39,99 zł
Książka dla wszystkich, którzy czasem czują się trochę dziwni
Debiutancka książka autorki bestsellerowego Zimowania
Katherine zmaga się z nadmiarem bodźców i zadań, żyje w nieustannym pędzie… Nawet drobiazg wyprowadza ją z równowagi, a dotyk drugiej osoby – choćby najbliższej – jest nie do wytrzymania. W końcu czuje, że tego wszystkiego jest po prostu zbyt wiele. To moment przesilenia.
Aby na nowo odnaleźć siebie, wyrusza w drogę najdłuższym, wymagającym siły i hartu ducha szlakiem wzdłuż wybrzeża Wielkiej Brytanii. Brnąc przez błoto i kamienie, walcząc z własnymi ograniczeniami, zaczyna rozumieć, skąd bierze się jej poczucie niedopasowania. Ale czy na pewno chce się dopasować? A co, jeśli to wcale nie będzie dla niej najlepsze?
Przesilenie jest jak rozumiejąca przyjaciółka, która pomaga lepiej zadbać o siebie i z czułością wspiera w procesie samoakceptacji.
Opowieść będąca afirmacją życia w czystej postaci. Pomaga zaprowadzić ład w naszych niespokojnych umysłach. Ta książka uczy, jak odnaleźć własny rytm i w pełni mu się poddać, zamiast dopasowywać się do życia, jakie odpowiada innym.
„Pięknie opowiedziana, smagana wiatrem historia”. Raynor Winn, autorka Słonych ścieżek
„Podobnie jak w bestsellerowym Zimowaniu dbałość o szczegóły i poetycki język Katherine May skłaniają do zatrzymania się i zastanowienia. Autorka, dzieląc się swoimi doświadczeniami, zaprasza czytelników do przyjrzenia się własnym przeżyciom”. BookPage
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 348
Data ważności licencji: 1/18/2028
Dla Bertiego
Wszechświat pełen jest magii, która cierpliwie czeka, aż wyostrzy się nam umysł.
Eden Phillpotts, A Shadow Passes
[…] chodzenie za daleko zbyt często za szybko wcale nie jest bezpieczne. Twoje nieustanne kroki na drodze sprawiają, że pewną część drogi zabierasz ze sobą.
Flann O’Brien, The Third Policeman
Uwaga na temat ilustracji do rozdziałów:Linie na początku każdego rozdziału odzwierciedlają moją trasę.
Mam nadzieję, że ta książka straci aktualność bardzo, bardzo szybko – mówiłam zawsze.
Jeszcze do tego nie doszło, ale z natury jestem optymistką. Napisałam tę książkę, ponieważ trudno było mi znaleźć gdziekolwiek odzwierciedlenie samej siebie, gdy w dojrzałym wieku trzydziestu dziewięciu lat dotarło do mnie, że mam autyzm. Było kilka stron internetowych, które czytałam raz za razem, jakbym w tym gąszczu znaków mogła odnaleźć siebie. Było też kilka książek, w których mogłam się rozpoznać, z dużym wysiłkiem i robiąc zeza. Ale ogólnie rzecz biorąc, w powszechnej świadomości przyjęło się, że autyzm dotyka głównie małych chłopców, którzy nie potrafią mówić we własnym imieniu. Pomysł, że dorosła kobieta – zwłaszcza taka, która na pozór doskonale sobie radzi – mogłaby dobrowolnie przykleić sobie tę etykietę, wydawał się wielu ludziom absurdalny. Niektórzy nawet sugerowali, że udaję, żeby dostać wsparcie i opiekę, których naprawdę potrzebują inne osoby.
To było zaledwie przed sześciu laty. Od tego czasu pewne rzeczy się zmieniły, ale niewiele. Zdumienie, które w tej książce opisuję – poczucie zagubienia na pustyni informacyjnej – pozostaje doświadczeniem powszechnym dla późno zdiagnozowanych autystyków. Ludzie tacy jak ja mogą przeżyć całe życie, zastanawiając się, dlaczego wszystko jest takie trudne. Lekarze, nauczyciele i specjaliści od zdrowia psychicznego wciąż często nie potrafią rozpoznać autyzmu, a ich wiedza bywa tragicznie przestarzała. Niewidzialność trwa. Moja książka, niestety, jest bardzo na czasie.
