Cichociemni. Czas Honoru. Tom 1 - Jarosław Sokół - ebook

Cichociemni. Czas Honoru. Tom 1 ebook

Jarosław Sokół

4,7

Opis

 

Cichociemni to pierwsza część epickiej sagi o losach czterech młodych ludzi, których wojna połączyła i wystawiła na ciężką próbę.

Arystokrata Bronek, praski rzemieślnik Janek oraz synowie przedwojennego oficera Władek i Michał wygnani przez obcą inwazję we wrześniu 1939 roku, po wielu trudach trafiają do szkoły Oficerów Wywiadu w Anglii. Powrócą do ojczyzny jako wszechstronnie wyszkoleni cichociemni – spadochroniarze i dywersanci. W powieści z rozmachem nakreślone są wojenne losy bohaterów od wrześniowej klęski, przez wojnę we Francji, sowieckie łagry, po codzienne życie w okupowanej Warszawie.

Książka autorstwa Jarosława Sokoła – scenarzysty popularnego serialu Czas Honoru, który zyskał ogromną popularność wśród widzów.

Jarosław Sokół

Prozaik i scenarzysta. Autor scenariuszy filmowych i telewizyjnych, opowiadań oraz powieści, m.in. Awiatorzy (Wydawnictwo Zwierciadło).

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 690

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (70 ocen)
54
10
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
SlawekPluta

Całkiem niezła

Ciekawa początku do końca! Polecam
00
AlicjaChomyszyn

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja
00
slabon1987dagmara

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciąga
00

Popularność




© Copyright by Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o., Warszawa 2021 Text © Copyright by Jarosław Sokół, 2011 © Czas honoru 2021 Telewizja Polska S.A.
Wydanie III
Redakcja: Danuta Śmierzchalska
Korekta: Aleksandra Kiełczykowska, Melanż
Skład, łamanie: Piotr Szczerski
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN®
Zdjęcie na okładce: © Lee Avison / Trevillion Images
Redaktor prowadzący: Magdalena Chorębała
Dyrektor produkcji: Robert Jeżewski
ISBN: 978-83-8132-305-5
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie, w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o. ul. Widok 8 00-023 Warszawa tel. 22 312 37 12
Dział handlowy:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi,narodów i państw, która jest bezcenna.Tą rzeczą jest honor.

Józef Beck,polski minister spraw zagranicznych,5 maja 1939

Październik 1942

Żółty dół pośrodku lasu był wykopany tak starannie, że część ludzi z ciężarówek na chwilę odzyskała nadzieję. „Nie będą rozstrzeliwać”, przekonywał mężczyzna w śmiesznym zielonym kapeluszu. „Przywieźli nas do pracy. To jest plac budowy”. Kilka osób potakiwało głowami, choć w pobliżu nie było narzędzi ani maszyn budowlanych, tylko pluton SS w przeciwdeszczowych pelerynach.

Karol Ryżkowski nie miał żadnych złudzeń co do celu, w jakim przywieźli ich do lasu. W całej Generalnej Guberni[1], zgodnie z tym, co mówili kolejarze, od kilku tygodni trwały łapanki i tajemnicze wywózki. Musiała to więc być jakaś większa, zaplanowana w samym Berlinie akcja likwidacyjna, podobna do AB Aktion[2] z początku okupacji. Różnica polegała na tym, że tym razem nie było żadnych list proskrypcyjnych z nazwiskami. W ulicznych obławach aresztowano kogo popadnie. Do ciężarówek trafiał każdy, kto akurat miał nieszczęście przechodzić ulicą – profesor uniwersytetu, ksiądz, robotnik czy matka z dzieckiem w wózku.

Rozpadało się na dobre. Ludzie z ciężarówek kulili się z zimna, niektórzy naciągali kołnierze na głowy. Karol przypomniał sobie, że kiedy wychodził rano z domu, gospodyni, pani Lisiecka, ostrzegała go przed deszczem. „Niech pan nie zapomni parasola!”. Wzruszył ramionami. Przecież świeciło słońce, a on i tak wychodził tylko na chwilę po papierosy do trafiki Gałeckiego.

Nad dołem zapanowało poruszenie. Dwaj żołnierze zaczęli ustawiać na trójnogu ciężki karabin maszynowy. Teoria mężczyzny w śmiesznym kapeluszu upadła z jękiem. Dla wszystkich stało się jasne, że nie byli na placu budowy.

– Bergmann – powiedział młody, niespełna dwudziestoletni chłopak.

– Co? – zapytał Karol.

Chłopak miał na sobie przyciasny sweter zrobiony dość nieudolnie na drutach – pewnie przez matkę albo narzeczoną.

– Karabin maszynowy – powiedział młodzieniec, wskazując głową lufę naprzeciwko dołu. – Bergmann, kaliber 7,92. Wodne chłodzenie.

Dopiero teraz Karol zrozumiał, że to już koniec. Krzyk kobiety w pantoflach na wysokich obcasach przeszył go jak przedśmiertny dreszcz.

– Będą rozstrzeliwać!

Mężczyzna w śmiesznym zielonym kapeluszu zaczął się głośno modlić z zamkniętymi oczami.

– Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami...

Powoli, jak rozkręcająca się syrena alarmowa, w milczącym dotąd tłumie nad dołem wzbierał jęk rozpaczy i przerażenia.

– Ruhe! – krzyczał na próżno niemiecki podoficer. – Ruhe!

Tłum zaczął niespokojnie chwiać się na boki.

– Ruhe, verfluchte Schweine![3]

Nic nie pomagało. Przerażona gromada mogła w każdej chwili rozpierzchnąć się po lesie. Oberscharführer Dienst stracił głowę. Jeszcze tego brakowało, żeby ktoś zwiał mu podczas jego pierwszej samodzielnej egzekucji! Nie mógł sobie teraz darować, że nie związał aresztantom rąk drutem, jak robiło się zazwyczaj. Sęk w tym, że w magazynie kompanii zabrakło drutu. Sprawdził to o wiele za późno, przed samym wyjazdem na obławę. Uznał, że lepiej nie meldować tego oficerowi. Wiadomość o jego niedbalstwie na pewno prędzej czy później dotarłaby do najwyższego szefa, a Brigadeführer Erich Stock był ostatnią osobą pod słońcem, którą Dienst chciałby rozczarować. To dzięki niemu wydźwignął się z dna i odzyskał szacunek do samego siebie. Kiedy z więzienia w Moabicie trafił prosto na front, spodziewał się, że w wojsku będą traktować go jak śmiecia. Tymczasem w legendarnej brygadzie specjalnej SS-Sonderbrigade „Tiger”, pod rozkazami Ericha Stocka, dostał drugą szansę. Nikt nie wypominał mu tutaj więziennej przeszłości, a jego wartość mierzono wyłącznie wynikami w służbie.

