i genialną.

Pierwsza od czerech lat powieść Zośki Papużanki, uznanej za jedną z ciekawszych polskich pisarek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 216

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (323 oceny)
89
96
79
44
15
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
barrique

Nie oderwiesz się od lektury

Beletrystyka a jakby poezję człowiek czytał
10
Angelika111

Dobrze spędzony czas

To pierwsza książka autorki, którą przeczytałam. Ciekawy styl, fabuła wciągająca ale czy sięgnę po kolejną książkę? Nie jestem przekonana.
00
Ola-Kret

Całkiem niezła

Nic się nie dzieje ale nie można się oderwać
00
MonikaDudnik

Dobrze spędzony czas

Intrygująca
00
MonikaMacura

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!
00

Popularność




Wydawca i redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja MICHAŁ OLECH
Korekta ANNA SIDOREK, ANNA HEGMAN
Projekt okładki i stron tytułowych ANNA POL
Zdjęcie na okładce © Patrick Urbani / Arcangel
Opracowanie typograficzne, łamanie | manufaktu-ar.com
Copyright © by Zośka Papużanka Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2020
Warszawa 2020 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66500-12-9
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

dla Ł., przez którego

NIEDZIELA

Można się wiercić. Można zwinąć pół kołdry w kształt ciała, wejść pod ciało i udawać. Można ułożyć się po przekątnej, wyciągnąć nogi i zmyślić stopami koniec łóżka, koniec świata, wytyczyć równoleżniki nierówne i jeden biegun. Można nie rozkładać tapczanu czy sofy, napotkać w środku nocy naturalny opór pionowej części mebla, przytulonej do ściany, i powiedzieć sobie, że tak ma być, że jeśli połowa nie ma drugiej połowy, jeśli nie funkcjonują w jednej płaszczyźnie, połowa musi stać się całością. Musi rozumieć się jako całość. Będzie w tym sens, być może i prawda gdzieś tam będzie. Snu – mniej.

Sen przyjdzie z czasem. Trzeba się zmusić do leżenia w wybranej pozycji, nie przewracać się na drugi bok, ponieważ nie ma drugiego boku, nie ma niczego drugiego; nie drapać się po starych ranach, nie odwracać kołdry słów kota ogonem na drugą stronę. Nie ma drugiej strony. Trzeba zmusić oczy do zmęczenia patrzeniem w nic, uszy do wsłuchania się w jeden tylko rytm, jeden i fałszywy. Można przypomnieć sobie coś miłego, przywołać obraz, nie, nie można przywołać obrazu, obraz nie ma imienia. Można ułożyć się na wznak, ręce na piersiach, jak do trumny, nie ma się czego wstydzić, Morfeusz jest bratem Tanatosa, niech chociaż jeden z nich przyjdzie. I wreszcie zachłysnąć się błogosławieństwem ciemności, charczącego zwierzęcia, ubranego w sztuczne pióra i futro, oszukującego nas lepiej, niż my sami siebie oszukujemy, miękkim kocem i ciepłem, które jest znikąd, bo z nas tylko. Skończyć z liczbą mnogą. Skończyć ze mną pojedynczym. Wreszcie przychodzi sen, ten sam od lat sen o mieście, które śni się odkrywanymi mozolnie ulicami, prowadzącymi do następnych ulic, prowadzącymi przez następne ulice na plac, z którego odchodzą kolejne ulice. Śnić będziesz o mapie tak regularnej, że niemożliwej do narysowania.

Za miesiąc z góry, słyszy, i mówi: dobrze, za miesiąc z góry, zrobię przelew jeszcze dziś. Miesiąc chyba wystarczy, tak, założyłem, że miesiąc, nie powinno mi to zająć więcej czasu, zresztą czas jest względny, można z nim robić, co się tylko chce, można go zatrzymać, pośpieszyć, przynaglić. Podobno tylko cofnąć nie można, mówi mężczyzna z kluczami, ale natychmiast przekazuje je drugiemu mężczyźnie i teraz tamten drugi mężczyzna jest mężczyzną z kluczami, i czas się cofa. No, nie jestem pewien, że nie można, odpowiada mężczyzna z kluczami, trzeba spróbować.

