Przeklęty raj - Malye Julia - ebook + książka
NOWOŚĆ

Przeklęty raj ebook

Malye Julia

3,5

51 osób interesuje się tą książką

Opis

Opowieść o kobiecej przyjaźni i pożądaniu oraz o niejednoznacznych wyborach, które bohaterki muszą podjąć, aby przetrwać.

Paryż, rok 1720. W przytułku dla sierot La Salpêtrière brakuje miejsc. Zapada decyzja, by część pensjonariuszek wysłać do Luizjany, francuskiej kolonii w Ameryce Północnej. Tamtejsi osadnicy potrzebują żon i matek dla swoich przyszłych dzieci.

Około setka kobiet wsiada na statek La Baleine i rusza przez Atlantyk. Nie wiedzą, co je czeka, i nic od nich nie zależy. Czy przerażająca wyprawa w nieznane będzie szansą na odmianę ich losu?

Są wśród nich: poszukująca swojej tożsamości dwunastoletnia Charlotte, zagubiona w swojej nadwrażliwości Pétronille i najsilniejsza z nich wszystkich Geneviève.

Nieznajome, które połączył los, mierzą się z nową rzeczywistością.

Ratuje je przyjaźń, która przetrwa wszystko.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 475

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: La Louisiane

Projekt okładki: Piotr Wszędyrówny

Redakcja: Dorota Kielczyk

Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Lilianna Mieszczańska, Kamil Kowalski

© 2023 by Julia Malye

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024

© for the Polish translation by Jakub Jedliński

ISBN 978-83-287-3214-8

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2024

–fragment–

Mamie i tacie

* * *

W 1720 roku statek La Baleine opuszcza francuskie wybrzeże Atlantyku, na jego pokładzie znajdują się dziewczęta, które dorastały lub były przetrzymywane w paryskim zakładzie Salpêtrière. Wyruszają do Luizjany w czasie, gdy tamtejsi osadnicy cierpią z powodu dotkliwego braku kobiet zdatnych do małżeństwa. W 1721 roku docierają do tej odległej krainy, znanej także pod nazwą „Missisipi”. Ta zainspirowana ich losem powieść jest hołdem dla kobiet, które zbyt długo pozostawały w zapomnieniu zarówno we Francji, jak i w Stanach Zjednoczonych.

CZĘŚĆ PIERWSZA

U wybrzeży Luizjany zostają oślepione. To słońce nad Biloxi, niezwykle jaskrawe jak na styczniowe popołudnie. Kobiety mrużą oczy w zimowym świetle. Wkrótce ukazują im się biała plaża i nieruchomy tłum ogorzałych, wychudzonych mężczyzn, którzy wspinają się na palce. Siedzą przytulone do siebie w pirogach. Mają tak wytarte podeszwy butów, że czują szorstkość drewna pod stopami. Kilka dziewcząt podnosi się z ławek, gdy w pewnej odległości od brzegu marynarze przestają wiosłować. Łodzie chyboczą się pod ich ciężarem, wilgotne powietrze oblepia gardła niczym mokry chleb.

Po raz pierwszy od trzech miesięcy zobaczyły piasek. Gdy przemierzały Atlantyk, skrywał się pod wodą. Dno oceanu przelotnie ujrzały, schodząc z La Baleine. Nikt im nie powiedział, gdzie tego wieczoru się zatrzymają ani kiedy dojdzie do ich zaręczyn. Kobietom nie mówi się wszystkiego.

Niektóre wychylają się za burtę. Skały, muszle, ryby – ich połyskujące łuski, żywe ruchy, srebrzyste migotanie dostrzegane kątem oka. Rozlega się krzyk, dziewczęta niespokojnie poruszają się w łódkach. Jedna z nich z głuchym pluskiem wpadła do morza. Piroga niebezpiecznie się kołysze, ale nie wywraca, kilka par rąk wyciąga się w stronę młodej kobiety. Pod wodą jej ciemna suknia rozpościera się niczym plama atramentu. Nagle przestaje się szamotać. Wbrew temu, co sądziły o prądach, które je tu przywiodły, dziewczyna nie tonie. Ma grunt. Patrzą, jak staje, z wyprostowanymi plecami i spiętym ciałem, jej szybki oddech omiata powierzchnię wody. Zwraca głowę w stronę plaży, gdzie pomruk mężczyzn miesza się z szumem fal przybojowych. Pozostałe dziewczęta idą w jej ślady, są niespokojne, radosne, podenerwowane. Młoda kobieta nawet nie próbuje ponownie wsiąść do łódki. Idzie w stronę brzegu. Jej włosy przypominają czarną, naciągniętą na skronie chustę.

Kobiety robią jedyną rzecz, która im zostaje – łapią najbliższą rękę i skaczą do wody.

1MARGUERITEParyż, marzec 1720

Marguerite musi sporządzić listę. Składa pismo od zastępcy prokuratora generalnego i usiłuje znaleźć wygodniejszą pozycję dla sztywnej nogi. Po ostatnich deszczowych dniach ból promieniuje od palców stóp po uda i kiełkuje również w stawach rąk. O tej godzinie dziewczęta opuszczają szwalnie, milkną głosy recytujące psalmy, a nadzorczynie po raz ostatni sprawdzają cele. Warsztaty są zamykane, rzemieślnicy wycofują się do części mieszkalnych. Nie słychać już nawet kobiet w celach szpitala dla obłąkanych. Marguerite zdejmuje czepek. Po zachodzie słońca nie powinna być w biurze, lecz w ogrodzie, pod mimozą obsypaną pękami kwiecia, kojarzącymi jej się z perukami noszonymi przez niektórych mężczyzn. Tam, pośród stokrotek i złotogłowów, czasem zapomina o smrodzie panującym w Salpêtrière.

Otwiera niemal pustą teczkę. Jej dłonie zrobiły się niezgrabne, zaczynają się trząść, a zeszłoroczna lista o mało wysunęłaby jej się z rąk. Od blisko półtora roku wybiera dziewczęta, które wysyła się do Missisipi. Jej pierwszy wybór spodobał się zastępcy prokuratora. W liście pan Joly de Fleury zawiadamia ją, że gubernator Luizjany osobiście upomina się o więcej kandydatek na żony dla osadników. Marguerite przysuwa świecę do kartki. Tego wieczoru nie wie, od czego zacząć.

W ubiegłym roku sprawy przedstawiały się inaczej. Pomysł wysyłania pensjonariuszek do Missisipi wyszedł od niej samej, wówczas miała większą swobodę wyboru najlepszych kandydatek. W Salpêtrière zabrakło łóżek dla dziewcząt najbardziej potrzebujących schronienia. Miejsca zajmowały te, które nigdy się nie zmienią. Musiała tylko zdecydować, których chce się pozbyć w pierwszej kolejności: trucicielek, libertynek, buntowniczek czy czarownic.

Tak, na tej pierwszej liście znalazły się uwięzione z najróżniejszych powodów. Spośród dwustu dziewięciu pensjonariuszek wybranych w ubiegłym roku szczególnie mocno zapadła jej w pamięć pewna konfabulantka – odkąd znalazła się w więzieniu dla kobiet, wykrzykiwała odrażające obelgi pod adresem króla. Tego roku zabrakło jednak dziewcząt przetrzymywanych w więzieniu La Grande Force. Pan Joly wyraził się jasno: gubernator Bienville nie chce już byłych więźniarek, lecz żąda grupy około dziewięćdziesięciu przyszłych matek. Kobiet płodnych, mających odpowiednie kwalifikacje i taktownych. To dla Marguerite oznacza konieczność sięgnięcia po recydywistki z domu poprawczego, dziewczyny z sierocińca w Salpêtrière i Maison Saint-Louis. Natychmiast staje jej przed oczami Charlotte Couturier – dwunastolatka, osierocony rudzielec. Widzi ją, jak wsiada na statek do Luizjany, owego nieznanego, dzikiego zakątka świata, bardziej wzbudzającego strach niż podziw. Nie, nie Charlotte. Dziewczynka zostanie w Salpêtrière, bezpieczna, za kilka lat będzie mogła zostać nadzorczynią. Missisipi potrzebuje silnych kobiet.

