Przepiórki w płatkach róży - Laura Esquivel - ebook
NOWOŚĆ

Przepiórki w płatkach róży ebook

Laura Esquivel

4,6

Opis

Najbardziej znana na świecie meksykańska powieść.

Tłumaczona na czterdzieści języków, sprzedana w ponad czterech milionach egzemplarzy.

 

W sercu meksykańskiej tradycji, w czasach rewolucji z początku XX wieku, zrodziła się opowieść o miłości – tak intensywna jak smaki, które ją przenikają.

 

Tita, najmłodsza córka, pozbawiona możliwości ślubu z ukochanym Pedrem z powodu surowej rodzinnej tradycji, tylko w kuchni znajduje przestrzeń do wyrażania swoich uczuć. Przygotowując potrawy tak pełne emocji, że potrafią zmienić bieg wydarzeń, przekazuje miłość w najczystszej formie.

Ta powieść to pochwała kulinarnego artyzmu, w którym każdy składnik, każdy przepis kryje w sobie głębokie uczucie. Laura Esquivel, mieszając elementy realistyczne z odrobiną magii i fantastyki, kreuje świat, gdzie jedzenie staje się metaforą namiętności, a przygotowywanie posiłków – aktem miłości. Opowiada też historię o sile tradycji, rodzinnych więzach i poszukiwaniu własnej drogi do szczęścia, nawet jeśli oznacza to łamanie zasad.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 221

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (10 ocen)
7
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AbbyS

Nie oderwiesz się od lektury

Realizm magiczny w wydaniu meksykańskim
00

Popularność




I do łoża, i do stoła

je­den tylko raz się woła...

Sty­czeń

Gwiazd­kowe bu­łeczki

.

Skład­niki

1 puszka sar­dy­nek

pół pęta cho­rizo

1 ce­bula

ore­gano

1 puszka chili ser­rano

10 bu­łe­czek

.

Spo­sób przy­rzą­dza­nia

Ce­bula musi być po­kro­jona drob­niutko. Żeby unik­nąć przy­krego łza­wie­nia, które zwy­kle wy­stę­puje przy tej czyn­no­ści, ra­dzę po­ło­żyć so­bie mały ka­wa­łek ce­buli na cie­mie­niu. Kiedy kroi się ce­bulę, naj­gor­szy nie jest sam fakt pła­ka­nia, tylko to, że jak czło­wiek za­cznie pła­kać i – jak to mó­wią – za­sko­czy, to już nie może prze­stać. Nie wiem, czy pań­stwu się to zda­rzyło, bo mnie, je­śli mam być szczera, ow­szem. Mnó­stwo razy. Mama twier­dziła, że to dla­tego, iż je­stem tak samo wraż­liwa na ce­bulę jak moja cio­teczna babka Tita.

Po­dobno Tita była tak wraż­liwa, że bę­dąc jesz­cze w brzu­chu mo­jej pra­babki pła­kała i pła­kała, kiedy ta kro­iła ce­bulę; pła­kała tak gło­śno, że Na­cha, ku­charka, która była tro­chę przy­głu­cha, sły­szała jej płacz zu­peł­nie wy­raź­nie. Pew­nego dnia te łka­nia były tak gwał­towne, że przy­spie­szyły po­ród. Moja pra­babka na­wet słowa nie zdą­żyła po­wie­dzieć. Tita przy­szła na świat przed­wcze­śnie, na ku­chen­nym stole, wśród za­pa­chów zupy ma­ka­ro­no­wej, która się wła­śnie go­to­wała, ty­mianku, li­ści lau­ro­wych, ko­len­dry, cie­płego mleka, czosnku i, oczy­wi­ście, ce­buli. Jak można się do­my­ślić, zwy­cza­jowy klaps nie był po­trzebny, bo Tita uro­dziła się, pła­cząc już z góry, być może dla­tego, że znała swój los i wie­działa, że w tym ży­ciu nie bę­dzie jej dane wyjść za mąż. Na­cha opo­wia­dała, że Tita zo­stała do­słow­nie wy­pchnięta na ten pa­dół przez po­tężną falę łez, która roz­lała się po stole i po ku­chen­nej pod­ło­dze.