Dienst podbiegł do dwóch żołnierzy, którzy ciągle guzdrali się przy rozstawianiu bergmanna. Sklął ich na czym świat stoi i zagroził wysłaniem na front wschodni, jeśli w ciągu minuty cekaem nie będzie gotowy do użycia. Uzyskał jednak tylko tyle, że obu młodzikom ręce zaczęły drżeć ze strachu. Byli to nowi rekruci, którzy jeszcze w ogóle nie brali udziału w żadnej likwidacji. Kolejny błąd. Dienst miał szansę dobrać sobie odpowiednich ludzi, kiedy dostał rozkaz dowodzenia akcją. Zamiast tego wziął po prostu ochotników.

– Odsuń się! – Odepchnął jednego ze smarkaczy i sam zabrał się do montowania cekaemu na trójnogu.

Właściwie karabin powinien być już gotowy w chwili przyjazdu ciężarówek z ładunkiem. Dienst zdał sobie sprawę z jeszcze jednego błędu. Nie ma co, pokpił sprawę – brak drutu, niedoświadczeni ludzie, zła organizacja. Musi o tym wszystkim pamiętać następnym razem, jeśli w ogóle będzie następny raz. Kiepsko to wszystko wyglądało, a nawet w tak zżytej ze sobą jednostce jak Sonderbrigade „Tiger” nie brakowało donosicieli, którzy chętnie zameldują o tym, jak to Dienst spieprzył swoją pierwszą egzekucję.

Wreszcie oporne śruby z kliknięciem wskoczyły na swoje miejsca.

– Gotowe! – Dienst odetchnął z ulgą, wstając z kolan. – Zająć miejsca. Na mój rozkaz!

Śpieszył się. Miał już dosyć deszczu i własnych błędów. A pomyśleć, że rano obudził się z takim podnieceniem! Podniósł rękę, żeby wreszcie dać znak do rozpoczęcia egzekucji.

Karol Ryżkowski poczuł nagle, że to nie deszcz, a pot ścieka mu po twarzy. A więc tak się to wszystko miało skończyć! Tyle starań, wysiłków, nadziei, tyle czasu poświęconego na ciągłe myślenie o przyszłości, a teraz – tylko ten deszcz na twarzy, peleryny SS i żółty dół. Może jednak tamten mężczyzna w śmiesznym kapeluszu miał rację, może naprawdę był to tylko plac budowy i przywieźli ich po prostu do pracy? Waserwaga! Na hałdzie piasku Karol zauważył murarską waserwagę. Oczywiście, że to był plac budowy! Po co Niemcy trudziliby się nad równaniem ścian wykopu za pomocą murarskiej poziomicy, gdyby był on przeznaczony tylko do pogrzebania trupów? Śmierć nie miała przecież nic wspólnego z idealną linią prostą!

Żołnierz przy cekaemie ze szczękiem odciągnął zamek. Jego towarzysz trzymał już w rękach taśmę z nabojami. Obaj byli gotowi.

– Cel! – krzyknął Dienst z uniesionym ramieniem.

Chłopak w przyciasnym sweterku bez słowa wyciągnął dłoń do Karola. Spojrzeli sobie w oczy. Nie było już nic do powiedzenia.

I właśnie wtedy Karol usłyszał swój własny głos, jakby wołanie kogoś innego, zamkniętego w środku, kto próbował się wydostać.

– Oberscharführer, ich habe etwas sehr wichtig zu sagen![4]

Wydawało się, że na krótką chwilę nawet deszcz zamarł w oczekiwaniu. Dienst wolno opuścił rękę.

– Was hast du gesagt?[5]

– Muszę się natychmiast zobaczyć z kapitanem Martinem Halbem z Abwehry. To bardzo ważne – powiedział Karol płynną niemczyzną.

– Co chcesz mu powiedzieć?

– Nie twoja sprawa! Nie rozumiesz po niemiecku, durniu?! Zawieź mnie natychmiast do kapitana Martina Halbego z Abwehry albo jutro ty będziesz stał na moim miejscu!

Dienst miał ochotę wyjąć pistolet i zastrzelić sukinsyna własnoręcznie. Obraził go przy jego ludziach! Jednak z drugiej strony nie można było wykluczyć, że w zarzuconą na chybił trafił sieć naprawdę wpadł jakiś ważny agent niemieckich służb. Oczywiście Dienst nigdy nie słyszał o żadnym kapitanie Martinie Halbem, ale sprawdzenie tego nazwiska nie nastręczało wielkich trudności, a Dienst do wszystkich błędów popełnionych tego dnia nie miał najmniejszej ochoty doliczyć jeszcze jednego. Wolał dmuchać na zimne.

– Zabrać tego do samochodu! – zawołał do żołnierzy obstawiających z obu stron tłum nad dołem.

Karol został wyrwany z szeregu. Idąc z żołnierzem w stronę samochodu, usłyszał za plecami głos mężczyzny w śmiesznym kapeluszu.

– Odwołali? Nie będą strzelać?

– To kapuś – odpowiedział mu z pogardą chłopak w przyciasnym sweterku.

Karol szedł prosto do ciężarówki, za wszelką cenę starając się nie patrzeć za siebie. Nie odwrócił się, kiedy Dienst znów podniósł rękę i wydał krótką komendę. Skulił się tylko, kiedy tuż za jego plecami zaterkotał cekaem, ale wciąż nie spuszczał wzroku z wojskowych ciężarówek. Dopiero gdy usłyszał za sobą coś w rodzaju krótkiego szlochu, spojrzał w stronę żółtego dołu, ale natychmiast z powrotem odwrócił głowę.

W roku 1942 żaden inny adres w Warszawie nie budził takiej grozy jak Aleja Szucha 25. Potężny, neoklasyczny gmach, w którym przed wojną mieściło się Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, teraz był siedzibą warszawskiego Gestapo. W ciągu dwóch lat okupacji budynek zdobył ponurą sławę. Parter i piwnice zamieniono na więzienie, a górne piętra – na pokoje „referatów”, gdzie przesłuchiwano więźniów. Nazwę ulicy także zmieniono na Strasse der Polizei, ale w stolicy nadal używało się jej starego miana. „Pojechać na Szucha” znaczyło tyle, co dostać się w tryby sprawnie funkcjonującego kombinatu tortur, gdzie krzyki przesłuchiwanych nie milkły nawet w nocy. Nowi więźniowie trafiali na ogół do cel zbiorowych, które nazywano „tramwajami” – wąskich klitek bez okien, z dwoma rzędami krzeseł ustawionymi wzdłuż ścian, przywodzącymi na myśl wagon tramwajowy. Stąd rozprowadzano aresztantów na „badania” w poszczególnych referatach.