Niech pan próbuje, śmieje się nieudolnie mężczyzna, który klucze oddał, gdyby trzeba było więcej czasu, może pan zostać do końca września, bo od października znowu studentki, tylko proszę dać mi znać najpóźniej w przyszłym tygodniu. Tu jest łazienka, w szafie w przedpokoju deska do prasowania, gdyby pan potrzebował, i żelazko, lodówkę włączyłem, hasło do wi-fi przesłałem panu na mejla, to już chyba wszystko. Pilot od bramy na dole na parapecie, bo jest brama, to znaczy szlaban, względy bezpieczeństwa, takie nowoczesne osiedle, nie wiem, czy pan kiedyś; nie, ja nigdy. Tym się otwiera, gdyby ktoś przyszedł, można nawet przez okno zobaczyć i upewnić się, czy się szlaban podniósł. Nie będę się upewniał. Nie będę przyjmował gości, raczej też nie będę wyglądał przez okno. No jak pan chce, przecież to nie jest obowiązkowe, ja w każdym razie zostawiam pilot, tym czerwonym się otwiera, jakby co. Jakby pan czegoś potrzebował, to oczywiście. Wyjeżdżam z rodziną na wakacje, nie będzie nas tylko dwa tygodnie, ale jakby pan zadzwonił, to. Oczywiście. Adres do korespondencji może pan podać, bez problemu, gdyby jakieś paczki czy coś. A ten kwiatek nie wiem skąd, chyba studentki zostawiły, mogę zabrać, jeśli. Nie, niech pan zostawi, będę podlewał. Zapomniałem, mówi mężczyzna bez kluczy, wskazując klucze w ręce tego drugiego, który zaraz zostanie sam; ten klucz jest od górnego zamka, ten od dolnego, ale dolnego lepiej nie używać, bo się zacina czasem, ten od śmietnika i od skrzynki pocztowej ten najmniejszy, złoty.

Kwiatek. Jedyna ludzka rzecz. Każdy liść składa się z siedmiu zielono-żółtych palców, wychodzących ze wspólnego środka, a może we wspólnym środku się spotykających. Na początku wspólny środek, a potem każdy w swoją stronę. Mężczyzna, który już poszedł, powiedział, że kwiatek, a przecież to nawet nie kwitnie. Roślina po prostu. Mieszczańskie, siedmiopalczaste wypełnienie luki między palmą a koniczyną. Trzeba sprawdzić, jak to hodować, podlewać, jak to nazywać w ogóle. Podobno jak się do kwiatków mówi, lepiej rosną. Do roślin. Bzdury. Jeśli się podleje za dużo – gniją. Jeśli się nie podlewa wcale – usychają. Jak wszystko.

Jedyna ludzka rzecz. Jedyna rzecz, która mogłaby zaświadczyć, że był tu wcześniej jakiś człowiek, ten jakiś konkretny, że wybrał roślinę i miejsce dla niej w mieszkaniu, które poza rośliną nic ludzkiego w sobie nie ma. Zamiast stołu – blat jak w knajpie, wysokie krzesła. Ponad blatem podwieszona półka wielkości i kształtu deski surfingowej, w sam raz, żeby się walnąć w łeb i zapomnieć, takie nibycoś oklejone udawaczem drewna, z wbudowanymi punktami udającymi źródła światła. Światło. Sprawdzić. W przedpokoju dziwna lampa na suficie, wybrzuszenie, wielki guz napęczniały ropą. Światło rozproszone jak myśl przerwana nie w porę głupią dygresją, choć miała iść w swoim jasnym kierunku. W pokoju, w pokojokuchni, w czymś, co ma sprawiać wrażenie salonu, knajpy i kuchni równocześnie, w pokojokuchni na suficie ordynarny plastikowy kosz, pod nim silna zdrowa gruszka żarówki. Przy kanapie, obitej udawaczem beżowej skóry, oblazłej na oparciach jak po oparzeniu słonecznym, stoi dobra lampa, brzydka, ale poczciwa, na długiej metalowej nodze w kształcie napiętego łuku. Klosz z kolorowego szkła. Można siedzieć pod nim i czytać, a na ścianach w tym czasie pozwolić rosnąć kalejdoskopowi; nie, nie można, to plastik, kolorowy tylko z zewnątrz, a od środka świecący białym, chorym brzuchem, bez szans na barwy.

Siada przy oknie. Krzesło jest niewygodne. Niewygodne od razu, od pierwszego użycia, nie stanie się wygodniejsze. Włącza laptopa, bez zastanowienia wpisuje długie, skomplikowane hasło, które pamiętają już tylko ślepe palce, wbijające bez zastanowienia, jakiego można by od nich oczekiwać, kilka pierwszych liter imienia, tamtego imienia, i dwie daty, niepowiązane już z niczym ani dla nikogo. Tamten czas jest już tylko stukotem klawiszy, w którym chodzi wyłącznie o właściwą kolejność. Nie, nie martwi się. Tak jest właściwie. Może ktoś, komu potrzebny jest stół i wygodny fotel, może ten ktoś by się martwił, ale on nie szuka wygody, nie buduje namiastek. Z przyjemnością patrzy na plastik udający drewno, na blat udający stół; nie można kłamać, jeśli się tak ostentacyjnie udaje. Nie ma stałości w tym, co na chwilę; miesiąc musi wystarczyć, może krócej.

