Przed Burzą. Czas Honoru. Tom 2 - Jarosław Sokół - ebook

Przed Burzą. Czas Honoru. Tom 2 ebook

Jarosław Sokół

4,8

Opis

Rok 1943. W okupowanej Polsce nasila się bezwzględny terror. Jednocześnie napływ świetnie wyszkolonych w Anglii cichociemnych, specjalistów od dywersji i sabotażu, umacnia polskie podziemie.

Przed Burzą opowiada losy czterech spośród nich: egzekutora Bronka Woyciechowskiego, fałszerza dokumentów Janka Markiewicza, oficera wywiadu Michała Konarskiego oraz jego starszego brata Władka, szefa komórki łączności z Londynem. Ich przeciwnikiem jest ambitny szef Gestapo, były as policji kryminalnej Lars Rainer. Walka wywiadów, działania partyzanckie, akcje dywersyjne tworzą okupacyjną codzienność bohaterów.

Powieść jest kontynuacją losów czterech cichociemnych z powieści Cichociemni. Czas Honoru, stanowiąc jednocześnie odrębną całość. Akcja toczy się na tle prawdziwych wydarzeń z przełomowego roku wojny, takich jak masakra na Wołyniu czy powstanie w warszawskim getcie.

Książka autorstwa Jarosława Sokoła – scenarzysty popularnego serialu Czas Honoru, który zyskał ogromną popularność wśród widzów.

Jarosław Sokół

Prozaik i scenarzysta. Autor scenariuszy filmowych i telewizyjnych, opowiadań oraz powieści, m.in. Awiatorzy (Wydawnictwo Zwierciadło).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 702

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (47 ocen)
39
7
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marekurbanik

Nie oderwiesz się od lektury

Książka mocno wciąga.
00
SlawekPluta

Całkiem niezła

Ciekawa początku do końca! Polecam
00

Popularność




© Copyright by Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o., Warszawa 2021 Text © copyright by Jarosław Sokół, 2011 © Czas honoru 2021 Telewizja Polska S.A.
Wydanie II
Redakcja: Melanż
Korekta: Aleksandra Kiełczykowska, Melanż
Skład, łamanie: Piotr Szczerski
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN®
Zdjęcie na okładce: © Stephen Mulcahey / Trevillion Images
Redaktor prowadzący: Magdalena Chorębała
Dyrektor produkcji: Robert Jeżewski
ISBN: 978-83-8132-306-2
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie, w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o. ul. Widok 8 00-023 Warszawa tel. 22 312 37 12
Dział handlowy:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Być zwyciężonym i nie ulec – to zwycięstwo.

Marszałek Józef Piłsudski

styczeń 1943, Warszawa

Kiedy Lars Rainer został mianowany szefem warszawskiego Gestapo, poczuł się perfidnie oszukany. Jeszcze przed miesiącem był pewien, że sprawa jest na dobrej drodze i już niedługo zostanie przeniesiony do ukochanego Lyonu. Dostał przecież awans na Obersturmbannführera, a przed czterdziestką rzadko kto awansował aż tak wysoko. Mogło to oznaczać tylko jedno: szykowali go na szefa Gestapo w Lyonie.

Niestety, teraz widział, że wszystko było od początku ukartowane: kurs języka i kultury polskiej, skierowanie na kampanię polską we wrześniu trzydziestego dziewiątego, no i ta piekielna służba w Einsatzgruppen[1]. Hansie Frank[2] nigdy nie zamierzał dotrzymać słowa. Zresztą, prawdopodobnie nie miał nawet takiej władzy. Był przecież tylko administratorem wschodniej prowincji Rzeszy, pozbawionym realnych wpływów. To tak jakby starać się o stanowisko pretora przez namiestnika Rzymu w Judei.

Rainer zaśmiał się gorzko sam do siebie. Ani znajomość historii, ani błyskotliwa kariera w policji nie uchroniły go przed oczywistą zasadzką. Dał się nabrać jak dziecko. Hansie potrzebował swojego człowieka w Warszawie i po prostu wykorzystał pierwszą nadarzającą się okazję, jaką była śmierć Standartenführera Gerda Kellera. Na jego miejsce natychmiast rekomendował po cichu Rainera. Była to najlepsza kandydatura z możliwych: młody, niespełna czterdziestoletni, były inspektor Interpolu w Lyonie, a przedtem inspektor policji kryminalnej w Hamburgu, zasłużony podczas niemal trzyletniej służby w Einsatzgruppen w Polsce – krótko mówiąc, idealny szef Gestapo w Warszawie. Berlin nie miał innego wyjścia, jak zgodzić się z tą rekomendacją.

W ten sposób Lars Rainer, świeżo upieczony Obersturmbannführer, znalazł się w styczniu 1943 roku w swoim nowym gabinecie w Warszawie przy ulicy Polizeistrasse 25[3], nazywanej też aleją Szucha. Mimo wszystko musiał przyznać, że gabinet był dość przyjemny, a nawet niemal luksusowy. W ogóle, jeśli się nad tym zastanowić, po blisko trzyletniej tułaczce z Einsatzgruppen, noclegach w przypadkowych kwaterach i żołnierskim wikcie nowa posada miała swoje zalety. Co prawda Warszawa to nie Lyon, ale trzeba szukać pozytywnych stron sytuacji. Takich jak, na przykład, gorące kaloryfery. Niewiele było rzeczy, których Rainer nienawidził bardziej niż zimna. Dreszcz przeszywał go na samą myśl o tym, że mógłby teraz siedzieć w jakiejś lodowatej ziemiance pod Stalingradem. Przypomniał sobie twarze kilku znajomych oficerów z armii Paulusa[4]. Widział niemal, jak w jednej chwili chuchają na odmrożone palce, a w następnej leżą przy drodze jako zmarznięte na kamień zwłoki. Nie miał wątpliwości, że tak właśnie zakończy się rosyjska kampania.

Tymczasem w gabinecie przy Polizeistrasse panowało rozkoszne ciepło, a miękki skórzany fotel przyjmował nowego pana jak wierny pies. Rainer sprawdził wszystkie szafki i szuflady, upewniając się w przekonaniu, że zmarły Standartenführer Keller był alkoholikiem. Wszędzie było pełno butelek z resztkami koniaku i niedomytych kieliszków. Resztę osobistych rzeczy jego poprzednika wsadzono do kartonu, który stał przy ścianie pod drzwiami. Rainer zawahał się, ale natura policjanta była silniejsza niż zasady dobrego wychowania. Otworzył karton. Nie szukał niczego konkretnego. Wiódł go ten sam instynkt, dzięki któremu rozwiązał sprawę osławionego „rzeźnika z Kassel”, a potem już jako inspektor Interpolu w Lyonie doprowadził do pojmania międzynarodowej siatki fałszerzy.

Były to złote lata. Życie pędziło wtedy jak rumak w pełnym galopie. Śledztwa, sukcesy, kobiety, cygara, nocne spelunki, jedzenie, spanie, picie – wszystko sprawiało mu nieziemską przyjemność. Najpiękniejszy był czas spędzony w Lyonie na stanowisku inspektora Interpolu. Za oknem jego biura rosło wielkie drzewo. Uwielbiał ten widok, podobnie jak międzynarodowe środowisko, w którym się obracał, oraz podziw, jakim darzyli go koledzy za przenikliwość i inteligencję.

A potem wszystko się urwało. Nagle, nie wiedzieć dlaczego, został odwołany z powrotem do Niemiec. Najgorsze, że nie przywrócono go nawet na dawne stanowisko w Hamburgu, lecz skierowano do podrzędnego komisariatu w Norymberdze, gdzie zajmował się kieszonkowcami grasującymi na partyjnych zlotach NSDAP[5]. Z początku zupełnie nie potrafił tego zrozumieć. Był przecież wschodzącą gwiazdą niemieckiej kryminalistyki, człowiekiem, który pojmał „rzeźnika z Kassel”. Z czasem wszystko stało się jasne. Zwłaszcza w mieście takim jak Norymberga widać było jak na dłoni, że w czasie jego pobytu w Lyonie Niemcy zmieniły się nie do poznania. Od ponad roku rządziła partia NSDAP, ze śmiesznym austriackim krzykaczem na czele. Wszystkie państwowe urzędy i instytucje były krok po kroku oczyszczane z ludzi, którzy nie nosili w klapie partyjnego znaczka. Rainer stał się więc ofiarą ogólnokrajowej czystki. III Rzesza nie potrzebowała już błyskotliwych detektywów. Najważniejszą kwalifikacją zawodową stało się bezgraniczne oddanie Partii.

W kartonie z rzeczami zmarłego poprzednika znalazł list do żony, najwyraźniej pożegnalny. Kobieta pisała krótko, że nie może już tego wszystkiego znieść – najwyraźniej chodziło o alkoholizm męża – i że wyjeżdża do Niemiec. Byłby to całkiem niezły powód do samobójstwa, ale przecież Keller wcale nie popełnił samobójstwa. Po prostu zmarł w szpitalu z odniesionych ran. Rainer nie miał więc żadnego powodu, żeby węszyć wokół tej śmierci. Coś mu się jednak w tym wszystkim nie zgadzało. Dlaczego szef Gestapo osobiście uczestniczył w akcji przeciwko kilku nic nieznaczącym partyzantom? Może była to jednak jakaś forma samobójstwa. Zrozpaczony po utracie żony Keller po prostu skorzystał z pierwszej lepszej okazji, żeby ze sobą skończyć. Ludzie robili z miłości różne głupie rzeczy. Rainer przekonał się o tym niejednokrotnie podczas policyjnej roboty. Osobiście tylko raz zaznał wielkiego afektu. Było to w Lyonie. Miała na imię Inge i była niemiecką piosenkarką na gościnnych występach. Przespała się z nim, a potem zniknęła. Od tamtej pory wszystkie kobiety porównywał do Inge. Żadna nie miała tak kształtnych piersi ani tak miękkich i słodkawych ust. Nawet teraz, wiele lat później, czuł dojmującą przykrość na myśl o tym, że już nigdy więcej nie znajdzie się z Inge w łóżku.

Dobrze rozumiał więc, w jakim stanie znajdował się Keller po odejściu żony. Sam nigdy się nie ożenił. Po prostu nie interesowała go posada ojca i męża, jak mawiał o tym z przekąsem. Nie chciał w niczym przypominać swojego ojca – brodatego patriarchy wielodzietnej rodziny i nieudanego artysty malarza. A jednak to właśnie ojciec pomógł mu odnaleźć się w nowych Niemczech.