Gdyby Karol Ryżkowski nie zobaczył na własne oczy wysokich kolumn znanego gmachu, podczas gdy ciężarówka wjeżdżała na dziedziniec, w ogóle trudno byłoby mu uwierzyć, że znalazł się na Szucha. Nikt go nie przesłuchiwał – nie przypalił papierosem, nie poszczuł psem, nie złamał szczęki. Nie tylko zamknięto go w pojedynczej celi, lecz także nakarmiono całkiem niezłym razowym chlebem. Oczywiście wiedział, że wszystko to zmieni się natychmiast, jeśli odpowiednie służby nie odnajdą w Abwehrze kapitana Halbego. Wiele rzeczy mogło się zdarzyć. Halbe mógł po prostu wystąpić z wojska. Albo zginąć w kampanii wrześniowej. Na razie jednak Karol siedział spokojnie na pryczy, syty i suchy, i czytał napisy na ścianie wyryte przez poprzednich więźniów izolatki. Większość z nich prawdopodobnie już nie żyła, podobnie jak ludzie, z którymi jeszcze tego samego ranka stał nad świeżym dołem w lesie. Przypomniał sobie chłopaka w przyciasnym sweterku zrobionym na drutach przez matkę. Wstał i zaczął chodzić po celi, żeby rozproszyć natrętne obrazy cisnące się do oczu.

Niepotrzebnie wymienił to cholerne nazwisko. Gdyby nie to, byłoby już po wszystkim, a tak powrócił nieodwołalnie na drogę, którą wcale nie miał ochoty iść. Przez wiele lat bezskutecznie próbował ją porzucić. Dopiero wybuch wojny przyniósł mu wyzwolenie – tak przynajmniej do tej pory sądził. Wyglądało jednak na to, że łatwiej było uniknąć śmierci niż kapitana Martina Halbego.

Pierwszy raz spotkał go wiosną 1934 roku na zawodach hippicznych w Łazienkach. Właściwie jazda konna nigdy go szczególnie nie pociągała. W ogóle nie lubił koni. Ich zapach kojarzył mu się z rodzinną wsią na Białostocczyźnie, z którą nie chciał mieć nic wspólnego. Podobała mu się natomiast myśl o sobie jako o przystojnym poruczniku kawalerii, który dzięki sukcesom w jeździectwie szturmem zdobywa warszawskie salony. Kiedy wyjeżdżał na kolejne zawody, serce biło mu w nadziei, że to już teraz, że właśnie tym razem jego los się odmieni – wjedzie konno do wielkiego świata, gdzie szampana pije się wiadrami, a wszystkie kobiety są piękne jak aktorki.

Był wysoki i wysportowany, wprost stworzony do sukcesu, gęsty wąs, który przystrzygał krótko, nadawał jego twarzy wyraz siły i zdecydowania. Z przyjemnością spoglądał na swoje odbicie w szybach wystawowych na Nowym Świecie. Inni jeźdźcy na zawodach przeważnie wyglądali przy nim jak żałosne pokurcze.

Niestety, lata płynęły i nic się nie działo. Choć Karol rzeczywiście prezentował się na koniu doskonale, to jeźdźcem był raczej przeciętnym. Raz tylko udało mu się zająć trzecie miejsce w skoku na wysokość, ex aequo z pewnym Austriakiem. Wierzył jednak, że jego szczęśliwy dzień w końcu nadejdzie. Musiał nadejść, ponieważ codzienna służba w kawalerii w Garwolinie stawała się śmiertelnym rozczarowaniem.

Początek pamiętnych zawodów z ‘34 roku nie wróżył nic dobrego. Podczas pierwszego przejazdu przez parkur Karol zaliczył jedno strącenie na stacjonacie i osiem punktów karnych na rowie z wodą. Nic dziwnego, że w przerwie miał ochotę raczej zabić swojego wierzchowca niż dodać mu otuchy. „Skurwysynu – powiedział do parskającego konia. – Jak teraz mnie zawiedziesz, to sprzedam cię do rzeźni!”.

– Co ty, Ryżkowski, do konia gadasz?

Karol odwrócił się gwałtownie, z twarzą poczerwieniałą ze wstydu. W jego stronę zbliżał się porucznik Kaszyński, kolega ze szkoły oficerskiej, którego spotykał czasem na zawodach. Tym razem Kaszyńskiemu towarzyszył Niemiec w mundurze kapitana Wehrmachtu. Nie miał jeszcze trzydziestki. Patrzył na Karola z życzliwym, jakby pochwalnym uśmiechem. Był to kapitan Martin Halbe.

Choć Karol nie mógł o tym wówczas wiedzieć, spotkanie to wcale nie było przypadkowe. Kaszyński, etatowy pracownik Oddziału II Sztabu Generalnego[6], prowadził właśnie pewną grę z ambitnym Martinem Halbem, którego „Dwójka” rozpracowała jako nowego rezydenta niemieckiej Abwehry w Warszawie. Kaszyński dostał polecenie, aby skierować wywiadowcze wysiłki Niemca „na ślepy tor”, jak to określono w pisemnym rozkazie. Młody porucznik dwoił się więc i troił, żeby przedstawiać Halbemu wyłącznie ludzi niezasługujących na uwagę, takich jak Karol Ryżkowski.

Pojawiła się jednak niespodziewana komplikacja. Świeżo upieczony rezydent Abwehry z jakiegoś powodu uznał Karola za doskonały materiał na współpracownika. Być może zrobiła na nim wrażenie jego ułańska prezencja, być może uwierzył w jego koneksje „z wysoko postawionymi osobami”, o jakich zapewniał go Kaszyński. W każdym razie charakterystyka wysłana przez niego do Berlina sprawiłaby Karolowi sporo satysfakcji.

Jest to oficer świadomy swoich celów, opanowany, emanujący wewnętrzną siłą – pisał Halbe. – Zwerbowanie go uważam obecnie za zadanie priorytetowe.

Tydzień później Halbe „przypadkiem” spotkał Karola na Nowym Świecie. Zaprosił go na kawę do Bristolu. Karol nie potrafił odmówić. Oficerski żołd nie pozwalał mu na przesiadywanie w eleganckich kawiarniach, ale skoro Niemiec chciał płacić... Rozmawiali po polsku. Halbe mówił dość dobrze, choć z zabawnym, jakby dziecięcym akcentem. W pewnej chwili przeszedł do sedna sprawy. Powiedział wprost, że jest rezydentem Abwehry i zaproponował mu współpracę.

Karol zamarł bez ruchu z kawałkiem torcika na widelcu.