Po po­łu­dniu, kiedy do­mow­nicy ochło­nęli z wra­że­nia, a woda dzięki pro­mie­niom słońca zdą­żyła wy­pa­ro­wać, Na­cha sprząt­nęła resztki łez z czer­wo­nej po­sadzki. Ze­brana w ten spo­sób sól wy­peł­niła pię­cio­ki­lo­gra­mowy wo­rek i uży­wana była w kuchni przez długi czas. Ów nie­zwy­czajny po­ród spo­wo­do­wał, że Tita czuła ogromny sen­ty­ment do kuchni i spę­dzała w niej więk­szość swego ży­cia wła­ści­wie od uro­dze­nia. Gdy miała za­le­d­wie dwa dni, jej oj­ciec, to zna­czy mój pra­dzia­dek, zmarł na za­wał serca. Mama Elena tak się tym prze­jęła, że stra­ciła po­karm. Jako że w tych cza­sach nie znano mleka w proszku ani ni­czego w tym ro­dzaju, a żad­nej mamki nie udało się zna­leźć, po­wstał praw­dziwy kło­pot, jak za­spo­koić głód ma­łej. Na­cha, która wie­działa wszystko, wszy­ściutko o kuchni, a także o wielu in­nych rze­czach, które tu aku­rat nie mają zna­cze­nia, pod­jęła się kar­mie­nia Tity. Uwa­żała, że ona naj­le­piej po­trafi „uło­żyć żo­łą­dek nie­win­nej dzie­ciny”, mimo że ni­gdy nie była mę­żatką i sama nie miała dzieci. Nie po­tra­fiła czy­tać ani pi­sać, za to na te­mat kuchni wie­dzę miała tak głę­boką, jak nikt inny. Mama Elena przy­stała na to z ra­do­ścią, zbyt wiele bo­wiem miała wła­snych stra­pień i tej wiel­kiej od­po­wie­dzial­no­ści, jaką było pro­wa­dze­nie go­spo­dar­stwa tak, by móc za to dzieci wy­ży­wić i od­po­wied­nio wy­kształ­cić, żeby mar­twić się do­dat­kowo o na­le­żyte kar­mie­nie ma­leń­stwa.

Tak oto jesz­cze tego sa­mego dnia Tita prze­pro­wa­dziła się do kuchni i wśród ku­ku­ry­dzia­nych kle­ików i zio­ło­wych her­ba­tek ro­sła na zdrową, do­rodną dziew­czynkę. Nic więc dziw­nego, że roz­wi­nął się w niej szó­sty zmysł do wszyst­kiego, co miało zwią­zek z je­dze­niem. Na przy­kład go­dziny jej kar­mie­nia do­sto­so­wane były do roz­kładu ku­chen­nych za­jęć: kiedy rano Tita czuła, że fa­sola już się do­go­to­wuje, lub w po­łu­dnie sły­szała, że woda na pa­rze­nie kur już bul­goce, albo kiedy wie­czo­rem pie­kło się chleb na ko­la­cję – wie­działa, że pora upo­mnieć się o je­dze­nie.

Cza­sami pła­kała bez po­wodu, na przy­kład kiedy Na­cha kro­iła ce­bulę, ale oby­dwie znały przy­czynę tych łez i nie trak­to­wały ich se­rio. Na­wet ba­wiły je one do tego stop­nia, że w dzie­ciń­stwie Tita nie od­róż­niała zbyt­nio łez smutku od łez ra­do­ści. Dla niej śmiech był tylko formą pła­czu.

W ten sam spo­sób my­liła ra­dość ży­cia z ra­do­ścią je­dze­nia. Znała ży­cie z per­spek­tywy kuchni, nie­ła­two więc jej było zro­zu­mieć świat ze­wnętrzny. Ten ogromny świat, który pro­wa­dził od ku­chen­nych drzwi w głąb domu, gdyż ten drugi, który gra­ni­czył z ku­chen­nymi drzwiami pro­wa­dzą­cymi na pa­tio, do ogrodu, do wa­rzyw­nika – na­le­żał do niej bez reszty, pa­no­wała nad nim. Zu­peł­nie ina­czej niż jej sio­stry, któ­rym ten świat wy­da­wał się straszny i pe­łen nie­zna­nych za­gro­żeń. Uwa­żały, że za­bawy ku­chenne są głu­pie i nie­bez­pieczne, a jed­nak któ­re­goś dnia Tita prze­ko­nała je, że ta­niec kro­pel wody pa­da­ją­cych na roz­grzaną rynkę może być wspa­nia­łym wi­do­wi­skiem.

Kiedy Tita, pod­śpie­wu­jąc, po­trzą­sała ryt­micz­nie rę­koma, żeby kro­ple wody spa­dały na rynkę i „tań­czyły”, Ro­saura wci­śnięta w kąt pa­trzyła na nią z prze­ra­że­niem, na­to­miast Ger­tru­dis, którą ta za­bawa – jak wszystko, co miało zwią­zek z ru­chem, ryt­mem i mu­zyką – sza­le­nie po­cią­gała, przy­łą­czyła się do niej z za­pa­łem. W tej sy­tu­acji Ro­saura, chcąc nie chcąc, usi­ło­wała zro­bić to samo, ale pra­wie nie za­mo­czyła rąk i ro­biła wszystko z ta­kim stra­chem, że nie osią­gnęła za­mie­rzo­nego efektu. Wów­czas Tita spró­bo­wała po­móc sio­strze, przy­cią­ga­jąc jej dło­nie bli­żej ku­chen­nej płyty. Ro­saura się opie­rała i te prze­py­chanki skoń­czyły się tak, że Tita w wiel­kiej zło­ści pu­ściła jej ręce, a te, siłą bez­władu, opa­dły na roz­pa­loną rynkę. Oprócz po­rząd­nego la­nia Tita do­stała za­kaz ba­wie­nia się z sio­strami w ob­rę­bie swo­jego świata. Wtedy to­wa­rzyszką jej za­baw zo­stała Na­cha. Wspól­nie spę­dzały czas, wy­my­śla­jąc roz­rywki za­wsze zwią­zane z kuch­nią. Pew­nego dnia zo­ba­czyły w mia­steczku czło­wieka, który ro­bił zwie­rzątka z po­dłuż­nych ba­lo­ni­ków, i po­sta­no­wiły wy­ko­rzy­stać jego me­todę, uży­wa­jąc do za­bawy ka­wał­ków cho­rizo. Two­rzyły w ten spo­sób nie tylko zwie­rzęta po­wszech­nie znane, lecz rów­nież ta­kie, które miały szyję ła­bę­dzia, nogi psa, a ogon ko­nia, ot, co im wpa­dło do głowy.