W trzydziestym siódmym roku w Boże Narodzenie Rainer uległ w końcu namowom matki i pojechał na święta do rodzinnego domu w Hesji. I tak nie miał nic lepszego do roboty. W Norymberdze czuł się całkowicie wyobcowany. W tamtych czasach miasto to było czymś w rodzaju mekki dla nowej państwowej religii. Raz do roku odbywał się tu wielki zjazd partii NSDAP, który przypominał coś pomiędzy gigantycznym nabożeństwem a świętem piwa. Wszędzie roiło się od rozhisteryzowanych tłumów. W powietrzu fruwały sztandary ze swastykami i pełne namaszczenia słowa: naród, triumf woli, krew, ziemia i tym podobne. Rainerowi robiło się od tego wszystkiego niedobrze. O krwi, ziemi, a przede wszystkim o narodzie nasłuchał się dosyć w dzieciństwie za sprawą ojca.

Na samym początku było to nawet zabawne. Jego ojciec powrócił z Wielkiej Wojny ze sztuczną nogą oraz przekonaniem, że naród niemiecki musi odzyskać utraconą jedność z ziemią. Każdej niedzieli jeździli więc całą rodziną za miasto i biegali boso po polach: Rainer, jego trzy siostry oraz matka. Nie biegał tylko ojciec. Siedział ze swoją sztuczną nogą na stołku i malował niemiecki krajobraz. Jego obrazy w ogóle nie przypominały tego, co można było zobaczyć gołym okiem. Pełno było na nich muskularnych blondynów o świecących oczach i piersiastych kobiet o szerokich biodrach. Swoim obrazom nadawał dziwne tytuły, takie jak Pragermańskie słońce, Naród światła alboŚwit wielkości. Próbował je potem sprzedać, ale nie znajdowały nabywców i stopniowo zapełniały wszystkie ściany w ich domu.

O ile na początku bieganie po polach wydawało się Rainerowi całkiem przyjemną rozrywką, o tyle z czasem stało się uciążliwym obowiązkiem. Ojciec tyranizował całą rodzinę coraz częstszymi wypadami „na łono natury”. Zmuszał ich nie tylko do biegania po polach, ale też do słuchania swoich wykładów na temat związku pomiędzy duszą narodu a jego ojczystym krajobrazem. Twierdził, że ziemia kształtuje cechy narodowe, przez co żyjący na pustyniach Żydzi odznaczają się jałowością charakteru, natomiast zamieszkujący zimne lasy Germanie to ludzie czyści i uduchowieni. Najdziwniejsze, że ojciec zdołał zainteresować wykładami dobrowolnych słuchaczy, którzy podobnie jak rodzina Rainerów szukali poza miastem utraconego kontaktu z niemiecką ziemią.

Przełomowy dzień nadszedł, kiedy Lars Rainer był w ostatniej klasie gimnazjum. Wracając ze szkoły, stanął w progu jak wryty. W ich domu panował taki gwar i tłok jak wieczorem w piwiarni. W dodatku wszyscy goście byli ubrani w identyczne brunatne koszule. Pośrodku tłumu siedział, ubrany tak samo jak reszta, jego ojciec i przemawiał żarliwie na temat związków narodu i ziemi. Matka i siostry Rainera siedziały cicho w kącie z nadzieją, że zamieszanie wkrótce się skończy.

Zmiana okazała się jednak znacznie poważniejsza, niż przypuszczali. Od tej pory tłumne zebrania w ich domu stały się regułą. Coraz więcej sąsiadów wkładało brunatne koszule i przychodziło posłuchać wywodów ojca. Życie w rodzinnym domu stało się nie do zniesienia.

Rainer z ulgą wyjechał do wuja w Hamburgu, żeby podjąć studia na wydziale kryminalistyki. Do domu przyjeżdżał coraz rzadziej. Nie chciał słuchać ciągłych wyrzutów, że jeszcze nie zapisał się do Partii. W końcu w ogóle przestał przyjeżdżać. Kontakty z rodziną ograniczył do wymiany listów z matką.

Kiedy więc po wielu latach pojechał w końcu do domu na święta, nie spodziewał się zbyt wiele. Właściwie byli to dla niego obcy ludzie: z siostrami nigdy nie miał bliższego kontaktu, szalony ojciec budził jego lekceważenie, a matka co najwyżej współczucie. Wiedział, że ojciec będzie próbował nawrócić go na nową wiarę, ale obiecał sobie puszczać jego gadanie mimo uszu.

Na miejscu czekało go kilka niespodzianek. Po pierwsze, ledwo rozpoznał dom, w którym się wychował. Jego młodsze siostry były już zamężne i przyjechały na święta ze swoimi mężami i dziećmi. Wszędzie kręcili się zupełnie obcy ludzie, więc czuł się jak w pensjonacie. Po drugie, ojciec wcale nie zabiegał o nawrócenie marnotrawnego syna. Ledwo podał mu rękę na powitanie, jak gdyby Lars w ogóle nie był wart jego uwagi. Ojciec stał się bowiem partyjną znakomitością. Nadal malował obrazy przedstawiające niemiecki krajobraz. Miały jeszcze mniej wspólnego z rzeczywistością niż poprzednio, ale za to teraz sprzedawały się na pniu. Zamawiali je najwyżsi funkcjonariusze NSDAP, żeby powiesić na ścianach swoich gabinetów. Peter Rainer był częstym gościem na nowych salonach, a jego dom chętnie odwiedzali ludzie z najwyższych sfer, jeśli akurat znajdowali się w okolicy.

Jednym z takich gości był doktor Frank, przyboczny prawnik samego Führera. W drodze na Zjazd Weteranów, czy coś w tym rodzaju, postanowił zatrzymać się w domu słynnego malarza Petera Rainera. Znali się jeszcze z czasów bosych wędrówek po niemieckiej ziemi i pozostawali w wielkiej zażyłości. Właściwie ojciec traktował Franka jak własnego syna w miejsce tego, który tak sromotnie zawiódł pokładane w nim nadzieje. Kiedy siedzieli ze znakomitym gościem przy stole, Lars zrozumiał, że niepotrzebnie tu przyjechał. Nie miał już rodzinnego domu.

Chciał wyjechać następnego dnia, kiedy wszyscy domownicy i goście jeszcze spali. Ktoś zapukał do jego pokoju. Był to doktor Frank.

– Pan jest tym słynnym policjantem, który rozwiązał sprawę „rzeźnika z Kassel”?

Mimo całej niechęci do nowej władzy, Rainer poczuł się mile połechtany tym, że ktoś z samej góry potrafił docenić jego dokonania.

– Czym pan się obecnie zajmuje? – spytał doktor Frank.

Rainer natychmiast dostrzegł swoją szansę. Bez owijania w bawełnę przedstawił haniebny sposób, w jaki odwołano go z posady inspektora Interpolu z Lyonu i skierowano do łapania kieszonkowców w Norymberdze.

Doktor Frank pokiwał ze zrozumieniem głową.

– Zapewne chciałby pan powrócić do Lyonu, mam rację?

Serce Rainera przyspieszyło gwałtownie. Mylił się co do ludzi nowej władzy – wcale nie byli to prymitywni durnie, lecz doskonale wykształceni arystokraci ducha, kulturalni i przenikliwi jak doktor Frank.

– Posłuchaj mnie, Lars. Mogę tak do ciebie mówić?

Rainer zgodził się skwapliwie.

– Nie sądź, że robię to dla twojego ojca. Po prostu potrzebujemy takich ludzi jak ty. Mogę sprawić, że wrócisz do Lyonu. Nie stanie się to dzisiaj ani jutro, ale jeśli przyjmiesz moje warunki, wejdziesz na drogę, która z całą pewnością cię tam zaprowadzi.

– Co to za warunki? – spytał Rainer ze ściśniętym gardłem.

– Po pierwsze, zostaniesz w Norymberdze. Musisz wstąpić do SA[6] i do Partii. Nie interesują mnie twoje zapatrywania. Takie są dzisiaj realia i nic na to nie mogę poradzić. Po drugie, zostaniesz skierowany na kurs języka i kultury polskiej...

– Polskiej? – przerwał mu Rainer. – Po co?

– To jest właśnie trzeci warunek: nie będziesz zadawał żadnych pytań. Musisz mi zaufać. Wrócisz do Lyonu, choć nie potrafię powiedzieć kiedy. Czy przyjmujesz te warunki?

Rainer bez namysłu uścisnął wyciągniętą dłoń doktora Franka. Doskonale zdawał sobie sprawę, że drugi raz takiej propozycji już nie dostanie. Żeby odzyskać swoje życie, był gotów zostać nawet specjalistą od Eskimosów.

Wrócił do Norymbergii i zaczął pilnie wypełniać warunki umowy z doktorem Frankiem. Co prawda w brunatnej koszuli SA czuł się wyjątkowo głupio, ale mimo to uczestniczył we wszystkich paradach na równi z kolegami z komisariatu, a na zebraniach okazywał swój entuzjazm nawet głośniej od innych. Zapisał się do NSDAP i uczestniczył w kolejnych zjazdach już nie jako policyjna obstawa, lecz jako pełnoprawny uczestnik, z partyjnym znaczkiem w klapie. Soboty i niedziele spędzał na nauce języka polskiego i zdobywaniu szczegółowej wiedzy o Polsce. Jego nauczyciele i wykładowcy specjalnie przyjeżdżali w tym celu do Norymbergii. Rainer podejrzewał, że ten szczególny kurs był organizowany przez służby wywiadowcze, a w miarę jak rozwijała się sytuacja międzynarodowa, nabierał pewności, że przygotowywano go do jakiejś tajnej misji.

Wybuch wojny z Polską nie był więc dla niego żadnym zaskoczeniem, podobnie jak powołanie do wojska. Nie walczył jednak na froncie, w każdym razie nie w sensie dosłownym. Przydzielono go do SS-Sonderkommando „Tiger”, specjalnej jednostki należącej do Einsatzgruppen. Ich zadanie polegało na tym, że posuwali się krok w krok za jednostkami frontowymi i „oczyszczali” zajęte tereny z „elementów niepożądanych”, a więc Żydów, przedstawicieli inteligencji, duchowieństwa oraz wszelkich grup społecznych czy jednostek, które mogłyby organizować czynny opór. Listy takich „elementów” sporządzał właśnie Rainer. Znajomość polskich realiów oraz policyjne doświadczenie okazywały się teraz nieocenione. Dzięki Rainerowi SS-Sonderkommando „Tiger” osiągało znacznie lepsze efekty niż jakakolwiek inna specjalna grupa operacyjna. Inaczej mówiąc, zabijali więcej ludzi. Rainer starał się nie oglądać rezultatów swojej pracy, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że siedząc przy maszynie do pisania, codziennie wydaje setki, a nawet tysiące wyroków śmierci. Często ogarniała go zgroza, czysta zgroza, ale powtarzał sobie wtedy w myślach jedno słowo: Lyon, Lyon, Lyon... Na jakiś czas pomagało.