– Otrzyma pan osiemset złoty pensja – dodał Halbe. Nie czekał w napięciu na odpowiedź, lecz jadł dalej swoje ciastko, podczas gdy Karol wciąż patrzył na niego z niedowierzaniem.

– Muszę się zastanowić – wykrztusił wreszcie.

Halbe skinął głową ze zrozumieniem.

– Oczywiste. Może pan zastanowicz tydzień.

W nocy Karol nawet nie zmrużył oka. Na jednym boku widział się w otoczeniu roześmianych kobiet, cygar i szlachetnych trunków; na drugim – naprzeciwko plutonu egzekucyjnego. Osiemset złotych miesięcznie! Była to prawdziwa fortuna. Niestety, była to też zdrada. Mimo pewnego cynizmu, którego Karol nauczył się podczas daremnego czekania na społeczny awans, względy patriotyczne, które ojciec wpoił mu surową chłopską ręką, nie były mu całkiem obce. W końcu wzięły górę. Karol postanowił zameldować o próbie zwerbowania go przez niemieckiego agenta.

Ponieważ zupełnie nie miał pojęcia, jak skontaktować się z polskim wywiadem, zwierzył się Kaszyńskiemu. W końcu to on wpakował go w kłopoty, więc powinien teraz go z nich wyciągnąć. Kaszyński był wniebowzięty, choć, oczywiście, nie dał tego po sobie poznać. Abwehra chciała zwerbować Karola! Bardziej „ślepego” toru nie można było sobie wymarzyć. Poklepał szkolnego kolegę po plecach i poleciał jak na skrzydłach do swojego szefa z „Dwójki”.

Pułkownik Stefanowicz od razu zobaczył w tej sytuacji szansę na skuteczną „inspirację”, jak określano wtedy akcje polegające na przekazywaniu obcym wywiadom fałszywych informacji.

– Co pan może powiedzieć o tym Ryżkowskim? – zapytał, nabijając fajkę.

Opinia Kaszyńskiego znacznie odbiegała od charakterystyki, jaką Halbe wysłał do swoich przełożonych w Berlinie.

– Oficer przeciętny, bez polotu. Inteligencja raczej niska. Lekka mania wielkości.

– Ale patriota?

Kaszyński zawahał się.

– Chyba można tak powiedzieć.

Pułkownik Stefanowicz skinął głową. Nie należał do ludzi, którzy mielą w myślach wszystkie „za” i „przeciw”, zanim podejmą decyzję.

– Bierzemy go. Niech pan zrobi wszystko, co się da, żeby go jakoś uwiarygodnić dla Berlina.

– Tak jest. Mam sprowadzić go do Warszawy?

– Ma się rozumieć. Niech dostanie awans na rotmistrza – to dobrze brzmi. Dajcie mu też jakieś mieszkanie, ordynansa, no i niech zacznie bywać.

– Tak jest. Jaki kryptonim operacji?

– Niech będzie „Nikodem”[7].

Obaj wybuchnęli śmiechem. Pułkownik Stefanowicz miał szczególne poczucie humoru.

Wszystko, co wydarzyło się potem, wydawało się Karolowi niewiarygodnym snem. Najpierw dawny kolega ze szkoły, którego miał do tej pory za żałosnego sztabowego kurdupla, ujawnił się przed nim jako oficer „Dwójki”. Potem Karol sam został agentem wywiadu i to od razu podwójnym. Zgodnie z instrukcjami przyjął bowiem propozycję kapitana Halbego i dostał od niego pierwszą kopertę wypchaną banknotami. Do tego doszły pieniądze, które Kaszyński przekazał mu na „zagospodarowanie” w Warszawie, a zaraz potem z odkorkowanego rogu obfitości popłynęły pozostałe dobra: awans na rotmistrza, mieszkanie w stolicy, własny ordynans, prywatne lekcje niemieckiego, zaproszenia na bale i przyjęcia.

Operacja „Nikodem” ruszyła pełną parą. Kaszyński nie żałował środków budżetowych, żeby protegowany „Dwójki” błyszczał w towarzystwie. Był to najszczęśliwszy okres w życiu Karola. To, co go spotkało, znacznie przekroczyło jego najskrytsze marzenia. Wkrótce stał się zupełnie innym człowiekiem. Zaczął coraz bardziej przypominać oficera „emanującego wewnętrzną siłą”, o jakim Halbe pisał do Berlina. Kiedy wchodził do kawiarni w Bristolu, wszystkie spojrzenia wędrowały w jego stronę. Kiedy zaczynał mówić w towarzystwie, wszyscy milkli z szacunkiem i nadstawiali uszu. Miał teraz nie tylko własnego ordynansa, lecz także narzeczoną aktorkę, śliczną Wandę, której zazdroszczono mu na każdym balu.

Obserwując swojego nowego współpracownika, kapitan Martin Halbe stale utwierdzał się w przekonaniu, że postawił na właściwego konia. Sam także był ambitny i spragniony sukcesu, co czasem przesłaniało mu jasność widzenia. Rozpaczliwie starał się zwrócić na siebie uwagę Berlina. Wierzył, że uda mu się to osiągnąć za sprawą Karola Ryżkowskiego, ponieważ bardzo chciał w to wierzyć.

Podczas jednego ze spotkań Ryżkowski zaproponował mu zdobycie polskich planów mobilizacyjnych. Twierdził, że poznał pewnego pułkownika ze Sztabu Generalnego, który za odpowiednio wysoką cenę jest w stanie przekazać mu ten dokument. Halbe poczuł, że coś ściska go w gardle. Plany mobilizacyjne należały do pism najwyższego znaczenia. Cena nie grała w tym przypadku żadnej roli. Natychmiast zadepeszował do Berlina o zgodę na zakup planów. Oczywiście nie zdawał sobie sprawy, że propozycja Ryżkowskiego jest częścią polskiej operacji inspiracyjnej, która właśnie wchodziła w szczytową fazę.

Berlin odpowiedział prawie natychmiast. Była zgoda na zakup dokumentów. Halbe wręczył Karolowi sto tysięcy marek, za które dostał znakomicie sfałszowane w laboratoriach „Dwójki” polskie plany mobilizacyjne. Połowa tej sumy trafiła do budżetu pułkownika Stefanowicza, a połowa, zgodnie z umową – do kieszeni Karola Ryżkowskiego. W ten sposób wszyscy zostali uszczęśliwieni.