Kło­pot za­czy­nał się do­piero, kiedy trzeba było to cho­rizo sma­żyć. Tita prze­waż­nie pro­te­sto­wała. W jed­nym tylko przy­padku po­zwa­lała na to bez opo­rów – kiedy przy­rzą­dzało się jej uko­chane gwiazd­kowe bu­łeczki. Wtedy nie tylko bez żalu po­świę­cała swoje zwie­rzątka, ale we­soło pa­trzyła, jak się przy­pie­kają na pa­telni.

Cho­rizo na na­dzie­nie na­leży sma­żyć bar­dzo uważ­nie na ma­łym ogniu tak, by była do­brze wy­sma­żona, a zbyt­nio się nie przy­ru­mie­niła. Kiedy jest go­towa, zdej­muje się ją z ognia i do­daje sar­dynki, z któ­rych uprzed­nio wy­ciąga się szkie­let. Na­leży rów­nież ko­niecz­nie zdra­pać no­żem czarne plamy znaj­du­jące się na skó­rze ryby. Ra­zem z sar­dyn­kami do­daje się ce­bulę, po­sie­kane chili i zmie­lone ore­gano. Przy­go­to­wane w ten spo­sób na­dzie­nie na­leży od­sta­wić na ja­kiś czas.

Tita ogrom­nie lu­biła ten mo­ment, lu­biła za­pach, który uno­sił się wtedy z na­dzie­nia, gdyż za­pa­chy mają to do sie­bie, że przy­wo­dzą na pa­mięć prze­szłość z wszyst­kimi jej dźwię­kami i pach­nie­niami, nie­moż­li­wymi do po­wtó­rze­nia w chwili obec­nej. Z roz­ko­szą brała głę­boki wdech i wraz z dy­mem i tym spe­cy­ficz­nym za­pa­chem, który do niej do­cie­rał, wę­dro­wała ku za­ka­mar­kom swo­jej pa­mięci.

Na próżno pró­bo­wała so­bie przy­po­mnieć, kiedy pierw­szy raz za­pach­niały jej te bu­łeczki, bo moż­liwe, że było to jesz­cze przed jej uro­dze­niem. Nie da się wy­klu­czyć, że owo nie­spo­ty­kane po­łą­cze­nie cho­rizo z sar­dyn­kami za­in­try­go­wało ją do tego stop­nia, iż po­sta­no­wiła po­rzu­cić spo­kój eteru i wy­brała brzuch Mamy Eleny, by zo­stać jej córką i przez to wejść do ro­dziny De la Ga­rza, gdzie ja­dło się tak wy­bor­nie i gdzie cho­rizo przy­rzą­dzano w tak szcze­gólny spo­sób.

Na ran­chu Mamy Eleny przy­go­to­wy­wa­nie cho­rizo było praw­dzi­wym ry­tu­ałem. Dzień wcze­śniej za­czy­nano obie­rać czo­snek, czy­ścić chili i mleć przy­prawy. Wszyst­kie ko­biety z domu mu­siały brać w tym udział: Mama Elena, jej córki Ger­tru­dis, Ro­saura i Tita, Na­cha, ku­charka, i słu­żąca Chen­cha. Po po­łu­dniu sia­dy­wały przy stole w ja­dalni i wśród roz­mów i żar­tów czas upły­wał szybko, aż za­czy­nało się zmierz­chać. Wtedy Mama Elena mó­wiła:

– Na dzi­siaj do­syć.

Mó­wią, że mą­drej gło­wie dość dwie sło­wie, to­też sły­sząc to zda­nie, wszyst­kie wie­działy, co do nich na­leży. Więc naj­pierw sprzą­tały stół, a po­tem każda ro­biła swoje: jedna za­ga­niała kury, druga wy­cią­gała wia­drami wodę ze studni, żeby była go­towa na śnia­da­nie, inna znów przy­no­siła drewno do pieca. Tego dnia nie było ani pra­so­wa­nia, ani ha­fto­wa­nia, ani szy­cia. Póź­niej każda uda­wała się do swo­jej sy­pialni, po­czy­tała tro­chę, po­mo­dliła się i szła spać. W cza­sie jed­nego z ta­kich wie­czo­rów, za­nim Mama Elena po­zwo­liła wstać od stołu, Tita, która miała pod­ów­czas pięt­na­ście lat, oświad­czyła matce drżą­cym gło­sem, że chciałby z nią roz­ma­wiać Pe­dro Mu­zquiz...