Macza pióro w atramencie. Konfabulantka miała młodszą siostrę, jeszcze niezepsutą. Marguerite próbuje sobie przypomnieć jej imię, ale wraca do niej tylko nazwisko. Pod nagłówkiem Pasażerowie La Baleine pisze: 1) Étiennette (albo Antoinette?) Janson – piętnaście–siedemnaście lat.

Musi dodać jeszcze ponad dziewięćdziesiąt nazwisk. Marguerite odchyla się w krześle, a ból w ułamku sekundy dociera z nóg do karku. W porcelanowym kałamarzu atrament zapamiętuje kręgi po zanurzonym piórze.

– Proszę pani?

Z drugiej strony drzwi kobieta powtarza płaczliwym tonem te słowa. Panna Bailly wie, że po komplecie, ostatniej wieczornej modlitwie, nie ma czego tutaj szukać.

– O co chodzi?

Drewniane drzwi jęczą, kiedy nowa pracownica wchodzi do pokoju. Sposób, w jaki się porusza, odzwierciedla jej sposób myślenia: płytki, małostkowy, asekurancki.

– O co chodzi?

– Nadzorczyni z La Force zgłosiła kolejne przypadki pogryzienia przez szczury.

Strach w oczach kobiety irytuje Marguerite. Chciałaby tylko, żeby jej podwładna sama sobie radziła.

– Niech mi pani powie coś, czego jeszcze nie wiem, Bailly.

– Chodzi o tę obłąkaną, Émilie Le Néant.

Marguerite opuszkami palców dotyka chorej nogi.

– Wezwała pani strażników? Gdzie jest siostra nadzorczyni?

– Próbowali. Wszystko na nic, nie chciała się uspokoić.

Oczywiście. W przypadku Le Néant nie działa nawet rózga. Miesiąc temu Marguerite zdecydowała, żeby nie udzielać Émilie żadnych sakramentów. Trudno się czegokolwiek spodziewać po kobiecie, która chełpi się tym, że od dziesięciu lat nie robi znaku krzyża.

– Inne więźniarki też zaczynają się burzyć.

Marguerite opiera się o sekretarzyk, żeby wstać. Nie mogą się bez niej obyć. Ostatnimi czasy ta myśl coraz częściej ją nachodzi, a wraz z nią poczucie dumy i ulgi. W następnej kolejności pojawiają się śmiertelne zmęczenie i strach.

– Pospieszmy się.

Ona nie może się pospieszyć. Robi co w jej mocy, żeby szybkim krokiem przejść dziedziniec Lassay, ale przed dormitorium Sainte-Claire musi się zatrzymać. Zapadła już noc, ciemności pochłaniają kilku spieszących do domu robotników. Siostry sprawdzają, czy nędzarze leżą w łóżkach i czy mają wystarczająco dużo wody na całą noc. Panna Bailly patrzy na kościół Saint-Louis, jakby pierwszy raz w życiu widziała jego cztery nawy. Marguerite opiera się o mur i czeka, aż ból ustąpi, po chwili znów rusza w drogę.

Przechodzą przez gmach Starych Kobiet, Marguerite idzie ze wzrokiem wbitym przed siebie aż do dziedzińca Sainte-Claire. Tutaj zaczyna się inny bruk, drobne pułapki, o które zaczepia się laska. Salpêtrière, jej miasto, tego wieczoru wydaje się bezgranicznie ogromne. Po prawej stronie toną w ciszy gmachy Saint-Augustin i Saint-Jacques, tylko w jednym oknie oddziału Młodych Dziewcząt pali się światło. Nagle, tuż obok więzienia, wybuch śmiechu przeszywa noc. Podczas gdy przemierzają rue du Corps de Gardes, docierają do nich inne dźwięki: płacze z oddziału Małych Chłopców, chrząkanie z zagród dla świń, przekleństwa z siedziby łuczników. Z lewej strony w nocnych ciemnościach wznosi się więzienie Grande Force. W tej dzielnicy czai się jakieś zło, które Marguerite zawsze wyczuwa. Gdyby to jej powierzono wybudowanie Salpêtrière, cele dla kobiet kazałaby umieścić na drugim końcu miasta, tam, gdzie obecnie znajdują się kuchnie i dziedziniec Kóz. Wolałaby, żeby obłąkane zajmowały peryferie szpitala.

– Tędy! – woła panna Elautina.

Strażnicy zniżają głos, kiedy nadzorczyni Grande Force pojawia się na progu więzienia. Ich śmiechy cichną natychmiast po zamknięciu wrót. W wilgotnym korytarzu smród stęchłego, zimnego, odrażającego powietrza przenika do gardła Marguerite.

– Mówiłam pannie Bailly, że nie trzeba pani przeszkadzać – tłumaczy się Elautina.

– Wrzeszczała tak głośno, że słychać ją było aż na cmentarzu – odpowiada Bailly.

– Najwyższa pora przyzwyczaić się do odgłosów tej placówki – odcina się Elautina.

– To teraz nie ma znaczenia. Mówcie, co się wydarzyło – wtrąca się Marguerite.

Na piętrze ktoś prosi o wino, Pierre albo Jean, a potem tylko o pomoc. Nadzorczyni krzyżuje ramiona na piersi.

– Jedna z więźniarek ją uspokoiła.

– Ktoś wszedł do celi Le Néant? – dopytuje się Bailly.

Marguerite rzuca jej poirytowane spojrzenie.

– Oczywiście, że nie – odpowiada panna Elautina. – Gdyby tak było, miałaby pani dobry powód, żeby zakłócać spokój naszej przełożonej.

– Kto ją uspokoił?

Płomień świecy oświetla tylko część twarzy nadzorczyni. Jej spłaszczony profil przywodzi Marguerite na myśl głowy karpi ułożone w koszu.

– Niejaka Geneviève Menu.

Zazwyczaj Marguerite udaje się unikać myśli o siostrze. Jednak to właśnie Lucie dwa miesiące temu kazała zatrzymać i uwięzić za przewiny Geneviève Menu, swoją byłą praczkę. Przy tej okazji siostrzyczka nie omieszkała przypomnieć Marguerite o kontaktach, jakie miała z potężnymi tego świata. Wcześniej, nim syn Lucie poszedł w ślady ojca i został szefem policji, nikt nie zadawał sobie trudu, żeby kontrolować decyzje Marguerite. Miała wolną rękę, jeśli chodzi o wybór kobiet przeznaczonych do deportacji. Obecnie człowiek stojący na czele władz znów nosił nazwisko jej siostry, nazwisko rodu markizów i hrabiów – d’Argenson.

– Chodźmy – mówi Marguerite, a kiedy unosi laskę w stronę więzienia, prawie zaczepia o suknię panny Elautiny. Irytuje ją myślenie o Lucie.

Jej dwie towarzyszki bez słowa wykonują polecenie. Wszystkie trzy mijają opustoszałe poczekalnie; ślepe mury wychodzą na ciasne dziedzińce, zewnętrzne cele, nad którymi niebo przypomina wąskie prostokąty. Marguerite próbuje sobie przypomnieć informacje na temat Geneviève Menu. Kiedy zaczęła pracę w Salpêtrière, była w stanie zapamiętać setki nazwisk i twarzy. Do dziś potrafi przywołać wizerunki więźniarek zamkniętych na oddziałach dla obłąkanych przed trzydziestu laty, wygląd młodych protestantek, które jej powierzono w 1700 roku, po ich nieudanej próbie ucieczki do Anglii. Widzi oczy Charlotte, wówczas ośmio- czy dziewięciomiesięcznej, w mroźny wieczór 1709 roku. Dziecko najpierw wpatruje się w nią, potem w przełożoną sierocińca. Ale dziś nie potrafi sobie przypomnieć, o co dokładnie została oskarżona Menu.

Siostra nadzorczyni zastyga niemal w bezruchu, a w korytarzu słychać pobrzękiwanie pęku jej kluczy. Panna Bailly i jeden ze strażników pomagają jej otworzyć drzwi.

– Le Néant jest w izolatce, w głębi.