Karol triumfował. Dzięki rosnącym dochodom kupił większe mieszkanie i ożenił się z Wandą. Nadal robił tylko jedno i to samo, czyli dobre wrażenie na Martinie Halbem. Wyglądało na to, że nigdy już nie będą dotyczyć go troski zwyczajnych zjadaczy chleba. Szczytem jego salonowej kariery był pojedynek z niejakim Woyciechowskim, młodym arystokratą, który smalił cholewki do jego młodej żony. Właściwie nie miał tego smarkaczowi za złe. Bardzo pochlebiało mu, że zdobył kobietę, której inni mogli mu zazdrościć. Woyciechowskiego wyzwał na pojedynek, żeby przysporzyć sobie popularności. Zapłacił za nią bolesną raną w udzie, ale było warto. Sprawa rzeczywiście odbiła się głośnym echem w kręgach wtajemniczonych osób. W dodatku zdobył sławę wybornego strzelca, ponieważ jego rywal znalazł się w szpitalu z przestrzeloną głową.

Pewnego dnia Kaszyński przyniósł mu wiadomość, że pułkownik Stefanowicz zginął w wypadku samochodowym pod Mławą. W pierwszej chwili Karol zupełnie nie zrozumiał, co to może mieć z nim wspólnego. W końcu Stefanowicz nie był jego przyjacielem.

Dalej wypadki potoczyły się błyskawicznie. Nowy szef mianowany na miejsce Stefanowicza – major Konarski – uznał, że operacja „Nikodem” jest zbyt kosztowna i że należy ją zakończyć ze skutkiem natychmiastowym. Kaszyński nie miał innego wyboru jak trzasnąć obcasami i udać się do Karola, żeby zakomunikować mu o tym osobiście. Była to prawdziwa katastrofa. Karol kupił właśnie nowy samochód, a poprzedniej nocy przegrał znaczną sumę w kasynie. Poza tym obiecał Wandzie wycieczkę do Paryża. Naprawdę potrzebował następnej wypłaty. W ogóle nie brał pod uwagę tego, że wygodne życie może się kiedyś skończyć. Co miał zrobić? Zwolnić ordynansa? Wyprowadzić się z mieszkania na Hożej do jakiejś klitki na Pradze? Przyznać się przed młodą żoną, że tak naprawdę jest zerem, a swoje powodzenie zawdzięcza tylko szczęśliwemu zbiegowi okoliczności?

Postanowił wziąć los we własne ręce. Tego samego wieczoru powiedział Halbemu, że będzie miał dla niego coś wyjątkowego – egzemplarz nowego karabinu wprowadzany właśnie do wyposażenia polskiej piechoty. Oczy Halbego zapaliły się pożądliwie. Nie zniechęciła go nawet kwota dwustu tysięcy marek. W końcu nie płacił z własnej kieszeni. Natychmiast pobiegł do niemieckiej ambasady, żeby nadać zaszyfrowaną depeszę do Berlina.

Tymczasem Karol zabrał się ostro do roboty. Oczywiście nie powiedział Kaszyńskiemu ani słowa o swojej prywatnej inspiracji. Z pomocą ordynansa Woźniaka nawiązał kontakty z praskim półświatkiem. Kupił sowiecki karabin „Mosin” i kazał przerobić go w podziemnym warsztacie rusznikarskim na polską amunicję. Zatrudnił pokątnego fałszerza, żeby spreparować rejestr magazynowy, który miał stanowić dla Abwehry dowód, że broń pochodzi ze składnicy wojskowej. Gotowy pakunek przekazał podnieconemu Halbemu, wymieniając go na teczkę wyładowaną pieniędzmi.

Dla obydwu był to koniec szpiegowskiej kariery. Abwehra już po kilku dniach od otrzymania przesyłki zorientowała się w mistyfikacji. Inne źródła wywiadowcze nie potwierdzały, żeby karabin, łudząco podobny do rosyjskiego Mosina, naprawdę został wprowadzony do uzbrojenia polskiej piechoty. Analiza laboratoryjna rzekomego rejestru magazynowego bez trudu ujawniła fałszerstwo wojskowej pieczęci. W tej sytuacji wszystkie poprzednie materiały dostarczone przez Ryżkowskiego też zostały uznane za inspirację polskiego wywiadu. Kapitan Martin Halbe został w trybie pilnym odwołany z Warszawy w atmosferze wstydu i porażki.

Ryżkowski skończył jeszcze gorzej. Kiedy major Konarski z „Dwójki” dowiedział się o jego prywatnej inicjatywie, która zniweczyła całą dotychczasową inspirację, wydał rozkaz aresztowania. Karola zgarnięto po cichu do cywilnego samochodu, kiedy na rauszu wracał do domu.

Został skazany na dziesięć lat więzienia. Wanda kilkakrotnie próbowała go odwiedzić w zakładzie karnym we Wronkach, ale za każdym razem odmawiał wyjścia do sali widzeń. Nie potrafił spojrzeć jej w oczy. Czuł się skończony. Bez przerwy rozmyślał o samobójstwie, ale wciąż nie mógł się zdecydować na ten ostateczny krok.

Siedział dopiero niecały rok, kiedy wybuchła wojna. Niemieckie wojska zbliżały się do miasta, więc więzienie postanowiono ewakuować. Ponieważ zabrakło samochodów, sznur więźniów ruszył pieszo razem z konwojentami w kierunku Poznania. Dwa kilometry za Wronkami pojawiły się dwa messerschmitty i otworzyły ogień z pokładowych cekaemów. Na drodze pozostały trupy więźniów i konwojentów, reszta rozpierzchła się w panice po okolicznych polach. Karol dopadł wyczerpany do ściany lasu. Choć wokół szalała wojna, czuł się wreszcie wolny, jakby wszechobecny strach i zniszczenie wypaliły w nim poczucie hańby, pozwalając rozpocząć wszystko od nowa. Nareszcie było to możliwe. Musiał tylko wymazać z pamięci poprzednie życie, a zwłaszcza nazwisko kapitana Martina Halbego.

Drzwi celi otworzyły się ze szczękiem. Karol zerwał się z pryczy. Przed nim stał Martin Halbe – już nie kapitan, lecz major. Przez dłuższą chwilę patrzyli sobie bez słowa w oczy.

– Herr Ryżkowski – powiedział wreszcie Halbe, zdejmując czarne rękawiczki. Głos drżał mu z emocji. Nareszcie po tylu latach miał w swoich rękach człowieka, który omal nie złamał mu kariery. Wyobrażał sobie tę chwilę wiele razy. Kiedy Polska padła, bezskutecznie szukał śladu Karola. Zwycięstwo nad tym krajem nie było dla niego pełne, dopóki nie mógł powiedzieć z głęboką satysfakcją, tak jak teraz: „Herr Ryżkowski”.

– Awansował pan – stwierdził po niemiecku Karol.

Halbe sięgnął po papierośnicę, starając się ukryć drżenie rąk.

– A zatem powołał się pan na mnie przed plutonem egzekucyjnym.

– Zostałem aresztowany przypadkiem. Jestem niewinny. Nie chciałem ginąć na darmo.