Ale wspomnienia to zawsze zapis konkretnego momentu – chwiejny, niedoskonały, chwytający ulotne znaczenie. Gdybym napisała tę książkę ponownie, pewne rzeczy zrobiłabym inaczej. Uderza mnie, jak bardzo zmienił się od tego czasu mój język. Nie używam już terminu „zespół Aspergera”, częściowo ze względu na jego korzenie osadzone w nazistowskiej eugenice, lecz także dlatego, że nie mam zamiaru odłączać się w taki sposób od szerszej autystycznej społeczności. Gdy pisałam tę książkę, „D” w ASD – oznaczające disorder, zaburzenie – drażniło mnie, bo wydawało mi się, że autyzm to stan bycia, neurologiczna różnica, a niekoniecznie deficyt. Wtedy z niechęcią akceptowałam to, że muszę używać standardowego terminu. Potem przyjęłam bardziej neutralny termin ASC – Autism Spectrum Condition (stan spektrum autyzmu) – i zachęcam was wszystkich do zrobienia tego samego. Język ma znaczenie. Starannie dobrane słowa prowadzą do zmiany.
Dla mnie zmiana ta przyszła ze strony zdumiewającej społeczności autystyków, którą odnalazłam online, a która wciąż prowadzi mnie w stronę bardziej świadomego rozumienia mojego miejsca w tym świecie. Pod jej przewodnictwem stałam się lepiej poinformowana, bardziej krytyczna i pewnie też bardziej zaangażowana w politykę. Mam znacznie bardziej przekrojowe pojęcie o tym, jak jednostki przeżywają swój autyzm, spędziłam też więcej czasu, rozmyślając o skomplikowanym przywileju wynikającym z możliwości maskowania się i udawania osoby neurotypowej. A przede wszystkim nauczyłam się w pewien sposób podziwiać to, jak ta różnorodna grupa ludzi dąży do empatii, uczciwości i piękna, nawet wobec ogromu wyzwań. Niemożliwe jest prawdziwe pojęcie autyzmu bez zrozumienia blasku codzienności autystycznego życia.
Nie ma jednej definicji określającej, czym jest autyzm – jest mnogość zachodzących na siebie umysłów. Termin „spektrum” nie wystarcza, żeby objąć ogromną różnorodność naszego doświadczenia – jest zbyt linearny, zbyt sztywny. Kiedy nas sobie wyobrażam, myślę raczej o konstelacji, a może o galaktyce: miliony świecących gwiazd, a każda świeci inaczej. Mój sposób doświadczania autyzmu to tylko jeden z wielu możliwych. Jeżeli chcecie dowiedzieć się czegoś na ten temat, przeczytajcie wszelkie dostępne źródła i bądźcie gotowi na rezygnację ze wszystkich poczynionych założeń. Nie jesteśmy obojętnymi, nieczułymi automatami, jak często przedstawia się nas w literaturze. Jesteśmy wesołymi, kochającymi, bardzo empatycznymi ludźmi, których mózgi funkcjonują trochę inaczej i dla których świat okazuje się często boleśnie stresujący. Rzadko można się tego dowiedzieć z trzeciej ręki.
Napisałam Przesilenie w ogniu transformacji. Zmieniałam się, zalewała mnie nowa samoświadomość. Od tego czasu dużo się nauczyłam. Zrozumiałam, że próbowałam na siłę dopasować się do życia stworzonego dla kogoś innego, nie dla mnie, i właśnie to często wywoływało u mnie choroby. Wreszcie pogodziłam się z tym, że muszę lepiej o siebie dbać, bo nie da się mnie naprawić ani zreformować, zresztą wcale tego nie chcę. Tę samowiedzę – to zejście w głąb własnej świadomości – przelałam do swojej książki Zimowanie. Pomogła rozmaitym ludziom, ale jej korzenie tkwią w moim neuroodmiennym postrzeganiu świata. Zimowanie to coś, czego doświadcza osoba autystyczna, która uczy się, jak przeżyć. Ta książka pokazuje bolesny proces, który do tego prowadzi.
Katherine May, czerwiec 2021
Listopad, późne popołudnie, już ciemno. Prowadzę samochód.
Po lewej mam morze przy Westgate, po prawej łagodnie opadający brzeg Pegwell Bay. Oczywiście w mroku żadnego z nich nie mogę dostrzec, ale ten odcinek drogi znam dobrze. Gdy morze jest niedaleko, ląd wydaje się rozległy, a to jest przecież najdalszy kraniec hrabstwa Kent, taki sterczący nos psa, a wokół nagle jest tylko woda.
Spóźniam się. Nienawidzę się spóźniać. Włączam radio, żeby było mi raźniej. Mężczyzna przeprowadza wywiad z kobietą. Ona opowiada o tym, jak intensywne jest wszystko wokół niej – jak jej zmysły są wyczulone na światło, dźwięk, dotyk i zapach. Wzbudzają w niej niepokój. Włączam wycieraczki, które tworzą dwa czyste półkola na pokrytej mżawką szybie. Jej trudno zrozumieć ludzi, chciałaby, żeby mówili to, co myślą. Święta prawda – myślę. Powodzenia.