Marguerite zatyka nos. To ta chwila miesiąca, kiedy dormitoria pachną metalem i wilgotną skórą. Jak każdej zimy system odprowadzania ścieków biegnących na wschód, wzdłuż murów Salpêtrière wylał, gdy wezbrana Sekwana zaczęła zbyt szybko toczyć swe wody. Więzienie pogrążyło się więc w smrodzie, który sprawia wrażenie równie gęstego jak wyschnięte błoto czy ptasie odchody. Marguerite z doświadczenia wiedziała, że ten fetor wniknie w tkaninę jej stroju i wpełznie między włosy. W ciszy wyraźnie słychać odgłosy ciał poruszających się na siennikach, głuchy szloch, mokry kaszel, ale wbrew oczekiwaniom nie dochodzą do niej żadne krzyki. Zatrzymuje się przy ostatnich drzwiach.

Początkowo nie dostrzega niczego niezwykłego. Blask świecy przenika pierwszą celę, obryzguje kamienie żółtym światłem. Świeże nocne powietrze wpada przez okienko i na chwilę przegania przyprawiające o mdłości wyziewy więzienia. Po chwili Marguerite słyszy monotonny, uporczywy stukot. Doskonale go zna, w żłobku widziała niejedno dziecko, jak uderza główką w ścianę, kołysze się drobnymi zrywami, zastępującymi matczyne pieszczoty. Le Néant leży nieruchoma, uśpiona. Jej nogi wydają się chudsze w miejscu, gdzie są kajdany, skórę na rękach ma wysuszoną od zimna, jest przykryta wytartą narzutą. Odgłos nie cichnie.

Marguerite unosi świecę w stronę okienka środkowej celi, tam dostrzega postać – klęczy owinięta w suknię z samodziału, kolana ma wbite w sparciały materac. Palce więźniarki są czerwone, zdarte od kamienia. Nie przestaje uderzać pięścią w mur, nawet kiedy Marguerite udaje się złapać jej pozbawione wyrazu spojrzenie. Kobieta na tyle długo utrzymuje kontakt wzrokowy, że widać naczynka krwionośne tworzące cieniutką siateczkę wokół jej niebieskich tęczówek. Marguerite oddaje świecę siostrze nadzorczyni, ale nie umie powiedzieć, kto pierwszy odwrócił wzrok, ona czy kobieta zatrudniona kiedyś przez jej siostrę.

– Zróbcie, co trzeba, żeby to nieszczęsne stworzenie zostało odziane – zwraca się do Elautiny. – I przenieście Menu do domu poprawczego.

Panna Bailly nieśmiało podaje jej ramię. Tym razem przełożona natychmiast się go chwyta. Po powrocie do biura dopisuje kolejne nazwisko do listy przyszłych pasażerek La Baleine.

Kiedy Marguerite pojawiła się w Salpêtrière, szpital ogólny istniał od pięciu lat, a ona miała lat osiemnaście. Po raz ostatni w życiu założyła wtedy szafirową suknię z rękawami haftowanymi srebrną nicią, które zaciskały się na jej nadgarstkach niczym kajdanki. Jej włosy miały jeszcze kolor chrupiącego jabłka. Posada siostry nadzorczyni nie była jej wyborem, podjęła jednak decyzję, że nie wyjdzie za mąż jak jej siostra.

Było to w 1669 roku. Molierowi wreszcie pozwolono wystawić Świętoszka; hrabia Grignan i Françoise-Marguerite de Sévigné właśnie wzięli ślub w kościele Saint-Nicolas-des-Champs; w ciepłe kwietniowe popołudnie na oczach zgromadzonego tłumu Ludwik XIV ucałował stopy dwunastu biedaków. W przeddzień wyjazdu Marguerite do Salpêtrière Lucie mówiła tylko o Paryżu. Siedziała przed lustrem toaletki i nakładała na twarz bielidło z jajek i blejwajsu. Taka mikstura wygładzała blizny po ospie wietrznej, szpecące jej jasną skórę. Na dekolcie Lucie nakreśliła niebieskawe żyły, żeby wyglądała na jeszcze bledszą.

Marguerite ani przedstawienia teatralne, ani śluby nic nie obchodziły. Przed rokiem, gdy ojciec jeszcze nie zdecydował, że młodsza córka będzie służyć w niedawno powstałym szpitalu, nic nie obchodziła jej też królewska moc leczenia chorych. Teraz jednak, gdy miała objąć posadę w Salpêtrière, z zainteresowaniem słuchała historii o biedakach. Wkrótce będzie żyła między nimi, zajmowała się nimi. Słuchając, jak Lucie opisuje królewskie pocałunki, Marguerite wyobrażała sobie poczerniałe palce u nóg i przebarwione paznokcie oraz mięsiste wargi władcy. „Nie lękaj się” – powiedziała jej Lucie. „Tam, dokąd się udajesz, nie będziesz musiała nikogo całować. Wątpię też, abyś kogokolwiek miała dotykać”.

Jak pokaże przyszłość, siostra tylko w połowie się nie myliła. Co do zasady w szpitalu się nie całowano. Ale dotyk był na porządku dziennym. Po czterdziestu dziewięciu latach w Salpêtrière Marguerite nie potrafiła zliczyć chorych rąk, które musiała ściskać.

Gdy była dzieckiem, ojciec często opowiadał jej o paryskich nędzarzach. Po zduszeniu frondy[1] snuł opowieści o wywłaszczonych chłopach, którzy opuszczali wioski i zbierali się na przedmieściach tak gęsto zabudowanych, że powietrze i słońce ledwie przenikały między kominami. Opowiadał jej o dzielnicy Chasse-Midi, gdzie nocami chłopcy wykradali padlinę z rzeźni. W 1642 roku na ulicach Paryża zamordowano ponad trzysta osób, ojciec powtarzał tę liczbę z zachwytem, jakby liczył złote monety. Nawet po oczyszczeniu dzielnicy Cour des Miracles[2] wspominał historię fałszywego żołnierza, który po godzinach żebrania zdejmował bandaże z rzekomo rannej nogi. Ojciec mówił o nim tak, jakby znał go osobiście. Pod jakąś rezydencją Sekwana ponoć niosła ku morzu kości i karty rejestrów. Marguerite potrzebowała lat, żeby zrozumieć, że ojciec nic nie wiedział o warunkach życia biedoty. Że o ubogich nigdy nie rozmawiało się podczas zgromadzeń rady królewskiej, że były to tylko widma majaczące za zasłonkami powozu, którym jeździł do Wersalu.

Marguerite nie była pierwszym wyborem ojca na stanowisko nadzorczyni. Kilka lat po założeniu szpitala z rozkazu królewskiego myślał o posłaniu Lucie do Salpêtrière. Nikogo to nie zdziwiło, nawet samej Marguerite. Siostra była energiczna i inteligentna, dawała dowody uporu, który ludzie brali za cierpliwość lub determinację. Ich ojciec doszedł do wniosku, że dzięki swoim pomysłom i śmiałości starsza córka uczyni z nowego szpitala nowoczesną instytucję.

Zmienił jednak zdanie, gdy pewnego dnia o rękę Lucie poprosił przyszły prefekt policji. To był ciepły zimowy ranek, śnieg topniał pod pomarańczowym niebem. Ojciec odwrócił się do Marguerite – miał taki sposób składania propozycji, że rozmówca sądził, iż pomysł pochodzi od niego samego. Po raz kolejny przywołał historię mężczyzny z Cour des Miracles, który udawał rannego żołnierza, i stwierdził, że ludzie tacy jak on, ten biedny człowiek, ogromnie potrzebują dziewcząt takich jak ona.

Marguerite nadal nie wie, jakim jest rodzajem dziewczęcia. Wie tylko tyle, że w wieku sześćdziesięciu dziewięciu lat nieustannie stara się udowodnić, że to ona powinna być jego pierwszym wyborem.