– A cze­góż ten pan może chcieć ode mnie? – za­py­tała Mama Elena po chwili nie­koń­czą­cej się ci­szy, która zmro­ziła du­szę Tity.

– Nie wiem – od­parła le­d­wie do­sły­szal­nym gło­sem.

Mama Elena ob­rzu­ciła ją spoj­rze­niem bę­dą­cym dla Tity kwin­te­sen­cją dłu­gich lat ty­ra­nii, któ­rych do­świad­czyła cała ro­dzina, i po­wie­działa:

– Le­piej po­wiedz mu od razu, że je­śli ma za­miar pro­sić o twoją rękę, to niech da so­bie spo­kój. Za­bie­rze mi tylko czas, a i tak nic nie wskóra. Wiesz do­brze, że je­steś naj­młod­szą z có­rek, i dla­tego masz obo­wią­zek opie­ko­wać się mną, do­póki nie umrę.

Po­wie­dziaw­szy to, Mama Elena pod­nio­sła się wolno, wło­żyła oku­lary do kie­szeni far­tu­cha i to­nem koń­czą­cym dys­ku­sję oznaj­miła:

– No, na dzi­siaj do­syć!

Tita wie­działa, że w tym domu dia­log nie na­leży do przy­ję­tych form po­ro­zu­mie­wa­nia się, jed­nak po raz pierw­szy w ży­ciu spró­bo­wała prze­ciw­sta­wić się roz­ka­zowi matki.

– Ale ja my­ślę, że...

– Ty nie je­steś tu od my­śle­nia i ko­niec! Nikt w na­szej ro­dzi­nie od po­ko­leń nie pro­te­sto­wał prze­ciwko tej za­sa­dzie i nie zrobi tego żadna z mo­ich có­rek.

Tita spu­ściła głowę i łzy z jej oczu po­lały się na stół z taką samą siłą, z jaką zwa­liło się na nią prze­zna­cze­nie. I od tego mo­mentu wie­dzieli oboje – i ona, i stół, że nie da się ani odro­binę zmie­nić kie­runku tych nie­zna­nych mocy, które zmu­szały stół, by dzie­lił z Titą zły los, wchła­nia­jąc jej łzy od chwili na­ro­dzin, a Titę do przy­ję­cia na sie­bie tej ab­sur­dal­nej od­po­wie­dzial­no­ści.

A jed­nak Tita nie dała za wy­graną. Setki wąt­pli­wo­ści i obaw tłu­kło się jej po gło­wie. Na przy­kład chcia­łaby wie­dzieć, kto wy­my­ślił tę ro­dzinną tra­dy­cję. Do­brze by­łoby po­in­for­mo­wać ową po­my­słową osobę, że jej ge­nialny plan za­pew­nie­nia spo­koj­nej sta­ro­ści ko­bie­tom za­wiera je­den mały de­fekt. Je­żeli Tita nie może wyjść za mąż ani mieć dzieci, kto w ta­kim ra­zie bę­dzie się nią opie­ko­wał, gdy na­dej­dzie sta­rość? Jak można spra­wie­dli­wie roz­wią­zać ten pro­blem? Czyżby za­kła­dano, że córki zaj­mu­jące się mat­kami będą żyły nie­wiele dłu­żej niż ich ro­dzi­cielki? A te ko­biety, które wy­cho­dziły za mąż i nie mo­gły mieć dzieci – kto miałby ich do­glą­dać? Po­nadto chcia­łaby wie­dzieć, kto i na ja­kiej pod­sta­wie stwier­dził, że do opieki nad matką naj­le­piej na­daje się córka naj­młod­sza, a nie, na przy­kład, naj­star­sza. Czy kto­kol­wiek py­tał o zda­nie po­krzyw­dzone córki? Czy one – je­żeli już nie było im dane wyjść za mąż – mo­gły przy­naj­mniej za­zna­wać mi­ło­ści, czy od­ma­wiano im rów­nież i tego?

Tita wie­działa do­sko­nale, że wszyst­kie te wąt­pli­wo­ści będą mu­siały nie­odwo­łal­nie tra­fić do ar­chi­wum py­tań po­zo­sta­ją­cych bez od­po­wie­dzi. W ro­dzi­nie De la Ga­rza na­le­żało słu­chać i kropka. Mama Elena, nie zwra­ca­jąc na nią naj­mniej­szej uwagi, wy­szła z kuchni bar­dzo za­gnie­wana i przez ty­dzień nie ode­zwała się do niej ani sło­wem. Ich by­naj­mniej nie ser­deczne kon­takty zo­stały wzno­wione w dniu, kiedy Mama Elena spraw­dzała szyte przez córki suk­nie. Od­kryła, że choć ścieg w sukni Tity był naj­rów­niej­szy, suk­nia wcze­śniej nie zo­stała sfa­stry­go­wana.