Kiedy prowadzący wywiad mówi, że jego syn także jest w spektrum autyzmu i musi wszystko zapisywać, bo inaczej nie byłby w stanie tego ogarnąć, stwierdzam: No dobra, ale ja też tak mam. Nie znoszę spontanicznego planowania, wiem, że tego nie zapamiętam. Nie zapamiętam imion, jeżeli nie zobaczę ich na piśmie. Zresztą twarzy też nie zapamiętuję. Ludzie po prostu rozpływają się we mgle i wyłaniają z niej, a ja często nie mam pojęcia, czy już ich kiedyś poznałam. Moje życie składa się z szeregu notatek, które zostawiam w dziennikach, z notesów z adresami i list, bym mogła szybko się połapać, jeśli o czymś zapomnę.
Ale wszyscy tak mają. I wszyscy staramy się jakoś sobie radzić.
– Wszystkie osoby autystyczne cierpią na pewien rodzaj umysłowej ślepoty. Czy pani też to odczuwa? – pyta prowadzący.
– Do pewnego stopnia – odpowiada kobieta. – Teraz panuję nad tym lepiej, niż kiedy byłam młodsza, bo jestem bardziej świadoma, na czym polega problem. Staram się odczytywać informacje z wyrazu twarzy innych osób, tonu ich głosu, mowy ciała.
Dzięki Bogu za moje obycie towarzyskie – myślę. Dzięki Bogu, że potrafię się dogadać z każdym. Czuję ukłucie dyskomfortu, gdy odsuwam od siebie świadomość, ile mnie to kosztuje i jak sztuczne się wydaje. Jestem w tym dobra – przekonuję samą siebie, ale muszę dodać: Teraz.
– Tak ogólnie myśli pani bardziej wizualnie czy językowo? – pyta dziennikarz.
– Wizualnie – odpowiada kobieta. – Mam pamięć ejdetyczną.
Ja takiej na pewno nie mam. Chociaż prawda, że czasami pamiętam całe strony książek, jakby mój mózg robił zdjęcia. W szkole nauczycielka francuskiego śmiała się ze mnie, gdy przytaczałam z pamięci strony słownika: „Oszukujesz!” – mówiła. „Po prostu czytasz to z głowy”. A trzynastoletnia ja wierciłam się na swoim krześle, bo nie mogłam dojść, czy ma to być komplement – w takim przypadku powinnam śmiać się razem z nią – czy oskarżenie.
– Czy jako dziecko interesowała się pani innymi dziećmi? – pyta mężczyzna.
– Nie, po prostu nie widziałam w tym sensu. Kiedy byłam już trochę starsza, próbowałam bawić się z innymi, ale jakoś mi to nigdy nie wychodziło. Zanim skończyłam siedemnaście lat, miałam załamanie, bo nie mogłam poradzić sobie ze wszystkim, co mnie otaczało.
I oto wracam pamięcią do tych bezbarwnych dni, gdy miałam ochotę zamilknąć na zawsze, bo wypychanie z siebie słów było dla mnie ogromnym wysiłkiem; czerwonych dni, kiedy waliłam głową o ścianę tylko po to, żeby wywołać widok jaskrawobiałych rozbłysków; chorych, dziwnych dni, kiedy brałam leki i wszyscy wokół mówili, że niemal wróciłam do siebie, ale ja czułam je w gardle, czułam, jak tłamszą wszystko, by nie wybuchło ponownie…
– Jeden ze stereotypów o autyzmie głosi, że romantyczne związki z osobami autystycznymi są bardzo, bardzo trudne – mówi prowadzący. – Ma pani męża. Jak wyglądały początki waszego związku?
– Jak, kurwa, śmiesz? Nie jesteśmy w końcu aż tak odrażające… – wołam na głos, niemal opluwając radio.
I to słowo – „my” – kompletnie mnie zaskakuje.
Do Minehead docieramy z ogromnym opóźnieniem.
Mieliśmy opuścić Whitstable o piątej trzydzieści, wymyśliliśmy sobie, że zawiniemy małego w kocyk i śpiącego zapakujemy do fotelika. Obliczyliśmy, że powinien obudzić się tuż przed dojechaniem do Bristolu, wtedy zrobilibyśmy sobie przystanek i zjedlibyśmy rodzinne śniadanie w malowniczej okolicy. Przed obiadem stanęłabym już na nadmorskim szlaku South West Coast Path.
Nie mam pojęcia, kiedy wreszcie dotrze do nas, że w naszym domu planowanie nie ma sensu. O ósmej rano obudził nas Bert, wrzeszczący ze swojego pokoju: „TAAAAAATOOOOO”, i to nam natychmiast uświadomiło, że zapomnieliśmy nastawić budzik na piątą. Ostatecznie wyjeżdżamy po dziewiątej, po licznych sprzeczkach, dokładnie w chwili tworzenia się najgorszych korków związanych z sierpniowym długim weekendem. Zdaje się, że wszyscy wyruszają do West Country na ostatni wypad przed rozpoczęciem szkoły. Pozostaje nam zatem niecierpliwe wyczekiwanie i liczne przystanki na stacjach paliw po drodze.