Siostry nadzorczynie wkrótce wejdą do refektarza i z radością przyjmą swoją nową misję. Od wizyty w Grande Force minęło pięć dni i Marguerite zdecydowała się poprosić zarządczynie każdego z oddziałów o spisanie listy nazwisk. Takie źródło inspiracji pomoże jej wybrać dziewięćdziesiąt kobiet, które wypłyną do Luizjany. Wygląda przez okno. Mogłaby z zamkniętymi oczami opisać znajdujące się naprzeciwko obiekty: gmach Mazarina, oddział Saint-Léon i kościół Saint-Louis, a dalej labirynt dziedzińców, dziesiątki dormitoriów i warsztatów, za nimi kolejne alejki prowadzące do kuchni, pralni, izby chorych i największego szpitalnego ogrodu – Marais. Marguerite szuka wzrokiem czarno-białych habitów sióstr nadzorczyń, ale zbliża się godzina obiadu i między Porte des Champs i Allée des Prêtres gęstnieje tłum. Czeladnicy kotlarze i ślusarze pospiesznie wracają do warsztatów swoich mistrzów. Pomiędzy kramami chłopcy zbierają resztki grochu, by nakarmić nimi świnie, ksiądz przywołuje do porządku rozbrykanych małych chórzystów. Cztery nadzorczynie odpowiedzialne za rozdzielenie posiłków wchodzą do gmachu Starych Kobiet, Marguerite wzdycha. Siostry spóźnią się na błogosławieństwo. Wyobraża sobie, jak wbiegają po schodach, widzi ich zamglone, wbite w nią spojrzenia. Dobrze zna ciszę, która zapada tuż przed modlitwą. Salpêtrière nie ma przed nią tajemnic. Marguerite lepiej niż ktokolwiek zna obowiązki każdego stajennego, każdej kwestorki, strażniczki i każdej najemnej pracownicy przemierzających dziedzińce w jej mieście.

– Proszę pani.

Marguerite odwraca się na tyle szybko, żeby zauważyć, jak młodsza nadzorczyni domu poprawczego prostuje się z uszanowaniem. Panna Suivit zawsze jest zarumieniona, Marguerite jeszcze nie doszła do tego, czy z zimna, gorąca, czy też jakichś wewnętrznych, skrywanych emocji.

– Chciałam pomówić z panią na temat tej nowej pensjonariuszki, Geneviève Menu. Wątpię, żeby kobieta taka jak ona była zdolna do okazania skruchy.

Marguerite bierze łyk wina. Już od kilku lat nikt nie śmiał podważać jej decyzji, przenosiła więźniarki z miejsca na miejsce wedle własnego uznania.

– Obawiam się, że nie jestem w tej opinii osamotniona – ciągnie panna Suivit. – Uważam, że Menu powinna wrócić do swojej celi.

– W takim razie ucieszy cię wiadomość, że nie zabawi już długo w tej instytucji.

Nadzorczyni marszczy brwi, a Marguerite natychmiast sobie uświadamia, że popełniła błąd. Zawsze robiła wszystko, by z personelem dzielić się tylko tym, co absolutnie konieczne, współpracownice trzymane w niewiedzy rzadko podawały w wątpliwość jej wybory. Na zewnątrz dzwony kościelne wybijają sekstę, modlitwę południową. Do refektarza wchodzą trzy rozmawiające szeptem wychowawczynie. Siostra nadzorczyni z domu poprawczego jak zawsze patrzy na nią żałośliwie, melancholijnie. Takie spojrzenie rzuca się lalce – zniszczonej, a niegdyś ulubionej.

Po powrocie do siebie Marguerite bez zdziwienia znajduje na sekretarzyku list od Lucie. Nie otwiera pisma od razu, najpierw kieruje się ku biblioteczce, gdzie gromadziła akta pensjonariuszek. Najstarsze dokumenty zbrązowiały, przyjmując odcień skorupek jajek, ale papier, który wyciąga, jest śnieżnobiały. W górnej części kartki podano wiek oskarżonej w chwili jej zatrzymania (22 lata), imiona rodziców (Jean Menu i Françoise Boisseau), datę zatrzymania (17 stycznia 1720 roku) oraz osobę, na żądanie której wydano królewski nakaz aresztowania[3] (Lucie de Voyer de Paulmy d’Argenson). Na samym dole widnieje słowo zapisane tak drobnym pismem, że Marguerite z trudem odczytuje poskręcane literki – „aborterka”.

Dobrze wie, co powinna zrobić. Wezwać siostrę nadzorczynię z Grande Force i kazać jej odprowadzić Menu do celi. W pobliskiej szwalni dziewczęta intonują litanię do Najświętszej Panienki. Marguerite rozkłada list. Lucie ze wszystkim przesadza. Jako dwunastolatka podniosła raban, że chce się ją otruć, gdy służąca – na swoje nieszczęście – przyniosła jej szklankę skwaśniałego mleka. W wieku siedemdziesięciu jeden lat jest zdolna przedstawić latawicę jako morderczynię.

W swoim piśmie Lucie szafuje najcięższymi oskarżeniami. Dowiedziała się, że Menu wyszła z więzienia, i żąda, żeby dziewczyna natychmiast została odesłana do celi. Kolejne akapity są usiane znakami zapytania i wykrzyknikami typowymi dla jej stylu. Marguerite zatrzymuje się na ostatnim zdaniu: „Miej litość nad tymi dziećmi, których matki posiadły sztukę dokonywania owych barbarzyńskich morderstw!”. Marguerite nie odczuwa jednak ani krzty litości. Jest wściekła i zawiedziona – wściekła na siostrę, bo ta nigdy nie może sobie darować tego rodzaju interwencji, a zawiedziona z powodu Geneviève, której zbrodnie tak bardzo utrudniają przebaczenie, że wyjazd do Luizjany staje się jedyną nadzieją na opuszczenie więzienia. Przywołuje w pamięci pełne determinacji spojrzenie skulonej w celi więźniarki.

Marguerite przenosi akta Menu z archiwum Grande Force do części przeznaczonej dla pensjonariuszek domu poprawczego. Nie ma większego znaczenia, czy Geneviève rzeczywiście jest takim potworem, jak wynika z opisu Lucie. Marguerite wyjaśni siostrze to, co tamta powinna zrozumieć przed laty: że pod jej rządami szpital Salpêtrière jest w stanie zmienić fabrykantkę aniołków w przykładną matkę.

Marguerite nigdy nie kwestionowała misji szpitala. Poczuła wątpliwości tylko raz, przed jedenastoma laty, w 1709 roku. Tamtej zimy nikt nie spodziewał się fali mrozów, które zaatakowały Francję. Na początku stycznia lodowaty wiatr hulał po stolicy. W Lasku Bulońskim pnie drzew połyskiwały lodem, a kawałki zmrożonej kory pokryły ścieżki parkowe. W ciągu dwóch nocy Sekwana zamieniła się w zamarznięte łożysko. Dormitoria Salpêtrière bardzo szybko zapełniły się nowymi pensjonariuszkami. Codziennie do bram szpitala napływał zrozpaczony tłum.

Jeden z wieczorów tej nieskończenie długiej zimy szczególnie zapisał się w pamięci Marguerite. Było już ciemno, kiedy ktoś zadzwonił do sierocińca dla małych dzieci. Pamięta zimno, które przeniknęło jej ciało, gdy tylko znalazła się na dworze. Od siarczystego mrozu zakręciło jej się w głowie. Usłyszała płacz dzieci i poczuła mdły zapach wilgotnej wełny, jeszcze zanim doszła do bramy głównej. Brakowało świec, nieśmiały ogień płonął w jednym z dwóch kominków. Siostry nadzorczynie, nazywane w żłobku „ciociami”, karmiły, przewijały i kołysały niemowlęta. Twarze maluchów wydawały się stare, spojrzenia opiekunek – oschłe. Marguerite zajęło kilka dobrych minut znalezienie zarządczyni żłobka.

Gestem dała jej znak, żeby poszła za nią korytarzem prowadzącym na klatkę schodową dla służby. Nadzorczyni wyglądała na wyczerpaną. Marguerite chciała nawet jej powiedzieć, żeby usiadła, ale pod ręką nie było żadnego krzesła. Właśnie miała zaproponować, aby dzieci, dla których nie starczyło kołysek, wysłano do Maison Saint-Louis, gdzie mogłyby dzielić łóżka ze starszymi sierotami, kiedy usłyszały jakiś dźwięk. Coś jakby pisk kocięcia, szczeniaka czy innego skrzywdzonego stworzonka. Okazało się, że to była dziewczynka, zaledwie roczna.