– Gra­tu­luję – po­wie­działa – ścieg jest bez za­rzutu, ale nie fa­stry­go­wa­łaś, prawda?

– Nie – od­parła Tita zdzi­wiona, że matka prze­rwała mil­cze­nie.

– A więc bę­dziesz mu­siała to spruć. Sfa­stry­gu­jesz, ze­szy­jesz na nowo, a po­tem przy­nie­siesz mi do spraw­dze­nia. Za­pa­mię­taj, że kto le­ni­wie i źle robi, ten dwa razy się spo­sobi.

– Ale to wtedy, kiedy nie wy­cho­dzi, a prze­cież mama sama po­wie­działa przed chwilą, że mój ścieg...

– Znowu za­czy­nasz się sta­wiać? Jesz­cze ci mało, że za­czę­łaś szyć wbrew usta­lo­nym nor­mom?

– Prze­pra­szam, ma­mu­siu. Wię­cej tego nie zro­bię.

Tymi sło­wami Tita zdo­łała zła­go­dzić gniew Mamy Eleny. Bar­dzo uwa­żała, żeby słowo „ma­mu­siu’’ wy­po­wie­dzieć w od­po­wied­niej chwili i od­po­wied­nim to­nem. Mama Elena była zda­nia, że słowo „mama” brzmi lek­ce­wa­żąco i wy­ma­gała od có­rek, by zwra­ca­jąc się do niej, mó­wiły „ma­mu­siu”. Tylko Tita ro­biła to opor­nie lub wy­po­wia­dała to słowo nie­wła­ści­wym to­nem, za co za­ro­biła nie­je­den po­li­czek. Ale tym ra­zem wy­szło jej wprost świet­nie! Mama Elena po­czuła się po­krze­piona my­ślą, że, być może, zdoła wresz­cie utem­pe­ro­wać cha­rak­ter swej naj­młod­szej córki. Nie­stety, ta na­dzieja trwała krótko, gdyż na­stęp­nego dnia zja­wił się Pe­dro Mu­zquiz w to­wa­rzy­stwie swego pana ojca, by pro­sić o rękę Tity. Ta wi­zyta wy­wo­łała w domu wiel­kie po­ru­sze­nie. Nikt się jej nie spo­dzie­wał. Parę dni wcze­śniej Tita prze­słała przez brata Na­chy list do Pe­dra, pro­sząc go, by od­stą­pił od swego za­miaru. Brat Na­chy przy­się­gał, że don Pe­dro list otrzy­mał, co nie zmie­nia faktu, że obaj pa­no­wie zja­wili się na ran­chu. Mama Elena przy­jęła ich w sa­lo­nie nad­zwy­czaj uprzej­mie i wy­ja­śniła po­wody, dla któ­rych Tita nie może wyjść za mąż.

– Oczy­wi­ście, je­żeli pa­nom cho­dzi głów­nie o ma­riaż don Pe­dra, pro­po­nuję wziąć pod roz­wagę kan­dy­da­turę mej córki Ro­saury, tylko dwa lata star­szej od Tity, za to go­to­wej do wzię­cia i przy­spo­so­bio­nej do mał­żeń­skiego stanu...

Chen­cha, która wła­śnie wno­siła do sa­lonu tacę z kawą i ciast­kami, by po­czę­sto­wać don Pa­scu­ala i jego syna, o mało nie upu­ściła jej na zie­mię, sły­sząc te słowa. Prze­pro­siła go­ści i po­spiesz­nie wy­co­fała się do kuchni, gdzie Tita, Ro­saura i Ger­tru­dis cze­kały na szcze­gó­łowe spra­woz­da­nie z tego, co działo się w sa­lo­nie. Wpa­dła jak bu­rza i dziew­częta prze­rwały swe za­ję­cia, żeby nie uro­nić żad­nego słowa.

Były tu wszyst­kie, gdyż wspól­nie przy­go­to­wy­wały gwiazd­kowe bu­łeczki. Jak sama na­zwa wska­zuje, to da­nie przy­rzą­dza się na Boże Na­ro­dze­nie, ale w tym wy­padku ro­biły je na uro­dziny Tity. Trzy­dzie­stego wrze­śnia koń­czyła szes­na­ście lat i chciała uczcić ten fakt, pa­ła­szu­jąc swój przy­smak.

– Ojejku, jejku, pani gada, że ona go­towa do wy­da­nia, a bo to mi­ska fa­soli, czy jak? Ktoś chce mi­skę so­cze­wicy, to mu się furt fa­solę wci­ska. Jedno co in­szego, a dru­gie co in­szego!