Do Minehead doturlaliśmy się w końcu o trzeciej.
– Jesteśmy już w Devon? – pyta Bert.
– Tak – potwierdzam, bo nie mam siły na wyjaśnienia. Naprawdę jesteśmy w Somerset, ale Devon Bert już zna, a jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, granicę hrabstwa przekroczę jutro po południu. – Jesteśmy w Devon. Popatrz, jak tu pięknie.
Przysiadam na brzegu otwartego bagażnika i sznuruję buty turystyczne. Po drugiej stronie kamienistej, szarej plaży widzę Minehead Butlin’s. Zastanawiam się, czy to będzie moja trasa, szlak, jakiego pragnęłam, zupełnie dziki. Jakoś nie mogę go sobie wyobrazić. Może to krok w złą stronę, może to wcale nie jest to, czego chciałam.
Początek szlaku wyznacza gigantyczna metalowa mapa w gigantycznych metalowych dłoniach. Pozuję do zdjęcia z Bertem, a potem przeglądam fotki w telefonie, żeby wrzucić którąś na Twittera z jakimś zadziornym tekstem, w stylu: Wyruszam! Ale zniechęca mnie to, jak grubo wyglądam, więc wrzucam zdjęcie Berta, uśmiechającego się chochlikowato spomiędzy zwojów mapy. W sumie to lepiej dawać jego zdjęcia niż moje, w każdym razie teraz.
– Naprawdę muszę ruszać – mówię do H. – Bo nie dotrę. – Dostrzegam już nici nerwowego pobudzenia, które zaczynają mnie oplatać. Potrzebuję ruchu. Wszyscy pozostali wydają się straszliwie powolni, a ja dzisiaj działam na wysokich obrotach.
– No to ruszaj – mówi. – Gdzie musisz iść?
– Nie wiem. Chyba po prostu pójdę wzdłuż wybrzeża. Byle morze było wciąż po prawej.
– Nie da się tu zabłądzić – mówi. – Nawet jak się jest tobą.
– Nawet jak się jest mną.
– Odprowadzimy cię.
Snujemy się wzdłuż brzegu, obok pubu, kawiarni i lodziarni. Bert chce lizaka. H. szuka toalety. Ja jestem coraz bardziej podenerwowana. Wydaje się, że będziemy tak łazić bez końca na obrzeżach Minehead, aż w końcu przyjmę do wiadomości, że pomysł, by wyruszyć dalej, był głupi i nigdy go nie zrealizuję. Powinnam przejść piętnaście kilometrów przed zachodem słońca, a nie mam pojęcia, czy w ogóle jeszcze jestem w stanie przejść taki dystans.
Ale wtedy uwagę Berta przyciąga plac zabaw, a ja nagle mam ich obu za sobą. Odwracam się, by powiedzieć: „Pa! Do zobaczenia w Porlock Weir!”, i wyruszam sama na własnych nogach po szlaku South West Coast Path.
South West Coast Path to trudny, urwisty i złośliwy szlak wzdłuż linii wybrzeża między Minehead w Somerset a Poole Harbour w Dorset. Prowadzi przez wybrzeże północnego i południowego Devon oraz całą granicę Kornwalii. Nazywam go złośliwym, bo nie daje możliwości pójścia na skróty, nawet w miejscach, gdzie byłoby to oczywiste. Idąc tym szlakiem, nieraz schodzi się stromym zboczem do zatoczki tylko po to, by zaraz mozolnie wdrapywać się pod górę, chociaż często znacznie logiczniejsza, równa droga jest w zasięgu wzroku.
Na tym polega surowy urok SWCP. Przez ponad tysiąc kilometrów trzyma się jak najbliżej poszarpanego wybrzeża – tak blisko, że jego fragmenty regularnie osuwają się do morza. Bywają chwile, w których ma się wrażenie, że trasa została zaprojektowana raczej z myślą o kozicach niż o ludziach.
Pierwotnymi użytkownikami szlaku – zanim otrzymał on nazwę i eleganckie, zdobione żołędziami drogowskazy – byli strażnicy wybrzeża, którzy stworzyli sobie trasy pozwalające sprawdzić, czy w odizolowanych zatoczkach nie kryją się przemytnicy. Tak można usprawiedliwić wykańczający rytm zejść i podejść, ale wyczuwam w tym projekcie coś więcej. Nieodłączną cechą SWCP jest miłość do krajobrazu. Ile razy idę tym szlakiem, mam poczucie, jakby ktoś rozumiał moją potrzebę obrysowania granic mojego świata własnymi krokami, poznania go w pełni, pójścia najdłuższą, najtrudniejszą możliwą drogą.