Siostra nadzorczyni się nie ruszyła, więc Marguerite wzięła dziecko w ramiona. Głowa dziewczynki wydała się ogromna; mała była tak wychudzona, że kobieta pod kciukiem wyczuwała jej wystające łopatki. Podniosła wzrok w porę, aby zobaczyć nadzorczynię, która – nawet nie rzuciwszy okiem na podrzutka – pospieszyła do dormitorium. Marguerite znów popatrzyła na małą: szaroniebieskawe oczy, cienkie włosy, rude – jak się okazało w pomarańczowym świetle sypialni. Została porzucona i zapomniana. Marguerite nie mogła nic zrobić dla ludzi umierających na ulicach Paryża. Ale Salpêtrière różnił się od stolicy. W jej mieście, nie bacząc na to, że Sekwana zamarzła, zajmowano się niemowlętami.

Nazajutrz udała się do sierocińca. Kolejnego dnia również. Kiedy szła przez szpital, przypominało jej się, jak miała dwadzieścia lat i biegała od dormitorium do dormitorium. W wieku pięćdziesięciu ośmiu lat mówiła sobie, że wróciła do żłobka, żeby zapewnić godziwe warunki wszystkim dzieciom, a nie tylko tej jednej dziewczynce. Na własnej skórze, jako młoda siostra nadzorczyni, nauczyła się, że ma ograniczone możliwości: epileptyczka ostatecznie umarła podczas jednego z ataków, trzynastoletnia libertynka też okazała się zbyt delikatna, by przeżyć poród. A jednak jej zakład i jej personel były w stanie ratować ludzkie życie.

Już nigdy więcej nie wzięła małej w ramiona. Jak każda inna pensjonariuszka mogła nie dożyć jej kolejnej wizyty. Z nieznanego Marguerite powodu dziewczynkę ochrzczono imieniem Charlotte, a na nazwisko dano jej Couturier[4], ponieważ w dniu przyjmowania jej do instytucji w piąstce ściskała kawałek haftowanej tkaniny. Nigdy nie dowiedziała się więcej na jej temat. Zresztą to nie miało znaczenia. Przyszłością tej dziewczynki był Salpêtrière – jedyną, jaka czekała ją oraz inne sieroty.

W kwietniu siostry nadzorczynie dały jej znać, że mają gotowe listy. Rośliny w Jardin de Pauvres ociekają wodą między ulewami, można się domyślić, że w zamkniętych jeszcze pączkach kryje się żółte i czerwone kwiecie. W ubiegłym tygodniu na uroczystej mszy w nawie kościoła Saint-Louis zebrał się zdumiony tłum. Przez cały dzień rozmównica w zakładzie była pełna. Cztery dni po Wielkanocy Marguerite idzie do Maison Saint-Louis.

Wie, że nie znajdzie Charlotte między czterdziestoma pensjonariuszkami stojącymi w szeregu w dormitorium. Nowa zarządczyni sierocińca została uprzedzona: Charlotte nie pojedzie do Luizjany, jej imię nie może znaleźć się na liście.

– Właśnie wróciły z Sainte-Claire – szepcze do niej rozentuzjazmowana panna Brandicourt.

Dziewczęta spędzają tam poranki, aż do tercji, ucząc się szyć i haftować. Znają Biblię. Najbystrzejsze umieją czytać i pisać. Młodsza nadzorczyni nie przestaje szeptać Marguerite do ucha, jakby przełożona nie znała rozkładu dnia sierot.

– To cenne atuty dla naszej kolonii – podsumowuje młoda kobieta.

Marguerite wybiera na chybił trafił jedną dziewczynkę. Pyta ją, czy jest gotowa wypłynąć do Luizjany, i choć ta odpowiada zaledwie cichym szeptem, wyraz dumy na twarzy panny Brandicourt potwierdza to, czego Marguerite chce się dowiedzieć. Klepie dziecko po ramieniu. Podczas ostatniej rady Gabinetu zastępca prokuratora generalnego postawił sprawę jasno: wysłane do Ameryki dziewczęta muszą – przynajmniej do pewnego stopnia – być ochotniczkami. W takim przypadku, dodał pan Joly de Fleury, nie będą musiały w czasie podróży nosić kajdan, w przeciwieństwie do kobiet z wcześniejszego transportu. Tym razem żadnych łuczników opłaconych przez Francuską Kompanię Wschodnioindyjską, żeby porywali z ulic stolicy dzieci i włóczęgów. Przed miesiącem rozwścieczony tymi praktykami tłum paryżan wystąpił przeciwko bandytom z Missisipi. Pojawiły się plotki o śmiertelnych ofiarach zamieszek.

Te obrazy odtąd zawsze już ją prześladowały. Reakcja mieszkańców stolicy sugeruje, że mniej lub bardziej domyślają się tego, czego obawia się Marguerite. Iż złoto kryjące się w rzekach Luizjany jest, być może, tylko oślepiającym odblaskiem słońca na wodzie; iż lasy tej bezkresnej niegościnnej krainy obfitują w bestie tak dzikie, że są w stanie połknąć człowieka w całości.

Panna Brandicourt towarzyszy jej do drzwi, Marguerite wypełniła swój obowiązek. Ich mężowie je obronią. Po raz ostatni spogląda na sieroty, pośrodku pokoju widzi Charlotte spieszącą do grupki pensjonariuszek. Jest krucha, nawet jak na swój wiek. Jej ostre, niemal wyciosane rysy z pewnością kiedyś złagodnieją. Dziewczynka przygładza kosmyk rudych włosów za uchem, bierze za rękę blondyneczkę, wyciera jej mokre oczy. Kiedy Marguerite pyta pannę Brandicourt, jak prowadzi się mała Couturier, młoda kobieta szeroko się uśmiecha.

– Dziś rano nie chciała śpiewać – odpowiada. – Była wstrząśnięta tym, że jej nazwiska nie ma na liście.

Idąc do domu poprawczego, Marguerite nie może pozbyć się niepokoju. Charlotte nie ma pojęcia, co czekałoby ją w Missisipi, tam jej śliczny głos na niewiele by się przydał. Nic nie wie o umierających z głodu żołnierzach w Luizjanie. Ich nędzy Marguerite nawet się nie domyślała, dopóki podczas ostatniego zebrania rady szpitala nie podsłuchała zatroskanych szeptów dwóch członków Gabinetu. Wprawdzie niewiele wie o kolonii, ale nie ma wątpliwości, że Charlotte jest bezpieczniejsza tu, w Salpêtrière.

W dormitorium domu poprawczego pensjonariuszki całą swoją uwagę poświęcają kłębkom wełny. Każda z nich już zgrzeszyła, ich bliscy kazali je aresztować w nadziei, że zejdą ze złej drogi. Najzamożniejsze mają własne pokoje po drugiej stronie gmachu. Pozostałe mieszkają tu, w dormitoriach. Kwietniowe słońce przyszpila ich cienie do podłogi. Patrząc na ziemię, nie sposób stwierdzić, co jest cieniem prządek, a co kołowrotków.

– Niemal wszystkie się tu zebrały – oświadcza młodsza nadzorczyni.

Mówi głośno, żeby Marguerite usłyszała ją przez hałas urządzeń, wskazuje palcem kilka dziewcząt. Niektóre z nich podnoszą głowę, jakby poczuły dotknięcie. Idąc główną aleją, panna Suivit wyjaśnia, że otrzymała prośbę od rodziny jednej z pensjonariuszek, należącej do najzamożniejszych i uposażonej w prywatny pokój.

– Nazywa się Pétronille Bélanger. Jej matka napisała do mnie, że wkrótce nie będzie mogła sobie pozwolić na opłacanie pobytu córki.

W takim wypadku kończą się przywileje, prawo do własnego łóżka, świec i drewna do prywatnego kominka.

– Niech więc zostanie przeniesiona tutaj, będzie z innymi – odpowiada Marguerite, nie odrywając wzroku od podłogi, żeby się nie potknąć.

Panna Suivit się waha.

– Z tym może być problem – zauważa. – Ta kobieta jest inna. Obawiam się, że nie znajdzie sobie miejsca w dormitoriach.

Siostra nadzorczyni wbija wzrok w przełożoną, jakby wyczekiwała jej reakcji. Ale Marguerite nie ma nic do dodania. Mruży oczy, spogląda na wolne krzesło, nieruchomy kołowrotek w głębi sali i pyta, czy kogoś brakuje.