– A za co mógłby pan zginąć?

– Pan mnie nie zrozumiał. Nie jestem już oficerem. Nie walczyłem nawet w kampanii wrześniowej.

– W takim razie co pan mi ma do zaoferowania?

– W jakim sensie?

– Musi mi pan dać jakiś powód, żebym nie odesłał pana z powrotem do tamtego lasu.

Karol milczał. Najgorsze, że była to prawda – trzymał się z dala od wszelkiej konspiracji i nie miał zupełnie nic na sprzedaż. Po ucieczce z więziennego konwoju zaszył się pod fałszywym nazwiskiem w Otwocku i po prostu próbował przeżyć. Nawet pani Lisiecka, gospodyni, u której wynajmował pokój, była bardziej niż on zaangażowana w konspiracyjną walkę. Wiele razy słyszał za cienką ścianą, jak rozmawiała ze swoim siostrzeńcem o kolejnym zrzucie „ptaszków” z Anglii.

– Zagrajmy w otwarte karty, Herr Ryżkowski – powiedział Halbe, przypalając sobie papierosa. – Pańskie życie jest dla mnie warte tylko tyle, ile informacje, jakich może mi pan dostarczyć. Prawdziwe informacje, a nie żadne karabiny Mosina, rozumiemy się?

– Ale ja naprawdę nic nie wiem. Już powiedziałem, nie jestem w żadnej siatce.

– Tym gorzej dla pana.

Halbe zastukał do drzwi.

– Wachmajster!

Karol poczuł, że serce zaczyna mu bić szybciej. Z jednej strony chciał, aby wszystko to wreszcie się skończyło, a z drugiej – nie potrafił zapanować nad obcym głosem, który nagle zaczął znów kołatać się w jego głowie, jak ptak w klatce.

– Wiem tylko o dywersantach z Anglii! – wyrzucił z siebie jednym tchem.

Halbe wolno odwrócił się w jego stronę.

Ze wszystkich zawodów świata najgorszy wydawał się Halbemu zawód nauczyciela. Konieczność powtarzania w kółko oczywistych faktów była dla niego zupełnie idiotyczna. Zwłaszcza jeśli słuchacz nie grzeszył lotnością umysłu i zadawał ciągle te same pytania, tak jak szef warszawskiego Gestapo SS-Standartenführer Gerd Keller.

– Jak powiedziałeś? Cicho-co?

– Cichociemni. Polscy dywersanci szkoleni w Anglii. Zrzucają ich tu na spadochronach. Po cichu i po ciemku, stąd nazwa.

– Ach, ci. Ale to chyba nie jest jakiś poważny problem. Ilu ich tu zrzucili – dwóch, czterech?

– Z naszych informacji wynika, że do tej pory ponad pięćdziesięciu.

– Żartujesz?

– To jest operacja zakrojona na szeroką skalę. Z tego, co wiemy, kandydaci są szkoleni naprawdę wszechstronnie – kontrwywiad, dywersja, fałszowanie dokumentów, no i skoki spadochronowe, oczywiście.

– Anglicy to wymyślili?

– Niezupełnie – odparł cierpliwie Halbe. – To jest polska operacja prowadzona przez armię Sikorskiego w Anglii. Anglicy dostarczają im sprzęt i część wykładowców, ale organizacją zajmują się w całości Polacy.

– No to możemy spać spokojnie. Wiem coś o polskiej organizacji.

– Mówię ci tylko, co ustaliła Abwehra. Najpierw było dziewięć zrzutów próbnych. Teraz operacja wchodzi w drugą fazę. Mają zamiar wykonać sto zrzutów, a w przyszłym roku pięćset. Mówię o wysoko kwalifikowanych specjalistach od dywersji i konspiracji, Gerd. Ci ludzie będą potem szkolić i organizować podziemną siatkę. Chyba rozumiesz, co to oznacza.

Keller nie odpowiedział. Wstał tylko i podszedł do okna, starając się ukryć zaniepokojenie. Halbe patrzył na to z satysfakcją. Nareszcie udało się wymusić na opornym słuchaczu prawidłową reakcję.

– Skąd macie takie szczegółowe informacje?

– Udam, że nie słyszałem tego pytania.

Halbe patrzył w napięciu na milczącego szefa Gestapo. Rozpaczliwie potrzebował jego pomocy. Tamta stara sprawa wciąż kładła się cieniem na jego karierze. Z najwyższym trudem i pomocą brata Egona, cywilnego pracownika Ministerstwa Wojny w Berlinie, udało mu się po wielu latach wywalczyć awans na majora. Było to tym bardziej gorzkie, że jego początki w Abwehrze zapowiadały się naprawdę błyskotliwie. Był najmłodszym kapitanem z całego swojego rocznika, a kiedy został wysłany do Warszawy jako rezydent, wydawało mu się, że świat stoi przed nim otworem. Teraz znowu znalazł się w tym przeklętym mieście. Nie było dnia, żeby nie myślał o tym, jak zmyć z siebie hańbę tamtej porażki. Wciąż czuł na sobie lekceważące spojrzenia przełożonych i kolegów. Dobrze wiedział, że drwią z niego za plecami. A teraz nagle pojawia się szansa, żeby to wszystko odmienić. I to za czyją sprawą – Ryżkowskiego!

– Jeśli będziemy ze sobą współpracować, może do tego nie dojść. Dostałem zadanie rozpracowania tych zrzutów.

Było to kłamstwo. Pułkownik Koenig, jego szef, nie powierzał mu żadnych poważniejszych zadań. Cichociemnymi zajmowała się w warszawskiej Abwehrze specjalna komórka, która nie wtajemniczała go w swoje działania. Dane o polskich skoczkach znał po prostu z ostatniej odprawy oficerów, a raczej z nieformalnej rozmowy na korytarzu. Podczas palenia papierosów jeden z kolegów, którzy zajmowali się tym tematem, pochwalił się ostatnimi ustaleniami. Halbe poczuł wtedy ukłucie zazdrości. Oddałby wszystko za jedno prawdziwe zadanie wywiadowcze zamiast ślęczenia w bezsensownej biurokratycznej robocie. Teraz postanowił postawić wszystko na jedną kartę.

Standartenführer Keller odwrócił się od okna.

– No dobrze. Ale co ma z tym wszystkim wspólnego ten twój Ryżkowski?

Halbe westchnął w myślach. Znowu trzeba było tłumaczyć wszystko od początku.

– Ryżkowski był przed wojną oficerem „Dwójki” i moim agentem. Może być bardzo przydatny w tropieniu naszych dywersantów.

– Ufasz mu?