Właściwie był już bliski załamania nerwowego, kiedy nagle runęła na niego jak grom z jasnego nieba wiadomość o awansie na Obersturmbannführera. Tylko jego szef SS-Brigadeführer Stock zorientował się od razu, co się święci. „No to tylko patrzeć, jak pana przeniosą”, powiedział do niego po uroczystej promocji. Rainer nie cierpiał Stocka. Uważał go za wyjątkową kanalię i zboczeńca. W jego Sonderkommando aż roiło się od byłych kryminalistów, których Stock powyciągał z więzień. Rainer niczego nie pragnął bardziej niż zakończenia piekielnej służby pod jego dowództwem.

Liczył dni do powrotu do Lyonu. Wszystko wskazywało na to, że nadszedł wreszcie jego czas. Wypełnił z nawiązką warunki umowy z doktorem Frankiem, zawartej długo przed wybuchem wojny. Lyon znajdował się teraz pod niemiecką okupacją, a doktor Frank pełnił funkcję Generalnego Gubernatora na terenie podbitej Polski.

I wtedy właśnie przyszła z Berlina nominacja na szefa warszawskiego Gestapo. W pierwszym odruchu buntu Rainer chciał pojechać do Krakowa, żeby osobiście rozmówić się z gubernatorem Frankiem. Kiedy jednak otrzeźwiał, zdał sobie sprawę, że dał się zwieść jak dziecko. Frank nigdy nie miał zamiaru spełnić swojej obietnicy. Prawdopodobnie już wtedy, gdy spotkali się podczas świąt Bożego Narodzenia, wiedział o planowanej wojnie i roli, jaką miał w niej odegrać. Po prostu zawczasu obsadzał rozmaite urzędy w Polsce swoimi ludźmi. Patrząc wstecz, Rainer nabierał pewności, że świąteczne spotkanie w domu jego ojca wcale nie było przypadkowe.

Pozostawało mu szukać pozytywnych stron nowej sytuacji, takich jak gorące kaloryfery, wygodny fotel, czteropokojowe mieszkanie w niemieckiej dzielnicy, służbowy samochód, godziwa pensja, zaskakująco dużo dobrych lokali w mieście... Jeśli się nad tym zastanowić, to pozytywnych stron wcale nie brakowało. Można by wręcz poczuć wdzięczność dla nieszczęsnego Kellera, że raczył usunąć się z tego świata, pomyślał Rainer z przekąsem.

W kartonie z rzeczami zmarłego znalazł zeszłoroczny kieszonkowy kalendarz oprawiony w czarną skórę. Zapiski pod datami były bardzo skąpe, ujawniając całą nędzę towarzyskiego życia Standartenführera Kellera w Warszawie – przynajmniej w ciągu ostatniego roku. Ograniczały się głównie do krótkich przypomnień o urodzinach znajomych. Najwięcej było notatek o spotkaniu z „H”. Zaczynały się nagle w drugiej połowie czterdziestego drugiego roku. „H. – 12.30”. „H. – kasyno, 14.00”. „H. – 18.00, telefon”. Kontakty Kellera z H. były bardzo intensywne. Miejsca, w których się spotykali, raczej wykluczały, że była to kobieta. H. musiał być kimś, z kim Kellera łączyły stosunki zupełnie innej natury. Nie można było całkiem wykluczyć związku homoseksualnego, ale policyjny nos Rainera podpowiadał mu, że chodziło o coś zupełnie innego. H. mógł być ważnym agentem Kellera albo jego cichym wspólnikiem w jakiejś niejasnej sprawie. W każdym razie był to niemal na pewno człowiek, który miał coś wspólnego ze śmiercią byłego szefa Gestapo.

Rainer sięgnął po słuchawkę telefonu, żeby natychmiast rozpocząć śledztwo. Wróciło dawne podniecenie, które zawsze odczuwał przy skomplikowanych sprawach. W jednej chwili zapomniał o swoim rozgoryczeniu, a nawet o tym, że jest w Warszawie, ponieważ wielkie drzewo, które rosło za oknem jego nowego gabinetu, kubek w kubek przypominało widok z biura w Lyonie.

Część I

Detektyw z alei Szucha

1

Pustka

Cmentarz Bródnowski był ogromną nekropolią otoczoną wysokim czerwonym murem o łącznej długości przeszło pięciu kilometrów. Kto nie znał dokładnie drogi do konkretnego grobu, łatwo gubił się w labiryncie pomników i okazałych grobowców, błądząc godzinami w poszukiwaniu jednej z ośmiu bram wyjściowych. Niemieccy żandarmi zapuszczali się tu niezwykle rzadko, choć raporty donosicieli jednoznacznie stwierdzały, że miejsce to służy polskiemu podziemiu za ważny ośrodek magazynowy. W niektórych grobowcach mieściły się podobno duże arsenały broni i materiałów wybuchowych, a w innych – nawet kryjówki dla osób poszukiwanych listami gończymi.

Michał kluczył szybko między grobami. Doskonale znał drogę. Chodził nią niemal codziennie przez kilka ostatnich tygodni.

Matka była już na miejscu. Pochylona, porządkowała zmarznięty na kamień grób ojca z taką samą pieczołowitością, z jaką kiedyś dbała o ich wspólne mieszkanie. Objęli się na powitanie.

– Co z Władkiem? – zapytała Maria.

– Bez zmian. Nadal nie chce nikogo widzieć.

– Ciągle się obwinia?

– Trzeba dać mu trochę czasu. Najważniejsze, że wyszedł z tyfusu.

Maria kiwnęła głową. Wcale nie była już pewna, co jest najważniejsze. Przedtem, kiedy ogarniały ją wątpliwości, zawsze odwoływała się do męża, jako do najważniejszej instytucji. Nawet przez ostatnie lata, kiedy zaginął gdzieś na wschodzie, przez cały czas istniał w jej świadomości, pozwalając oprzeć się każdej fali strachu i zwątpienia. Teraz czuła w tym miejscu tylko bolesną wyrwę. Coraz częściej, kiedy nie widzieli tego jej pacjenci ani synowie, poddawała się zwierzęcej rozpaczy. Wyła, gryzła swoją rękę, tłukła czołem o ścianę. No bo co właściwie było najważniejsze? Władek niby przeżył, ale życia pozostało w nim niewiele. Ostatnie spotkanie ze starszym synem w Otwocku zrobiło na niej wstrząsające wrażenie. Zobaczyła jakiegoś obcego brodatego człowieka, który potraktował ją jak wroga. To nie mógł być jej syn Władek.

Wyjęła z siatki trzy świeczki, które udało jej się zdobyć dzięki siostrze Józefie.

– Daj zapałki – powiedziała do Michała.

– Zapałki? Nie mam – odparł Michał, czerwieniąc się z przyzwyczajenia. Ojciec często stosował kiedyś wobec niego podobne sztuczki. Prosił go o zapałki, żeby wykazać, że popala ukradkiem papierosy. Nagle Michał zdał sobie sprawę, że tamten świat skończył się nieodwracalnie, a jego ojciec leżał teraz na Cmentarzu Bródnowskim, pochowany pod fałszywym nazwiskiem „Andrzej Marczewski”. Łzy trysnęły mu gwałtownie z oczu. Nic nie mógł na to poradzić.

Matka objęła go mocno.

– Daj te zapałki – szepnęła.

Po chwili na grobie Czesława Konarskiego zapłonęły trzy świeczki – od jego żony, młodszego syna oraz w imieniu starszego, który nie miał ani dość siły, ani woli życia, żeby przyjść na cmentarz.

Powietrze w Otwocku miało ohydny żelazisty smak. W dodatku za każdym razem, kiedy kapitanowa Malicka otwierała okno, żeby przewietrzyć pokój, do środka wdzierała się wyraźna woń spalenizny. Władek nie potrafił zrozumieć, w jaki sposób to podwarszawskie miasteczko zyskało swoją sławę modnego uzdrowiska. Artyści i mężowie stanu przyjeżdżali tu przed wojną leczyć płuca; spacerowali po parkach wokół licznych pensjonatów, które mieściły się w dużych drewnianych willach. Nawet teraz w styczniu 1943 roku, pół roku po masakrze psychicznie chorych w Zofiówce[7] i masowych egzekucjach w getcie, Otwock wciąż wabił nadzieją cudownego uzdrowienia. Ze swojego łóżka Władek widział w oddali były pensjonat Abrama Gurewicza, który Niemcy zamienili na szpital dla swoich żołnierzy. Na mieście często można było spotkać rekonwalescentów z armii Paulusa, którym udało się w porę opuścić lodowe piekło pod Stalingradem. Kapitanowa Malicka opowiadała o tym z przejęciem, karmiąc Władka obrzydliwą papką, która z powodzeniem mogła konkurować z wiktem na Pawiaku.

– A wczoraj, proszę pana, to dopiero widziałam obrazek. Idzie dwóch – jeden bez ręki, aż po samo ramię mu amputowali; drugi – głowa cała obandażowana, tylko usta mu było widać, poparzony chyba. Dwa ludzkie wraki, wydawałoby się. Ale nie uwierzyłby pan, śmieją się na całą ulicę. Szczęśliwi jak dwa skowronki! Chyba pan rozumie, co to znaczy?

– Nie – mruknął Władek, przełknąwszy z rozsądku kolejną łyżkę. Trajkot gospodyni męczył go jeszcze bardziej niż jedzenie. Chciał znowu zasnąć.

– Przecież to oczywiste! Oni już mają tej wojny dosyć! Tylko patrzeć, jak zaczną się wycofywać. Najpierw z Sowietów, potem z Polski!

– Chciałbym się przespać, pani Malicka.

– Oczywiście. Sen bardzo dobrze panu zrobi. Przewietrzę tu trochę, dla zdrowia.

– Nie! Proszę.

Tym razem udało mu się uniknąć porcji uzdrowiskowego powietrza. Zamknął oczy i natychmiast zasnął.

Władek nie miał zamiaru pozostawać w Otwocku ani dnia dłużej, niż wymagała tego jego rekonwalescencja po tyfusie i pobycie na Pawiaku. Nadal jednak był tak słaby, że kapitanowa Malicka musiała prowadzać go do toalety. Spał, budził się, spał, zjadał kilka łyżek szarej papki i znowu zasypiał. Sen był wyzwoleniem od natrętnych myśli i obrazów. Od twarzy, które ciągle wychodziły z mroku, przerażająco wyostrzone i wielkie. Od strzępów zdań, zapętlonych w jego pamięci. Skrawków wspomnień, kolorowych rozbłysków, dziwacznych kształtów i form. Wszystko to było zupełnie pozbawione sensu. Cały ten śmietnik wirował mu w głowie i nie pozwalał przypomnieć sobie tego, co naprawdę było ważne: twarzy ojca, majora Konarskiego, który zginął, odbijając go z Pawiaka.

O ojcu powiedzieli mu dopiero, kiedy leżał już w Otwocku. Przyszli razem. Nie było to rozsądne, choć z drugiej strony przez pełną lokatorów willę kapitanowej Malickiej, która w dodatku dorabiała sobie reperowaniem pończoch, stale przewijali się jacyś ludzie, więc nie powinno to wzbudzić żadnych podejrzeń.

Matka płakała cicho.

– Niech ci nie przyjdzie do głowy, że to twoja wina – powiedział Michał. – Tata wiedział, co robi.

Władek milczał.

– Dostał pośmiertnie Krzyż Walecznych – ciągnął jego młodszy brat. – Chcesz zobaczyć?

– Zostawcie mnie samego.

Matka podniosła na niego załzawiony wzrok i wybuchła jeszcze silniejszym płaczem. Nie wiedział dlaczego, ale ogarnęła go wściekłość.

– Słyszycie mnie?! Chcę zostać sam!

Został więc sam. Nie odwiedzali go więcej. Mimo wszystko było to zbyt niebezpieczne. W Warszawie wisiały listy gończe ze zdjęciem, jakie zrobiono mu podczas jednego z przesłuchań. Przez większą część dnia spał. Potem, kiedy gorączka ustąpiła zupełnie, okresy na jawie zaczęły wydłużać się coraz bardziej. Leżał więc z rękami na białej pościeli i patrzył na wrony na nagim drzewie i drewniany pensjonat Gurewicza w oddali.

W końcu leżenie stało się nie do wytrzymania. Spuścił nogi na podłogę i usiadł na łóżku. Wstał powoli. Zawirowało mu przed oczami, zaszumiało w uszach, ale utrzymał się na nogach. Zrobił pierwszy krok i oparł się o poręcz krzesła. Na razie szło mu doskonale. Pokrzepiony, ruszył do drzwi. Udało mu się wyjść na korytarz i oprzeć całym ciałem o poręcz schodów. Odpoczął chwilę. W drewnianym domu pani Malickiej, zbudowanym w typowym dla Otwocka stylu letniskowej willi, panowała cisza. Wszyscy lokatorzy byli w pracy. Władek uspokoił oddech i postanowił zaatakować trudniejszą przeszkodę – schody. Na pierwszym stopniu omal nie stracił równowagi i nie runął w dół. Postanowił zmienić taktykę. Usiadł i zaczął zsuwać się w tej pozycji w dół stopień po stopniu. Wreszcie dotarł na parter. Wziął kilka wdechów, chwycił z całej siły poręcz i podniósł się z powrotem do pionu. Przez chwilę chwiał się niepewnie. Czekał go teraz najtrudniejszy odcinek – między poręczą schodów a drzwiami wyjściowymi nie było żadnego oparcia. Pokonanie tej drogi na chwiejnych nogach wydawało się wręcz niemożliwe.

Ostrożnie puścił poręcz. Wysunął prawą nogę do przodu, jakby wchodził na cienki lód. Czuł, że kolana w każdej chwili mogą się pod nim załamać. Zrobił drugi krok. Nadal stał. Co tam stał – chodził! Nagle ogarnęła go szalona radość. Wydało mu się, że wychodzi do walki na ring bokserski, jak dawniej. Poczuł się niezwyciężony. Mógłby się teraz zmierzyć z samym Karlem Hübnerem, z którym tak głupio przegrał kiedyś przez nokaut! Podłoga skrzypiała radośnie pod jego bosymi stopami. Dotarł do drzwi. Nacisnął klamkę i wyszedł na ganek.

Światło dnia buchnęło na niego z taką siłą, jakby nadział się prosto na cios Hübnera. Objął drewnianą kolumnę na ganku, żeby nie upaść. W tej samej chwili dostał drugi niespodziewany cios – poczuł w płucach świeże powietrze o tak rozkosznym smaku, że aż przysiadł z wrażenia na ławeczce pod ścianą. Zaczerpnął kolejny haust. To nie była pomyłka. Otwockie powietrze smakowało jak najczystsza esencja życia. Oddychał głęboko, chłonąc jasny świat dokoła domu – wrony podrywające się głośno do lotu, chrapanie konia, który ciągnął ulicą wóz z węglem, kapiące sople lodu na rynnach. Był boso i w samej koszuli, ale nawet zimno sprawiało mu taką nieziemską przyjemność, że aż załkał ze wzruszenia.

– Co pan wyprawia?! – Pani Malicka wypadła na ganek przerażona. – Chce pan dostać zapalenia płuc?

– Jeszcze chwilę, pani Malicka. Tylko sobie popatrzę.

– A co tu jest do oglądania?

– Wszystko – odparł Władek z zachwytem. – Wszystko.

Nowy pokój Leny mierzył dwanaście małych kroczków wszerz i dwadzieścia sześć wzdłuż. Na zasłonce było trzysta pięćdziesiąt sześć kółeczek i dwieście osiemdziesiąt dwa trójkąciki, choć liczby te zmieniały się wraz z ułożeniem ciała na łóżku. Oprócz liczenia Lena zajmowała się też obserwowaniem sufitu. Przez okno nie mogła wyglądać, ponieważ na najlżejsze poruszenie zasłonki do pokoju przybiegała od razu pani Suchecka, żeby przypomnieć lokatorce, że za ukrywanie Żydów całej kamienicy grozi śmierć.

Lena przestała już protestować i przekonywać, że wcale nie jest Żydówką. Najwyraźniej nie tylko Niemcy byli tego zdania. Szybko przekonała się, że getta nie można po prostu zostawić za sobą, nawet jeśli komuś – tak jak jej – udało się wydostać spoza wysokich murów. Tutaj wcale nie czuła się wolna. Odkąd Janek umieścił ją w mieszkaniu kolegi, właściwie nie oddychała jeszcze świeżym powietrzem, bo pani Suchecka drżała na samą myśl o otwarciu okna. Janek odwiedzał ją codziennie, ale za każdym razem było to jak wizyta u ciężko chorego. Oboje nie wiedzieli, o czym rozmawiać, a o pocałunkach czy uściskach można było w ogóle zapomnieć. Pani Suchecka od początku zastrzegła, że jej dom to nie miejsce schadzek. Drzwi do pokoju Leny musiały przez całą wizytę Janka pozostawać otwarte.

Janek obiecywał, że wkrótce znajdzie inną kwaterę i przekonywał, że pani Suchecka to kobieta o wielkim sercu. – Szkoda, że tak rzadko go używa – odpowiadała z przekąsem Lena. Zdawała sobie sprawę, że jest niesprawiedliwa. Gospodyni naprawdę ryzykowała życie. Zgodnie z rozporządzeniem Generalnego Gubernatora, doktora Hansa Franka, za ukrywanie Żydów groziła kara śmierci, którą Niemcy egzekwowali bardzo skwapliwie. Co prawda, pani Suchecka narażała się nie tyle dla Leny, co dla poprawy stosunków z synem Antkiem, który poprosił ją o tę przysługę. Warunki, jakie narzuciła swojej lokatorce, były tak surowe, że niejeden naczelnik więzienia pokiwałby głową z aprobatą. Przede wszystkim – ścisłe milczenie, jak w zamkniętej klauzurze zakonnej. Lenie nie wolno było wydawać w swoim pokoju żadnych dźwięków, które świadczyłyby o jej istnieniu – przesuwać krzeseł, poruszać zasłonką, stukać, pukać, nie mówiąc już o chrząkaniu lub kaszleniu. Drugi zakaz był jeszcze bardziej oczywisty – żadnego wyglądania przez okno, nie mówiąc, rzecz jasna, o wychodzeniu z domu. W razie jakichkolwiek wątpliwości co do punktów numer jeden i dwa Lena miała po prostu zachowywać się tak, jakby jej w ogóle nie było.

Ta trzecia uniwersalna zasada ciążyła lokatorce najbardziej. Lena coraz częściej czuła się tak, jakby jej w ogóle nie było. Część jej osoby pozostała razem z rodzicami i Romkiem, a część trwała nieruchomo w oczekiwaniu na coś strasznego. Nawet wizyty Janka nie potrafiły przywrócić jej do normalnego życia, zwłaszcza że Janek nie był wobec niej zupełnie szczery. Za każdym razem, kiedy próbowała dowiedzieć się, czym się zajmuje, zbywał ją ogólnikami. Coś przed nią ukrywał. Mogła to być inna kobieta, którą poznał po powrocie do Warszawy. Być może dlatego przychodził tak rzadko i wychodził tak szybko, wymawiając się godziną policyjną. Lena była dla niego niepotrzebnym ciężarem i zajmował się nią tylko z poczucia winy. Podobne myśli przychodziły jej do głowy tak często, że w końcu ustąpiły miejsca niezłomnemu przekonaniu.

Okazja, żeby zmienić niezłomne przekonanie w absolutną pewność, nadarzyła się przy kolejnej wizycie Janka. Pani Suchecka, co graniczyło niemal z cudem, wyszła z domu w czasie, kiedy siedzieli z Jankiem w pokoju z otwartymi drzwiami. Nagle zorientowała się, że jej kartki żywnościowe traciły tego dnia ważność. Nie miała innego wyboru, jak polecieć natychmiast do sklepu.

Ledwo drzwi się za nią zamknęły, Janek próbował objąć Lenę, ale nie pozwoliła mu na to. Nie miała zamiaru być dłużej zabawką w jego ręku, wyjmowaną z komórki tylko wtedy, gdy mu to odpowiadało. Zdziwił się, ale złożył to na karb jej rozstania z rodziną. Nie zaprzeczała.

Przesiedzieli w niezręcznym milczeniu jeszcze pół godziny. Lena modliła się w duchu, żeby pani Suchecka nie wróciła za szybko. Była to część planu, jaki zaświtał jej w głowie. Nie wiadomo, czy Bóg wysłuchał jej modlitwy, czy też kolejka przed sklepem Walerego Krzystka była tego dnia wyjątkowo długa, ale pani Sucheckiej wciąż nie było w domu, kiedy Janek oświadczył, że musi już iść, bo „ma jeszcze kupę roboty”. Lena przytaknęła skwapliwie i odprowadziła go do drzwi. Odczekała minutę, a potem włożyła palto i wbrew zasadzie numer jeden, numer dwa, a przede wszystkim z całkowitym pogwałceniem uniwersalnej zasady numer trzy – wyszła z mieszkania.

Janek stał na przystanku tramwajowym. Lena postanowiła raz na zawsze zamknąć tę sprawę. Mogłaby znosić w milczeniu nawet dożywocie w mieszkaniu pani Sucheckiej, gdyby wiedziała, że Janek właśnie tego od niej oczekuje. Nie miała jednak zamiaru siedzieć w tym przeklętym pokoju ani dnia dłużej, jeśli była dla niego ciężarem. W wyobraźni słyszała nawet jego rozmowy z tamtą drugą kobietą, która robiła mu wyrzuty, że naraża się dla jakiejś Żydówki. Janek rozkładał bezradnie ręce i mówił, że tak trzeba. Oczywiście, ukrywał przed nią to, że Żydówka była kiedyś jego narzeczoną i całowali się w kinie Atlantic. Rozmowy te wydawały się tak realne, że Lenę aż zatykało z oburzenia. Łajdak! I dla kogoś takiego zostawiła w getcie całą rodzinę!

Zaaferowana nawet nie zauważyła, że wsiadła do wagonu „nur für Deutsche”[8]. Oczy miała cały czas utkwione w plecach Janka, który wisiał na zewnątrz następnego wagonu, zatłoczonego do granic. Drżała z obawy, że spadnie. Poza tym mógł się przeziębić i zapaść na płuca. Był przecież środek stycznia, a on nie nosił szalika. Dureń, w ogóle o siebie nie dbał.

Na szczęście ani dwaj oficerowie Wehrmachtu, ani trzy volksdeutschki, które jechały w wagonie „nur für Deutsche”, nie zwróciły uwagi na drobną czarnowłosą kobietę, która przez cały czas wyglądała przez okno. Lena wsiadła do wagonu tak zdecydowanie, jakby była co najmniej żoną oficera SS.

Na dziewiątym z kolei przystanku Janek puścił zimny uchwyt przy drzwiach i poszedł szybko przed siebie. Lena wysiadła natychmiast, trzymając się jakieś sto kroków za nim. Szli dosyć długo, klucząc między wysokimi kamienicami, jak w wąwozach. Było to chyba gdzieś na Woli, ale Lena nie była tego pewna. Nie znała dobrze tej dzielnicy, a poza tym bardziej zajmowało ją pytanie po co, a nie dokąd idzie Janek.

Wszedł do małego warsztatu zegarmistrzowskiego „Wacław Skierko i Synowie”. W pierwszej chwili poczuła ulgę. Po prostu szedł naprawić zegarek! Nie umawiałby się przecież na schadzki u zegarmistrza. Chyba żeby chodziło o córkę właściciela. Z szyldu wynikało, że zegarmistrz Skierko miał raczej synów, a nie córki, chociaż z drugiej strony... Lena postanowiła zaczekać na zewnątrz, bez względu na to, ile potrwa schadzka Janka z córką albo żoną zegarmistrza.

Szyld zakładu był nieaktualny od kilku lat. Powinien brzmieć po prostu „Wacław Skierko”, ponieważ synowie zegarmistrza już nie żyli. Nigdy zresztą nie mieli zamiaru prowadzić interesu razem ze starym ojcem. Obaj mieli zupełnie inne zawody. Kazik był muzykiem w filharmonii, a Antoni konduktorem kolejowym. Często podśmiewali się nawet z zakładu ojca – że staroświecki, że nie przynosi żadnego dochodu, że zegarki w ogóle będą niedługo zastąpione innymi wynalazkami. Kiedy jednak wybuchła wojna, zakład stał się jedynym źródłem utrzymania dla całej rodziny Skierków i zegarmistrz zamówił szyld z nazwą „Wacław Skierko i Synowie”. Powinien go zmienić właściwie już po miesiącu, bo Kazik został aresztowany w ulicznej łapance i rozstrzelany jako zakładnik. Rok później szyld stał się zupełnie nieaktualny – Antoni wpadł na kradzieży węgla i bahnschutze zastrzelili go, kiedy próbował uciec.

Upłynęło pół godziny, a Janek wciąż nie wychodził. Stopy i ręce przemarzły Lenie na kość. Próbowała przytupywać i chuchać w palce, ale nic to nie dawało. W dodatku samotna kobieta stercząca na ulicy zaczynała zwracać uwagę. Coraz częściej wyglądały na nią z okien twarze zaniepokojonych mieszkańców.

Weszła do zakładu. Drzwi potrąciły dzwonek, który przed wojną mógłby uzyskać całkiem niezłą cenę u handlarzy staroci.

Skierko podniósł wzrok znad warsztatu. Miał już siedemdziesiąt dwa lata, ale mimo wieku i ciągłego wytężania oczu nie nosił okularów. Umysł też miał jasny i umiał natychmiast ocenić zagrożenie. Czarnowłosa dziewczyna z całą pewnością nie była szpiclem, ale też nie wyglądała na zwyczajną klientkę.

– Czym można służyć?

Lena speszyła się, jakby widok zwyczajnego warsztatu zegarmistrzowskiego nie był tym, czego się spodziewała.

– Zegarek... mam do naprawy.

– Niech pani zdejmie.

– Proszę?

Skierko pokazał zegarek na jej ręku.

– Nie, nie, to nie ten... – Lena pokręciła głową. – W domu zostawiłam.

Skierko spojrzał na nią, rozbawiony. Wariatka?

– Ja wizyt domowych nie prowadzę. Tu trzeba przynieść.

– Oczywiście, ja... weszłam tylko, żeby spytać, ile będzie kosztowała naprawa.

– To zależy. Jakiej marki ten zegarek?

– Nie wiem dokładnie...

Wariatka czy nie, marnowała cenny czas zegarmistrza.

– Panienko, niech mi pani głowy nie zawraca – powiedział Skierko z irytacją. – Pani przyniesie ten zegarek, to porozmawiamy.

Lena postanowiła postawić wszystko na jedną kartę.

– Gdzie jest ten mężczyzna, który tu przed chwilą wszedł? – wybuchła.

Oho, czyli jednak szpicel. A tak sympatycznie wyglądała. Skierko niepostrzeżenie sięgnął po nóż schowany pod stołem.

– Jaki mężczyzna?

– Pan dobrze wie.

– Tutaj nikt nie wchodził.

– Ja tylko chcę z nim porozmawiać – upierała się Lena. – To mój narzeczony...

– Powtarzam pani, żaden mężczyzna tu nie wchodził...

Nóż miał już w garści. W razie czego był zdecydowany się bronić.

– Niech pan nie kłamie. Przecież widziałam...

W tym momencie z zaplecza wyszedł Janek.

– W porządku, panie Skierko. To naprawdę moja narzeczona.

Skierko odłożył nóż.

– Czy wy żeście powariowali? Najpierw każecie uczyć się tych wszystkich haseł, a potem każdy włazi, jak chce. Do bani taka konspiracja.

Lena weszła za Jankiem na zaplecze. Ciasny pokoik tak bardzo różnił się z wyglądu od zakładu zegarmistrzowskiego, że stanęła w progu jak wryta. Nie było tu ani jednego zegara. Wszędzie leżały natomiast sterty dokumentów, pieczątek, formularzy i kartek żywnościowych. Pod ścianą stało małe biurko z mikroskopem i dziesiątkami rozmaitych przyborów do pisania.

Janek zdjął z krzesła plik nowiutkich pachnących jeszcze farbą drukarską formularzy kenkart.

– Usiądź – powiedział spokojnie.

– O co tu chodzi? Czym ty właściwie się zajmujesz?

– Jestem fałszerzem.

Powiedział jej o wszystkim – o cudownym ocaleniu z sowieckiego więzienia, o szkoleniu w Anglii, o skoku do Polski z trzema innymi cichociemnymi i o swoim obecnym przydziale służbowym – o komórce legalizacyjnej, którą budował samodzielnie na potrzeby Armii Krajowej.

– Teraz mogę cię tylko zastrzelić albo wciągnąć do współpracy – zakończył.

Milczała przez dłuższą chwilę, zanim wreszcie udało jej się zebrać rozbiegane myśli. Oczywiście, kłamał. Wszystko to brzmiało jak historyjka z jednej z tych powieści szpiegowskich, jakie przed wojną drukowano w odcinkach. Bolałoby mniej, gdyby po prostu przyznał się, że jest już z inną dziewczyną.

– Za kogo ty mnie masz! – wybuchła. – Ja mam uwierzyć w te bujdy?!

– Bujdy?

– A jak to inaczej nazwać? Rozumiem, że nic już do mnie nie czujesz, ale przynajmniej mnie nie obrażaj.

Ruszyła do wyjścia, ale Janek zastąpił jej drogę.

– Zaczekaj.

– Na co? Aż wymyślisz nową historyjkę?

Janek wziął do ręki stertę dokumentów leżącą na półce.

– Wiesz, co to jest? Osiemdziesiąt dwa nowe ausweisy dla uchodźców z oflagu. Siedzę nad tym od dwóch dni. Spałem może ze trzy godziny. A to? – Chwycił pełną garść innych formularzy. – Specjalne przepustki na przejazd przez granicę Generalnego Gubernatorstwa. Pięćdziesiąt cztery sztuki. Dziewięć godzin roboty. Każde zdjęcie trzeba było przeflancować. Wiesz, co to jest flancowanie? Nie? Więc przyjrzyj się temu wszystkiemu, zanim powiesz, że kłamię!

Wcisnął jej obie sterty dokumentów w ręce. Kilka sztuk upadło na podłogę. Lena spojrzała na pierwszy lepszy z ausweisów. „Henryk Mączka ur. 5 listopada 1895, w Popławie”. Ze zdjęcia patrzył na nią silny mężczyzna o krzaczastych brwiach.

– Prawdziwy Mączka nie żyje – wyjaśnił Janek. – Często posługujemy się metrykami zmarłych. Dzięki temu trudniej odkryć fałszerstwo.

Lena poczuła, jak ogarnia ją potworny wstyd. A więc to wszystko była jednak prawda! Janek narażał życie, a ona odpłacała mu prymitywną zazdrością.

– Janek, ja... nie wiedziałam. Boże, nigdy bym tu za tobą nie przyszła...

Przytulił ją do siebie.

– Już dobrze – powiedział. – Chyba cię jednak nie zastrzelę.

Migreny ustały nieoczekiwanie. Bronek spodziewał się raczej, że po rozstaniu z Wandą głowa eksploduje mu z bólu. Tymczasem stało się coś zupełnie przeciwnego. Już następnego dnia, kiedy obudził się rano, poczuł, że coś się zmieniło. Do tej pory, nawet w dobre dni, miał zawsze wrażenie, że jego oczy są ciężkie i poruszają się z mozołem w schronie czaszki. Teraz opór zniknął. Bronek rozglądał się po swoim konspiracyjnym lokalu żywo, z umysłem jasnym jak zimowe niebo za oknem. Z początku sądził, że jest to tylko chwilowa poprawa i że ból powróci niedługo ze zdwojoną siłą. Mijały jednak kolejne tygodnie, a odzyskana lekkość i jasność przed oczami wcale nie miała zamiaru ustąpić. Jego nowy stan trudno było jednak nazwać uzdrowieniem. Człowiek uzdrowiony czuje ulgę i radość, że jego cierpienie minęło. Bronek czuł natomiast tylko pustkę i żal. Ból głowy towarzyszył mu od tak dawna, że stał się częścią jego samego. Poza tym był to ostatni już łącznik z przeszłością – z dworem w Dobrzanach, ze światem honorowych pojedynków, a przede wszystkim z Wandą. To dla niej przecież pojedynkował się z Karolem Ryżkowskim, to dla niej przeżył ciężki postrzał w głowę, który stał się powodem jego dolegliwości. Teraz, kiedy ból zniknął, Bronek zdał sobie sprawę, że z jego życia zniknęła również Wanda.

Jadąc tramwajem na spotkanie w sprawie nowego przydziału organizacyjnego, miał nadzieję, że wyślą go gdzieś daleko poza Warszawę i że pozostanie tam do samego końca wojny. Przypomniał sobie, że jeszcze kilka miesięcy wcześniej modlił się o coś dokładnie przeciwnego. Warszawa i Wanda były dla niego jednym i tym samym. Teraz, kiedy Wanda wyjechała z matką gdzieś na prowincję, żeby ukryć się przed listami gończymi, Bronek chciał jak najszybciej opuścić stolicę swoich życiowych klęsk.

Na miejscu spotkania nie czekał na niego pułkownik Okulicz, tak jak się tego spodziewał, ale trzynastoletni pryszczaty gazeciarz, który wcisnął mu w rękę karteczkę z dalszymi instrukcjami. Miał wejść do najbliższej apteki, podać hasło i wsiąść do samochodu czekającego na zapleczu. Nie rozumiał tych nadzwyczajnych środków ostrożności. Do tej pory po prostu spotykał się z Okuliczem w publicznych miejscach – w parku, kawiarni czy bibliotece.

W samochodzie na zapleczu apteki czekało na niego aż czterech młodych ludzi, którzy zawiązali mu opaskę na oczach. To wydało mu się już grubą przesadą, ale nie zaprotestował. Chciał jak najszybciej mieć to wszystko z głowy i znaleźć się w jakimś zagubionym wśród lasów oddziale partyzanckim.

Wieźli go bardzo długo, ale zdawał sobie sprawę, że kluczyli specjalnie, żeby go zmylić. Koła toczyły się przez cały czas z tym samym szumem, co oznaczało, że nawierzchnia drogi nie zmieniła się ani razu, a to z kolei – że nie opuścili wcale miasta. Wreszcie samochód zatrzymał się i poprowadzono go schodami do jakiegoś mieszkania.

Kiedy zdjęto mu opaskę, zobaczył, że w pokoju siedzi barczysty szpakowaty mężczyzna i uważnie mu się przygląda, paląc spokojnie papierosa.

– Porucznik Woyciechowski? – spytał.

– Tak jest.

– Byłem kiedyś na polowaniu w Dobrzanach u pańskiego ojca.

– Przykro mi, nie przypominam sobie.

– To nawet lepiej. Jestem Grot.

Bronek zaniemówił. Przed nim siedział dowódca całej podziemnej armii, komendant główny Armii Krajowej generał „Grot” Rowecki.

– Co pan wie o problemie ukraińskim? – zapytał nieoczekiwanie Grot.

– Tylko tyle, że Ukraińcy nie mają własnego państwa i że jest to dla nich problem – odparł wymijająco Bronek.

Grot pokiwał głową, jakby spodobała mu się ta odpowiedź.

– Jak pańskim zdaniem powinny przebiegać po wojnie nasze wschodnie granice?

– Nie widzę żadnego powodu, żeby przebiegały inaczej niż przed wojną.

Dalsza część krótkiej rozmowy przebiegła podobnie: Grot zadawał krótkie rzeczowe pytania, Bronek odpowiadał. Pytania dotyczyły głównie sytuacji na wschodzie Polski. Trwało to wszystko nie dłużej niż kilka minut potrzebne na dokończenie papierosa, którego palił Grot. Wreszcie zgasił niedopałek w popielniczce i wstał.

– Ta rozmowa między nami nigdy nie miała miejsca, panie poruczniku.

– Tak jest, panie generale.

– Szczegóły przekażą panu moi sztabowcy. Życzę powodzenia.

Wyszedł.

Przez blisko kwadrans Bronek siedział w pokoju sam. Wreszcie drzwi się otworzyły i weszło dwóch mężczyzn. Jednym był Okulicz. Drugi, rumiany na twarzy i niski, wyglądał w czarnym garniturze raczej na przedsiębiorcę pogrzebowego niż na oficera sztabowego. Bronek wstał na ich widok.

– Proszę siedzieć, poruczniku – powiedział przedsiębiorca pogrzebowy. – Jestem pułkownik Kalita. Został pan wyznaczony do bardzo szczególnego zadania. Pański dowódca pana rekomendował.

Bronek spojrzał na Okulicza, ale nie wiedział jeszcze, czy powinien być mu wdzięczny, czy go znienawidzić.

– Zlikwiduje pan kogoś na Wołyniu.

Serce zabiło mu gwałtownie. A więc jednak nie zostawał w Warszawie. Wołyń! Dalej nie mogli go już wysłać. Nigdy tam nie był. W jego wyobraźni był to właściwie koniec świata. Kiedy był dzieckiem, Achmatowicz opowiadał mu, że za Wołyniem ciągną się już tylko bezkresne przestrzenie, zamieszkane przez stada dzikich koni i bolszewików.

– Tak jest – odparł gorliwie.

Kalita ostudził go ostro.

– To nie będzie wycieczka z Orbisem, poruczniku. Czy mówi panu coś nazwa Smiersz?

– To po rosyjsku?

– Owszem, po rosyjsku. A właściwie po sowiecku. Stalin polecił utworzyć w NKWD specjalną komórkę o nazwie „Smiert szpionam”– śmierć szpiegom[9]. Oficjalnie Smiersz ma zajmować się rozpracowaniem niemieckiej Abwehry i Gestapo, ale okazuje się, że do jego głównych zadań należy też walka z naszym podziemiem.

Bronek nic z tego nie rozumiał.

– Zdawało mi się, że Sowieci są naszymi sojusznikami – zauważył.

– Wszystkim nam się tak zdawało, poruczniku – odparł Kalita. – Na naszych wschodnich kresach sytuacja wygląda zupełnie inaczej niż w deklaracjach Stalina. Na tyłach niemieckiej armii działa tam bardzo aktywnie sowiecka partyzantka, przerzucana z głębi Związku Sowieckiego. Rosjanie prowadzą dywersję przeciwko Niemcom, ale też wyłapują i rozbrajają nasze oddziały. Zajmuje się tym właśnie Smiersz – specjalna grupa kontrwywiadowcza, powstała na polecenie samego Stalina. Są bardzo skuteczni. Mają dokładne listy członków Armii Krajowej, znają nasze struktury, lokalizację oddziałów, miejsca składów amunicji. W zbieraniu informacji pomaga im zaplecze agenturalne w postaci polskich komunistów. Na tej podstawie urządzają na nas obławy i aresztowania. Żołnierze AK, którzy nie chcą wstąpić do czerwonej partyzantki, są rozstrzeliwani na miejscu, a oficerowie wywożeni do Moskwy.

Bronek potrząsnął głową.

– Przecież to nie ma żadnego sensu! Więcej osiągnęliby, walcząc razem nami, a nie przeciwko nam.

– Z wojskowego punktu widzenia może i ma pan rację. Ale Stalin patrzy dalej w przyszłość. Niemiecka ofensywa załamuje się. Wehrmacht zacznie wkrótce się cofać, a Armia Czerwona ruszy na zachód. Na ich drodze leży jak zwykle Polska. Tym razem chcą zdławić nasz opór w zarodku. Zlikwidować dowódców i cały patriotyczny element, wprowadzając na jego miejsce komunistyczną agenturę. Robią po cichu to, czego nie udało im się osiągnąć w otwartej wojnie w dwudziestym roku[10]– chcą nas przyłączyć do bolszewickiego imperium. Na wschodzie zaczyna im się to udawać.

W pokoju zapadła na chwilę cisza. Grube powolne płatki śniegu pojawiły się za oknem.

– Kogo mam zlikwidować? – odezwał się obcym głosem Bronek.

– Nazywa się Sorokin. Stoi na czele Smiersza jako komisarz bezpieczeństwa państwowego. Mówi doskonale po polsku i ma świetne rozeznanie w naszych sprawach. Jest szczególnie skuteczny w budowaniu komunistycznej agentury. Na Wołyniu ma stale rosnącą siatkę polskich szpiegów i pomocników. Nie możemy dopuścić, żeby jego działalność objęła także teren Generalnego Gubernatorstwa.

– Wyruszę jeszcze dzisiaj – powiedział zdecydowanie Bronek.

Kalita skinął głową.

– Powtórzę tylko to, co już pan słyszał od samego komendanta: ta rozmowa nigdy nie miała miejsca. Nie wydaliśmy panu żadnego rozkazu.

– Rozumiem.

– Pański przełożony przekaże panu wszystkie szczegóły.