– Menu dostała pozwolenie, aby wyjść na dziedziniec po obiedzie – odpowiada panna Suivit.

– A zatem jej zachowanie jest zadowalające.

Siostra nadzorczyni podnosi głowę. Kołowrotki kręcą się szybciej, rzucają błyski, które tańczą na ścianach.

– Przynajmniej do czasu, kiedy zniknęła na godzinę przed katechizmem.

– Chciałabym się z nią spotkać.

Kobieta, którą Marguerite widzi w celi domu poprawczego, ma niewiele wspólnego z tą, którą zobaczyła w marcu w Grande Force. Jej skóra nabrała nieco barw, kasztanowy kosmyk wystaje spod czepka, który wtedy był wciśnięty na ogoloną głowę. Przez lukarnę promień słońca pada na jej wysokie kości policzkowe i niebieskie oczy.

Więźniarka obserwuje ją z uwagą, jakby śledziła ruchy jakiegoś zwierzęcia. Marguerite opiera się o mur, zaciska dłoń na lasce.

– Czy wiesz, dlaczego zostałaś przyjęta do domu poprawczego?

Geneviève zwleka z odpowiedzią. Siada pod oknem dachowym. Twarz zwraca ku kątowi celi, gdzie kilka odrażających szczurząt wciska różowe pyszczki w sflaczały brzuch swojej matki. Nie odrywając od nich oczu, odpowiada:

– Bo Lucie d’Argenson umarła?

Marguerite z trudem przełyka ślinę. Nieliczni ośmielają się pominąć tytuł markizy, mówiąc o jej siostrze. Słucha dziewczyny, która wyjaśnia, że Lucie poprzysięgła, iż dopóki żyje, Geneviève będzie gniła w więzieniu.

– Nie – odpowiada. – Ale wielu chciałoby cię zamknąć w Grande Force. Jeśli jeszcze raz postąpisz tak jak dzisiaj, będę musiała cofnąć swoją decyzję.

Piętro wyżej dziewczęta śpiewają w czasie nieszporów. Geneviève wbija w nią twarde, zimne spojrzenie, nic nie odpowiada. Marguerite bierze laskę. Ma nadzieję, że ta kobieta jest warta walki, jaką o nią stoczyła.

– W czerwcu wypływa statek do Missisipi – mówi. Nie może znaleźć klucza, który pokazała jej młodsza nadzorczyni. – Jeśli przez jeszcze kilka tygodni będziesz się właściwie zachowywać, masz szansę znaleźć się na jego pokładzie.

Na chwilę wyraz twarzy dziewczyny łagodnieje, mięśnie szyi chowają się pod skórą. Kiedy Marguerite jest gotowa do wyjścia z celi, Geneviève pyta:

– A to nie pani decyduje?

W jej głosie nie ma złośliwości, przypomina Marguerite ton, jakim dzieci zadają pytania. Przed laty w taki sam sposób odzywała się Charlotte, do czasu aż uzyskała zadowalającą odpowiedź.

– Tak, tylko ja – odpowiada Marguerite, nie odwracając się do dziewczyny.

Przed zamknięciem drzwi po raz ostatni rzuca spojrzenie za siebie. Geneviève stoi na palcach pod lukarną, ręce opiera o kamienie, twarz ma skąpaną w słońcu.

Panna Suivit ponownie prosi Marguerite, by przyszła do domu poprawczego. Ale tym razem chce, żeby odwiedziła drugą stronę gmachu, zamieszkiwaną przez kobiety zamożne. Przebywają tu też dziewczęta tylko lekko zdemoralizowane, cechujące się niezwykłym lub niekonwencjonalnym zachowaniem. Bliscy przysłali je do Salpêtrière, aby się leczyły, modliły i medytowały w złotej klatce. Panna Suivit ciągnie temat Pétronille Bélanger.

– Jej matka zawsze udawała wielką damę – mówi. – Ale z tego, co słyszałam, już niedługo będzie musiała przestać. – Panna Suivit zniża ton. – Ojciec roztrwonił fortunę rodzinną na hazard.

Marguerite idzie za nadzorczynią na piętro. Wreszcie sobie przypomina, co panna Suivit jej opowiadała o dziwnej dziewczynie, której rodzice nie są w stanie zapłacić za pensję.

Na pierwszy rzut oka młoda kobieta niczym się nie wyróżnia. Ma mocno wystające obojczyki, jej czarne, cienkie brwi tworzą idealne łuki nad zielonymi oczami. Kiedy jednak wstaje, Marguerite na jej prawym policzku zauważa białe znamię – ciągnie się od miejsca pod uchem do kącika ust; ma ochotę zetrzeć to piętno. Siedząca przy kominku pensjonariuszka pochyla się nad zielnikiem.

– Jakie piękne kolory – zauważa panna Suivit, wskazując zasuszone płatki. – Panienka sama go zebrała?

Kobieta patrzy na młodszą nadzorczynię tak, jakby wpatrywała się w ogień. Odwraca się do Marguerite, nie odrywając palca od fioletowego kwiatka, i odzywa się zdecydowanym tonem:

– Chciałabym wypłynąć do Luizjany.

Nic więcej nie mówi, znów przenosi wzrok na zielnik, jakby nikogo nie było w komnacie.

– Jak pani już wspominałam – mówi siostra nadzorczyni na korytarzu – obawiam się, że nie znajdzie sobie miejsca między innymi pensjonariuszkami. Panna Bélanger od przybycia tu prawie się nie odzywa, ale jej zachowanie uległo znacznej poprawie. – Suivit uśmiecha się do przełożonej. – Warto przemyśleć jej wyjazd do Luizjany. Czyż dyskrecja nie należy do tych najrzadszych zalet, których można oczekiwać od żony?

Marguerite nie jest pewna, czy określenie „dyskretna” byłoby pierwszym, jakie przyszłoby jej do głowy, i wątpi, czy tego właśnie słowa użyłby mąż panny Bélanger, aby ją opisać.

– Dołączymy jej nazwisko do listy – odpowiada, nie patrząc na pannę Suivit.

Sama ostrożnym krokiem przechodzi przez dziedziniec Mazarina. Na rogu oddziału Saint-Léon aptekarz i jego pomagierzy przepuszczają stado kóz. Zgromadzeni pod brzozami emerytowani pracownicy mamroczą i się rozglądają, ich koszyki są pełne białego chleba, przygotowanego do rozdania w Kwartale Starców. W istocie Marguerite nie obchodzi, czy Pétronille Bélanger wejdzie na pokład La Baleine. Chce tylko oddać listę panu Joly de Fleury. Nie bierze odpowiedzialności za los tych kobiet.

Tego roku wiosna spada na Paryż tak nagle, że zmiana pory roku wydaje się podejrzana. Zielony mech wysycha między kamieniami budynków, ceny zboża spadają, kiedy chłopi ogłaszają dobre zbiory. Z teatru anatomicznego znów nadciągają obrzydliwe wyziewy i chirurdzy się skarżą, że muszą szybciej pracować. Służące w dormitoriach stają się bardziej wyrozumiałe i rozdają pensjonariuszom blade truskawki.

Marguerite ledwie może skorzystać z tego słodkiego czasu. Dwa tygodnie wcześniej panna Suivit po raz ostatni zażądała, żeby Geneviève została przeniesiona do Grande Force. Wychowawczynie zgłosiły, że była więźniarka wzbudziła u niektórych dziewcząt fascynację. Panna Suivit rozwodziła się na temat „złego wpływu”, jaki wywiera nowa lokatorka na towarzyszki. Marguerite odparła jej, że Menu zostanie w domu poprawczym, a obowiązkiem sióstr jest utrzymywanie ciszy w dormitorium.

Za każdym razem, kiedy ktoś puka do jej biura, Marguerite spodziewa się zobaczyć rozwścieczoną Lucie, która żąda, aby zaprowadzić ją do więzienia, i rozkazuje odesłać Geneviève do celi. Ale zawsze okazuje się, że to panna Bailly chce porozmawiać o strażniku pijaku, prosić o zatwierdzenie dostawy leków, wydanie certyfikatów nauczycielom wykształconym w Salpêtrière, pomówić o cudzołożnej hrabinie, niedawno przyjętej do Sainte-Dorothée.