Spogląda na mlecznobiałą doniczkę i zielono-żółte, zbyt dumne i zbyt liczne palce, wskazujące wszystkie kierunki świata, dające tyle możliwości, że łatwo się zgubić. Co należy wpisać, żeby dowiedzieć się czegoś ludzkiego o roślinie. Jak się nazywa na przykład. Jak się do niej zwracać, kiedy ona będzie się zwracać tylko do słońca, czy ona w ogóle lubi się zwracać do słońca, czy w czasie upałów trzeba dać jej wytchnienie za spuszczoną żaluzją, beżową i żadną, jak wszystko w tym mieszkaniu, wynajmowanym żadnym ludziom na niezatrzymany czas. Wpisał: roślina, ale zorientował się, że to za mało, że to słowo bez ciała, jakby napisać o każdym: człowiek, bez specyfikacji, wtedy każdy jest żadnym i może wynajmować żadne mieszkanie. Brak specyfikacji jemu samemu odpowiadał, pasował do jego myślenia o sobie samym w niczyim mieszkaniu, ale roślina powinna być bardziej jakaś w tej nijakości. Dopisał: doniczkowa, wcisnął opcję: wszystko. Kto jest wszystkim, jest żadnym, na jedno i to samo, czyli na nic, wychodzi. Everyman. Everyplant. Doniczkowe – rośliny doniczkowe do wnętrz, kwiaty doniczkowe, storczyki, rośliny ozdobne, bogaty wybór roślin pokojowych, ogrodnik amator, rośliny do biur, roślina doniczkowa, taniej już nie znajdziesz, projektowanie, pielęgnacja, rośliny o ozdobnych liściach. Za dużo. Znaki szczególne są konieczne. Wystukał ślepymi palcami: roślina doniczkowa o palczastych liściach. Fotografie ułatwiły sprawę; zobaczył swoją roślinę doniczkową palczastolistną na drugim zdjęciu. Swoją. Nie mógł powiedzieć: swoją, przecież nie była jego, nawet jej nie chciał, chciał się tylko dowiedzieć. Poradnik ogrodnika. Szeflera drzewkowata, schefflera arboricola. Bez przesady. Szeflera. Pielęgnacja, rozmnażanie, jeszcze czego. Choroby. Bardzo tolerancyjna i łatwa w uprawie. Niekoniecznie. Tolerancja do pewnych granic, dopóki ktoś nie wchodzi na twoją ziemię. Pokrój krzaczasty, liście parasolowate, więc tak się fachowo nazywa siedem palców w każdą stronę. Pełne słońce powoduje żółknięcie liści. Wstał i przesunął doniczkę do cienia. Zbyt głęboki cień powoduje opadanie liści. Wstał ponownie i przesunął doniczkę ku słońcu. Pochodzi z Nowej Zelandii i Australii, nawozić płynnym nawozem wieloskładnikowym. Czyli podlewanie trzy razy w tygodniu zupełnie wystarczy. Wyciągnął rękę, by zamknąć uchylone okno, spojrzał w dół na ustawione na parkingu samochody, na pusty chodnik, przystrzyżone równo trawniki i nagle drgnął. Schował się pod parapetem i boleśnie uderzył w czoło. Kara za nadmierną ciekawość.

Wyszła. Ma inne buty, inną torebkę, ale chód ten sam. Spokojnie. Niedziela, późne popołudnie. Czasu jest dużo.

Szeflera, powiedział głośno, szeflera z Australii i Nowej Zelandii, raz dziennie trzeba do siebie mówić głośno, żeby nie zapomnieć o języku, żeby samego siebie usłyszeć wśród ścian wynajętego mieszkania. Ale lepiej częściej. Częściej niż raz do siebie mówić. Informować się o czynnościach zlecanych ciału, napiłbym się herbaty, nastawię wodę, powiedział. Mówić sobie o swoich chęciach, planach, zamieszaniach. Można też się pochwalić, pogłaskać po wykonaniu zadania, utrzymać związek między słowem a spełnieniem, żeby nalać wody do srebrnego czajnika i rozejrzeć się za kubkiem. Kubki mogłyby być ludzkie, z napisem Najlepszy Mąż na Świecie, z widokiem Greetings from Prague albo New York is a State of Mind, albo ze zdjęciem grupy na wycieczce, picie i wspominanie. Można mieć swój kubek ulubiony, coś czyjegoś. Ale nie tu. Tu sześć razy brązowy duraleks, niemożliwy do stłuczenia, praktyczny, bardzo tolerancyjny i łatwy w uprawie. Świetnie, powiedział, zalewając wrzątkiem żadną torebkę herbaty z żółtą metką, nic czyjegoś.