Chen­cha nie prze­sta­wała rzu­cać tego typu uwag, opo­wia­da­jąc – na swój spo­sób, oczy­wi­ście – całą scenę, któ­rej była świad­kiem. Tita wie­działa, że Chen­cha czę­sto prze­sa­dza i kła­mie, więc nie pod­da­wała się jesz­cze roz­pa­czy. Nie chciała do­pu­ścić do sie­bie my­śli, że to, co usły­szała, mo­głoby być prawdą. Uda­jąc spo­kój, na­dal kro­iła bu­łeczki, do któ­rych jej sio­stry i Na­cha miały wkła­dać na­dzie­nie.

Bu­łeczki naj­le­piej upiec w domu. Je­żeli jest to nie­moż­liwe, można za­mó­wić bułki w pie­karni, ale tylko małe, gdyż duże się do tego nie na­dają. Już na­dziane, wkłada się do pieca na dzie­sięć mi­nut, po czym po­daje go­rące. By­łoby ide­al­nie, gdyby można je było zo­sta­wić na całą noc owi­nięte płót­nem, żeby cia­sto na­siąk­nęło tłusz­czem z cho­rizo.

Kiedy Tita koń­czyła owi­jać bu­łeczki, które miały być po­da­wane na­za­jutrz, do kuchni we­szła Mama Elena z in­for­ma­cją, że zgo­dziła się na ślub Pe­dra, ale z Ro­saurą.

A więc Chen­cha mó­wiła prawdę! Tita po­czuła się tak, jakby na­gle zima skuła jej ciało lo­dem. Ziąb był tak do­tkliwy i ostry, że zmro­ził jej po­liczki, które sta­wały się co­raz bar­dziej czer­wone i czer­wone, jak le­żące przed nią jabłka. Ten doj­mu­jący chłód miał jej to­wa­rzy­szyć jesz­cze długo nic go nie było w sta­nie zła­go­dzić. Nie ustą­pił na­wet wtedy, gdy Na­cha opo­wie­działa jej, co usły­szała, od­pro­wa­dza­jąc don Pa­scu­ala Mu­zqu­iza i jego syna do bramy. Na­cha szła przo­dem i spe­cjal­nie się wlo­kła, żeby jak naj­wię­cej usły­szeć z roz­mowy. Don Pa­scual i Pe­dro szli po­woli i mó­wili ci­chymi, zdu­szo­nymi przez gniew gło­sami.

– Dla­czego to zro­bi­łeś, Pe­dro? Wy­szli­śmy na dur­niów, zga­dza­jąc się na ślub z Ro­saurą. A mi­łość, którą przy­się­ga­łeś Ti­cie? Czyż nie masz ho­noru?

– Oczy­wi­ście, że mam, oj­cze, ale gdyby tak ojcu od­mó­wiono ręki uko­cha­nej ko­biety i je­dyną moż­li­wo­ścią, żeby mieć ją przy so­bie, był ślub z jej sio­strą, czyż nie po­stą­piłby oj­ciec tak samo?

Na­cha nie zdo­łała usły­szeć od­po­wie­dzi, gdyż ich do­mowy pies Pu­lque wy­biegł z ja­zgo­tem i po­go­nił za kró­li­kiem, któ­rego wziął za kota.

– Więc oże­nisz się bez mi­ło­ści?

– Nie, oj­cze, oże­nię się z ogrom­nej, wiecz­nej mi­ło­ści do Tity.

Głosy sta­wały się co­raz mniej wy­raźne, gdyż tłu­mił je sze­lest su­chych li­ści pod sto­pami. To dziwne: jak Na­cha, która wtedy była już bar­dzo głu­cha, mo­gła usły­szeć tę roz­mowę? Tak czy ina­czej, Tita była wdzięczna sta­ruszce, że jej to po­wtó­rzyła, jed­nak nie zdo­łała po­zbyć się chłodu, z któ­rym od tej pory trak­to­wała Pe­dra. Mó­wią, że głu­chy czego nie do­sły­szy, to zmy­śli. Być może Na­cha usły­szała słowa, które wszy­scy prze­mil­czeli. Tej nocy Tita nie usnęła ani na chwilę. Zu­peł­nie nie wie­działa, co się z nią dzieje. Szkoda, że w tym cza­sie nie od­kryto jesz­cze czar­nej dziury w prze­strzeni ko­smicz­nej, gdyż wtedy ła­twiej by­łoby jej zro­zu­mieć, że to, co czuje w du­szy, to czarna dziura, przez którą wpada nie­koń­czący się chłód.