Jedynym miejscem, gdzie udaje jej się o tym wszystkim zapomnieć, jest prywatny ogród. Za trzy tygodnie odda listę członkom Gabinetu. Wkrótce nie będzie musiała zaprzątać sobie głowy Luizjaną. Opiera się o poręcz ławki. Nie pamięta już nawet, kiedy po raz ostatni mogła tu odpocząć o zmierzchu.

Ogląda wiciokrzew, jego białe i żółte kwiatki, kiedy drewniana klamka zaczyna się poruszać. Nawet panna Bailly nie ma śmiałości przychodzić tu po nieszporach. Marguerite wyciąga rękę po laskę, ale zanim zdąży ją chwycić, drobna postać pojawia się w ogrodzie. Czepek opada dziewczynce na oczy i zakrywa połowę czoła, lecz Marguerite zawsze rozpoznałaby mały, spiczasty nos Charlotte i jej buzię obsypaną piegami rudzielca.

– Co tu robisz? – pyta.

Furtka za dziewczynką pozostała uchylona, Marguerite nawet nie śmie sobie wyobrażać, co księża pomyśleliby sobie, gdyby z jej ogrodu na dziedziniec główny wyszło dziecko ubrane w sukienkę z samodziału.

– Szybko, zamknij furtkę. Podejdź do mnie.

Charlotte wykonuje polecenie i siada na brzegu ławki. Późnowiosenne niebo nad nimi jest tak blade, że zdaje się niemal białe. Twarz Charlotte nie zdradza żadnych emocji.

– Opuściłaś kompletę – zauważa Marguerite. Dziecko nie odpowiada. – Nie chcę nawet wiedzieć, jak się tu znalazłaś.

Mała się uśmiecha. Sprawia wrażenie zadowolonej z siebie, cieszy ją, że tak dobrze zna Salpêtrière. Nie powinna być z tego dumna, niestety to samo tyczy Marguerite.

– Dlaczego mojego nazwiska nie ma na liście?

Powody wydają się tak oczywiste, że Marguerite zwleka z odpowiedzią. Patrzy na machające nogami dziecko z palcami zaciśniętymi na brzegu ławki. Ledwie zarysowany biust, którego istnienia można się domyślić pod sukienką, zdaje się nie na miejscu między dziecinnymi ramionami. Odzywa się, zanim Marguerite zdąży cokolwiek powiedzieć.

– Panna Janson, moja przyjaciółka, została wybrana. – Coraz szybciej macha nogami. – Jak Étiennette wyjedzie, zostanę całkiem sama.

– Nie, sama nigdy nie zostaniesz w Salpêtrière.

– Zostanę sama – powtarza Charlotte ciszej.

Marguerite ciężko wzdycha. Salpêtrière jest jej domem, jej rodziną. A dziś siedzi obok dwunastoletniej sieroty, dziecka przerażonego wizją, że wszyscy je opuszczą. Marguerite myśli tylko o swojej siostrze i własnej samotności. Chciałaby powiedzieć Charlotte: „Nie bój się, jestem tu”. Ale wbrew temu, w co chętnie by wierzyła, w ciągu wszystkich tych lat przekonała się, że trudno stwierdzić, czy jest tu czy gdzieś indziej.

– Proszę – słyszy głos Charlotte. Za drzewami jaskółki pikują na niebie. – Woli pani wysłać do Luizjany zbrodniarkę zamiast mnie?

– Słucham?

– Panna Brandicourt twierdzi, że ochrania pani jakąś kobietę z Grande Force.

Marguerite wpatruje się w dziewczynkę. Nie ma pojęcia, co też niedyskretna siostra nadzorczyni mogła jej naopowiadać.

– Mówi, że była więźniarka ma…

– Los Geneviève Menu nie powinien cię interesować – ucina Marguerite.

Palce marzną jej od trzymania wykonanej z kości słoniowej rączki laski. Z chęcią zwolni przełożoną domu Saint-Louis, gdy tylko ją spotka.

– Teraz musisz już wracać – oznajmia. – Siostry nadzorczynie pewnie cię szukają.

Charlotte skłania się z lodowatym szacunkiem. Kiedy unosi głowę, widać przygnębienie na jej twarzy. Marguerite odprowadza ją wzrokiem, gdy idzie przez ogród. Jej spierzchnięte wargi przybierają surowy wyraz, w piersiach serce się łomocze.

– Uważaj na siebie w drodze powrotnej.

Ale słowa ledwie się niosą i nie ma pewności, czy Charlotte je usłyszała. Pensjonariuszkom nie wolno opuszczać swoich oddziałów, jeśli nie towarzyszy im ktoś z personelu, a Marguerite widziała niejednego pijanego czeladnika, jak włóczy się po zmroku po terenie szpitala. Wie jednak, że Charlotte będzie ostrożna. Ufa jej. Nie ma innego wyboru. Kiedy dziewczynka wypłynie do Missisipi, będzie musiała radzić sobie sama.

W trzecią sobotę maja lista jest gotowa, aby przedstawić ją członkom Gabinetu. Stojąca przy powozie panna Bailly pyta, czy Marguerite wzięła wszystkie dokumenty, a ona puszcza to mimo uszu. Asystentka ostatnio stała się wobec niej nadopiekuńcza. Konie kłusują już w kierunku Porte des Champs, pozostawiając w tyle składy węgla drzewnego i warsztaty rzemieślników z dziedzińca Saint-Louis. Pomiędzy aksamitnymi zasłonami niebo jest tak błękitne, że wydaje się płaskie i jeszcze bardziej odległe. W tym tygodniu u przewodniczącego parlamentu zbiera się rada dyrektorów. Marguerite nigdy wcześniej nie przejmowała się zbytnio tymi zebraniami, ale dziś ma wrażenie, że gardło jej się ścisnęło, czuje się osaczona, ma płytki oddech. W zebraniu weźmie udział siedmiu dyrektorów szpitala, zastępca prokuratora królewskiego, arcybiskup Paryża i prefekt policji, syn Lucie. Razem będą studiować listę, którą im przedłoży, żeby potem ją zatwierdzić. Marguerite opiera się o ławeczkę w powozie.

W ciągu lat zaczęła traktować Paryż jako drugi Salpêtrière – większy, bardziej chaotyczny, nieposkromiony. Za każdym razem, kiedy opuszcza szpital, czuje się zagubiona – dwa młyny przycupnięte nad Sekwaną, zamek Bicêtre i jego przytułek, powyżej kilka domostw rozrzuconych po polach, osady Ivery i Vitery. Dopiero kiedy kareta minie koński targ i wjedzie na przedmieście Saint-Victor, Marguerite rzeczywiście poczuje, że jest w stolicy. Idące drogą praczki przenoszą w pościeli zapach rzeki. Dalej ogród królewski rozkwita naprzeciwko szpitala La Pitié, buty botaników grzęzną w błocie, eleganccy panowie torują sobie drogę do laboratoriów królewskich. Powóz telepie się rue Saint-Victor, mija dalej kaplicę i klasztor augustianów, po czym dociera do place Maubert.

To dzień wykonywania egzekucji; Marguerite instynktownie wciska się w ławkę. Kat wydaje polecenia swojemu pomocnikowi pod szubienicami już ciężkimi od skazańców, wokół powozu gęstnieje tłum. Przez szparę między zasłonami nadzorczyni widzi przesuwające się twarze, jednooką kobietę z koszem wypełnionym garnkami z miodem i olejem orzechowym, męskie ramiona uginające się pod rzemieniami. Powietrze wpada nieregularnie między rozwarte wargi Marguerite. Przez sekundę wyobraża sobie, że jest już w drodze powrotnej, dojeżdża do Salpêtrière, gdzie to ona decyduje, kiedy rozpędzić tłum, a kiedy zostawić go w spokoju.

Otwiera oczy. W dole płynie rzeka. Karoca przejeżdża przez most, między drewnianymi domami pojawia się zielonkawa woda i jakaś kobieta krzyczy „Uwaga!”, opróżniając przez okno nocnik. Na prawym brzegu chłopczyk wywrócił się w potłuczone jajka, czarne palce u stóp ma unurzane w kleistych żółtkach. Następnie wyłania się Notre Dame, tył katedry jest najeżony przyporami, które łączą się z nawą niczym kręgi jakiegoś monstrualnego zwierzęcia. Jeszcze tylko jeden most i dociera do celu na rue Saint-Louis. Powyżej gargulce rozwierają paszcze, jakby chciały połknąć wiosenne niebo.