Łazienka wypucowana, ani śladu obecności. Żadnego włosa umywalkowego. Anonimowe mydło w płynie bez dotykania. Oderwał pierwszy, przyklejony, listek papieru toaletowego, wstawił szczoteczkę do zębów do mlecznobiałego szklanego kubka, położył na półce maszynkę do golenia i antyperspirant. Powietrze bez zapachu.

W drugim, pomalowanym na jasny popiel wąskim pokoju stały dwa łóżka i pusty regał. Czerwona lampa u sufitu. Ciemnoszare rolety. Na balkonie kilka przyschniętych gołębich kup, niebieska suszarka na pranie. Pod jednym z łóżek znalazł ołówek ze złamanym grafitem i duży zielony guzik. Człowieczeństwo. Wrócił do kuchni połączonej z pokojem. Wyrzucił guzik i ołówek do śmieci. Odpady wszyscy trzymają pod zlewem, wszyscy na świecie. Jeśli ktoś ma je w innym miejscu, to przypuszczalnie już umarł. Przejrzał się w lustrze w przedpokoju. Powinienem iść do fryzjera. Powinien. Niedziela. Później, czasu jest dużo.

Wyszła. Być może na zakupy. Nie, na zakupy wolałaby chyba pojechać samochodem. Zresztą niedziela, późne popołudnie, kino raczej, koleżanka, babskie plotki. Wyszła. Zatem ma dokąd wyjść.

Poza zielonym guzikiem i zdekapitowanym ołówkiem w mieszkaniu nie było śladów człowieka. Szeflera, to prawda, ale tolerancyjna. A przecież właściciel powiedział, że studentki. Studentki zawsze ustawiają na regałach sceny z życia rodzinnego, czytają babskie gazety, z których przynajmniej jedna wpadnie za pralkę albo prześpi się przez trzy miesiące na dnie szuflady. Studentki zawsze mają bibeloty, duperele i pamiątki, które potem się studentkom tłuką, nad czym studentki boleją przez chwilę, a następnie dostają nowe pamiątki drobiazgi śmieci od swoich sympatii z trzeciego czy czwartego roku, ale zwykle studentkom nie chce się dokładnie sprzątać i po sympatii z trzeciego czy czwartego roku oraz po stłuczonym bibelocie zostaje porcelanowe uszko, muszelka z resztką kleju na wypukłych plecach, oderwany kawałek fotografii, coś, czym studentki były, zanim przestały być studentkami. Może skończyły studia, pozbierały swoje życia do walizek i wróciły do Radomia i Katowic, może dostały pracę marzeń w wielkiej firmie w godzinach dziewiąta osiemnasta i nie mają czasu na bibeloty, a może w październiku przyjedzie całkiem nowy zestaw studentek i właściciel do cna posprzątał resztki cudzej bylejakości, żeby nie było byle jako. Żeby było pięknie czystoniczyjo. Bardzo dobrze.

Najpierw wielki, spokojnie czuwający pająk statywu, pomimo długiego użytkowania nadal otwierający się niechętnie, jakby chciał swoją stabilność zachować tylko dla siebie. Spokój. Stoisz i stać będziesz. Znajdzie się dla ciebie miejsce. Mamy czas, dobierzemy miejsce do czasu. Trzeba wszystko mądrze schować, ukryć, okna są duże, zbyt duże. Wieczór miękki, chłodny, chociaż czerwiec bije po oczach od świtu. Trzeba się przygotować na przyjście porannego, nieznośnego światła, nieogarniętego koronami zbyt niskich, przystrzyżonych jak pudle drzew, światła bezczelnego, aroganckiego, przenikliwego. Wszystkowiedzącego światła. Czwarte piętro jest idealne. Trzeba długo czekać, ale jest idealnie. Zresztą czasu aż nazbyt.