– W naszej branży takie pytania nie mają sensu, Gerd. Podał mi ten adres. Twierdzi, że właścicielka mieszkania i jej siostrzeniec zajmują się odbiorem zrzutów z Anglii. Chyba możemy to sprawdzić?

Położył na biurku karteczkę z otwockim adresem. Keller wziął ją do ręki – nareszcie jakiś konkret. Całe to wywiadowcze gadanie Halbego znużyło go śmiertelnie. Nie lubił tego pajaca z Abwehry. Pachniał jak kobieta. W dodatku w rozmowie przyjmował zawsze nieznośnie belferski ton. Wydawało mu się, że jest inteligentniejszy od wszystkich, a tymczasem przechytrzył go jakiś polski przygłup. Keller zaśmiał się do siebie. Oczywiście, że wiedział o przedwojennej „współpracy” Halbego i Karola. Sprawdził to natychmiast, kiedy tylko Ryżkowski znalazł się w jego rękach. Postanowił jednak dalej grać niezbyt pojętnego SS-mana. Udawał, że nic sobie nie robi z planowanych zrzutów polskich dywersantów, podczas gdy w rzeczywistości od dawna już zamierzał zorganizować u siebie specjalny referat zajmujący się wyłącznie skoczkami spadochronowymi z Anglii.

– Zaraz będziemy ich tu mieli – powiedział do Halbego, sięgając po słuchawkę telefonu.

Akordeon to najszlachetniejszy z instrumentów. Gra na nim wymaga męskiej siły i wytrwałości, a spod palców wydobywa się prawdziwa muzyka, a nie jakieś żydowskie pitolenie, jak ze skrzypiec. Tak przynajmniej uważał SS-Oberscharführer Uwe Rappke, asystent kryminalny w warszawskim Gestapo. Muzykę akordeonową lubił tak bardzo, że słuchał jej nawet podczas przesłuchań, umilając sobie w ten sposób niezbyt przyjemny czas. W przeciwieństwie do swoich kolegów z Alei Szucha śledczy Rappke wcale nie gustował bowiem w fizycznej przemocy. Bicie, krzyki, krew – wszystko to było dla niego na początku bardzo trudne. Uważał się za człowieka wrażliwego. Oprócz muzyki lubił też kino, a nawet przedstawienia operowe, zwłaszcza te, w których śpiewacy chodzili po scenie ze szpadami u boku. W młodości próbował sił w boksie, ale szybko stwierdził, że okładanie się pięściami po twarzy to chamska i w dodatku bolesna rozrywka. Niestety do sztuk artystycznych miał tylko pociąg i ani krzty talentu. Wszelkie próby nauczenia się prostej melodii na akordeon spełzły na niczym. Palce nie chciały go słuchać.

Uwe Rappke uważał się też za doskonałego psychologa. W listach do żony, która została z trójką dzieci w austriackim Linzu, często przechwalał się, że nowa praca niesłychanie wyostrzyła jego umiejętności w tej dziedzinie. Od razu potrafił odgadnąć, kiedy więzień kłamie, a że kłamali prawie zawsze, jego zadanie było tym łatwiejsze.

Kochana Hedwig– pisał – byłabyś bardzo dumna, gdybyś mogła zobaczyć, jaką grozę budzi u naszych wrogów twój Uwe. Niejeden już posrał się na sam widok, jak twój mąż przygotowuje się do przesłuchania.

Przesłuchania prowadzone przez Rappkego nie były więc sadystycznymi orgiami przemocy, ale starannie wyreżyserowanymi spektaklami. Każde zaczynało się od nastawienia stacji w radiu i sakramentalnego pytania: „Czy lubi pan/pani muzykę akordeonową?”. Przerażony więzień przeważnie nic nie odpowiadał albo po prostu przytakiwał. „No to posłuchamy sobie razem” – mówił łagodnie Rappke, po czym podchodził do gabloty, żeby wybrać jedno z narzędzi do bicia leżących pod szkłem jak eksponaty muzealne. Jednocześnie wygłaszał krótkie przemówienie o zaletach akordeonu, zakończone stwierdzeniem: „O, ten będzie dobry”. Odnosiło się to do trzymanego w ręku przedmiotu – czasem był to pejcz, czasem bykowiec, innym razem po prostu kawał żelaznej rury. Z wybranym narzędziem w ręku Rappke odwracał się do więźnia i krótko wyjaśniał mu, że będzie go bił, dopóki ten nie złoży prawdziwych zeznań. Co jakiś czas zdarzał się więzień, który załamywał się już w tym momencie. Większość wymagała jednak znacznie dłuższej obróbki, trwającej z przerwami nawet kilka dni.

Starsza kobieta, która siedziała teraz w pokoju przesłuchań, potrzebowała tylko dwóch godzin. Pewnie trwałoby to znacznie dłużej, gdyby Rappkemu nie przyszły na pomoc jego umiejętności psychologiczne. Śledczy przypomniał sobie, że aresztowano ją razem z siostrzeńcem. Wbrew przyjętej zasadzie oddzielnego przesłuchiwania osób aresztowanych w jednej sprawie, zdecydował się na „tandem”, jak określali to śledczy z Szucha we własnym gronie – bicie więźnia w obecności bliskiej osoby w celu wywołania współczucia. W tym przypadku wystarczyło złamać siostrzeńcowi pani Lisieckiej kilka żeber i szczękę, żeby kobieta zaczęła krzyczeć histerycznie:

– Niech pan przestanie! Dosyć! Wszystko wam powiem!

– Ciociu, nie... – zdołał wybełkotać młody mężczyzna, ale Rappke natychmiast uciszył go precyzyjnym kopnięciem w żołądek.

Pani Lisiecka siedziała zdruzgotana w gabinecie samego szefa Gestapo. Tuż za jej plecami stał śledczy Rappke, z zadowoloną okrągłą twarzą w okularach. Rozmowie przysłuchiwał się ze skórzanej kanapy major Halbe.

– Proszę powtórzyć Herr Standartenführerowi swoje zeznania – powiedział Rappke.

– Razem z Witkiem, to znaczy moim siostrzeńcem, odbieramy najbliższy zrzut z Anglii.

Halbe aż podskoczył na kanapie. A więc Ryżkowski tym razem nie kłamał.

– Gdzie i kiedy? – zapytał gorączkowo.

Keller zmroził go spojrzeniem. Nie dość, że byli w siedzibie Gestapo, to jeszcze w jego prywatnym gabinecie.

– Pozwolisz, Martin?

– Oczywiście – zreflektował się Halbe. – Pytaj ty.

– Gdzie będzie zrzut? – spytał Keller.

– Pięć kilometrów na północ od Radzymina. Placówka odbiorcza nosi kryptonim „Sadza” i składa się z sześciu ludzi, którzy mają w wyznaczonym miejscu zapalić znak świetlny w kształcie litery „Y”.