Za każ­dym przy­mknię­ciem po­wiek od­ży­wała w jej pa­mięci bar­dzo wy­raź­nie tamta wi­gi­lijna noc, rok temu, kiedy Pe­dro i jego ro­dzice zo­stali po raz pierw­szy za­pro­szeni do nich na ko­la­cję, i wtedy zimno sta­wało się jesz­cze bar­dziej do­tkliwe. Mimo upływu czasu pa­mię­tała do­kład­nie dźwięki i za­pa­chy, sze­lest swo­jej no­wej sukni na świeżo wy­wo­sko­wa­nej pod­ło­dze, wzrok Pe­dra na swych ra­mio­nach... Ten jego wzrok! Szła do stołu z tacą pełną cia­ste­czek upie­czo­nych na sa­mych żółt­kach, kiedy po­czuła go na so­bie; był go­rący i pa­lił jej skórę. Ob­ró­ciła głowę i oczy ich się spo­tkały. W tym mo­men­cie zro­zu­miała do­sko­nale, co musi czuć cia­sto na pączki, kiedy wrzuca się je do roz­grza­nego tłusz­czu. Uczu­cie go­rąca, które ob­lało ją od stóp do głów, było tak su­ge­stywne, że oba­wiała się, czy za chwilę nie wy­sko­czą jej na ca­łym ciele – na twa­rzy, na brzu­chu, na sercu, na pier­siach – pę­che­rzyki, jak na sma­żą­cych się pącz­kach. Nie mo­gła znieść tego wzroku i szybko prze­szła na drugą stronę sa­lonu, gdzie Ger­tru­dis grała na pia­noli walca Oczy mło­do­ści. Po­sta­wiła tacę na środ­ko­wym sto­liku, po dro­dze wzięła w roz­tar­gnie­niu kie­li­szek li­kieru Noyó i usia­dła obok Pa­qu­ity Lobo, są­siadki z po­bli­skiego ran­cha. To, że ode­szła da­lej od Pe­dra, na nic się nie zdało; czuła, jak pali ją krew krą­żąca w ży­łach. Ciemny ru­mie­niec po­krył jej po­liczki i choć bar­dzo się sta­rała, nie mo­gła utrzy­mać roz­bie­ga­nego wzroku w jed­nym miej­scu. Pa­qu­ita za­uwa­żyła, że dzieje się z nią coś dziw­nego, i oka­zu­jąc wiel­kie za­nie­po­ko­je­nie, za­gad­nęła:

– Pyszny jest ten li­kier, prawda?

– Słu­cham?

– Wi­dzę, że je­steś bar­dzo roz­ko­ja­rzona, Tito. Do­brze się czu­jesz?

– O tak, bar­dzo do­brze.

– Wpraw­dzie je­steś w ta­kim wieku, że odro­bina li­kieru ci nie za­szko­dzi, ale po­wiedz mi, dzie­cinko, czy mama ci na to po­zwo­liła? Wi­dzę, że drżysz i je­steś pod­nie­cona, le­piej już nie pij, żeby nie było ja­kiego wstydu – do­dała ze współ­czu­ciem.

Tylko tego bra­ko­wało, żeby Pa­qu­ita Lobo po­my­ślała, że ona jest pi­jana! Nie mo­gła po­zwo­lić, by po­wstała co do tego naj­mniej­sza choćby wąt­pli­wość. albo na­ra­zić się na to, że Pa­qu­ita do­nie­sie o tym matce. Ze stra­chu przed matką za­po­mniała na chwilę o chłopcu i sta­rała się za wszelką cenę prze­ko­nać Pa­qu­itę o ja­sno­ści swych są­dów i spraw­no­ści my­śli. Za­częła z nią plot­ko­wać, roz­ma­wiać o ja­kichś głup­stwach. Na­wet po­dała jej prze­pis na li­kier „Noyó”, który był po­wo­dem jej nie­po­koju. Przy­rzą­dza się go w na­stę­pu­jący spo­sób: cztery un­cje pe­stek z brzo­skwini i pół funta pe­stek z mo­reli za­lewa się dwiema kwar­tami wody i zo­sta­wia na dwa­dzie­ścia cztery go­dziny. Kiedy pestki zmiękną, roz­bija się je, a na zmiaż­dżo­nych środ­kach robi się na­lewkę z czte­rech kwart wódki i od­sta­wia na pięt­na­ście dni. Po­tem przy­stę­puje się do de­sty­la­cji. Dwa i pół funta cu­kru na­leży roz­pu­ścić do­kład­nie w wo­dzie, do­dać cztery un­cje kwiatu po­ma­rań­czy, za­mie­szać i prze­ce­dzić. I żeby już nie było żad­nej wąt­pli­wo­ści co do jej zdro­wia fi­zycz­nego i psy­chicz­nego, przy­po­mniała Pa­qu­icie niby mi­mo­cho­dem, że jedna kwarta to 0,9422 li­tra, ni mniej, ni wię­cej.

To­też kiedy Mama Elena po­de­szła do nich, żeby za­py­tać Pa­qu­itę, czy do­brze się bawi, ta od­po­wie­działa roz­anie­lona:

– Wspa­niale! Masz cu­downe córki. A roz­mowa z nimi jest fa­scy­nu­jąca!