Umie czekać. Zawsze dziwił się ludzkiej niecierpliwości, pośpiechowi i zegarkom, na które się patrzy, by za minutę patrzeć ponownie. Zdumiewało go sprawdzanie godziny na telefonach komórkowych; nie wierzył, że przez patrzenie można rzeczywiście zapamiętać, która jest godzina, i po co zapamiętywać, skoro za chwilę będzie inna. Życie trzeba żyć powoli. Kasjerka, która między kupione przez niego produkty wpycha zakupy innej osoby, zanim on zdążył pomyśleć, jak i gdzie to wszystko zapakować, niech się pan pośpieszy, akurat, nie zamierzam się śpieszyć, mówi do siebie. Rodzice w pogoni za pracą, szybko, ubierajcie się, bo się spóźnimy, gderliwa matka strofująca dziecko za chęć śledzenia dalszych losów motyla, który przysiadł tylko na chwilę, jakby też uczestniczył w porannej sztafecie cztery razy czterysta milionów, no i poleciał motylek, widocznie też się śpieszył, zawiąż sznurówki. Dziecko zapatrzone na krople deszczu dostojnie wsiąkające w buty, matka, która i tak zawsze o czymś zapominała i to na nią trzeba było czekać w samochodzie. Tylne szyby były przyciemniane i każde światło traktowały z taką samą, luksusową obojętnością. Ludzie stojący na peronie i przestępujący z nogi na nogę pół godziny przed czasem odjazdu pociągu, a potem szukający swego miejsca z pasją morderców, jakby to miał być ostatni pociąg w ich życiu. Kolejka do właściwego gejtu na lotnisku, zbudowana z ludzkiej niecierpliwości i niewymiarowych walizek, może się nie zorientują, jak pan myśli, zorientują się czy nie. Niech się pan pośpieszy.

Wyjmuje z torby aparat, podziwiając jego ciężar, choć dobrze go zna, ale wciąż podziwia, jak wszystkie rzeczy, które podziwiać należy, gdyż są od człowieka lepsze, a mimo to mu służą. Aparat widzi więcej niż człowiek. Więcej, szerzej i głębiej. Potrzebuje tylko czasu i stabilizacji, jak człowiek, ale dokładniej. Bez pośpiechu.

Teraz teleobiektyw. Ciężki jesteś, ciężki, ale wrażliwy w środku, z taką maszyną trzeba się obchodzić troskliwie, żeby się nie obraziła na czas i światło i żeby pozwoliła przez siebie spojrzeć i zobaczyć to, czego ludzkie oko zobaczyć nie umie.

Podtrzymując teleobiektyw jak wkładane do kąpieli dziecko, umieszcza go razem z aparatem na statywie i czeka na kliknięcie głowicy. Odsłania blade, najczulsze oko świata. Teraz należy się ukryć, ukryć i zobaczyć jednocześnie, oto zadanie, myśli, zaciągając roletę w oknie do poziomu najczulszego oka. Jak żołnierz w okopie, jeszcze tylko herbata w termosie, kanapki i można zaczynać; jak tam, wszystko gotowe, jesteśmy ukryci i widzimy? Patrzy zwyczajnym, ludzkim okiem, okiem niebieskim, stworzonym do najbanalniejszych wpisów w paszporcie, patrzy na propozycję, którą jego aparat składa mu w postaci prostokątnego obrazu. To widzę ja. Jeśli chcesz, też możesz zobaczyć, wiesz, gdzie przykręcić i co nacisnąć. Światło nieszczególne, za to widać doskonale wyjście z klatki schodowej i okna, o które chodzi. Rolety zaciągnięte do połowy, ale bez celu, coś stoi na parapecie w sypialni. Później, mamy czas. Wszystko później.

Lodówka rozegrała się nocą jak weselna orkiestra po bigosie. Abonent czasowo niedostępny, proszę zadzwonić później. Odgadywał w ciemnościach cyfry, które zapomniał, ale znalazł tylko pięćset jeden, bez dalszego ciągu. Pustka po pięćset jeden. Szukał w powietrzu śladu cyfr, tak jak się wybiera na klawiaturze dobrze znany numer, nie myśląc o nim, pozwalając palcom przenosić się z jednego miejsca w drugie, kreślić przekątne i kąty proste pamięcią, ale palce zawiodły go. Noc wypełniła się ostrymi, urywanymi dźwiękami. Szczekał pies, samochody goniły się po ulicy jak dzieci wypuszczone na przerwę po klasówce z matematyki, pustka po pięćset jeden. Sto lat, sto lat, zaśpiewał na balkonie piętro niżej ktoś pamiętający liczbę, którą życzy się wszystkim, choć się nikomu nie życzy, bo nikt tego nie chce.

Abonent czasowo niedostępny, proszę zadzwonić później. Później, nic nie szkodzi, mam dużo czasu, wróciłem. Wróciłem po czasie, który zaplanowałem, będę tu czas, który wybiorę. Uśmiechnął się do ciemności i do własnego sprytu.