Może nie wynika to jasno z tego, co dotąd powiedziałam, ale uwielbiam trasę SWCP. Ciągnie mnie do niej nieodparcie, zwłaszcza do fragmentu między Bantham a Start Point w South Hams w Devon. Widywała moje najlepsze i najgorsze chwile. Odpoczywałam w Devon w momentach triumfu i uciekałam tu w trwodze, gdy moje życie waliło się w gruzy. Wydaje się, że zawsze mnie dopełnia.
Odkryłam SWCP podczas miesiąca miodowego, po sekretnym ślubie w urzędzie stanu cywilnego w Maidstone. Planowaliśmy ucieczkę do krytej strzechą chatki w West Country i wysłanie serii kordialnych pocztówek, by ogłosić przyjaciołom zmianę naszego stanu cywilnego. Nie była to jedyna źle skalkulowana część planu. Kiedy przybyliśmy na miejsce, powitała nas zgięta wpół starsza kobieta z laską i poinformowała, że poprzedni goście okazali się „dosyć tajemniczy”, ponieważ zniknęli w środku nocy i nigdy więcej ich nie widziano. Powód szybko stał się jasny. Łazienka śmierdziała starym moczem, pająki wyłaziły zewsząd, a ile razy gasiliśmy światło, rozlegało się niepokojące szuranie. Wytrzymaliśmy dwie bezsenne noce, po czym zdaliśmy się na łaskę informacji turystycznej w Kingsbridge.
Kobieta za ladą cmoknęła z niezadowoleniem i mruknęła: „Te okropne stare chałupy!”. Następnie wzięła telefon i po krótkiej rozmowie z kimś nieznanym, komu zachwalała nas jako „uroczą młodą parę”, oznajmiła, że mieliśmy ogromne szczęście, bo znalazło się coś na już, i jej zdaniem będzie nam się tam bardziej podobało.
Pojechaliśmy do Salcombe – miasteczka, którego nie znaliśmy – z pewnym niepokojem. Zamierzaliśmy po prostu dać spokój i wrócić do domu, jeżeli okaże się, że pensjonat ma nylonowe kapy na łóżkach i Jezusa na ścianie. Ale powitał nas wręcz ideał: edwardiańska willa z jasnymi ścianami i podłogami pokrytymi plecionymi dywanikami z trawy morskiej. Przemiła gospodyni przez resztę tygodnia pokazywała nas przechodniom, gdy siedzieliśmy na naszym balkonie, donosząc: „Oni wzięli potajemnie ślub! I ukryli się tutaj! Mam parę prawdziwych zbiegów!”.
Nie przeszkadzało nam to. Byliśmy zbyt zajęci podziwianiem widoku ujścia rzeki, gdzie setki białych łódek kołysały się na błękitnej wodzie. W oddali rozpościerały się pola East Portlemouth. Wtedy kupiliśmy naszą pierwszą mapę Ordnance Survey* i ruszyliśmy na pierwszą prawdziwą pieszą wycieczkę (była to nieudana wyprawa do Dartmoor, gdzie natychmiast zgubiliśmy się w nagłej gęstej czerwcowej mgle – jak się dowiedzieliśmy później, całkowicie normalnej). Studiowaliśmy mapę w poszukiwaniu plaż, gdzie mogłabym pływać, po czym powolutku zjeżdżaliśmy samochodem wąskimi dróżkami, okolonymi wysokimi paprociami, by znaleźć dziewicze zatoczki ze wzburzoną wodą.
Pewnego wieczora o zmroku okazało się, że otwarte morze przy Thurlestone jest pełne meduz i może właśnie wtedy – ale nie jestem pewna – próbowaliśmy znaleźć lepszy widok na słynny kamienny łuk i w końcu przeszliśmy po South West Coast Path do zatoczki Hope Cove. Po drodze odkryliśmy czerwone klify i obserwowaliśmy jaskółki, które nurkowały nad rzeką, by się napić. Nie mogłam uwierzyć we własne szczęście, że znaleźliśmy taką trasę, tak odmienną od wszystkiego w naszym rodzinnym Kencie. Oczywiście kochałam tamtejsze żwirowe plaże i gładkie piaski, ale tu spotkało mnie coś zupełnie innego: niewielki wysiłek przynosił nagrodę w postaci poszarpanych zatoczek pełnych morskich jaskiń i skalnych baseników, które znaliśmy tylko z ilustrowanych książek z dzieciństwa. Byliśmy oczarowani.