Mama Elena wy­słała Titę do kuchni, by przy­nio­sła ka­napki i po­czę­sto­wała nimi go­ści. Pe­dro, który prze­cho­dził obok by­naj­mniej nie­przy­pad­kowo, za­ofe­ro­wał jej swoją po­moc. Tita szła po­spiesz­nie w stronę kuchni, nie od­zy­wa­jąc się ani sło­wem. Czu­jąc bli­skość Pe­dra, była zu­peł­nie roz­trzę­siona. We­szła i chciała szybko chwy­cić jedną z tac pełną wy­bor­nych ka­na­pek, cze­ka­ją­cych cier­pli­wie na ku­chen­nym stole.

Ni­gdy nie za­po­mni tego przy­pad­ko­wego ze­tknię­cia się ich rąk, kiedy oboje pró­bo­wali nie­zdar­nie chwy­cić tę samą tacę w tym sa­mym mo­men­cie.

To wła­śnie wtedy Pe­dro wy­znał jej mi­łość.

– Panno Tito, chciał­bym sko­rzy­stać z oka­zji, że je­ste­śmy sami, i po­wie­dzieć, jak bar­dzo pa­nią ko­cham. Wiem, to wy­zna­nie jest zbyt śmiałe i przed­wcze­sne, ale tak trudno zbli­żyć się do pani, że po­sta­no­wi­łem nie zwle­kać. Pro­szę mi tylko po­wie­dzieć, czy mogę li­czyć na pani wza­jem­ność.

– Nie wiem, sama nie wiem. Pro­szę dać mi tro­chę czasu do na­my­słu.

– Nie, nie mogę. Mu­szę mieć od­po­wiedź na­tych­miast. Nad mi­ło­ścią nie na­leży się na­my­ślać, albo jest, albo jej nie ma. Je­stem czło­wie­kiem, który mówi mało, ale bar­dzo po­waż­nie. Przy­się­gam, że będą pa­nią ko­chał na wieki. A pani? Czy pani też mnie ko­cha?

– Tak!

Tak, tak, po sto­kroć tak! Od tam­tej chwili po­ko­chała go na za­wsze. Ale te­raz musi z niego zre­zy­gno­wać. Nie by­łoby uczci­wie po­żą­dać przy­szłego męża wła­snej sio­stry. Po­winna spró­bo­wać wy­ma­zać go w ja­kiś spo­sób z pa­mięci, żeby w ogóle móc za­snąć. Po­sta­no­wiła zjeść gwiazd­kową bu­łeczkę, którą Na­cha zo­sta­wiła na jej sto­liku obok szklanki mleka. Przy wielu in­nych oka­zjach ta me­toda da­wała świetne wy­niki. Na­cha ze swego dłu­go­let­niego do­świad­cze­nia wie­działa, że dla Tity nie ma ta­kiego smutku, któ­rego by nie roz­pro­szył smak gwiazd­ko­wej bu­łeczki. Tym ra­zem było jed­nak ina­czej. Pustka, którą Tita czuła w żo­łądku, nie znik­nęła. Prze­ciw­nie, za­częły jej do­ku­czać mdło­ści. Zdała so­bie sprawę, że ta pustka nie bie­rze się z głodu, lecz z bo­le­snego wprost uczu­cia zimna. Mu­siała po­zbyć się tego przy­krego chłodu. Naj­pierw wło­żyła weł­nianą bie­li­znę i przy­kryła się ciężką koł­drą. Wciąż było jej zimno. Wło­żyła więc włócz­kowe kap­cie i na­cią­gnęła na sie­bie jesz­cze dwie koł­dry. Na nic. Wresz­cie wy­jęła ze swej szafki z przy­bo­rami do szy­cia koł­drę, którą sama za­częła ro­bić w dniu, kiedy Pe­dro wspo­mniał o mał­żeń­stwie. Koł­drę taką jak ta robi się szy­deł­kiem mniej wię­cej przez rok. Tyle wła­śnie czasu Pe­dro i Tita po­sta­no­wili wtedy po­zo­sta­wić so­bie do ślubu. Zde­cy­do­wała więc, że zu­żyje włóczkę za­miast ją wy­rzu­cać i za­częła z wście­kło­ścią szy­deł­ko­wać; szy­deł­ko­wała i pła­kała, pła­kała i szy­deł­ko­wała, aż nad ra­nem skoń­czyła koł­drę i okryła się nią. Nic nie po­mo­gło. Ani tej nocy, ani żad­nej in­nej do końca swego ży­cia nie zdo­łała za­pa­no­wać nad zim­nem.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Ty­tuł ory­gi­nałuCOMO AGUA PARA CHO­CO­LATE
Prze­kładElż­bieta Ko­mar­nicka
© 1989, Laura Esqu­ivel © 1989, Edi­to­rial Pla­neta Me­xi­cana, S.A. de C.Y. Grupo Edi­to­rial Pla­neta © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Pań­stwowy In­sty­tut Wy­daw­ni­czy, War­szawa 1993
ISBN 978-83-8360-021-5
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.