PONIEDZIAŁEK

Obudził się przed ósmą, podrapał się po plecach. Zadziwiające, że jeśli podrapać w jednym miejscu, plecy natychmiast zaczynają swędzieć w innym. Właściwie można się w nieskończoność drapać po plecach. Chciał od rana rozpocząć pracę i zainstalować się przy okiennym pająku, ale zaburczało mu w brzuchu. Odruchowo włożył spodnie, koszulkę i sięgnął po buty, kiedy przypomniał sobie, że nie może iść do sklepu. Nie może w ogóle nigdzie iść. Praca to praca. Napił się wody z kranu, włączył laptopa i wyszukał adres najbliższego marketu oferującego dostawę do domu. Zamówił chleb, jajka, masło, wędlinę w paczce, pierogi do podgrzania na parze, lazanię i pizzę do podgrzania w piekarniku, prawdziwe dania prawdziwego samca na łowach, krokiety do podsmażenia na patelni i płyn do prania. Przetrząsnął szafki w kuchni. Znalazł sól, cukier, worki na śmieci, właśnie, jak wyrzucić śmieci bez wychodzenia z domu, jeszcze kilka torebek herbaty z żółtą metką, jakieś ścierki, w połowie pełną butelkę płynu do mycia naczyń z korkiem lepkim od cudzych palców. Usiadł przy aparacie. Za późno. Na pewno już wyszła.

Zobaczył nieogolonego faceta, którego nie lubił, faceta z wypiekami podobnymi do starej mortadeli, niewyspanego, wczorajszego. Zobaczył go w lustrze. Nic by nie dało, nawet gdyby ten facet się ogolił, natarł kosmetykami, elegancko ubrał. To nie był facet do lubienia. Trudno, pomyślał, dystans i takie tam. Umiejętność kpienia z siebie, autodowcip, egoironia. Liczy się wnętrze, wnętrze, Sokratesie. Zresztą obiektyw wcale nie szuka piękna, tylko tego, co interesujące. Polujmy zatem.

Chodnik przed blokiem był pusty. Przy budce stał pan strażnik szlabanu, pilnował szlabanu i palił papierosa. Zamknięte osiedle. Wszystko uporządkowane i zabezpieczone przed ludzkim wzrokiem rzędem szybko rosnących tuj. Wyznaczone białymi liniami miejsca do parkowania. Trawa na trawniku, śmieci w śmietniku, psia kupa do worka na psią kupę, worek do kosza z workami na psie kupy. Jak teraz wyjść, jak wrócić. Przypomniał sobie nocne pijane spacery, czasem na nogach, gdy nie stać ich było na taksówkę. Buty skrzypiały śniegiem, alkohol wietrzał pod czapką, parował w przyciśniętym do ust szaliku, szli i szli bez czasu zupełnie, niepilnowani przez nikogo. Nieprawda, czas był zawsze, musiał być. Wczoraj pod podniesionym szlabanem przeprowadził go właściciel mieszkania, ale co teraz, jakieś kody, sekretne hasła, gdyby jednak zechciał wyjść, czy będzie musiał się wylegitymować, tłumaczyć. Czy kiedy przyjedzie dostawca ze sklepu, trzeba otworzyć mu szlaban białym pilotem leżącym na parapecie, czy poczekać na reakcję pana strażnika szlabanu. A pan do kogo. Jeśli pan nie wie, do kogo, to nie można, nie można po prostu powłóczyć się i po pijaku wracać byle którędy.

Zerwał się na dźwięk domofonu. Dzień dobry, zakupy, które piętro. Które piętro, czwarte. Czatował przy judaszu, grzebiąc niespokojnie w kieszeniach. Może da się zapłacić kartą.

Czy można zapłacić kartą, spytał wysokiego, uśmiechniętego chłopaka, który podał mu dwie duże, papierowe torby, pełne potrzebnych rzeczy, mój Boże, ile rzeczy człowiek uważa za potrzebne, nie sądzi pan. Z tego żyję, odparł chłopak, że ludzie wiele rzeczy uważają za potrzebne, można kartą, proszę wpisać pin i zielony. Pin i zielony, a pan samochodem dostarcza, prawda, jak pan wjechał, to znaczy ja tu mieszkam dopiero od wczoraj, mieszkamniemieszkam, właśnie się zorientowałem, przecież na dole jest szlaban i strażnik pilnujący szlabanu. Koleś mnie zna, odpowiedział chłopak, odrywając biały język rachunku, do wielu ludzi tu przyjeżdżam z zakupami. Do wielu, aha, a do kogoś z bloku naprzeciwko też pan przyjeżdża, bo widzi pan, ja tam kiedyś, ale to było dawno. Potwierdzenie, dziękuję, miłego dnia, powiedział chłopak i odwrócił się na pięcie. Jakże miło być takim miłym chłopakiem z miłym uśmiechem i z życzeniami miłego dnia. Strażnik go wpuszcza, chodzi sobie miły chłopak, wystukuje trampkami wszystkie piętra i wie wszystko o wszystkich.