W salonie hrabiego Avaux wszyscy już są obecni.

– Cóż za przyjemność widzieć panią.

Marguerite zawsze darzyła sympatią pana Joly’ego de Fleury. Twarde rysy zastępcy prokuratora kontrastują z jego łagodnym usposobieniem, w ciągu dwudziestu lat Marguerite nigdy nie widziała, aby stracił zimną krew. Wydaje się też, że nie zwraca uwagi na wiek Marguerite. Często mówi o niej w czasie przyszłym, planując nowe projekty, jakby to ona miała przeżyć Salpêtrière, a nie na odwrót.

– Proszę, zajmij swoje miejsce, pani.

Uczestnicy zebrania są zbyt zajęci rozmową, aby zauważyć jej przybycie. Bez trudu rozpoznaje swojego siostrzeńca, hrabiego d’Argenson, równie suchego i ciemnowłosego jak jego ojciec. Syn Lucie zachowuje się w sposób typowy dla mężczyzn przyzwyczajonych do władzy. Gwałtownie krytykuje Kompanię Missisipi i akcje skupowane setkami przez Bank Generalny z rue Quincampoix. Jeden z dyrektorów instytucji zaczyna wymieniać fortele wprowadzane w życie przez Johna Lawa i oskarża Szkota – mianowanego przez króla na kontrolera generalnego finansów – o to, że nadużył zaufania akcjonariuszy oraz doprowadził ich do ruiny poprzez wprowadzenie papierowego pieniądza. Nowy prefekt policji niespiesznie mu przytakuje. Marguerite zawsze podziwiała pobłażliwą minę, którą jej siostrzeniec robi, zanim odpowie rozmówcy płomienną tyradą. Tym razem nie doczekuje się jego słownej reakcji. Hrabia d’Avaux głośnym krzykiem zapewnia wszystkich, że parlament odrzuci edykt wydany w zeszłym tygodniu, dzięki czemu nie dojdzie do kryzysu. Nikt go nie słucha.

– Missisipi, którym pan Law próbował nas olśnić, nie istnieje – stwierdza jeden z dyrektorów.

– Tego właśnie się obawiam. Droga siostra przełożona utworzyła listę dziewcząt, które wkrótce dołączą do naszych rodaków.

Marguerite wstaje. Zgromadzeni kierują na nią wzrok, włosy peruk spływają im na karki. W sflaczałe policzki wciskają się przyciasne kołnierzyki, kiedy mężczyźni pochylają się nad listą.

– Mam nadzieję, że będą więcej warte niż te degeneratki, które wysłaliśmy w zeszłym roku.

– Gorsze być nie mogą.

– Przynajmniej są młode.

– Kto będzie im towarzyszył?

– Zakonnice, chyba.

Plik kartek przechodzi z rąk do rąk. Malowidło na suficie ukazuje muzy – podają sobie wieńce laurowe i jaskrawoczerwone jabłka.

– Wystarczająca liczba kobiet, żeby przekonać tych drani, aby zostali tam, gdzie są.

– Zobaczymy, ile dziewczyn przeżyje podróż.

– Długą podróż.

– Przerażająco długą.

– I niebezpieczną.

– Ależ panna Pancatelin, jestem przekonany, wybrała najsilniejsze i najcnotliwsze panienki.

Lista dotarła do hrabiego d’Argenson. Nazwisko Menu figuruje jako pierwsze na drugiej stronie. Marguerite odwraca wzrok. Zastanawia się, co siostrzeniec wie o sztuczkach Lucie. Spuszcza wzrok, ale nie widzi cherubinów zdobiących dywan. Znów czuje się jak mała dziewczynka, desperacko szukająca uwagi guwernantki, podczas gdy zbyt wygadana siostra zabiera głos. Marguerite nadal towarzyszy owo sprzeczne pragnienie, żeby milczeć i się odezwać, stać nieruchomo i uciec. Hrabia d’Argenson wręcza listę sąsiadowi.

– Spis wydaje się obiecujący – stwierdza.

Marguerite spodziewała się, że policzki przestaną ją palić, ale nadal trudno jej oddychać w gorsecie. Lista trafia na stos dokumentów, wkrótce zostanie zatwierdzona przez regenta – to czysta formalność. Jeden z dyrektorów zajmujących miejsce na odległym krańcu stołu podejmuje temat finansów Salpêtrière. Zastępca prokuratora obiecuje, że w najbliższym miesiącu zostanie wypłacona hojna donacja królewska.

Zebranie się toczy. Marguerite jednym uchem słucha dyskusji. Myśli o Lucie, o tym, jak po lekcjach prosiła ją, by pomogła jej w lekturze lub zadaniach, żeby nie czuć się samotna, żeby choć na kilka minut zyskać uwagę siostry.

W dzień wypłynięcia upał ogarnia Paryż niczym woda zatopiony statek. Na dworze panuje bezruch. Salpêtrière przypomina obraz. W warsztatach i szwalniach robotnice chaotycznie poruszają kołowrotkami i przekładają tkaniny, koszule ciemnieją od potu, podwinięte rękawy ocierają wilgotne skronie. Targ na dziedzińcu Saint-Louis jest pusty, ale przez szpary pod zamkniętymi drzwiami wnika zapach solonych ryb, gałki muszkatołowej i lucerny. Wózki ściągnięto ze stajni, z progu gmachu dyrekcji Marguerite obserwuje stajennych przygotowujących powozy. Panna Bailly wielokrotnie powtarzała jej, że wystawanie tam nie jest rozsądne, że w biurze byłoby jej chłodniej. Marguerite posłała ją po krzesło. Zależy jej, żeby się pożegnać. W nieruchomym czerwcowym powietrzu muchy brzęczą i gromadzą się wokół końskich oczu.

Dziewczęta przemieszczają się w zwartej grupce. Marguerite nigdy wcześniej nie widziała ich wszystkich razem. Musiały otrzymać wyraźne rozkazy, bo w całkowitej ciszy przechodzą przez dziedziniec. Zauważa jednak szybkie wymiany spojrzeń, szepty unoszące się w gęstym powietrzu. Rozpoznaje Pétronille Bélanger, tę ze znamieniem na twarzy. Dziewczyna idzie powoli przed grupą sierot. Następna jest Charlotte, trzyma dłoń przyjaciółki Étiennette Janson. Marguerite odwraca wzrok. Ma nadzieję, że podjęła dobrą decyzję. Charlotte nie była jej pierwszym wyborem. Ale ona sama też początkowo nie miała pracować w Salpêtrière.

Szybko dostrzega Geneviève – jako jedyna, opierając się już o deski powozu, odwraca się ku wejściu do gmachu. Mruży oczy w ciepłym słońcu. Z tego miejsca może zobaczyć Marguerite jedynie jako niewyraźną sylwetkę w korytarzu, gdzie zatrzymuje się białe światło słoneczne – stara kobieta siedząca bezsilnie w zbyt wąskim fotelu. Marguerite próbuje nie myśleć o chwili, gdy konie ruszą kłusem w stronę bramy, kiedy będzie musiała prosić pannę Bailly o pomoc i wejść na piętro. Chwilowo jest zbyt gorąco, by cokolwiek robić. Ma jeszcze czas, żeby przekonać samą siebie, iż tylko od niej zależy, kto zostanie w Salpêtrière, a kto stąd wyjedzie. Ma jeszcze czas, by popatrzeć, jak jej dziewczyny opuszczają zakład.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1] Fronda – ruch polityczny we Francji w latach 1648–1653, któremu towarzyszyły wystąpienia ludowe przeciw rządom absolutnym regentki Anny Austriaczki i kardynała Jules’a Mazarina (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

[2] Cour des Miracles (Dziedziniec Cudów) – dzielnica w Paryżu zamieszkiwana przez biedotę.

[3]Lettre de cachet (fr.) – w XVIII-wiecznej Francji list, którym król skazywał daną osobę bez sądu, np. na karę więzienia lub wygnania.

[4]Le couturier (fr.) – krawiec.

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz