Pożegnanie z Warszawą. Czas Honoru. Tom 3 - Jarosław Sokół - ebook

Pożegnanie z Warszawą. Czas Honoru. Tom 3 ebook

Jarosław Sokół

4,8

Opis

Pożegnanie z Warszawą to trzeci tom znakomitego cyklu powieściowego, którego bohaterami są czterej cichociemni. Janek Markiewicz, Bronek Woyciechowski oraz bracia Michał i Władek Konarscy nieustannie prowadzą walkę z niemieckim okupantem. Jednak sami znajdują się w coraz większym niebezpieczeństwie – Lars Rainer, szef warszawskiego gestapo, nadal podąża ich śladem. Równie groźny okazuje się nowy wróg bohaterów – sowiecki oficer Sorokin. W tym tomie ukazane są kulisy walki z komunistyczną agenturą, euforia pierwszych dni Powstania Warszawskiego, rzeź Woli i tragiczny koniec polskiej stolicy.

Książka autorstwa Jarosława Sokoła – scenarzysty popularnego serialu Czas Honoru, który zyskał ogromną popularność wśród widzów.

Jarosław Sokół

Prozaik i scenarzysta. Autor scenariuszy filmowych i telewizyjnych, opowiadań oraz powieści, m.in. Awiatorzy (Wydawnictwo Zwierciadło).

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 644

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (42 oceny)
33
9
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
madziulla82

Nie oderwiesz się od lektury

jedna z lepszych książek jakie czytałam.
00
AlicjaChomyszyn

Nie oderwiesz się od lektury

Super trylogia. Klasa pisarstwa światowa.
00

Popularność




© Copyright by Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o., Warszawa 2021 Text © copyright by Jarosław Sokół, 2013 © Czas honoru 2021 Telewizja Polska S.A.
Wydanie II
Redakcja: Melanż
Korekta: Aleksandra Kiełczykowska, Melanż
Skład, łamanie: Piotr Szczerski
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN®
Zdjęcie na okładce: © CollaborationJS / Trevillion Images
Redaktor prowadzący: Magdalena Chorębała
Dyrektor produkcji: Robert Jeżewski
ISBN: 978-83-8132-307-9
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie, w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o. ul. Widok 8 00-023 Warszawa tel. 22 312 37 12
Dział handlowy:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Naród, który nie szanuje swej przeszłości,nie zasługuje na szacunek teraźniejszościi nie ma prawa do przyszłości.

Marszałek Józef Piłsudski

Ilekroć Sorokin wychodził z gabinetu Józefa Stalina – a od pewnego czasu był w nim częstym gościem – zawsze miał wrażenie, że zmienił się w karła i ledwo dosięga mosiężnej klamki. Była to pewnie wina wielkich drzwi i wysokiego sklepienia. Na Kremlu wszystko przytłaczało go swoim ogromem, przypominając, że choć zaszedł w życiu naprawdę daleko, to był tylko pyłkiem wobec potęgi wiecznej Rosji.

Gdyby Lew Aleksandrowicz Sorokin urodził się w Stanach Zjednoczonych, uchodziłby tam za wzorcowy przykład „self-made mana” – człowieka, który własnym wysiłkiem wydźwignął się ze społecznych nizin, żeby zostać ważną i powszechnie szanowaną personą. Być może zdobyłby znaczny majątek albo stanął na czele wielkiego przedsiębiorstwa. Możliwe też, że nie osiągnąłby zupełnie nic i zakończyłby życie w więzieniu, ponieważ we wczesnej młodości przejawiał pewne zamiłowanie do bijatyk i alkoholu. Z tego samego względu nie mógłby zostać senatorem, burmistrzem ani nawet szefem tajnej policji. Amerykanie kładli w tamtych czasach zbyt duży nacisk na walory moralne kandydatów na te stanowiska.

Na szczęście Sorokin urodził się w kraju całkowicie wolnym od podobnych ograniczeń. W Związku Sowieckim, jak mawiał towarzysz Lenin, nawet zwykła sprzątaczka mogła zostać ministrem. Nic nie stało więc na przeszkodzie, by syn chłopa z Czarnego Jaru w obwodzie astrachańskim objął funkcję ludowego komisarza bezpieczeństwa publicznego drugiej rangi i stał się zaufanym człowiekiem samego towarzysza Stalina.

Droga Sorokina do tej oszałamiającej kariery nie prowadziła przez szkoły, uniwersytety czy choćby kursy wieczorowe. Z początku młody Lew w ogóle nie miał nadmiernie rozbudzonych ambicji. Zupełnie wystarczało mu, że doktor Akunin z Astrachania, dentysta, który miał daczę nad rzeką pod Czarnym Jarem, zatrudniał go przy koniach, ilekroć przyjeżdżał ze swoimi gośćmi na wczasy. Korzystała zresztą na tym cała rodzina Sorokina. Jego matka prała doktorowi i jego letnikom ubrania, a dwie siostry pracowały na daczy jako kucharki i pokojówki. Doktor Akunin płacił bardzo dobrze, a raz nawet wyrwał chłopcu za darmo dwa zęby.

Wszystko się zmieniło, gdy Sorokin skończył czternaście lat. W tym samym roku na świecie wybuchła wielka wojna, choć w Czarnym Jarze nie odbiło się to zbyt głośnym echem. Życie toczyło się jak zwykle. Był upalny sierpień. Nocami gwiazdy spadały z nieba całymi garściami, a w ciągu dnia białe pyłki unosiły się leniwie nad polami. Doktor Akunin przyjechał tym razem z całą gromadą gości. Wśród nich była jedna niezwykła postać – dziewczyna w jedwabnej bluzce. Do tej pory Sorokin nie zawracał sobie głowy dziewczynami. Czasem podglądał je gdy kąpały się na golasa w rzece, ale to wszystko. Dziewczyna w jedwabnej bluzce miała jednak w sobie coś takiego, że nie można było od niej oderwać oczu. Była starsza od Sorokina. Miała siedemnaście albo nawet osiemnaście lat i nawet na niego nie spoglądała, kiedy pomagał jej dosiąść konia. Coś dławiło go w piersiach, kiedy dotykał jej trzewika. Za którymś razem postanowił się odezwać.

– Ty, jak cię zwą? – spytał.

Dziewczyna w jedwabnej bluzce spojrzała na niego z takim obrzydzeniem, jakby właśnie wdepnęła w końskie łajno.

– Jak śmiesz tak się do mnie odzywać!? Ja jestem z Moskwy!

Serce ścisnęło mu się w twardą grudkę. Tak miało już pozostać na zawsze. Nigdy nie poznał imienia dziewczyny w jedwabnej bluzce, ale tego dnia zdobył wiedzę znacznie cenniejszą: w Moskwie mieszkali ludzie lepsi. Piękniejsi, bogatsi, więcej warci. Mieli prawo wynosić się ponad innych. Górowali nad zwyczajnym motłochem jak koń nad gównianą muchą. Sorokin zrozumiał, że jego czas w Czarnym Jarze dobiegł końca. Musiał ruszać do Moskwy.

W rodzinnej wsi pozostało mu do zrobienia już tylko kilka rzeczy. Przede wszystkim zaczekał, aż doktor Akunin zapłaci mu należną pensję. Bez pieniędzy nie było przecież co marzyć o wyprawie do stolicy.

Letnicy wyjechali na początku września. Było wciąż upalnie, ale wieczory robiły się coraz krótsze. Cała rodzina Sorokina stała na piaszczystej białej drodze i machała na pożegnanie odjeżdżającym bryczkom. Tylko Sorokin nie machał.

Nocą spakował zapasową koszulę, kawałek chleba, nóż do obrony i wymknął się po cichu z chaty. Choć droga do Moskwy nie prowadziła w pobliżu daczy doktora Akunina, skręcił w tamtą stronę. Przeskoczył przez płot i popchnął drzwi domku. Ustąpiły ze skrzypieniem. Doktor Akunin nigdy nie zamykał domu, kiedy wyjeżdżał – nie było przed kim. W okolicy mieszkali przecież tylko ludzie, którym płacił za opiekę nad swoją posiadłością.

W ciemnym salonie bieliły się pokrowce naciągnięte na meble. Panowała cisza. Za oknem wisiał sierp księżyca. Sorokin przeszedł do kuchni. Nie śpiesząc się, rozpalił ogień w palenisku, po czym wziął płonącą żagiew, wrócił do salonu i podpalił kolejno wszystkie pokrowce. Ogień buchnął radośnie ze wszystkich stron. Płomienie rosły w oczach, tańcząc i pląsając dziko jak wyzwolone duchy. W jednej chwili zrobiło się gorąco; słup ognia rozpłaszczył się pod sufitem i wściekły, że nie może na razie przebić się na wyższe piętro, miotał się po całym pomieszczeniu; meble zaczęły syczeć i trzeszczeć. Sorokin wypadł na zewnątrz.

Dacza doktora Akunina stała w ogniu. Było to piękne widowisko. Sorokin chętnie zostałby do samego końca, ale we wsi zaczynały się zapalać światła. Ktoś zauważył ogień nad rzeką. Sorokin splunął więc pogardliwie w stronę płonącego domku i wyruszył w drogę.

Moskwa nie przyjęła go z otwartymi ramionami. W mieście panowała wojenna gorączka. Oddziały rosyjskiego wojska maszerowały bez przerwy raz w jedną, raz w drugą stronę. Ludzie robili zapasy na wypadek oblężenia. O znalezieniu pracy nie było mowy. Sorokin najął się u pewnego Żyda do obnośnej sprzedaży papierosów, żeby w ogóle jakoś przeżyć. Nosił towar po ulicach na ciężkiej desce uwiązanej do szyi jak koń pociągowy. Nienawidził tej roboty, ale dzięki niej znacznie poszerzył swoją wiedzę na temat świata. Słuchając ulicznych rozmów, dowiedział się na przykład, że wojna, która toczyła się na świecie, była sprawą dość poważną. Matka Rosja toczyła ją z Germańcami. Były to zbiry w spiczastych hełmach, które należały do jednej z dwóch band – Niemców albo Austriaków. Całkiem niedawno Germańcy pobili rosyjskie wojsko, a teraz szykowali się, żeby odebrać Matce Rosji Warszawę.

Sorokin zgłosił się do wojska. Nie miał co prawda pojęcia, gdzie leży Warszawa, ale zagrzany przez patriotyczne odezwy, nie mógł pozwolić, żeby dostała się w brudne łapy Germańców. Był silny i wyrośnięty na swój wiek, więc bez trudu przekonał komisję rekrutacyjną, że ma siedemnaście lat. Ponieważ jeździł dobrze konno, został wcielony do Uralskiej Dywizji Kozaków i wysłany na front.

Wojna z miejsca mu się spodobała. Przede wszystkim nareszcie mógł się najeść i to trzy razy dziennie. Zupełnie nie rozumiał powszechnego sarkania na wyżywienie. W rodzinnym domu mięso jadło się od wielkiego dzwonu, a tu co rusz była na obiad konina albo jakiś ptaszek. Samej walki nie było za wiele. Głównie czekało się, co zrobią Germańcy, i paliło machorkę. Kiedy jednak wreszcie ruszyli do ataku, Sorokin znalazł się w swoim żywiole. Szabla leżała mu w ręku lepiej niż niejednemu kozakowi z dziada pradziada. Naciął germańskich szpiców tyle, że pod koniec dnia ledwo mógł ruszyć ręką. Musiał robić sobie okłady z krowiego łajna.

Germańcy zostali odparci, a Warszawa ocalona. Sorokin widział miasto tylko z daleka. Leżało na skarpie nad niewielką rzeczką, która w tych stronach była podobno uważana za coś w rodzaju Wołgi. W ogóle wszystko było tutaj inne – jakby mniejsze i bardziej kolorowe. W mieście nie było widać cerkiewnych kopuł, a wieże kościołów były spiczaste jak igły. Wasyl Czerkasow, kozak, z którym Sorokin dzielił miskę, twierdził, że w Warszawie ludzie mieli tyle złota, że srebrne monety wyrzucali na ulicę. Sorokin nie dał temu wiary, ale obiecał sobie, że któregoś dnia odwiedzi miasto, za które przelewał krew.

Okazja ku temu nadarzyła się kilka lat później, ale okoliczności kolejnego wypadu Sorokina do Warszawy zmieniły się diametralnie. Była to już inna wojna, inny Sorokin i inna Warszawa. Ostatnie lata przyniosły wielkie przemiany nie tylko w życiu Lwa Aleksandrowicza, ale też całej Rosji. Częściowo odpowiedzialni byli za to Germańcy. Szukając sposobu na osłabienie rosyjskiego imperium i wyłączenie go z wielkiej wojny narodów, podgrzewali przy pomocy swojego wywiadu wewnętrzne wrzenie, które w końcu doprowadziło do wielkiego wybuchu. Skutki przeszły najśmielsze oczekiwania niemieckiego wywiadu i zmieniły bieg życia całych pokoleń. Władzę w kraju przejęli bolszewicy, a car i jego rodzina zostali rozstrzelani w piwnicy prywatnego domu w Jekaterynburgu.

Sorokin ze zdumieniem patrzył, jak z dnia na dzień pojawia się nowa potężna kasta, której władza w błyskawicznym tempie pożera wszystko, niczym ogień daczę doktora Akunina. Niemal natychmiast wstąpił do rady żołnierskiej, którą zorganizował Wasyl. Razem doprowadzili do tego, że podczas najbliższej potyczki z Germańcami większa część ich sotni odmówiła walki. Dowódca zagroził im rozstrzelaniem, ale rozbroili go i powiesili dla przykładu. Łajdak miał mocną szyję. Urywał się ze sznura dwa razy. Wyzionął ducha dopiero przy trzeciej próbie. Reszta oddziału była tak przerażona tą egzekucją, że żaden podoficer nie pisnął ani słowa, kiedy blisko dwie trzecie całej sotni opuściło linię frontu pod wodzą Wasyla i skierowało się na Moskwy.

I znów rosyjska stolica okazała się dla Sorokina niegościnna. Jeśli sądził, że rewolucyjna fala sama wyniesie go na szczyt nowego porządku, srodze się zawiódł. Fala wynosiła głównie ludzkie śmieci; zresztą tylko po to, żeby za chwilę je zatopić. Prawdziwi „ludzie z Moskwy” – Lenin, Trocki[1], Rykow[2] – byli dla niego równie niedostępni jak rosyjski car. Najgorsze zaś było to, że w zawierusze wydarzeń zniknął mu z oczu Wasyl i Sorokin został znów sam w ogarniętej gorączką stolicy. Przynajmniej z utrzymaniem nie miał tym razem kłopotów. Z wojny przywiózł belgijski rewolwer Nagant, który nazywano popularnie naganem. Na jego widok każdy burżuj napotkany w ciemnej uliczce natychmiast podnosił ręce do góry i oddawał zawartość portfela. Kiedy pieniądze straciły wartość, Sorokin przerzucił się na burżujki obwieszone złotem i kosztownościami.

Jeden z takich wypadów okazał się brzemienny w skutki. Zdzierał właśnie pierścienie z dłoni jakiejś wyfiokowanej baby, kiedy ze wszystkich stron wyskoczyli na niego ludzie z bronią.

– Ruki wwierch!

Napastników było czterech. Nie stawiał oporu.

Wtrącili go do piwnicy wielkiego gmachu towarzystwa ubezpieczeniowego „Rosja” przy ruchliwym placu Łubiańskim. Przez małe okienko słyszał klekot końskich kopyt na bruku i bicie starego zegara, który szedł własnym rytmem, nie zważając na zawirowania historii. Nazajutrz do piwnicy weszło dwóch osiłków i bez słowa zaczęli tłuc go metalowymi pałkami. Kiedy był już prawie martwy, zaciągnęli go do jakiegoś gabinetu i posadzili na krześle.

Sorokin z najwyższym trudem otworzył zapuchnięte oko, żeby zobaczyć, co będą z nim robić dalej. Przed nim siedział człowiek, którego inteligencka facjata zupełnie nie pasowała do szerokich barów i chłopskich łap. Zdawało się, że jakiś okrutny i szalony doktor Frankenstein przeszczepił głowę moskiewskiego studenta na atletyczne ciało. Był to towarzysz Kalinin, szef wydziału ekonomicznego Czeka – rosnącej w siłę organizacji nadzorującej bezpieczeństwo nowego bolszewickiego państwa.

– Dali ci chłopcy trochę po mordzie, co? – zagaił Kalinin.

– Ano dali – przyznał Sorokin.

– Należało ci się, bandyto! Powinni cię zatłuc na miejscu.

W tym miejscu Kalinin elokwentnie wyjaśnił, kim jest i czym się zajmuje. Sorokin nie był jeszcze biegły w rozmaitych nowych terminach, jakimi posługiwali się bolszewicy. Zrozumiał tyle, że wszedł w paradę potężnej bandzie, która uważała całą Moskwę za własny teren.

– Przyznaj mi się tutaj, dla kogo pracujesz, to rozstrzelamy cię od razu i nie będziesz się męczył.

Propozycja była kusząca, ale Sorokin gotów był zaryzykować dalsze męki, aby tylko odmienić swój los. Zaczął zeznawać. Nigdy przedtem ani potem nie wyrzucił z siebie tak długiego potoku słów. Przyznał się nawet do spalenia daczy doktora Akunina, choć nie miało to zupełnie nic do rzeczy. O dziwo Kalinin wyraźnie się tym zainteresował.

– Czyli ty masz świadomość klasową! – stwierdził z entuzjazmem.

Sorokin przytaknął gorliwie. Przesłuchanie było skończone. Kalinin napisał w raporcie, że jego występek odznaczał się małą szkodliwością społeczną i że w rzeczywistości „obywatel Sorokin nie kierował się chęcią zysku, lecz prowadził świadomą akcję ekspropriacyjną wśród reakcyjnych warstw społeczeństwa”. Na koniec dopisał „Rekomenduję zatrudnienie ob. Sorokina w wydziale ekonomicznym CzK”.

W ten sposób Sorokin został nie tylko zwolniony z więzienia, ale też zdobył posadę w szybko rozwijającej się firmie. Było to warte kilku złamanych żeber, zwłaszcza że jego oprawcy, bracia Jagudinowie, pracowali teraz razem z nim i okazali się chłopakami z fantazją. Następne lata Sorokin zapamiętał jako najlepsze w swoim życiu. Robił właściwie to samo, co do tej pory – rabował burżujów, tyle że na wielką skalę. Razem ze swoimi ludźmi plądrowali najpierw burżujskie domy w Moskwie, a potem podmiejskie rezydencje. Co prawda łupy musieli w całości odstawić do bolszewików, ale i tak Sorokin nie czuł się stratny. Szybko zaczął się wyróżniać. Najlepsze wyniki osiągał w tropieniu szpiegów i dywersantów gospodarczych. Opowieść o tym, jak pewnego razu urządził w Jekaterynburgu „rzeźby lodowe” przekazywano sobie z ust do ust. Ustawił na dworze czterech pojmanych szpiegów i kazał im się rozebrać. Był to styczeń i temperatura spadła prawie do minus czterdziestu stopni. Sorokin kazał polewać szpiegów wodą, aż przyznają się do szpiclowania na rzecz Anglików. Po kilku wiadrach wszyscy zamienili się w „lodowe rzeźby”. Żaden się nie przyznał.

Fantazja Sorokina stała się legendarna, a on sam zaczął coraz bardziej wierzyć we własne siły. Raz omal nie doprowadziło go to do zguby. Poszli z chłopakami na zwyczajną rekwizycję do pewnej starej szlachcianki. Był donos, że baba trzyma pod podłogą całe sztaby złota. Załomotali więc do drzwi, a Losza Jagudin jak zwykle ryknął przez szparę: „Czeka, otwierać!”. Zawsze odnosiło to piorunujący skutek. Ludzie w środku dostawali małpiego rozumu. Rzucali się, żeby chować biżuterię i kompromitujące dokumenty do doniczek z kwiatami albo sienników. Niektórzy wyskakiwali przez okna, bez względu na wysokość. Dla Sorokina był to dowód na słuszność bolszewickiej tezy, że burżuazja to gatunek skazany na wymarcie. Tyle się gadało, jacy to wykształceni i obyci ludzie, a kiedy przyszło co do czego, to zachowywali się jak ostatni durnie. Kiedyś nawet pewien akademik z tytułem profesora wyskoczył przez okno, jakby nie wiedział, dureń, najprostszej rzeczy – że upadku z czwartego piętra nie da się przeżyć.

Baba, do której przyszli tamtego dnia, też do rozumnych nie należała. Zamiast otworzyć od razu i oszczędzić sobie nieprzyjemności, zrobiła coś zupełnie przeciwnego. Założyła na drzwi ciężki łańcuch.

– Otwieraj, stara jędzo! – ryknął Losza, rozjuszony.

– Niech was piekło pochłonie! – odpowiedziała właścicielka.

Bracia Jagudinowie rzucili się na drzwi jednocześnie, ale choć obaj byli chłopami na schwał, nie udało im się sforsować solidnego łańcucha.

– Otwieraj, psia twoja mać! – wrzeszczał Losza przez szparę, na próżno mocując się z drzwiami.

– Sam jesteś psim pomiotem, bolszewiku! – odpowiedziała właścicielka z drugiej strony drzwi.

Wtedy właśnie młody Sorokin wpadł na pomysł, o którym mówiło się potem przez wiele lat.

– Czekajcie, chłopaki – powiedział odpinając od paska granat.

– Co chcesz zrobić? – przestraszył się Losza.

Ale Sorokin już odbezpieczył granat i wrzucił go przez szparę do mieszkania. Rozległ się potężny wybuch. Ciężkie dębowe drzwi wyleciały z futryny i przygniotły ich wszystkich na korytarzu. To uratowało im życie. Sorokin pierwszy wygrzebał się z gruzu. W uszach dzwoniło mu potwornie, więc nie słyszał pretensji braci Jagudinów.

– Czyś ty zgłupiał, człowieku?! Chciałeś nas zabić?

Pokazał na zakrwawione wnętrze mieszkania. Po babie zostało tylko coś w rodzaju krwawej szmaty na podłodze. Reszta rozsmarowała się po ścianach.

Sorokin jeszcze przed ukończeniem dwudziestu lat stał się kimś w rodzaju ludowego bohatera. Każdy słyszał o pełnych kozackiej fantazji akcjach jego grupy. W tych popularnych opowieściach, często przesadzonych, zawsze wymieniało się tylko jego nazwisko. Sorokin liczył, że ta jego sława musi prędzej czy później dotrzeć do uszu najwyższych władz. Nie chciał spędzić reszty życia w wydziale ekonomicznym Czeka. Nie zdawał sobie jednak sprawy, że próby ściągnięcia na siebie powszechnej uwagi działały właściwie na szkodę jego dalszej kariery. W najwyższych gremiach partyjnych jego nazwisko rzeczywiście pojawiało się w rozmowach, ale tylko w żartach. Dla Lenina, Trockiego i innych Sorokin był figurą szalonego, lecz niezbyt rozgarniętego kozaka. Żadnemu z nich nie przyszło nigdy do głowy, żeby zapytać, czy jest to właściwie prawdziwa postać czy tylko bolszewicka legenda.

Pytanie to zadał dopiero człowiek, który może nie sprawował jeszcze najwyższych urzędów w bolszewickim państwie, ale szybko piął się w górę. Na razie był prawą ręką samego Swierdłowa[3]. Kierował Ludowym Komisariatem do spraw Narodowości, który zajmował się szerzeniem idei bolszewizmu wśród narodów Rosji. Nazywał się Iosif Dżugaszwili[4] i był Gruzinem z pochodzenia.

– Co to właściwie za jeden ten Sorokin? – spytał pewnego dnia Dżugaszwili, usłyszawszy kolejny raz o szalonym kozaku z Czeka. Tym razem ludowe podanie przypisywało mu szczególny pomysł zdejmowania opornym wrogom klasowym „rękawiczek”. Sorokin podobno moczył im najpierw ręce we wrzątku, a kiedy skóra pokryła się pęcherzami, zdejmował ją, pozostawiając delikwentowi dłonie odarte do żywego mięsa. Bez względu na to, czy była to prawda, człowiek, o którym opowiadano takie okropności, zasługiwał ze wszech miar na uwagę jako jednostka, która już wkrótce może się okazać przydatna. Iosif Dżugaszwili został bowiem właśnie mianowany na komisarza politycznego Frontu Południowo-Zachodniego, który wkrótce miał ruszyć na Polskę. Potrzebował jak powietrza ludzi nietuzinkowych i zaufanych, zwłaszcza w podlegającej mu 1 Armii Konnej. Była to ogromna ciżba niepiśmiennych kozaków, którzy w przeważającej większości nie byli świadomi klasowo bardziej niż ich konie.

Kiedy Iosif Dżugaszwili przeczytał akta Sorokina, natychmiast zrozumiał, że znalazł wreszcie odpowiedniego człowieka na komisarza politycznego Konarmii. Kozak, weteran wojenny, czekista, szaleniec – słowem: idealny kandydat. Nawet jego niespełna dwadzieścia lat nie stanowiło żadnej przeszkody. Głównodowodzący Frontu Zachodniego, Tuchaczewski[5], miał zaledwie dwadzieścia siedem lat.

Sorokin miał więc drugi raz w życiu ruszyć na Warszawę, choć tym razem nie jako jej obrońca. Dzięki rozmaitym kursom wieczorowym jego wiedza historyczna znacznie się w tym czasie pogłębiła. Na stanowisku komisarza politycznego Konarmii było to niezbędne. Co rusz musiał tłumaczyć kozakom obecną sytuację polityczną. Jego samego nie przestawały zdumiewać zmiany, jakie zaszły także na tym polu w ciągu ostatnich lat. Otóż Warszawa nie była już częścią Matki Rosji. Odłączyła się od niej zdradziecko razem z całą zachodnią częścią państwa, które teraz nazywało się Polska i było rządzone przez reakcyjną burżuazję i obszarników, tak zwanych polskich panów. W tym momencie zazwyczaj ktoś przerywał pytaniem:

– Znaczy się „białych”?

Z początku Sorokin próbował wyjaśniać podstawowe różnice między „białymi” od Wrangla a polskimi panami, ale szybko przekonał się, że kozacy nie chwytają takich subtelności. Odpowiadał więc: „Można tak powiedzieć”, po czym przechodził gładko do dalszej części wywodu. Otóż ta właśnie zbuntowana Warszawa, której jeszcze niedawno rosyjscy żołnierze bronili własną piersią przed Germańcami, zagrażała teraz nowemu sowieckiemu państwu. Ciągle próbowała wyrywać z ciała Matki Rosji nowe terytoria. Dlatego należało rozprawić się z polskimi panami raz na zawsze, a po trupie burżuazyjnej Polski zanieść pochodnię rewolucji do Germańców i całego świata.

– Uraa! – odpowiadał mu zazwyczaj ryk entuzjazmu, co było najlepszym dowodem, że sprawdzał się jako komisarz polityczny doskonale.

Konarmia spadła na Polskę z wielkim impetem. Wyperfumowani polscy oficerkowie umykali gdzie pieprz rośnie i wydawało się, że czerwona pożoga w mgnieniu oka pochłonie zdradziecką Warszawę. Tak się jednak nie stało. Nie wiadomo, dlaczego stanęli pod Lwowem. Podobno czekali na wiadomości ze sztabu Tuchaczewskiego, żeby uderzyć jednocześnie z obu stron. Sorokin tłumaczył to cierpliwie kozakom, ale sam nie był co do tego przekonany. Dlaczego nie spalili przynajmniej Lwowa?

Pewnego dnia jak grom z jasnego nieba spadła wiadomość, że Tuchaczewski został pod Warszawą rozgromiony w pył. Nie dość tego – polskie wojsko ciągnęło już ze wszystkich stron, żeby uderzyć także na Konarmię. Niemal natychmiast zarządzono odwrót, ale do bitwy z polskimi panami i tak doszło. Pod Komarowem Sorokin sam wziął szablę do ręki i wyjechał w pole. Ściął sześciu, może siedmiu Polaków, ale nie zmieniło to wyniku bitwy. Konarmia została rozbita i zmuszona do ucieczki.

Klęska polskiej kampanii była dla Sorokina osobistą porażką. Znów nie zobaczył Warszawy. Rzecz jasna, nigdy nie dał wiary opowieściom Wasyla Czerkasowa o srebrnych monetach, które leżały na ulicach. Jednak ciekawość pozostała w nim jak drzazga, której nijak nie dawało się usunąć, zwłaszcza że po przegranej wojnie Warszawa stała się dla niego niedostępna. Wyglądało na to, że oderwała się od Matki Rosji na dobre i odpłynęła z prądem historii jak kra podczas wiosennej odwilży.

Kariera Sorokina niespodziewanie wyhamowała. Iosif Dżugaszwili, którego teraz wszyscy nazywali Stalin, nie powołał komisarza politycznego Konarmii na żadne wysokie stanowisko. Być może uznał, że ciąży na nim odium klęski, a być może miał po prostu za dużo na głowie, żeby zajmować się jakimś tam Sorokinem. Po śmierci Lenina był zajęty przejmowaniem władzy w sowieckim państwie. Po kolei eliminował kolejnych przeciwników, aż w końcu stanął na czele całej partii, stając się kimś o wiele potężniejszym niż zastrzelony car Rosji.

Sorokin prawie dwie dekady żył na uboczu wielkich wydarzeń w sowieckim państwie. Owszem, zajmował pewne stanowiska, ale były to posady o niewielkim znaczeniu, w dodatku z dala od Moskwy – a to sekretarz Komsomołu w jakimś zakładzie w Czelabińsku, a to szef wydziału ekonomicznego OGPU[6] w Tyflisie. Stracił dawny zapał. Dużo pił, a po pijanemu wdawał się w awantury i bijatyki. W Tyflisie spotkała go też nieprzyjemna historia. Naraził się samemu pierwszemu sekretarzowi Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Gruzji Ławrientijowi Berii. Odbił mu kochankę, dziewczynę z miejscowego Komsomołu. Beria oskarżył go o gwałt na komsomołce i upodobanie do imperialistycznej muzyki. Sorokin stanął przed sądem partyjnym. Na próżno tłumaczył się, że żadnego gwałtu nie było, bo komsomołka sama wypinała się na wszystkie strony jak akrobatka, a imperialistycznej muzyki słuchał tylko raz, kiedy tańczył z rzeczoną czekistką charlestona. To pogrążyło to całkowicie. Gwałt mogliby mu jeszcze wybaczyć, ale tańczenie charlestona z daleka zalatywało trockizmem. Miał szczęście, że skończyło się na przeniesieniu na inne stanowisko.

W praktyce wyrok partyjnego sądu oznaczał jednak długoletnie więzienie. Sorokin został bowiem mianowany na komendanta łagru na Dalekiej Północy, za kołem podbiegunowym.

Przez pierwsze miesiące był zdruzgotany. Nie widział wielkiej różnicy między swoim losem a nędznym żywotem zwyczajnych zeków. Podobnie jak oni musiał znosić czterdziestostopniowe mrozy i potworną pustkę syberyjskiej północy. Dobrze, że nie kazali mu harować razem z nimi przy wyrębie lasu, myślał z goryczą.

Pewnej szczególnie mroźnej nocy, kiedy grzał się przy kozie i wpisywał nowych zeków do ewidencji, doznał czegoś w rodzaju duchowego przebudzenia. Ołówek wypadł mu ze zgrabiałej dłoni. Zdał sobie sprawę, że liczba zeków podwaja się z miesiąca na miesiąc. Wniosek poraził go swoją oczywistością: przed łagrami była przyszłość. Przed nim była przyszłość.

Od tej pory zmienił się nie do poznania. Odstawił wódkę. Zaczął dużo czytać. Książki kazał sobie sprowadzać razem z dostawą żywności dla obozu. Pochłaniał wszystko – prawo, historię, filozofię, nawet podręczniki biologii. Czas odmierzały mu strony przeczytanych książek. O ile przedtem syberyjska doba wydawała się trwać całą wieczność, o tyle teraz stała się za krótka. Nie miał wprawy w czytaniu, toteż dziesięć stron zabierało mu z reguły godzinę. Postanowił poprawić wydajność, zwłaszcza że nie przyswajał za dobrze przeczytanej treści. Wiele książek było dla niego po prostu niezrozumiałych. Znalazł na to genialny wręcz sposób. Wśród zeków byli przecież profesorowie niemal każdej dziedziny ludzkiej wiedzy, duchowni, intelektualiści, artyści. Nie brakowało też wybitnych bolszewików, którzy w małym palcu mieli wszystkie pisma Marksa, Engelsa i towarzysza Lenina. Sorokin wybrał więc po jednym specjaliście z każdej dziedziny wiedzy i utworzył coś w rodzaju prywatnego uniwersytetu. Swoich profesorów umieścił w oddzielnym baraku, przydzielił im pracę pod dachem oraz dodatkową porcję bałandy[7]. W zamian za te przywileje kazał im wygłaszać dla niego wykłady i przygotowywać seminaria. W ten sposób barak siedemnasty stał się najlepszą prywatną uczelnią w Związku Sowieckim, choć świat nigdy się o nim nie dowiedział, ponieważ wszyscy wykładowcy zmarli w obozie z powodu chorób i niedożywienia.

Praca samokształceniowa zaczęła wkrótce przynosić owoce. Sorokin niemal fizycznie czuł, jak jego świat rozszerza się i rozjaśnia. Zaczął dostrzegać związki i zależności między rzeczami, które pozornie nie miały ze sobą nic wspólnego. Ze wstydem przypominał sobie siebie z poprzedniego, przedłagrowego życia – zwierzę miotane instynktami i złudzeniem, że posiada jakieś własne myśli i przekonania. W rzeczywistości były to tylko odpryski zasłyszanych zdań, wyuczone przez otoczenie reakcje neuronów, brednie w rodzaju srebrnych monet na ulicach Warszawy, zamulające ludzki umysł. W łagrze Sorokin stał się człowiekiem wolnym – odzyskał władzę nad swoim rozumem, a wraz nią – nad swoim losem.

Pierwszym dziełem samodzielnego myśliciela z Kamczatki był śmiały projekt reorganizacji Głównego Zarządu Obozów, który usprawniał zarządzanie stale rosnącą liczbą łagrów na terenie całego Związku Sowieckiego. Pismo Sorokina do OGPU pozostało bez odpowiedzi, ale dziwnym zbiegiem okoliczności krótko potem przeprowadzono reformę systemu zarządzania obozami, i to bardzo zbliżoną do zaproponowanej przez Sorokina. Właściwie zmieniono tylko nazwy nowych organów. Główna centrala nazywała się teraz w skrócie „GUŁag”.

Sorokin ani myślał się poddać. Oczywistą kradzież intelektualną uznał za swój sukces. Najwyraźniej tak górował nad miernymi umysłami oficjeli z OGPU, że nie mieli innego wyjścia jak użyć władzy zamiast własnego rozumu. Dobrze wiedział, że awanturowanie się jest bezcelowe. Przygotował więc kolejny projekt – jeszcze bardziej oryginalny. Był to ni mniej, ni więcej, jak plan połączenia dwóch wielkich rosyjskich rzek: Wołgi i Donu. Kanał o długości stu jeden kilometrów miałby zostać zbudowany rękami zeków, a więc z wykorzystaniem darmowej siły roboczej. W tym celu Sorokin proponował podniesienie ogólnej liczby więźniów do pół miliona i utworzenie w rejonie planowanej budowy nowych łagrów. Pomysł ten przyszedł mu do głowy podczas lektury książek o historii starożytnego Egiptu.

Niestety nowy zarząd GUŁagu także nie odpowiedział. Sorokin doszedł do wniosku, że być może dał się ponieść osobistym afektom. Wołga była rzeką jego dzieciństwa, ale dla ludzi z Moskwy nie znaczyła wiele, a już to, czy będzie połączona z Donem, obchodziło ich tyle, co zeszłoroczny śnieg. Należało zaproponować im raczej coś, co bardziej przemówi nie tyle do rozumu, ile do afektów właśnie.

Sorokin wysłał więc projekt budowy innego kanału, tym razem łączącego Moskwę z Wołgą. Oczywiście też proponował wykorzystanie darmowej siły roboczej w postaci zeków, których planował „pozyskać” na miejscu w liczbie stu tysięcy. Wyjaśnił, że kanał taki miałby pierwszorzędne znaczenia dla bolszewickiej stolicy, która zyskałaby dzięki niemu dostęp do aż czterech mórz: Bałtyckiego, Białego, Czarnego i Kaspijskiego.

Zadowolony z siebie wysłał opracowanie z najbliższym transportem. Wiedział, że tak czy inaczej tym razem muszą odpowiedzieć. Korzyści handlowe dla Moskwy z połączenia z Wołgą były oczywiste dla każdego idioty. Nie zdawał sobie sprawy, że popełnia błąd, jaki często bywa udziałem świeżo upieczonych intelektualistów: w swojej pysze zakładał, że idioci mają obowiązek wsłuchiwać się w jego propozycje. Poza tym ponad dziesięć lat po zlikwidowaniu kapitalizmu argument o korzyściach handlowych wcale nie był już taki oczywisty. Każdy idiota w bolszewickim państwie wiedział coś dokładnie przeciwnego – że korzyści wcale nie odnosi się, wykorzystując zasady wolnego handlu, lecz nagan i pałkę.

Kiedy po pół roku wciąż nie było odpowiedzi, Sorokin zaniepokoił się nie na żarty. Choć uważał się za komunistę wolnego od wszelkich przesądów, to jednak nosił w swoim organizmie pewien nieuleczalny burżuazyjny wirus. Zaraził się nim poprzez książki, zwłaszcza przez dzieła dawnych rosyjskich pisarzy, jak Tołstoj czy Dostojewski. Wirus ten objawiał się nieuświadomioną wiarą w pojedynczego człowieka. Nie w gromadę, nie w bolszewickie zastępy, ale właśnie w jednego człowieka – samego siebie.

Postanowił postawić wszystko na jedną kartę. Przez kilka tygodni ślęczał nad opracowaniem jeszcze innego sposobu wykorzystania wielkiego sowieckiego bogactwa, jakie jego zdaniem stanowili zekowie. Był to także kanał, ale dwa razy dłuższy od tych, które proponował poprzednio. Poza tym łączył ze sobą nie zwykłe rzeki, ale bezpośrednio całe morza – Białe z Bałtyckim. Oczywiście tak wielkie przedsięwzięcie wymagało jeszcze większej liczby zeków. Sorokin przewidywał „pozyskanie” dwustu tysięcy w wyniku, jak to określił, „oczyszczenia społeczeństwa z elementów niepożądanych”. W tym miejscu poniosła go nieco twórcza pasja, ponieważ nie potrafił sprecyzować, kogo ma na myśli. Na pewno do elementów niepożądanych zaliczał durniów, którzy nie poznali się na jego projektach.

Tym razem postanowił przedstawić swój plan osobiście. Do rozstrzygnięcia pozostawało tylko pytanie: komu. Na posłuchanie u Iosifa Dżugaszwili nie mógł liczyć. Zwyczajny komendant łagru nie dzwoni ot, tak sobie, do sekretariatu Stalina, żeby podyskutować o przyszłości Związku Sowieckiego. Jedno nie ulegało wątpliwości – trzeba było jechać do Moskwy.

Drogę z Kamczatki pokonał różnymi środkami lokomocji – od psiego zaprzęgu Jakutów, przez sanie, po Kolej Transsyberyjską. Zabrało mu to dwa tygodnie. Zważywszy, że miał tylko miesiąc zaległego urlopu, musiał załatwić swoją sprawę najwyżej w dwa dni, żeby stawić się z powrotem na czas. Kiedy wysiadł na Dworcu Jarosławskim w Moskwie, ogarnęło go zwątpienie. Był środek nocy, po pustym peronie pląsała na wietrze stara gazeta. Jakaś pomarszczona baba bez dwóch zębów proponowała mu bliżej nieokreślone usługi. Sorokin odepchnął ją i ruszył na spotkanie swojego przeznaczenia.

Konieczność podziałała na niego jak pistolet przystawiony do skroni. Wytrenowany umysł szybko podsunął mu rozwiązanie – Kalinin! Jego dawny przełożony z Czeka na pewno miał różne kontakty z najwyższą władzą. Oczywiście, jeśli nadal był człowiekiem na stanowisku, a nie został rozstrzelany jako zdrajca i szpieg.

Nazajutrz z samego rana Sorokin udał się na plac Łubiański. Przed gmachem dawnego towarzystwa ubezpieczeniowego wziął głęboki wdech i wszedł do środka. Dobrze wiedział, czym może się skończyć takie bezpardonowe włażenie do głównej siedziby OGPU. Swoje szanse oceniał pół na pół.

Dyżurny podniósł słuchawkę telefonu i zameldował, że taki i taki chce się widzieć z towarzyszem Kalininem. Był to pierwszy sukces. Gdyby Kalinin gryzł już ziemię, dyżurny pewnie dostałby rozkaz zatrzymania każdego, kto o niego pytał.

Po kilku minutach, które wydawały się Sorokinowi dłuższe niż syberyjska noc, przyszedł żołnierz i kazał mu iść za sobą. Szli długimi, dobrze mu znanymi korytarzami. Niewiele się tu zmieniło. Ściany były tylko brudniejsze, a w niektórych miejscach farba zaczynała odłazić całymi płatami. Żołnierz przekazał Sorokina jakiemuś podoficerowi i ruszyli po schodach w dół. Kiedy zeszli do piwnic, Sorokin zadrżał. Niedobrze. Mury były wilgotne, jakby pociły się ze strachu. Gdzieś z głębi dobiegały głuche jęki przesłuchiwanego. Najwyraźniej była to jego końcówka.

Podoficer otworzył drzwi jednego z pomieszczeń i kazał Sorokinowi wejść do środka.

– Czekać tu – rzucił krótko.

Znów nastąpiły długie, bardzo długie chwile. Wreszcie drzwi się otworzyły.

– Lowka! – zawołał barczysty mężczyzna w skórzanym fartuchu i rękawicach.

Sorokin poczuł rozkoszną ulgę. W progu stał Kalinin. W pierwszej chwili trudno go było poznać, nie tylko ze względu na dziwaczny strój. Jego twarz, która zawsze tak bardzo odstawała od mocarnej sylwetki, upodobniła się całkowicie do reszty ciała. Była teraz mięsista i pobrużdżona. Dawne rysy rozlały i zatarły. Jego głowa urosła i wyłysiała.

Kalinin ścisnął dawnego podwładnego, aż odebrało mu dech. Sorokin spojrzał mimochodem na jego skórzany fartuch i rękawice.

– Prosto z roboty idę – wyjaśnił Kalinin. – Jak usłyszałem, kto przyszedł, to tak się śpieszyłem, że o mały włos sam bym się w nogę postrzelił.

Zarżał końskim śmiechem. Sorokin miał nieprzyjemne wrażenie, że stoi przed nim ktoś, kogo tylko podstawiono w miejsce jego dawnego przełożonego z Czeka. Dawny Kalinin zawsze sprawiał wrażenie, jakby jego jakaś część tkwiła w carskich czasach. Tymczasem mężczyzna w skórzanym fartuchu był kompletnym sowieckim człowiekiem.

Poszli na wódkę. Sorokin wzdragał się, zasłaniając zmyśloną chorobą wątroby. Nie miał zamiaru wracać do dawnych nawyków, które niemal doprowadziły go do zguby. Wypili więc niewiele, raptem litr na dwóch, oddając się raczej wspomnieniom starych dobrych czasów w Czeka. Jak się okazało, Kalinin był teraz komendantem Łubianki[8].

– Ja wiem, co myślisz, bracie – powiedział poufale – że jestem szycha i w ogóle. Ale to nie tak, jak się wydaje. To ciężka harówka.

Z jego opowieści wynikało, że robota rzeczywiście do łatwych nie należała. Kalinin musiał osobiście rozstrzeliwać skazanych kontrrewolucjonistów, a było ich niemało. Zwłaszcza ostatnio namnożyło się jak pluskiew rozmaitych trockistów i bucharinowców. Doszło do tego, że trzeba było rozwalać po dwudziestu, trzydziestu dziennie. A gdzie w tym wszystkim czas na normalne życie?

Korzystając z okazji, że komendant Łubianki sięgnął po szklankę, żeby zapić smutki, Sorokin przeszedł do rzeczy. Opowiedział o swoim pomyśle na wykorzystanie naturalnego bogactwa sowieckiego państwa i obojętności wyższych czynników. Wyjął z teczki opracowanie na temat budowy „Kanału północnomorskiego” i objaśnił wszystko rzeczowo.

Kalinin był wstrząśnięty. Objawiało się to tym, że przez dłuższą chwilę w ogóle nie pił wódki, tylko gapił się na zapisane ołówkiem strony i rysunki syberyjskiego geniusza. Jakaś cząstka dawnej osobowości tliła się wciąż pod bolszewicką skorupą i na chwilę rozbłysła w jego oczach wspomnieniem całkiem nierealnych czasów, kiedy nie był jeszcze nawet funkcjonariuszem Czeka, lecz studentem prawa na moskiewskim Uniwersytecie Łomonosowa i marzył o tym, by dokonać w życiu rzeczy wielkich. Jedną z takich rzeczy miał właśnie przed sobą. Niestety, nie była jego dziełem.

– I co myślisz? – spytał w napięciu Sorokin. – Znasz kogoś z góry, kto mógłby się tym zainteresować?

Gdyby Kalinin był nadal ambitnym intelektualistą, odpowiedziałby wzruszeniem ramion, udając, że pomysł uważa za głupi i bezwartościowy. Takie rozwiązanie rzeczywiście przyszło mu do głowy, ale na szczęście do głosu doszedł w tym momencie bolszewik. Nie miał prawa stawać na drodze rozwoju sowieckiego państwa. Byłyby to zdrada i sabotaż, a wówczas musiałby rozstrzelać w piwnicy Łubianki samego siebie. Bez względu na to, kto na tym zyskiwał, należało poprzeć wielki plan wszelkimi siłami i środkami. Nie wzruszył zatem ramionami, jak pierwotnie zamierzał. Ucałował Sorokina z dubeltówki.

Kontakty komendanta Łubianki z „górą” były rzeczywiście wszechstronne. Niemal codziennie Kalinin spotykał się z funkcjonariuszami z otoczenia samego Stalina. Sorokin nigdy nie dowiedział się, jaka była właściwie droga jego projektu. Wystarczyło mu w zupełności, że okazała się niezwykle krótka. Już następnego dnia wezwano go do siedziby Głównego Zarządu Poprawczych Obozów Pracy, gdzie przedstawił plan budowy kanału północnomorskiego przed kilkuosobową grupą towarzyszy. Musiał zrobił dobre wrażenie, bo na Kamczatkę już nie wrócił. Był to w ogóle koniec jego służby w pionie GUŁagu. Nieoczekiwanie powołano go na stanowisko oficera operacyjnego Oddziału Tajno-Operacyjnego OGPU. W pierwszej chwili był trochę rozczarowany, że nowe stanowisko nie ma nic wspólnego z jego wielkim planem, lecz szybko przekonał się, że to nieprawda. Zlecili mu rzecz najważniejszą – dostarczenie siły roboczej do największej budowy w dziejach komunizmu. Sorokin rzucił się w wir pracy. Choć zbliżał się już do trzydziestki, odnalazł w sobie entuzjazm siedemnastoletniego czekisty. Niezmordowanie tropił wszelkiej maści herezje. Nie ustawał w aresztowaniach trockistów, bucharinowców, luksemburgistów, ukrytych socjaldemokratów, syjonistów, anarchistów oraz zwyczajnych kapitalistycznych szpiegów i sabotażystów. Wkrótce wszystkie cele w Moskwie były tak przepełnione, że więźniowie musieli spać na stojąco, ściśnięci jak sardynki w puszce. Był to znak, że wielka komunistyczna budowa może się już rozpocząć.

Ruszyły kolejowe transporty. Dziesiątki tysięcy zeków dowożono nad Morze Białe, gdzie rozpoczęły się prace budowlane. Sorokin szybko zrozumiał, że choć jego projekt został wdrożony w życie, to musi raz na zawsze zapomnieć o swoim autorstwie. Kanał został przemianowany na Biełomorkanał. Ukończono go w niespełna dwa lata, dzięki pracy ponad stu siedemdziesięciu tysięcy zeków. Sorokinowi musiało wystarczyć poczucie, że przyłożył rękę do wielkiego dzieła i to wręcz dosłownie. Pocieszał się, że takie były prawa dialektyki. Wielu średniowiecznych artystów też pozostało anonimowych, a jednak przyczynili się do postępu w swojej epoce, jeśli oczywiście postępem można nazwać malowanie po raz tysięczny gołego Jezusa na krzyżu.

Od tej pory zaczął szybko piąć się w górę i zdobywać kolejne stopnie. W latach trzydziestych zasłużył się w dziele oczyszczania szeregów Armii Czerwonej. Błysnął znów geniuszem w tak zwanej sprawie sprawie Tuchaczewskiego. Były dowódca wojsk bolszewickich w niesławnej polskiej kampanii, obecnie marszałek, był potężną i wpływową personą. Nie można go było ot tak, po prostu, oskarżyć o odchylenie trockistowskie, jak pierwszego lepszego lejtnanta. Sorokin wpadł na pomysł, żeby wykorzystać w tym celu dobre stosunki bolszewickiego państwa z niemieckim rządem Hitlera. Pojechał incognito do Berlina, gdzie przez pewnego carskiego renegata nawiązał współpracę z gestapo, które specjalnie dla niego sfabrykowało mocne dowody zdrady Tuchaczewskiego.

Niewiele brakowało, a Sorokin zostałby naczelnikiem całego Oddziału Tajno-Operacyjnego. Na przeszkodzie stanął mu niespodziewanie Beria, dawny wróg, który właśnie objął funkcję ludowego komisarza do spraw bezpieczeństwa. Sorokin przeraził się nie na żarty. Beria był człowiekiem mściwym i ani myślał puścić w niepamięć sprawy gruzińskiej komsomołki. Powiedział mu zresztą wprost, że go zniszczy. Sorokin zaczął gorączkowo gromadzić rozmaite dokumenty przeciwko ludowemu komisarzowi na wypadek, gdyby musiał walczyć o życie. Chciał nawet zwrócić się w tej sprawie do znajomych z gestapo, ale pomyślał, że może się to obrócić przeciwko niemu. Oskarżenie o spisek na rzecz międzynarodowego faszyzmu prowadziło wprost do piwnicy na Łubiance i przyjaciela w skórzanym fartuchu.

Sorokin żył w napięciu kilka lat. Źle sypiał. Pilnował każdego swojego słowa, ale dobrze wiedział, że jedyną rzeczą, która utrzymuje go przy życiu, jest wola Stalina. Wystarczyłoby, żeby wódz odwrócił od niego swoją uwagę, a Sorokin przestałby istnieć. Na razie trzymały go przy życiu dotychczasowe zasługi – sprawa Tuchaczewskiego, Biełomorkanał oraz kanał łączący Moskwę z Wołgą, który także zbudowano, korzystając z jego planu. W Związku Sowieckim nie było jednak takich zasług ani takich wpływów, które chroniłyby przed nocną wizytą NKWD[9], jak nazywała się teraz tajna policja po kolejnej reorganizacji. Nic nie gwarantowało Sorokinowi, że nie skończy jak zwykły zek na budowie swojego pierwszego projektu, kanału Wołga–Don, który także skierowano do realizacji.

Na szczęście wybuchła wojna i wszystkie sprawy uległy zmianie. Związek Sowiecki wspólnie z Niemcami zajął Polskę. Sorokin z żalem przyjął wiadomość, że Warszawa znalazła się tym razem w niemieckiej strefie wpływów. Szansa, by ją w końcu zobaczyć, pojawiła się wraz z koniecznością spotkania z niemieckimi sojusznikami. Trzeba było ustalić pewne wspólne działania przeciwko miejscowej ludności, uzgodnić w czasie większe akcje represyjne, podzielić się spisami lokalnych przywódców i tak dalej. Niestety spotkanie odbyło się w Brześciu, toteż Sorokin znów nie zobaczył Warszawy.

Nieoczekiwanie stał się człowiekiem niezastąpionym. Dobre stosunki z gestapo, które miał od czasów sprawy Tuchaczewskiego, stały się teraz kluczowe dla bolszewickiej tajnej policji. Ku własnej wściekłości Beria nie miał innego wyboru, jak postawić Sorokina na czele całego kontrwywiadu wojskowego jako komisarza bezpieczeństwa państwowego trzeciej rangi. Było to polecenie samego Stalina, który uważał, że sprawy wojskowe będą miały w najbliższych latach pierwszorzędne znaczenie.

I rzeczywiście, wkrótce niemiecki sojusznik zdradziecko napadł na Związek Sowiecki, nie zważając na wcześniejsze traktaty. Nikt nie miał takiej wiedzy na temat Niemców czy też – jak ich się teraz określano – hitlerowców jak Lew Aleksandrowicz Sorokin. Beria bezradnie patrzył, jak jego podwładny otrzymuje nie tylko kolejny awans, ale też wymyka się całkowicie spod jego kontroli. Wojskowy kontrwywiad został nie tylko wyodrębniony z NKWD, ale też utworzono z niego zupełnie nową jednostkę. Nazywała się SMIERSZ. Był to skrót od jej głównego zadania – „śmierć szpiegom”. Na jej czele stanął Sorokin, który od tej pory podlegał bezpośrednio Stalinowi.

Komisarz Sorokin szedł szybko kremlowskim korytarzem, mijając kolejne posterunki ochrony. Z każdym krokiem odzyskiwał swoje dwa metry wzrostu i wiarę, że jego czyny zmieniają losy świata. Kiedy znalazł się na placu Czerwonym spojrzał w niebo i uśmiechnął się. Jego życie zatoczyło pełny krąg i wyraźnie zmierzało do jakiegoś wielkiego spełnienia. Właśnie dostał nowe zadanie. Po ponad dwudziestu latach wyruszał znowu do Warszawy. W końcu miał ją zobaczyć. A potem zwrócić na zawsze Matce Rosji.

Część I

Pasjans

1943

1

Sto dwadzieścia trzy

Jeszcze nigdy Warszawa nie wydawała się Bronkowi tak piękna, jak na początku lata czterdziestego trzeciego roku. Krakowskie Przedmieście, które Niemcy przechrzcili na Krakauer Strasse, nie miało sobie równych w całej Europie, a kto jak kto, ale Bronek najlepiej potrafił o tym zaświadczyć. Przed wojną podczas studiów w Oksfordzie często robił z kolegami sobotnie wypady do europejskich stolic – a to na piwo do Wiednia, a to na korridę do Madrytu. Ani Mariahilfer Strasse, ani Gran Vía nie umywały się do pastelowego pejzażu Krakowskiego Przedmieścia, które wyglądało jak żywcem wyjęte z obrazu Canaletta. Nawet czerwono-czarne faszystowskie flagi nie potrafiły go popsuć. Były to po prostu przypadkowe śmieci, które lada dzień zostaną uprzątnięte.

Bronek wyskoczył lekko z tramwaju koło kościoła Świętej Anny. Przeżegnał się dyskretnie i ruszył szybko przed siebie, nie przestając zachwycać się architekturą kamienic, które widział już przecież tysiące razy. Od wielu dni przepełniał go zachwyt nad najdrobniejszymi szczegółami życia. Był nieprzyzwoicie wręcz szczęśliwy. Choć nie chciał tego przed sobą przyznać, od kiedy Wanda uciekła z jego pomocą z Pawiaka, właściwie wojna już się dla niego skończyła. Wszystko, co robił do tej pory – szkolenie spadochronowe w Anglii, skok do Polski, misja na Wołyniu – prowadziło go do tej właśnie chwili. Miał poczucie, że historia się skończyła i nie ma już obowiązku wybiegać myślą do następnego dnia.

A jednak historia toczyła się dalej. Sielanka z Wandą dobiegła końca. Wspólne mieszkanie było zbyt niebezpieczne. Za uciekinierkami z Pawiaka rozwieszono wszędzie listy gończe, a warszawska ulica żywo rozprawiała o dwóch przedwojennych aktorkach: Wandzie Ryżkowskiej i Ninie Przesmyckiej, które zagrały gestapo na nosie. Obie zostały umieszczone w zamkniętym klasztorze jako zakonnice klauzurowe. Oznaczało to praktycznie, że znów stracił Wandę z oczu, ale za to nie musiał się już martwić o jej bezpieczeństwo. Poza tym wciąż czuł na sobie jej zapach.

Koło Bristolu skręcił w Karową i poszedł w dół w stronę Powiśla. Zbiegł po schodach na skarpie, żeby dostać się pod wiadukt Markiewicza.

Pułkownik Okulicz już na niego czekał. Przyszedł z psem, małym pekińczykiem, który właśnie załatwiał na trawniku swoją potrzebę. Bronek omal nie roześmiał się na widok pociesznego czworonoga o płaskim nosie. Okulicz zdecydowanie bardziej pasował na właściciela buldoga niż krzykliwego kudłacza, który właśnie zaczął ujadać skrzekliwie na widok Bronka.

– Cerber, spokój! – rozkazał Okulicz. Piesek natychmiast ucichł i podkulił ogon. Pułkownik podniósł na Bronka poważny wzrok.

– Przejdźmy się.

Poszli w dół trawiastej skarpy. Pekińczyk maszerował karnie tuż przy nodze swojego pana.

– Pański raport z Wołynia potwierdził się w stu procentach. Mordy na cywilnej ludności nasilają się z każdym tygodniem.

Bronek poczuł, jak mimo upalnego dnia przeszywa go chłód. Czyżby mieli wysłać go z powrotem na Wołyń? Achmatowicz miał rację – nie było żadnego honoru w śmierci od siekiery. Poza tym wcale nie pragnął już żadnego zadania. Pragnął Wandy, niczego więcej.

– Mam wrócić na Wołyń? – wykrztusił.

Okulicz pokręcił głową.

– Mówię o tym tylko dlatego, że w swoim raporcie podaje pan też przypuszczalną datę i miejsce sowieckiego zrzutu pod Warszawą.

– Zgadza się. Sorokin ma tu skoczyć razem ze sprzętem. Proponowałem, że wtedy go zlikwiduję, ale powiedział pan...

– Wiem co powiedziałem, poruczniku – przerwał mu Okulicz. – Sytuacja się zmieniła.

– Mam go jednak zlikwidować?

– W żadnym wypadku. Chcemy go mieć żywego.

– Rozumiem.

– Nie sądzę.

– Proszę?

Okulicz zatrzymał się, spoglądając mu prosto w oczy.

– Zapracował pan na wyjaśnienie. Sorokin to ważny gracz, szef Smiersza, zaufany człowiek samego Stalina. Sowieci mogą być skłonni do wymiany.

– Na kogo?

– Kilka dni temu został uprowadzony w Warszawie generał Radziszewski. Sądziliśmy, że to gestapo, ale mamy już wiarygodne informacje, że to robota polskich komunistów. Generał jest w ich rękach. Sądzimy, że dyrektywa przyszła z Moskwy. Prawdopodobnie w tej właśnie sprawie przysyłają samego Sorokina.

– Nie rozumiem, po co. Z całym szacunkiem, ale jeden nasz generał nie zmieni losów całej wojny.

– Generał Radziszewski jest twórcą planu powstania powszechnego we wszystkich polskich miastach na wypadek wkroczenia Armii Czerwonej.

– Z tym wkraczaniem to pewna przesada. Owszem, pokonali Niemców pod Stalingradem, ale na razie front na wschodzie stoi w miejscu.

– Nie przyszedłem, żeby omawiać z panem sytuację na froncie – zirytował się Okulicz. – Przechwycimy Sorokina i wymienimy go na Radziszewskiego. Czy to jasne?

– Tak jest.

Okulicz uspokoił się, udobruchany postawą podwładnego.

– Sprawa jest pierwszorzędnej wagi. Sowieci już formują polską dywizję piechoty przy Armii Czerwonej. Najwyraźniej szykują się do przejęcia władzy w naszym kraju po pokonaniu Niemców. Porwanie Radziszewskiego to część tych przygotowań.

– Czekam na rozkazy.

– Dostanie je pan drogą służbową od nowego przełożonego waszego oddziału. Chciałem tylko, żeby pan potwierdził, że informacja o przyjeździe Sorokina jest pewna.

– Powiedział mi o tym jego radiotelegrafista. Ten, który uratował nam życie. Napisałem o tym w raporcie.

– Jest pan pewny, że to nie prowokacja?

Bronek zawahał się.

– Nie.

Okulicz skinął głową. Spodziewał się takiej odpowiedzi. W dole, pod skarpą pojawił się patrol żandarmerii.

– Pożegnajmy się teraz, jakbyśmy byli rodziną. Zresztą to pewnie nasze ostatnie spotkanie.

Objęli się ostentacyjnie. Pekińczyk Cerber spojrzał na Bronka z wyraźną zazdrością.

– Powodzenia, synu – powiedział Okulicz.

I choć był to tylko kamuflaż na użytek przechodzących żandarmów, Bronek poczuł w gardle coś na kształt wzruszenia.

W sprawie gier karcianych Rainer całkowicie podzielał zdanie Schopenhauera[10]. Była to strata czasu. Karty wymieniali między sobą tylko głupcy, którzy nie potrafili wymieniać myśli. Mimo to Obersturmbannführer Lars Rainer, nominalnie nadal pełniący funkcję szefa warszawskiego gestapo, od trzech dni zajmował się niemal wyłącznie układaniem pasjansa solitaire. Nie odbierał telefonów, nie przyjmował meldunków, nie czytał codziennych raportów. Interesowało go tylko ułożenie wszystkich kart od asa do króla.

Stało się tak z kilku powodów. Przede wszystkim w Warszawie nie było człowieka, z którym Rainer mógłby swobodnie wymieniać myśli, toteż wymiana kart z samym sobą wcale nie wydawała mu się bezsensowna. Po drugie pasjans, jako francuska gra upowszechniona w Europie w czasach wojen napoleońskich, przywoływała wspomnienia najlepszych lat w Lyonie, gdzie Rainer był przed wojną inspektorem Interpolu. Poza tym szef gestapo właśnie odkrył, że ludzkie działanie właściwie nie ma żadnego sensu. Od kilku lat żył codziennie nadzieją, że dzięki swoim staraniom znajdzie się znów w ukochanym Lyonie. Tylko dzięki temu przetrwał koszmarną służbą w Einsatzgruppen na początku polskiej kampanii. I co go za to spotkało? Wylądował w Warszawie. Przez ostatni rok łudził się jeszcze, że być może nadzwyczajne zasługi w pracy policyjnej przyniosą mu wybawienie. I co? Jeden napad na niemiecki bank i – żegnaj na zawsze, Lyonie. Adieu!

Stojąc przed nabrzmiałym z wściekłości obliczem gubernatora Warszawy Ludwiga Fischera, nawet nie próbował się bronić. Było jasne, że potrzebują kozła ofiarnego. W środku Warszawy w biały dzień bandyci napadli na konwój Reichsbanku i zrabowali ponad sto milionów. Taka wiadomość musiała już z pewnością dotrzeć do Berlina, kto wie, czy nie do samego Himmlera.

– Czy pan wie, dlaczego go wezwałem?! – ryknął Fischer.

– Domyślam się, Herr Gruppenführer.

– Słucham. Co ma mi pan do powiedzenia.

– Melduję, że śledztwo rozwija się pomyślnie...

– Co takiego?! Największy niemiecki bank zostaje okradziony w biały dzień przez gromadę pospolitych bandytów, niemiecka policja zostaje ośmieszona, a pan mówi, że śledztwo rozwija się pomyślnie?!

– Chciałem powiedzieć, że udało się już kilka rzeczy ustalić. Przede wszystkim wiemy, że była to akcja polskiego podziemia, a nie zwyczajny napad rabunkowy...

– Genialny z pana detektyw, doprawdy! – zadrwił Fischer. – Może mam panu złożyć gratulacje?!

Rainer poczuł bolesne ukłucie pod sercem. Od początku wojny nauczył się postępować z miernotami pokroju Fischera, ale kpin ze swojej inteligencji wciąż nie potrafił znieść.

– Nie, Herr Gruppenführer, miałem na myśli...

– Niech pan posłucha, Rainer: dzisiaj rano dzwonił do mnie gubernator Frank i nie była to przyjemna rozmowa. W Berlinie aż huczy o tej kompromitacji. Jeśli w ciągu dwudziestu czterech godzin nie będzie pan miał konkretnych wyników, śledztwo przejmie krakowskie gestapo.

– Krakowskie? – zdziwił się Rainer.

– Może pan odejść.

A więc wszystko było już postanowione. Skoro śledztwo przejmowali „krakowiacy”, musiała to być decyzja samego Franka, który urzędował właśnie w Krakowie. Targowanie się o dłuższy termin nie miało najmniejszego sensu, tak jak nie miało go żądanie, aby rozwiązać sprawę w ciągu dwudziestu czterech godzin. W drodze powrotnej na Strasse der Polizei, patrząc na szpaler drzew przy Lindenallee, Rainer nabrał przekonania, że przeznaczeniem człowieka jest wieczna porażka, a jego jedyną odpowiedzią powinna być pogodna obojętność. Zamiast więc rzucić się ze strachem w nurt śledztwa, postanowił zająć się czymkolwiek w oczekiwaniu na nieuchronny przyjazd krakowskiego gestapo – na przykład pasjansem solitaire.

Dochodziła piąta. Wyglądało na to, że tego dnia już nie przyjadą. Pociąg z Krakowa wjechał na Dworzec Główny dobre dwie godziny temu. Można więc było spokojnie iść na obiad.

Rainer złożył talię kart, schował ją do szuflady, po czym zdjął z wieszaka czapkę i wyszedł z gabinetu. Ledwo zdążył zrobić kilka kroków, zobaczył ich w głębi korytarza. Było ich trzech – szef i dwaj pomocnicy. Szli prosto na niego, jakby chcieli po nim przejść. Rainer zatrzymał się spokojnie.

– Jestem Obersturmbahnführer Tannenberg – oznajmił barczysty szef. Mundur miał tak mocno napięty na muskularnej piersi, że guziki mogły w każdej chwili prysnąć na wszystkie strony. Zdecydowany atletyk, ocenił Rainer, posługując się typologią Kretschmera, która niejednokrotnie bardzo mu się przysłużyła. Skłonność do schizotymii zdradzał nie tylko jego wyniosły ton, ale także nieludzka wręcz czystość butów. – To mój zastępca Haupsturmführer Vogel, a to śledczy Obersharführer Fuchs.

Rainer skinął zdawkowo głową w stronę pozostałych „gości”. Błyskawicznie dokonał pobieżnej oceny. Vogel – wysoki i chudy astenik, z łysą głową, która chwiała się na wątłej szyi. Fuchs – niski i szczupły na twarzy, ale za to z pękatym brzuchem, który nie pasował do jego sylwetki – oczywisty dysplastyk.

– Przyjechaliśmy tu w sprawie...

– Wiem, w jakiej sprawie panowie przyjechali – przerwał mu Rainer. – Kazałem już przygotować dla panów biuro i akta sprawy.

Tannenberg umilkł na chwilę, zaskoczony. Spodziewał się oporu miejscowego szefa gestapo – więcej nawet, cieszył się na to.

– Właśnie idę na obiad – ciągnął Rainer. – Zapraszam panów do mojego stolika.

– Nie przyjechaliśmy tu, żeby przesiadywać po knajpach – warknął Tannenberg, wściekły, że miejscowy szef nie gnie się w pokłonach. – Chcę jak najszybciej zabrać się do pracy. Zapewniono mnie, że mogę liczyć na pańską współpracę.

– Ależ oczywiście! We wszystkich sprawach proszę zwracać się do Oberscharführera Rappke. Życzę panom miłego wieczoru.

Rainer dotknął swojej czapki, co z trudem można było uznać za oddanie wojskowych honorów, po czym oddalił się beztrosko korytarzem, pozostawiając trójkę gości w zupełnym osłupieniu. Nie tylko Tannenberg, ale także Vogel i Fuchs spodziewali się zastać na miejscu człowieka kompletnie zdruzgotanego. Trudno było przecież o gorsze upokorzenie niż odebranie urzędującemu szefowi gestapo prawa do prowadzenia śledztwa na jego własnym terenie.

Rainer pogwizdywał, zbiegając lekko po schodach w gmachu przy Strasse der Polizei. Miał powody do zadowolenia. Przygotowywał się do spotkania z „krakowiakami” od kilku dni. Stawiając pasjansa, dokładnie obmyślał strategię na najbliższe miesiące. Poza tym zrobił coś jeszcze: tuż po powrocie od gubernatora poszedł natychmiast do Rappkego i kazał mu usunąć z kartoteki całą listę akt, które mogłyby pomóc nowym śledczym w sprawie napadu na Reichsbank. Geniuszy z Krakowa czekała więc spektakularna klęska.

Rainer zmrużył oczy przed światłem na dziedzińcu. Nagle poczuł zwyczajny głód, a wraz z nim przypływ otuchy. Co prawda wiedział już, że nie może wygrać, ale zaczęła podobać mu się sama gra.

Kazanie o Łazarzu wcale nie podniosło Janka na duchu. Przeciwnie, uświadomiło mu boleśnie, że umarli nie powinni wracać do życia.

Wszedł do kościoła Świętego Floriana na Pradze głównie dlatego, że do spotkania na Floriańskiej pozostało mu jeszcze dobre pół godziny, a stanie na ulicy stało się ostatnio niebezpieczne. Po napadzie na Reichsbank Niemcy zupełnie oszaleli. Budy łapankowe jeździły po mieście niemal bez przerwy. Policja i żandarmeria zatrzymywały każdego, kto przystanął choćby na chwilę, żeby zawiązać sznurowadła, albo zwyczajnie rozglądał się po ulicy.

W kościele trwała wieczorna msza. Wiernych było niewielu – łapankowa gorączka na mieście skutecznie zniechęcała ludzi do wychodzenia z domów. Janek usiadł na skraju pustej ławki. Chłód kamiennych murów przesycony lekkim zapachem kadzidła okrył go ze wszystkich stron. Przez chwilę poczuł się jak w jedną z dawnych niedziel, kiedy ojciec prowadził ich wszystkich do kościoła. Było spokojnie i bezpiecznie. I wtedy właśnie dotarły do niego słowa kazania. Ksiądz mówił o biblijnym Łazarzu, którego Jezus przywrócił do świata żywych, choć nie było już na to najmniejszej nadziei. Wierni kiwali głowami, jakby chcieli potwierdzić, że rozumieją sekretny przekaz – tak, tak, Polska też powstanie z martwych, jak ten Łazarz, trzeba tylko wierzyć. Tylko Janek nie kiwał. Nie widział w biblijnej historii nic krzepiącego. Po pierwsze, Łazarz nie pożył długo, bo miejscowi kapłani wkrótce kazali go zabić. Poza tym jego krótkie drugie życie musiało być pełne grozy i rozpaczy.

Lena była kimś pokroju Łazarza. Zresztą zmartwychwstała w znacznie bardziej cudowny i niewiarygodny sposób. Biblijny Łazarz leżał sobie spokojnie w grobie, kiedy nakazano mu wstać; Lena musiała wskrzesić się sama z płonącego getta i przecisnąć cuchnącymi kanałami do nowego życia. Wróciła, ale Janek wcale nie miał pewności, że naprawdę żyła. Jej ręce były stale zimne, jakby krew już w niej nie płynęła. Nocami nie spała, tylko leżała z otwartymi szeroko oczami, jakby wpatrywała się w utracone życie. Nie jadła. Nie mówiła. Przytomniała tylko na chwilę, kiedy ktoś w jej obecności wspomniał o bojownikach z getta, którym udało się przeżyć. – Czy ktoś widział Romka? – wołała wtedy po raz tysięczny, jakby była Mechanicznym Turkiem[11], a nie żywym człowiekiem. Gasła natychmiast, kiedy okazywało się, że nikt nie miał pojęcia o losie jej młodszego brata. Pozory życia zapalały się w jej oczach także, kiedy mówiono o garstce uchodźców z hotelu Cristal, którzy podobno wyjechali do Palestyny. – Dlaczego nie piszą? –– wykrzykiwała wtedy. – Spokojnie, Lenuś – tłumaczył jej cierpliwie. – Twoi rodzice są bezpieczni. Wiesz, jak długo idą listy przez Czerwony Krzyż? – Jej oczy z powrotem zamierały bez ruchu. I to miało się nazywać zmartwychwstaniem?

Drugim Łazarzem w otoczeniu Janka był jego starszy brat Staszek. Był martwy znacznie dłużej niż biblijne trzy dni, bo od samego początku wojny. Zginął razem z resztą rodziny – ojcem, matką i ich siostrą – pod gruzami zbombardowanej kamienicy. Janek widział nawet jego zwłoki. Kiedy więc kilka lat później zobaczył brata na warszawskiej ulicy, omal nie zemdlał z wrażenia. Staszek wrócił do życia w zdecydowany sposób. Pił, jadł, śmiał się, klął i palił. Problem polegał na tym, że nie był tą samą osobą. Zmartwychwstały Staszek był zdeklarowanym komunistą i członkiem Gwardii Ludowej. Owszem, poległy brat Janka też miał pewne ciągoty w tym kierunku, ale nigdy nie wygłaszał bredni w rodzaju, że „Sowiety to najsprawiedliwszy ustrój na świecie”. Właściwie należało zerwać z nim wszelkie kontakty, ale wcale nie było to takie proste. Owszem, nowy Staszek gadał bzdury, ale to właśnie on pomógł mu odzyskać Lenę. To on był gotów iść z nim do walczącego getta. To on załatwił rodzicom Leny legalny wyjazd do Palestyny. To w końcu nikt inny jak on załatwił bezpieczny lokal dla Leny.

O, nie, Janek miał za dużo doświadczenia z prawdziwymi Łazarzami, żeby widzieć w biblijnej historii nadzieję. Przeżegnał się i wyszedł z kościoła.

Rozejrzał się po Floriańskiej. Staszka jeszcze nie było. Umówił się z nim, żeby zerwać ich stosunki raz na zawsze. Powtarzał w myślach przygotowaną przemowę. Brzmiała patriotycznie i przekonująco, ale i tak czuł się z tym podle. Mimo wszystko był to przecież jego rodzony brat, a w dodatku człowiek, który pomógł mu ocalić Lenę i jej rodziców.

W końcu ulicy pojawił się Staszek w mundurze tramwajarza. Z daleka pomachał do niego radośnie, przyspieszając kroku. To nie ułatwiało sprawy.

Janek wyprostował się, gotowy do wygłoszenia swojej mowy.

– Przyszła kartka! – zawołał Staszek, machając jakąś pocztówką.

– Jaka kartka?

– Pocztówka od Sajkowskich! Są w Hajfie!

Oszołomiony Janek wziął pocztówkę do ręki. Samotna palma stała na kamiennym nabrzeżu nad brzegiem spienionego morza. Z tyłu było kilka słów skreślonych naprędce.

Kochana Lenko,

Jesteśmy z ojcem w Hajfie. Mieszkamy tutaj w hotelu Shalom. U nas wszystko dobrze, niedługo napiszę więcej.

Kochająca cię mama

Sabina Sajkowska

Janek zaniemówił.

– No co, jeszcze tu jesteś?

– Proszę?

– Leć do swojej pani, żeby jej to pokazać!

Podniosła przemowa posypała się w jednej chwili jak wieża z zapałek. Słowa takie jak „zdrada”, „przysięga”, „obowiązek” leżały teraz porozrzucane bezładnie i nie dawało się ich sklecić ze sobą.

– Dziękuję – bąknął tylko Janek, nie patrząc bratu w oczy, i odszedł szybkim krokiem, z trudem powstrzymując się, żeby nie biec.

To był chyba zawał. Rappke zupełnie nie rozumiał, co się z nim dzieje. Serce kłuło go i waliło tak, jakby za chwilę miało przebić klatkę piersiową i wyskoczyć na zewnątrz. Pokój przesłuchań wirował mu w oczach – szklana gablota, biurko, zielone oko radia, jego akordeon pod ścianą, przewrócony stołek i nieruchome ciało przesłuchiwanego na podłodze kręciły się wokół jak w kalejdoskopie.

Opadł na krzesło, chwytając łapczywie powietrze. Za dużo było ostatnio tego wszystkiego. Od napadu na Reichsbank prawie nie wychodził z pracy. Spał po kilka godzin, żywił się kanapkami przyniesionymi z kantyny, bo o wyjściu na porządny obiad trzeba było zapomnieć. Odkąd w polskiej prasie podano, że za wskazanie sprawców czeka nagroda w wysokości dwóch milionów złotych, codziennie przychodziły setki donosów. Ktoś widział, jak bandyci ukrywali worki z pieczęcią Reichsbanku na zapleczu cukierni. Ktoś inny pisał, że sam był świadkiem napadu i widział wszystko ze swojej „kolumny”, ale boi się przyjść na Szucha i trzeba do niego pojechać. Niemal za każdym razem okazywało się jednak, że była to robota jakichś dowcipnisiów. Cukiernia, gdzie rzekomo leżały worki ze skradzionymi pieniędzmi, należała do Niemca, który był szwagrem wysokiego oficera Wehrmachtu. Naoczny świadek napadu okazał się posągiem Zygmunta III, który patrzył na miejsce rabunku z wysokości swojej kolumny. Wszystko to wyglądało na zorganizowaną akcję, która miała przeszkodzić w śledztwie.

Jakby tego było mało, znowu pojawiło się widmo wyjazdu na front. Co innego mógł bowiem oznaczać przyjazd specjalnej ekipy śledczej z Krakowa? Skoro tam, na górze, uznali, że warszawskie gestapo nie jest w stanie samodzielnie dać sobie rady, to dlaczego nie mieliby wyrzucić ich wszystkich na zbity pysk i wysłać na front? Rappke pluł sobie w brodę, że dał się Rainerowi zmusić do ukrycia części akt. Gdyby sprawa wyszła na jaw, miałby szczęście, gdyby skończyło się na rozkazie wyjazdu do Rosji.

Krótko mówiąc, nic dziwnego, że serce Oberscharführera Uwe Rappkego nie wytrzymało całej tej sytuacji i zbuntowało się podczas pierwszego lepszego przesłuchania.

Drzwi pokoju otworzyły się. W progu stał Fuchs.

– Potrzebuję spinaczy. Możesz pożyczyć kilka?

Rappke chciał zerwać się na jego widok na równe nogi, choć był mu równy rangą. Opadł jednak bezsilnie na krzesło, spocony i zdyszany.

– Co ci jest?

– Nie wiem... Chyba serce.

Fuchs podszedł do niego, ostrożnie przestępując nad leżącym na podłodze aresztantem.

– Masz. Napij się wody.

Nalał mu szklankę wody ze stojącego na biurku dzbanka. Rappke wypił ją z wdzięcznością.

– Dziękuję...

– Lepiej ci?

– Przechodzi. Tak mi nagle w oczach pociemniało i zaczęło walić w piersiach.

– To nie serce, to nerwy – stwierdził Fuchs tonem znawcy. – Musisz się bardziej oszczędzać.

– Jak mam się oszczędzać? Taka praca.

– Fizycznie za dużo się wysilasz. Trzeba bardziej ruszyć głową, a nie tylko machać bezmyślnie pałą.

– Ja psychologię też stosuję, ale są tacy, co ustępują tylko przed siłą.

Więzień na podłodze odzyskał przytomność. Fuchs spojrzał na niego.

– Ten ci już wszystko powiedział?

– Jeszcze godzinka i powie.

Fuchs pokręcił głową z dezaprobatą.

– Wykończysz się, kolego. Dlaczego mu nie zrobisz manikiuru?

– Co?

– No, manikiur. Paznokcie.

– A, nie! To się nie sprawdza. – Rappke potrząsnął zdecydowanie głową. Zawsze uważał podobne techniki za niegodne prawdziwego mężczyzny.

– Co ci się nie sprawdza? – zawołał Fuchs, oburzony. – Masz jakąś igłę?

Rappke sięgnął do szuflady. Wyjął szpulkę nici, odpiął od niej igłę i podał Fuchsowi.

– Taka może być?

– Bardzo dobra. Co chcesz się od niego dowiedzieć? – spytał Fuch, pokazując na więźnia, który właśnie gramolił się z powrotem na taboret.

– Przede wszystkim niech gnój poda swoje prawdziwe nazwisko.

– No, to uważaj – powiedział Fuchs.

Podszedł do więźnia, chwycił go za rękę i położył ją na biurku.

– Nazwisko.

Więzień podniósł na niego mętny wzrok.

– Korab.

– To jego pseudonim – wyjaśnił Rappke.

– Jak się nazywasz? – powtórzył Fuchs.

– Korab.

Fuchs wprawnym ruchem wepchnął niemal całą igłę pod paznokieć więźnia. Pokój wypełnił ryk bólu.

– Nazwisko!

– Kozłowski! – krzyknął więzień.

Fuchs obrócił się z triumfem do Rappkego.

– I co, nie sprawdza się?

– Dziękuję – powiedział Rappke, wycierając twarz chusteczką.

– Dasz mi te spinacze?

Rappke usłużnie wręczył Fuchsowi pudełko biurowych spinaczy.

– Zazdroszczę ci – powiedział Fuchs, spoglądając na więźnia.

– Mnie? Czego?

– Masz konkretną robotę, a ja co? Po spinacze mnie wysyłają. E, szkoda gadać.

Ruszył do drzwi. W progu zatrzymał się z wahaniem.

– Musimy się kiedyś razem napić.

– Chętnie – odparł Rappke.

Fuchs skinął głową i wyszedł.

Rappke zdjął mokry od potu mundur. Czuł się znacznie lepiej. Serce uspokajało się, pokój przestał wirować. Poza tym wstąpiła w niego nowa nadzieja. Poklepał swojego więźnia niemal z sympatią. Może jednak z tymi z Krakowa da się dogadać?

Żółta strużka piwa sączyła się po brodzie Scharführera Obsta i ściekała po gardle pod rozpięty kołnierz munduru. Droga nie była zbyt długo, ponieważ Obst właściwie nie miał szyi. Jego wielka głowa była osadzona bezpośrednio na tułowiu.

Michał i Władek patrzyli w napięciu na pracującą grdykę esesmana. Wreszcie Obst parsknął i ze stukiem odstawił pusty kufel, ocierając pianę z ust.

– Niech pan wreszcie mówi – powiedział Michał, z trudem powstrzymując się, żeby nie roztrzaskać kufla o wielki łeb esesmana.

– Zaraz, moment. Jeszcze jedno mi zamówcie.

Michał dotknął Władka pod stołem. Widział wyraźnie, że jego brat jest bliski wybuchu.

– Panie starszy! – rzucił do kelnera ponad tłumem gości. – Jeszcze jedno piwko!

– I wursta mi zamów – dodał Obst.

– I kiełbasę!

Kelner kiwnął niechętnie głową. Nie dość, że codziennie musiał nadskakiwać Szwabom, to jeszcze tego wieczoru trafili mu się dwaj folksdojcze. Ale praca to praca. Z jego prawdziwego zawodu, czyli nauczania łaciny, nie można było wyżyć.

Władek poruszył się niespokojnie. Gdyby nie Michał, już dawno rzuciłby się Szwabowi do gardła. Obst był strażnikiem na Pawiaku. Dotarli do niego przez sieć niejasnych kontaktów i szemranych powiązań. Nie powinni tego robić ani tym bardziej spotykać się z nim w miejscu publicznym. Ale tylko w ten sposób mogli dowiedzieć się czegoś o losie matki.

Obst patrzył na swoich gospodarzy z rozbawieniem. Oczy świeciły mu się po czterech kuflach, które wypił na ich koszt. Tego, co wiedział, nie zamierzał sprzedać tanio. Zawsze tak robił – podkręcić ciekawość klienta, to zapłaci jeszcze więcej. Do tej pory za każdym razem mu się to sprawdzało.

Kelner przyniósł kolejny kufel i porcję ociekającej tłuszczem kiełbasy.

– Bene sapiat, sus[12] – mruknął pod nosem.

– Co tam gadasz? – zaciekawił się Obst.

– Smacznego szanownemu panu.

– A, prosit.

Obst uniósł kufel i wyżłopał go tak samo jak poprzednie, po czym zabrał się do jedzenia kiełbasy. Tego było już za wiele. Władek chwycił esesmana za rękę, zanim Michał zdążył go powstrzymać.

– Teraz porozmawiamy – syknął.

W pierwszej chwili Obst chciał ryknąć na gnojka, żeby nie ważył się dotykać niemieckiego podoficera – czy coś w tym rodzaju – ale w oczach Władka zalśniło coś takiego, że zmienił zdanie. Ci dwaj nie byli zwyczajnymi frajerami – teraz nie miał już co do tego żadnych wątpliwości. Mogli nawet mieć przy sobie broń.

– Spokojnie, po co te nerwy – powiedział pojednawczo.

Władek puścił jego rękę. Obst poczuł się, jakby udało mu się uwolnić ją z imadła. Pomasował przegub.

– Dawajcie forsę.

Michał sięgnął do kieszeni i podał mu pod stołem wypchaną kopertę. Obst zajrzał do środka.

– Zgadza się? – spytał Michał.

Obst kiwnął głową i tą samą drogą podał mu kartkę papieru.

– Co to jest?

– Lista na ostatni transport do Auschwitz. Żebyście nie gadali po mieście, że Obst to niesolidna firma. U mnie każda informacja jest pewna.

Władek wyrwał kartkę z rąk Michała i zaczął wodzić wzrokiem po długiej liście nazwisk napisanej na maszynie.

– Pozycja sto dwadzieścia trzy – dorzucił Obst.

Obok liczby 123 widniało nazwisko „Maria Konarska”.