To oczarowanie nigdy nie minęło. Mam obsesję na punkcie południowego Devon, potrzebuję go. A jednak kiedy dotarłam tu ostatnio, w ogóle nie poszłam szlakiem. Z Bertem wydawało się to niemożliwe. Pewnie inne matki zmajstrowałyby coś w rodzaju nosidełka i niosły dziecko szczytami klifów, ale ja dowiedziałam się dawno temu, że najwyraźniej nie jestem taka jak inne matki. Nie chodzi tylko o fizyczny dyskomfort (albo ryzyko – mój chód jest chwiejny). To coś, co znacznie trudniej ubrać w słowa. Nie chcę iść z dzieckiem na plecach. Chcę wrócić do dni, kiedy mogłam godzinami łazić z H. i wracać do domu ze skórą emanującą słonecznym ciepłem, z poczuciem, że doprowadziliśmy świat do porządku. A jeszcze bardziej chciałam iść sama. Myślałam, że nie mam już do tego prawa.
Nie wiem, co się wtedy zmieniło, że jednak tu dotarłam.
Chyba kilka spraw przestawiło mi się w głowie. Może wiązało się to z tym, że miałam niemal trzydzieści osiem lat i linia brwi zaczęła mi nagle opadać, tak że prawie dotknęła górnych powiek. Albo z tym, że sztywniały mi kończyny i przytyłam. Albo z poczuciem, że jestem w połowie życia, że czas mi się kończy, że teraz albo nigdy.
Były też inne sprawy. Pojechaliśmy do Devon w lipcu i odwiedziliśmy Gara Rock, wznoszącą się nad moją najukochańszą plażą na świecie. Po raz pierwszy zostaliśmy w kawiarni na górze, zamiast schodzić stromą ścieżką do samej zatoczki. Po prostu tak było łatwiej, niż wlec się taki kawał na dół. Wstydziłam się za siebie, ale byłam też wyczerpana i niespecjalnie chętna do taszczenia dzieciaka po południu z powrotem na górę. Bałam się, że spiekę się na słońcu, i miałam nieodpowiednie buty.
Już wtedy, siedząc pod szklanym dachem i zajadając ciastka z dżemem, wiedziałam, że straciłam grunt pod nogami. Kiedy urodziłam Berta, marzyłam o daniu mu czegoś innego: długich dni na plaży, spania w samochodzie w drodze do domu, tęsknoty za wybrzeżem. Chciałam, żeby miał dość siły, by radzić sobie z piaskiem i odchodzić od rutyny. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie jestem w stanie tego dokonać. Jak w wielu innych chwilach po jego urodzeniu dostrzegałam przepaść między tym, co chciałam osiągnąć, a tym, co rzeczywiście potrafię zrobić.
Tak czy owak skończyliśmy jeść ciastka, wypiliśmy herbatę i postanowiliśmy wracać do domu. Gdy ruszyliśmy z powrotem w stronę parkingu, Bert odwrócił się w stronę niezwykłego widoku, zmrużył oczy i zaczął śpiewać:
Wszystkie chmury są na niebie,
I wiatr, i wiatr, i wiatr
Zaraz zdmuchnie mnie i ciebie!
Opowiadałam o tej chwili wszystkim znajomym, a oni zawsze powtarzali: „Tak, dzieci w tym wieku wymyślają sobie zabawne pioseneczki”. Ale dla mnie to było coś więcej. Mój mały chłopiec – całe trzy lata i trzy miesiące – spojrzał na morze i pokazał mi odbicie moich myśli. Chmury. Niebo. Wiatr. Zachwyt nimi. Nie wiedziałam, że jest zdolny do takiego zachwytu.
A tydzień później zgubiłam się w lesie. Chciałam się wybrać na krótki spacer po Blean, wracając z pracy, ale trafiłam na grupę japońskich uczniów, którzy właśnie zamierzali wyruszyć moją zwykłą okrężną trasą. Gadali głośno, paru robiło miny do mojego samochodu, gdy przejeżdżałam. Ludzie są dla mnie nośnikami pewnego rodzaju energii elektrycznej, wysyłają impulsy, które otaczają moje ciało, i doprowadzają mnie do całkowitego wyczerpania. Trudno mi wskazać, co to dokładnie jest – to coś w ich hałaśliwym zachowaniu, w gwałtownych ruchach, oczekiwaniach, których nie sposób przewidzieć. Sprawia to, że powietrze gęstnieje, jakby ludzkość miała… nie tyle zapach, ile konsystencję. Mam wrażenie, że zaraz zabraknie mi tchu. Przyszłam do lasu, by przed tym uciec, a jednak to było tu, przyszło za mną. Zastanawiałam się, czy nie zawrócić, bo nie mogłam znieść myśli o całym tym chaosie będącym w zasięgu mojego słuchu, gdy ja usiłuję oczyścić głowę. Ale potem wpadłam na genialny pomysł, by po prostu iść po szlaku do tyłu, wyruszyłam więc w przeciwnym kierunku.
Jestem idiotką. Nie jestem pewna, kiedy skręciłam w niewłaściwą stronę, ale szybko znalazłam się na początku czegoś, co wyglądało na dróżkę leśnych elfów, porośniętą gęstym mchem i otuloną pajęczynami. Najwyraźniej od dość dawna nikt nie odwiedzał tej części lasu. Rozsądnym wyjściem byłby w tej chwili powrót tą samą drogą, ale to nie dla mnie. Chciałam być sprytna i wrócić na planowany szlak, jak tylko spenetruję tę nietkniętą część lasu.