Uścisnął mu krótko rękę i wyszedł. Bronek odprowadził go wzrokiem.

– To nie jest oficjalne zadanie, więc ma pan prawo odmówić – zwrócił się do niego Okulicz, kiedy zostali sami. – Nie możemy nakazać panu żadnych działań sprzecznych z polityką naszego rządu. A Sowieci są oficjalnie nadal naszymi sojusznikami...

– Kiedy mam wyjechać? – przerwał mu niecierpliwie Bronek.

– Niechże pan przynajmniej wysłucha, jaka tam jest sytuacja!

– Słucham, panie pułkowniku.

– To jest prawdziwy kocioł! Z jednej strony Niemcy, z drugiej Sowieci, a z trzeciej Ukraińcy!

– Ukraińcy? – zaciekawił się Bronek, przypominając sobie nieoczekiwane pytanie Grota.

– Ukraińscy nacjonaliści. Jeszcze niedawno trzymali z Niemcami, bo myśleli, że Hitler pozwoli im utworzyć niepodległą Ukrainę. Nadal wielu służy w niemieckim wojsku i policji. Ale teraz Ukraińcy nienawidzą wszystkich: Niemców, Sowietów, ale przede wszystkim nas. Chcą wyrzucić nas z Wołynia raz na zawsze. Tworzą więc po lasach coraz liczebniejsze oddziały i mordują każdego Polaka, jakiego spotkają na swojej drodze: siekierą, widłami, kosą. Nawet pan sobie nie wyobraża tego okrucieństwa. Nie mogę wręcz czytać tych raportów, więc niech się pan dobrze zastanowi, zanim podejmie decyzję, żeby pojechać na te dzikie pola!

– Czy mogę zabrać ze sobą jednego człowieka? – spytał rzeczowo Bronek.

Okulicz spojrzał na niego bezradnie. Wiedział już, że nie ma sensu zniechęcać dłużej młodego Woyciechowskiego. Sam uważał to za szaleństwo. Nie widział szansy, żeby jego najlepszemu człowiekowi udało się znaleźć choćby w promieniu pięciu kilometrów od Sorokina. Nawet gdyby jakimś cudem Bronek przebrnął przez niemieckie patrole i uniknął potwornej śmierci z rąk fanatycznych ukraińskich nacjonalistów, to jak miałby spotkać się twarzą w twarz z komisarzem bezpieczeństwa Sorokinem, strzeżonym pilnie przez obstawę z NKWD i sieć polskich szpicli, gdzieś w obozie wielotysięcznego oddziału sowieckich partyzantów, w samym sercu zasypanego śniegiem Wołynia? Swoje wątpliwości pułkownik Okulicz zgłosił otwarcie na ostatniej odprawie sztabowej, ale w końcu musiał ulec większości. Nie miał więc teraz innego wyjścia, jak przekazać Woyciechowskiemu jego kontakty na Wołyniu i szczegóły wyprawy poza granice Generalnego Gubernatorstwa. Kiedy jednak ściskał mu dłoń na pożegnanie, nie mógł uwolnić się od poczucia, że wyprawia tego młodego człowieka na pewną i potworną śmierć.

.

Listy niewysłane

Kochana siostrzyczko!

Ten list nigdy do Ciebie nie dotrze, podobnie jak wszystkie następne z kolei. W ogóle nie zamierzam ich wysłać. Zamierzam pisać w nich wyłącznie prawdę, a ta na pewno byłaby dla Ciebie zbyt trudna do zniesienia. Po co zatem piszę te niewysłane listy do ukochanej siostry, której udało się ukryć poza murami?

Otóż wczoraj tata wyznał mi w tajemnicy, że pisanina, którą uprawia po nocach, nie ma nic wspólnego z jego książką o Romantyzmie. Pamiętasz, ileż to razy podśmiewaliśmy się z jego profesorskiego dziwactwa? Kogo obchodzi Mickiewicz, kiedy nie ma co włożyć do garnka? Dobrze, przyznaję – to głównie ja z niego żartowałem. Ty zawsze staruszka broniłaś. Okazuje się, że miałaś rację. Nasz kochany profesor Sajkowski wcale nie jest bowiem takim poczciwym dziwakiem, jakiego udaje. Należy do czegoś w rodzaju ruchu oporu. Wiem, że trudno Ci jest wyobrazić sobie naszego ojca z pistoletem w ręku, ale ludzie z ich organizacji nie walczą za pomocą pistoletów. Piszą.

Ja też omal się nie roześmiałem, kiedy tata mi to powiedział. W gruncie rzeczy ma to znacznie więcej sensu, niż się wydaje. Na samym początku getta niejaki pan Ringelblum[11] zaczął prowadzić prywatne archiwum – notował, co dzieje się każdego dnia w getcie, o czym piszą gazety, zbierał rozmaite druki i cudze notatki. Z czasem zaczął pozyskiwać coraz więcej współpracowników, którzy prowadzili na jego zamówienie prywatne dzienniki, pamiętniki, zapiski – wszystko na temat codziennego życia w getcie. Dziś archiwum pana Ringelbluma jest wielką organizacją. Dziesiątki prywatnych osób, ale także literatów, historyków i uczonych pokroju naszego ojca, każdego dnia zapisuje setki stron, aby pozostawić po nas świadectwo.

Dobrze wiesz, że nigdy nie byłem tytanem pióra. Chciałbym jednak robić coś więcej, niż tylko polerować szwabskie hełmy i cerować kalesony w szopie[12] Schalkego. Poza tym pomyślałem sobie, że pisanie pozwoli mi zagłuszyć pociąg do butelki. Wstyd się do tego przyznać, ale obiecałem sobie, że będę pisał tylko prawdę – zacząłem tęgo popijać. W szopie o samogon nietrudno. Niemal wszyscy teraz popijają: młody, stary, mężczyzna, kobieta, profesor czy robotnik, bez wyjątku. Nie tłumaczę się. Po prostu mówię, jak jest.

Siedzę więc nad kartką papieru i piszę do Ciebie ten list, zamiast golnąć sobie z butelki i iść spać, jak to ostatnio miałem w zwyczaju. Myślę, że wpadłem na świetny pomysł z tymi niewysłanymi listami. Pamiętnika nie potrafiłbym prowadzić, ale napisanie listu nie przekracza moich mizernych możliwości. To nic, że listy te trafią do archiwum getta i pewnie nigdy ich nie przeczytasz. Pisząc, mam wrażenie, jakbym z Tobą rozmawiał. Trochę to pomaga, muszę przyznać.

Na pewno ciekawi Cię, jak żyjemy. Przede wszystkim nadal żyjemy, a to już jest nie lada wyczyn. Tata chodzi wciąż do Urzędu Gminy, ja haruję jak wół w szopie Schalkego, a mama u Többensa[13]. Czasem wydaje mi się, że jesteśmy jedną z ostatnich rodzin w getcie. Większość mieszkańców, których widzę na ulicach po drodze do szopu albo wieczorem, kiedy zaczyna się masowy exodus do domów, to ludzie samotni. W moim szopie nikt nie chce wierzyć, że podczas wysiedlenia nikt z naszej rodziny nie trafił do wagonów. Ale co się odwlecze... Wybacz mój wisielczy humor.

Twoje zniknięcie ściągnęło na nas pewną zaskakującą wizytę. Siedzimy sobie pewnego wieczoru w naszym mieszkanku jak myszy pod miotłą, a tu rozlega się pukanie. Za ciche jak na Niemców, za głośne jak na sąsiada. Wszyscy wyszliśmy do korytarza, żeby otworzyć.

W progu stał Mosler, w mundurze Służby Porządkowej – długi płaszcz ściśnięty skórzanym pasem, drewniana pała u boku i granatowa czapka z błękitnym otokiem. W dodatku uśmiecha się bezczelnie, jakby po prostu wpadł odwiedzić starych przyjaciół.

– Dobry wieczór, panie profesorze! – woła i bez ceregieli ładuje się do mieszkania.

Wszystkich nas zatkało. Tyle razy obiecywałem sobie, że jeśli spotkam jeszcze tego drania na swojej drodze, uduszę go jak psa. I co? Stoi w naszym mieszkaniu i rozgląda się.

– Widzę, że jakoś państwo sobie radzą, mimo wszystko. Bardzo mnie to cieszy.

– Czego pan jeszcze od nas chce? – wykrztusił wreszcie tata. – Jak pan w ogóle śmie po tym wszystkim...

– Przyznaję, że dosyć niefortunnie ułożyły się nam ostatnie interesy...

– Niefortunnie? Pan nas podstępnie oszukał i okradł ze wszystkich oszczędności!

– Pieniądze. Cóż to teraz warte? – powiedział Mosler filozoficznie.

Naprawdę sporo mnie kosztowało, żeby nie rzucić mu się do gardła. Powstrzymywał mnie jego mundur. Jak dostał się do Służby Porządkowej? A może od początku był funkcjonariuszem, tylko się przed nami ukrywał? Tak czy inaczej, wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że ma nas w garści.

– Chciałbym być z państwem zupełnie szczery. Tak, tamte żarty z urzędnikiem z Berlina to był mój pomysł, nie wypieram się, chociaż mógłbym zrzucić wszystko na wspólnika. Ja po prostu państwa wtedy nie szanowałem. Większość wychrzczonych Żydów to łajdaki.

– W przeciwieństwie do pana – zauważył z sarkazmem tata.

– Ma pan pełne prawo tak uważać, panie profesorze – przyznał wielkodusznie Mosler. – Ale zapewniam państwa, że wiele spraw ostatnio przemyślałem i zobaczyłem w innym świetle.

– Nie interesują nas pańskie przemyślenia, łajdaku – warknęła mama, tracąc w końcu cierpliwość. – Niech pan się stąd wynosi!

– Dla mnie to też było trudne, żeby tu przyjść, pani profesorowo.

– No to zaraz to panu ułatwimy! Romek, wyrzuć tego drania, bo go zabiję.

– Chwileczkę, proszę państwa – powstrzymał mnie Mosler. – Nie wiem, czy państwo zauważyli, ale jestem obecnie grupowym w Służbie Porządkowej...

– Wcale mnie to nie dziwi. Ciągnie łajdaka do swoich – powiedziała mama.

– O, to bardzo krzywdząca opinia – zaprotestował Mosler. – Ta praca, a właściwie służba, jest całkowicie bezpłatna...

– Niech pan mówi, o co chodzi, albo sobie idzie – przerwał mu tata.