Jak to się robi. Chleb, masło, plaster wędliny. Trzeba mówić, co się robi, uważać. Słuchać głosu. Słuchać siebie. Chłopak od zakupów, który chodzi po piętrach. Strażnik szlabanu, który zna wszystkich. Zapisać. Plaster wędliny. Dlaczego się mówi plaster wędliny, przecież plaster jest na ranę. Ona zwykle robiła mu rano śniadanie. Nawet gdy wychodziła wcześniej, zostawiała na stole kanapki i ciepłą kawę w dzbanku, wystarczyło przelać do filiżanki i cieszyć się zapachem ciepłego, świeżego dnia, wgniecioną od ich ciał pościelą. Może już wyszła. Na pewno już wyszła. Za późno. Nie, to dopiero początek. Opowieść się rozpoczyna.

Strażnik pochyla się nad zapalanym papierosem, opiera plecy o budkę, wypuszcza dym. Pstryk. Człowiek ze szlabanem. Ma na sobie kamizelkę koloru khaki z mnóstwem kieszeni. Kamizelka wędkarza. Kieszenie na wszystko. Szlaban pręży się przed małym samochodem jak zdrowa gałąź silnego drzewa. Strażnik podchodzi powoli, czeka, aż kierowca opuści szybę do końca. A dokąd to. A do kogo. A po co. A który numer mieszkania. Kierowca wystawia rękę przez okno, pokazuje coś, tłumaczy się przedstawicielowi władzy i porządku. Strażnik powoli, z łaski, wchodzi do budki. Mija dobre pół minuty, zanim szlaban podnosi się i samochód może przejechać. I cała niezależność, całe mogę sobie robić, co mi się podoba, całe odpowiadam za siebie, całe nikt mi nie będzie mówił, jak mam żyć, bo to moja sprawa, całe te wolnościowe slogany kładą głowę na pniu przed szlabanem i jego władcą. Zamknięte osiedle Stąd-Dotąd, opowieść się rozpoczyna, myśli człowiek w oknie, jakże się pięknie, bezpiecznie rozpoczyna.

Chciał zrobić zdjęcie Znanemu Pisarzowi podczas spotkania z czytelnikami. Znał dwie książki Znanego Pisarza, dotarł do Znanego Miejsca odpowiednio wcześnie, by wybrać w Znanym Miejscu dobre miejsce do zrobienia dobrej fotografii, ale dziadek nikon 801 zawstydził się na widok eosów z półmetrowymi kominami obiektywów, nie chciał w takim Znanym Towarzystwie pokazywać swojego brzucha, nakarmionego najtańszym filmem Fuji, zielonkawym dzieckiem hurtowni, i w ogóle nie wyszedł, nawet nie wystawił głowy na zewnątrz. W ogóle. Usiadł ze swoim właścicielem w przedostatnim rzędzie i postanowił czekać na czasy, w których termin bieda zostanie zastąpiony terminem oldskulowość.

Właściciel nieśmiałego aparatu fotograficznego wsłuchiwał się w szeleszczące spółgłoski języka Znanego Pisarza i udawał, że rozumie i że robi notatki, zanim jeszcze piskliwy głos tłumaczki wyjaśnił, o czym mówił Znany Pisarz, inkrustując jego słowa świszczącym przydechem zastanowienia. I chociaż właściciel aparatu nie czekał na nikogo, uświadomił sobie, że czekał całe życie właśnie na tę chwilę, w której ona weszła do sali. Spóźniła się. Bardzo się spóźniła. Znany Pisarz odpowiadał na czwarte pytanie i już mu się nie chciało kolejnych, dlatego omiótł spóźnialską rozdrażnionym wzrokiem. Usiadła w trzecim rzędzie od końca. Powinna usiąść w ostatnim, był prawie cały wolny, ale wolała przepchnąć się przez dwie osoby i usiąść w trzecim od końca, tuż przed nieśmiałym nikonem. Przerwała jego właścicielowi udawane zrozumienie całkiem obcego języka i udawaną miłość do literatury. Chrząknął znacząco, ale dla niej to chrząknięcie nie miało znaczenia. Posiedziała minutę i rozpięła zamek w kurtce. Posiedziała kolejną minutę i zdjęła kurtkę. Powiesiła kurtkę na oparciu krzesła, kołysząc się przy tym, jakby koniecznie chciała się wywrócić i złamać kręgosłup. Kurtka powisiała minutę i zsunęła się z oparcia, a wraz z jej upadkiem na podłodze znalazła się cała udawana miłość do literatury i podziw dla Znanego Pisarza, na jakie mężczyzna w przedostatnim rzędzie, obecnie z cudzą kurtką na kolanach, mógł sobie pozwolić. Ponieważ ani kurtka, ani kobieta nie zauważyły chwilowej separacji, położył rękę na ramieniu kobiety, która zwróciła się do niego niezadowolonym profilem z nieco zbyt dużym, choć ładnym nosem, nie przeszkadzaj, przecież słucham, takie interesujące spotkanie; zabrała podaną kurtkę i odłożyła na wolne krzesło. Posiedziała minutę i odgarnęła włosy. Wyjęła z torebki butelkę wody mineralnej. Upiła łyk. Schowała butelkę do torebki. Posiedziała minutę, podczas której Znany Autor postanowił w duchu, że jeśli jeszcze raz ktoś go spyta, a dlaczego właściwie Pan pisze albo ile w Pana prozie jest Pańskiego prawdziwego życia, a ile Pańskiego nieprawdziwego życia, wyjdzie, po prostu wyjdzie, trzaśnie drzwiami w ich literackie profanum, albo najpierw powie brzydkie słowo, a potem trzaśnie, zapomniawszy, że jest Znanym Pisarzem, albo też przypomniawszy sobie w porę.