Trzy godziny później wyszłam gdzieś, spragniona i obolała. Okrążyłam cały wiekowy las, przeszkodziłam mężczyźnie, który fotografował piersi swojej dziewczyny (z uwagi na okoliczności nie chciałam pytać go o drogę), myślałam nawet o tym, żeby jakoś dokopać się do wody. Nie jestem pewna, jak zdołałam samą siebie przekonać, że mam jakąkolwiek orientację w terenie – nigdy tak nie było. Mapy Google nie chciały mi się załadować. Spędziłam trochę czasu na próbach dowiedzenia się, gdzie na niebie znajduje się słońce, żeby mieć jakiś punkt orientacyjny, ale widziałam tylko, że jest na górze, więc pozostało mi ufać, że idąc konsekwentnie w jednym kierunku, dotrę w końcu do cywilizacji. Musiałam wysłać do przyjaciela esemesa z prośbą o odebranie Berta ze żłobka, co wymagało przynajmniej dwudziestu prób oraz wymachiwania telefonem w powietrzu na szczycie wzgórza, żeby złapać zasięg.
Ale kiedy sprawa Berta została już rozwiązana, poczułam się fantastycznie. Mogłam swobodnie błądzić i się zmęczyć. Było to zabawne. Było wyzwalające. Na moment zatrzymałam się w głębi lasu, by sprawdzić, czy mam sygnał, i z wolna uświadamiałam sobie obecność dźwięku, jakby wyładowań elektrostatycznych. Schowałam telefon do kieszeni i nasłuchiwałam. Wszędzie wokół mnie las żył, rósł i poruszał się, pobierał wodę z gleby i wypuszczał nowe pędy, pozwalał odejść swoim zmarłym. Było to takie głośne, takie absolutne. Gdybym kiedykolwiek miała uwierzyć w jakiegoś boga, znalazłabym go właśnie tutaj. Było to cudowne.
W tym momencie zrozumiałam, ile z siebie utraciłam. Nie, to nie tak: to zrozumiałam już wcześniej, wielokrotnie. Walczyłam z tym, znosiłam to i opłakiwałam. To było coś nowego. W tej chwili zrozumiałam, że muszę odzyskać siebie. W tej chwili zrozumiałam, że mnie, matce małego dziecka, świat nigdy nie pozwoli być samej, a ja tego tak potrzebuję.
Dotarłam w końcu do domu, zniosłam sporo docinków na temat mojego braku orientacji w terenie, zakleiłam plastrami pęcherze pokrywające większość powierzchni stóp i w milczeniu opracowałam plan przejścia całego szlaku South West Coast Path przed skończeniem czterdziestki.
Powiedziałam o nim wszystkim przyjaciołom oprócz H., bo byłam przekonana, że uzna to za niemożliwe. A jednak tego nie zrobił. Powiedział: „Dobra” i: „Mogę przejść kawałek z tobą?”, i tak to zostawiliśmy.
Nie przyszło mi do głowy zastanawiać się, dlaczego tak łatwo się zgodził. Musiały minąć jeszcze trzy miesiące, zanim usłyszałam przez radio głos, który zmienił wszystko, co o sobie wiedziałam. Bo wiedziałam tylko, że coś nie jest w porządku. Myślałam, że może uda mi się to rozchodzić.
I oto byłam w Minehead przed sierpniowym długim weekendem. Jestem w Somerset, a nie w Devon, a pejzaż, za którym tak tęsknię, jest na drugim końcu szlaku – ponad siedemset kilometrów stąd na moje wyczucie. Według założonego harmonogramu dotrę tam za długich osiemnaście miesięcy. Nieważne. Jestem tutaj, oddycham, powietrze pachnie sosnowym lasem, frytkami z octem i morskimi wodorostami. Po drugiej stronie wody dostrzegam szaroniebieskie wybrzeże Walii.
Tym razem mam czas tylko dla siebie. To jest przygoda. Może mnie naprostuje.
* Ordnance Survey – brytyjska agencja rządowa zajmująca się sporządzaniem map kraju (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
Wkrótce po tym, jak wyruszyłam na zachód od Minehead, pojęłam, że mój niepokój co do własnej sprawności fizycznej był całkowicie uzasadniony.
Pierwsze trzy kilometry prowadzą mnie pod górę, stromą ścieżką przez las. Ma mnie wynieść tak wysoko i tak szybko, jak to tylko możliwe bez korzystania z drabiny. Jak mogłam tego nie zauważyć na mapie? Przecież poziomice na pewno miałam w szkole na geografii, zanim całkiem zrezygnowałam z tego przedmiotu. Wlokę się zygzakowatą ścieżką po niekończącym się stromym zboczu, dysząc i przystając na każdym zakręcie. Udaję przed sobą, że muszę poprawić sznurowadła, mocniej związać włosy. Nie uda mi się. Wiem, że nie. Mam za słabą formę. Po prostu nie mam już siły.