– Proszę bardzo: przychodzę służbowo w sprawie państwa córki. Lena Sajkowska, zgadza się? À propos, gdzie ona jest?

Popatrzyliśmy na siebie, jakby uderzył w nas piorun. Jeśli Mosler miał jakiekolwiek wątpliwości, co do tego, czy przeszłaś na druga stronę, to rozwiały się właśnie w tej chwili.

– Jeszcze nie wróciła z szopu – wybąkał tata.

– Wydawało mi się, że nie pracuje w szopie, tylko w Werterfassung[14].

– O co panu właściwie chodzi, panie Mosler? – natarła mama. – Przyszedł pan tutaj węszyć?

– Przyszedłem, żeby państwu pomóc, pani profesorowo. Państwa córka nie stawiła się do transportu. Mam obowiązek sprawdzić, czy się nie ukrywa.

– Niech pan sprawdza, proszę bardzo.

Mama otworzyła na oścież drzwi do jadalni.

– Pani profesorowo, pani chyba nie uważa mnie za człowieka naiwnego?

– Uważam pana za skończonego łajdaka!

– Sabinko – upomniał ją tata. Zdał sobie już sprawę, że jesteśmy zgubieni. Do mnie też zaczęło to powoli docierać.

– Rozumiem – powiedział Mosler. – Należało mi się. Ale ja naprawdę chcę się w państwa oczach zrehabilitować. Kiedy zobaczyłem na liście uciekinierów nazwisko „Lena Sajkowska”, od razu zgłosiłem się na ochotnika, że to ja ją doprowadzę.

– Pan jest gorszym łotrem, niż sądziłem! – wykrzyknął tata.

– Proszę pozwolić mi skończyć. Nie mam zamiaru doprowadzać państwa córki do transportu. Doskonale wiem, że przeszła na drugą stronę.

– Pan się myli! – zaprzeczyła rozpaczliwie mama.

– O nie, pani profesorowo. Ja w tych sprawach rozwinąłem u siebie coś w rodzaju szóstego zmysłu.

– Na Boga, czego pan od nas chce?!

– Tak jak powiedziałem, przychodzę pomóc. Jeśli nie będą mieli państwo zaświadczenia, że córka zmarła, na przykład, na tyfus, to wszyscy pójdziecie do transportu zamiast niej.

Na chwilę zamarliśmy.

– A jak można... załatwić takie zaświadczenie? – zapytał tata.

– Leon, daj spokój – powiedziała z godnością mama. – Nie widzisz, o co tu chodzi? Ten człowiek znowu chce od nas wyłudzić pieniądze. Nic już nie mamy, panie Mosler! Rozumie pan? Niepotrzebnie się pan trudził.

– Znowu te pieniądze – żachnął się Mosler. – Ja to zaświadczenie załatwię państwu w ramach reparacji za nasze nieporozumienia. Gratis.

– Dziękuję panu – powiedział tata, zupełnie skruszony.

Mosler od razu się rozpromienił. Chyba o to mu chodziło, żeby zrobić z nas znowu swoich petentów.

– Odezwę się niedługo. Cieszę się, że widzę państwa w dobrym zdrowiu. Będziemy się widywać.

Uchylił grzecznie czapkę z błękitnym otokiem i wyszedł.

Dobrze, że nigdy nie dowiesz się o tej wizycie. Ja w każdym razie nie mam zamiaru Cię zawiadamiać. Na pewno zamartwiałabyś się o nas dzień i noc, a i tak nic by to nie zmieniło. Najważniejsze, że jesteś bezpieczna tam, poza murami, gdzie macki tego łajdaka na pewno nie sięgają.

Twój Romek

2

Walka cywilna

Książnica Jackiewicza na Żoliborzu należała do najlepszych prywatnych wypożyczalni książek w mieście. Można tu było dostać nie tylko największe szlagiery, takie jak Przeminęło z wiatrem czy Sagę rodu Forsyte’ów, ale też książki zakazane, jak Rewolucja nihilizmu[15] czy Niemcy a Europa[16], które zaufani znajomi właściciela dostawali na dziesięć dni w okładkach niewinnych romansów. Panował tu zawsze tłok, jak w najlepszej restauracji. Wypożyczalnia doskonale nadawała się na miejsce konspiracyjnych spotkań. W labiryncie wysokich regałów można było niepostrzeżenie wymienić grypsy, nie ściągając na siebie uwagi.

Władek stał przy półce oznaczonej literą Z i rozglądał się dyskretnie na boki. W ręku trzymał jakąś książkę, ale nie zauważył nawet, kto był jej autorem. Na twarzy miał gęsty dziesięciodniowy zarost, a głowę ogoloną przy samej skórze. Trudno było rozpoznać w nim człowieka z listów gończych, które wciąż wisiały w całej Warszawie. Przez kapitanową Malicką dostarczył na skrzynkę kontaktową Michała wiadomość, że musi się z nim spotkać. Serce waliło mu ze zdenerwowania. Wciąż ogarniała go wściekłość na wspomnienie tego, co wydarzyło się poprzedniego dnia w Otwocku.

W alejce między regałami pojawił się wreszcie Michał. Podszedł powoli, udając, że szuka jakiegoś tytułu na półce.

– Ty chyba zwariowałeś – syknął. – Co robisz w Warszawie?

– Musisz mi pomóc. Lekarze to durnie! – wypalił Władek.

– Przypominam ci, że mama jest lekarzem.

– Nie łap mnie za słowa. Ten, co mnie wczoraj badał, to na pewno dureń!

– Miałeś badania? I co?

– Gów...

Władek ugryzł się w język, przypominając sobie, że znajdują się w kulturalnym otoczeniu.

– Powiedział, że przez najbliższe pół roku nadaję się tylko do papierkowej roboty. Czy ja wyglądam na chorego?

Michał przyjrzał się bratu.

– Czy ja wiem. Pokaż język.

– Nie wygłupiaj się. Chcę walczyć, rozumiesz?

– Przyjdzie czas, dostaniesz nowy przydział. Ja właśnie dostałem.

– Gdzie?

– Tajemnica służbowa. À propos, chciałem cię zapytać, czy zapamiętałeś jakieś nazwiska śledczych z Szucha.

– Po co ci to?

– Pamiętasz czy nie?

– Tego drania od akordeonu nigdy nie zapomnę. Oberscharführer Rappke.

– Ktoś jeszcze?

– Keller, ale to już pewnie wiesz... Czasem siedział tam jeszcze jakiś major w mundurze Wehrmachtu...

– Jak się nazywał?

– Nie pamiętam. Na co ci to?

Władek przyjrzał mu się podejrzliwie. Nagle go olśniło.

– Chyba mi nie powiesz, że przydzielili cię do wywiadu?!

– Nie mogę potwierdzić.

– Rany boskie. To mnie, zawodowego oficera, odstawiają na boczny tor, a takiego żółtodzioba...

– Chciałeś się spotkać, żeby mi to wygarnąć?

Władek opanował się.

– Pomóż mi, Guzik. Nie mogę siedzieć pół roku z założonymi rękami. Nie mam nawet kontaktu z żadną łączniczką. Spisali mnie na straty.

Zamilkli na chwilę, oglądając książki na półce z literą Z. 

– Pamiętasz mecenasa Radwańskiego? – odezwał się wreszcie Michał.

– Tego przyjaciela ojca? Jasne.

– Zdaje się, że jest teraz jakąś szychą w siatce. Próbował mnie zwerbować. Masz.

Położył wizytówkę mecenasa na regale. Władek zwinął ją natychmiast i wsunął sobie do kieszeni.

– Dzięki.

Michał skinął głową.

– Nie kręć się po Warszawie. I zrób coś z tą brodą, bo wyglądasz jak...

– Jak kto?

Michał wzruszył ramionami i odszedł z pierwszą lepszą książką w ręku.

Mecenas Radwański z godnością kroił na niemieckiej gazecie ostatni kawałek kiełbasy, którą pewien zacny gospodarz z Karczewa opłacił tydzień temu pewną poradę prawną. Konsultacja była całkowicie nielegalna, ponieważ oficjalnie mecenas był zatrudniony pod fałszywym nazwiskiem jako strażnik w gazowni i nie udzielał się jako prawnik. Tak było znacznie bezpieczniej. Członkowie warszawskiej palestry byli bezustannie narażeni na aresztowania i wywózki. Radwański pełnił w podziemiu zbyt ważną funkcję, żeby ryzykować przypadkową wpadkę z racji swojego zawodu i wykształcenia. Zatrudnienie na stanowisku zwykłego strażnika dawało mu nie tylko mocne papiery, ale też niebagatelne przywileje w postaci darmowej stołówki pracowniczej i zwiększonej racji chleba kartkowego na każdy miesiąc. Czasem trafiała mu się też jakaś prywatna porada, więc ogółem żył na całkiem wysokim poziomie. W końcu poczuł się wręcz pełnoprawnym członkiem nowej elity i kazał wydrukować sobie wizytówki ze swoim fałszywym nazwiskiem i dumnie brzmiącą funkcją „Strażnik Gazowni Miejskiej”. Nawet nie przyszło mu do głowy, że było w tym coś niewłaściwego.

W przeszklonej portierni, gdzie przesiadywał, panowało przyjemne ciepło – jeszcze jeden powód, dla którego mecenas Radwański czuł się w roli strażnika jak ryba w wygodnym akwarium. Zapach czosnkowej kiełbasy wydawał mu się równie wykwintny jak najdroższe dania w Adrii, gdzie stołował się przed wojną razem z innymi warszawskimi adwokatami i sędziami. Powiesił sobie pod szyją białą serwetkę, odwinął z chusteczki przyniesiony nóż i widelec, i już zabierał się do jedzenia, kiedy w drzwiach portierni pojawił się młody, krótko ostrzyżony brodacz.

– Wstęp tylko dla personelu! – zaprotestował gwałtownie mecenas. – Proszę opuścić portiernię.

Brodacz nie ruszał się jednak z miejsca.

– Nie poznaje mnie pan?

Radwański przyjrzał mu się uważniej.

– Władek?!

– Nic się pan nie zmienił. Jaki strażnik drukuje sobie wizytówki?

Położył na stole wizytówkę, którą dostał od Michała.

– Nie rozumiem – powiedział zdezorientowany Radwański.

– Nieważne. Przejdę do sedna, bo ojciec ufał panu jak rodzonemu bratu...

– Co u niego? – przerwał mu Radwański.

– Nie żyje.

– Co?!

– Dostał kulę, kiedy odbijali mnie z Pawiaka. Mogę mówić dalej?