Posiedziała minutę, wpatrzona w Autora i rozważająca, kiedy zadać pytanie, ile w Pańskiej prozie jest z prawdziwego nieprawdziwego, ale stwierdziła, że wcześniej się przygotuje, by zapisać ewentualną odpowiedź. Wyjęła notatnik, z którego natychmiast wypadło kilka zdjęć, papierek po gumie do żucia i pocztówka, schyliła się i człowiek z niewykorzystanym aparatem fotograficznym mógł zobaczyć Znanego Autora takim, jakim widział go wcześniej, bez filtra jej włosów, bez jej kurtki, bez jej zapachu. Znalazła w torebce długopis, pstryknęła nim kilka razy, dla pewności, ale długopis postawił pół ślimaczka i odmówił posłuszeństwa. Próbowała go obrazić, zakląć, rozpisać, ogrzać, poszukać innego, pożyczyć od sąsiadek, a Znany Autor postanowił się uratować i powiedział, że skoro nie ma więcej pytań, bardzo dziękuje i było mu uroczo. Wyszła ostatnia, pozbierawszy wszystkie długopisy i okruszki chleba na ścieżce w lesie słów, oddzieliwszy mak od piasku i własne rozczarowanie od gaszonego światła.

Człowiek, który stał w sąsiedniej bramie, ruszył za nią w kierunku przystanku tramwajowego, zafascynowany jej nieustannie rozwiązującą się sznurówką, włosami wpadającymi do ust i zapięciem kolczyka, walczącym zaciekle o teren z frędzlami szala. Człowiek z dziadkiem nikonem. Facet od zdjęć. Żadnych zdjęć już nie będzie, za późno na ostatnie, za wcześnie na pierwsze, ale w facecie od zdjęć podjęła się właśnie decyzja i szedł za dziewczyną, bo już wiedział, nie wiedział jeszcze tylko co. Chciał tej dziewczyny. Nie, nie tak. Ona chciała jego. On był jej najniezbędniejszy w świecie. Prosiła się nerwowym krokiem, niezdecydowaniem, czy czekać na tym przystanku, czy przejść na następny, niespójnymi wątkami samorozwiązujących się sznurówek prosiła o pewność. Błagała o harmonogram. Jak można w ogóle podlegać grawitacji przy takim stopniu zaniedbania praw fizyki, logiki, praw jakichkolwiek.

Zatrzymała się niedaleko przystanku. Wsadziła do ust papierosa i przeszukiwała kolejno kieszenie kurtki i przepaście torebki. Idealna. I w dodatku pali. Będzie mogła mu zawdzięczać zarwanie z nałogiem. Oraz wiele innych spraw, wiele wdzięczności tylko dla niego. Tylko co teraz. Co – to wiadomo. Nie wiadomo tylko jak. Gdyby tak w przebiegłości niepojętej zapalić również, znalazłszy zapalniczkę w jednej chwili, ona musiałaby podejść, zapytałaby, czy nie może mi pan pożyczyć zapalniczki albo czy nie mogłabym pana poprosić o ogień, poprosić – lepiej, oczywiście tak od razu nie poszliby do łóżka, do tego trzeba zapewne myśleć, że się kogoś kocha albo że już naprawdę nie może być inaczej. Albo nie móc się opanować, ale to raczej głupie, nie móc się opanować. W świetle zapalniczki zobaczył jej twarz. Ty chytry lisie, pomyślał, żadna ci się nie oprze, jeśli będziesz wiedział, jak zagrać, teraz zagadaj i będziecie żyli długo i szczęśliwie, może nawet tramwaj nieprędko przyjedzie; czy ja pana przypadkiem nie widziałam na spotkaniu ze Znanym Autorem, spytała, chyba nie szedł pan za mną specjalnie.

Tak, to