H. prowadził mnie takimi ścieżkami w drugi dzień porodu. Jedyna książka, którą udało nam się przeczytać, mówiła, że pomaga wyobrażenie sobie, że jest się gdzieś indziej, w znanym i cudownym miejscu. Ból pojawiał się i koncentrował, więc w desperacji H. słowami przeprowadził mnie z Sharpitor do Bolt Head w południowym Devon, wąską dróżką otwierającą się na dzikie cyple wybrzeża, stamtąd zapamiętałam najeżone kępy sztywnej trawy, rudawy błysk pustułki nurkującej między klifami. Była to iście natchniona improwizacja, znajoma na tyle, by zająć moje zmysły podczas tych szarpanych, nieziemskich przerw między skurczami. „To nie jest ból, jaki znasz – powiedziałam mu wtedy. – To jak fala przypływu, jak opętanie przez ducha”.
Gdy pojawiał się następny skurcz, H. znowu prowadził mnie tą samą ścieżką. Tym razem zobaczyłam jeżyny dojrzewające na krzakach wokół mnie, poczułam ciepłe podmuchy wiatru z początków września. Każda wyobrażona podróż tym szlakiem była bardziej świetlista. A jednocześnie była koszmarnie nieprzyjemna, wyczerpująca i paskudna, ale jednak wspomnienia nadmorskiej ścieżki i świadomość bliskości kogoś, kto wie dokładnie, czego mi trzeba, przynosiły ulgę.
Teraz zaczynam się zastanawiać, czy wizualizacja skurczów porodowych mogłaby przyśpieszyć moje ruchy na tym niekończącym się wzgórzu, ale jestem całkiem pewna, że w drugą stronę to nie działa. Lecz to cierpienie przynajmniej jest moim wyborem – przynajmniej to ja mam nad nim kontrolę.
Po jakimś czasie trasa doprowadza mnie na Exmoor, gdzie wszystko się zmienia. Wyobrażałam sobie, że przejście na wrzosowiska będzie stopniowe, ale jest nagłe, jak przejście przez drzwi do innego pokoju. Ścieżka wcina się głęboko w grunt, który styka się z grubą pierzyną szarych chmur. Porastają go fioletowe wrzosy i żółty janowiec, wśród których czasem pojawiają się paprocie. Na obrzeżach plączą się krzaki jeżyn, owoce są teraz najciemniejsze, jak to jesienią. W górze pełno ptaków. Czuję się bardzo oddalona od Minehead i całkowicie wolna. Jestem sama, jest cicho i pięknie, ale wcale nie spokojnie – kolory są jaskrawe, niebo groźne. Wpadam w zachwyt. Wypełnia on moją głowę, wypycha z niej wszystko inne.
Teraz jestem na równym terenie, mogę przyspieszyć, moje kroki stają się dłuższe, pozwalam, by wiatr owiewał moje obnażone ramiona. Słońce minęło zenit, gdy opuszczałam Minehead, teraz wisi nisko na niebie, ale jest ciepło i jasno. Idę i idę. Nie ma sensu winić siebie z powodu tej wspaniałej samotności, zawracać i kierować się do domu. Mogę iść tylko naprzód. Droga naprzód to wszystko, co mam. Nie widzę prawie nikogo, nie licząc mężczyzny, który usiłuje do mnie zagadać, gdy go wyprzedzam. Nie zwalniam. Jestem na fali. Omijam go w marszu, schodzę w stronę morza przy Hurlstone Point, zboczem tak stromym i skalistym, że moje uda płaczą z bólu. Kiedy docieram na dół, jestem wykończona. Przełącznik przekręcony: moje nogi czują teraz, ile przeszły, podeszwy stóp sprawiają wrażenie posiniaczonych. Marzę o filiżance herbaty, gorącym prysznicu i możliwości opowiedzenia wszystkim, że dokonałam tego, całkiem sama.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Tytuł oryginałuThe Electricity of Every Living Thing: A Woman’s Walk in the Wild to Find Her Way Home
Copyright © 2019 Katherine May Author’s Note copyright © Katherine May 2021 All rights reserved
Copyright © for the translation by Anna Dorota Kamińska
Projekt okładki Eliza Luty
Fotografia autorki © Sara Norling
Redaktorka nabywająca Milena Rachid Chehab
Redaktorki prowadzące Agnieszka Rzonca, Aleksandra Grząba
Opracowanie tekstu d2d.pl
ISBN 978-83-240-9284-0
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2022
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Karol Ossowski