– Pani siostrzeniec jest jednym z tych ludzi?

– Tak.

– A jaka jest pani rola?

– Jestem łączniczką. Mam przekazać przez Witka potwierdzenie, że zrzut się odbędzie.

– Skąd to wiadomo?

– Powiedzą przez radio.

– Gdzie trzymacie radiostację?

– Do tego nie potrzeba radiostacji. BBC poda zaraz wiadomości. Będzie tam zaszyfrowana wiadomość dla placówki odbiorczej. Jeśli wszystko będzie w porządku, nadadzą piosenkę „Przybyli ułani pod okienko”.

Halbe rzucił się natychmiast do radia na stoliku pod oknem i zaczął kręcić gałką. Z radiowego zgiełku wyłonił się po chwili głos polskiego spikera czytającego wiadomości. W Afryce wojska niemieckie i włoskie cofały się przed Brytyjczykami. W Związku Sowieckim wciąż trwało oblężenie Stalingradu.

– To jest czysta propaganda, nie żadne wiadomości! – zawołał z wściekłością Keller. – Afrika Korps po prostu się przegrupowuje, a Stalingrad padnie lada chwila!

– Ciicho! – rzucił Halbe z uchem przy głośniku.

– A teraz chwila muzyki – powiedział spiker.

Z radia popłynęła żywa melodia „Przybyli ułani pod okienko”[8].

– Co to znaczy?! – zapytał rozgorączkowany Halbe.

– Że lecą.

– Co takiego?! To znaczy, że zrzut będzie dzisiaj?!

Kobieta z rezygnacją skinęła głową.

Część I

Przez stare granice

1

Turyści Sikorskiego

Wojna wydawała się Michałowi znacznie ciekawszym rozwiązaniem niż medycyna. Kiedy więc 1 września 1939 roku wojska niemieckie wkroczyły do Polski, poczuł przede wszystkim ulgę, że nie będzie jednak musiał rozpoczynać żmudnych studiów medycznych. Wehrmacht niósł mu też wybawienie od innych dylematów – jak zerwać z Jadwigą, która zaczęła coraz częściej robić matrymonialne aluzje, oraz jak nakłonić ojca, żeby zwiększył mu kieszonkowe przynajmniej do stu złotych na miesiąc. Z chwilą, gdy pancernik Schleswig-Holstein rozpoczął ostrzał Westerplatte, Michał mógł przestać szukać własnej drogi. Nadlatujące messerschmitty uwalniały go raz na zawsze od normalnych katuszy dwudziestolatka.

Oczywiście nie mógł się do tego wszystkiego przyznać przed nikim z rodziny Konarskich, w której – jak często pokpiwał – stężenie patriotyzmu przekraczało najbardziej wyśrubowane normy krajowe. Jego matka była znanym chirurgiem, ojciec – majorem Wojska Polskiego, a brat – porucznikiem i do tego reprezentantem kadry narodowej w boksie. Zdjęcie Konarskich ze wspólnej wycieczki rowerowej w Palmirach, które stało na kominku w jadalni, przedstawiało wzorcową wręcz polską rodzinę – wzorcowych rodziców, wzorcowych synów oraz wzorcowego psa Ajaksa. Brakowało tylko podpisu – „W zdrowym ciele zdrowy duch”. Mdliło go, kiedy patrzył na to zdjęcie podczas wspólnych posiłków.

Po tygodniu wojny do bombardowanej Warszawy wrócił Władek, jego brat. Ojciec, który razem z armią cofał się cały czas na wschód, kazał mu wywieźć Michała razem z matką ze stolicy.

– Warszawa niedługo padnie. Musicie uciekać. Zawiozę was do Pińska, do wujka Tolka.

Brzmiało to całkiem rozsądnie. Rząd i Naczelny Wódz też ewakuowali się już ze stolicy nękanej codziennymi nalotami Luftwaffe. Niemcy zbliżali się coraz bardziej. Kto mógł, wyjeżdżał jak najdalej na wschód. Matka jednak zdecydowanie odmówiła.

– Moje miejsce jest tutaj. Zabierz tylko Michała.

Władek daremnie próbował protestować. Doktor Maria Konarska nie miała najmniejszego zamiaru opuścić swojego szpitala. Nie docierały do niej żadne argumenty, nawet autorytet majora Czesława Konarskiego.

– Ojciec jest twoim przełożonym, nie moim. Zabierz Michała i wyjeżdżajcie.

Nie było rady. Władek został obarczony opieką nad młodszym bratem, choć serce wyrywało mu się do walki z Niemcami. Najchętniej wsadziłby gówniarza do pociągu na wschód, a sam wrócił czym prędzej do swojej jednostki. Całe życie musiał robić za niańkę. Michał był dla niego wciąż tym samym dzieciakiem, któremu stale rozpinał się guzik przy rozporku. „Guzik” – napominał go tak często, aż słowo to przylgnęło do młodszego brata jak drugie imię.

Wyjazd do Pińska był nie w smak żadnemu z braci Konarskich. Każdy z nich snuł własne plany, co zrobi, kiedy już pozbędzie się przymusowego towarzystwa. Michał nie miał zamiaru dekować się u wujka Tolka. Uwolniony spod rodzinnego nadzoru zamierzał zgłosić się na ochotnika w pierwszej lepszej jednostce wojskowej. Po cichu liczył, że będzie to kawaleria i że dostanie szablę wzoru siedemnaście, bo trzydziestki czwórki zupełnie mu się nie podobały.

Cokolwiek obaj mieli w planach, musieli uzbroić się w cierpliwość, ponieważ podróż przedłużyła się nieoczekiwanie. Pociąg, którym jechali, został ostrzelany przez myśliwce Luftwaffe. Lokomotywa stanęła w płomieniach, a pasażerowie wysypali się na obie strony w szczerym polu, uciekając przed nurkującymi samolotami.

Władek i Michał dołączyli do rzeki uciekinierów, która płynęła w stronę Pińska. Tylko oni dwaj mieli ze sobą eleganckie plecaki z prowiantem spakowanym troskliwie przez matkę. Reszta szła objuczona przypadkowymi tobołkami, które udało im się pochwycić podczas ucieczki z płonących miast. Większość niosła resztki swojego dobytku w poszwach na kołdry i poduszki. Chorzy i ranni jechali na wozach drabiniastych. Za każdym razem, kiedy pojawiały się niemieckie myśliwce, ponury pochód rozpierzchał się w panice. Wozy wylatywały w powietrze, serie z cekaemów rozpruwały tobołki, dzieci płakały.

Wujek Tolek, piński aptekarz, jęknął na widok śmiertelnie zmęczonych siostrzeńców, którzy zwalili się bez sił na kanapę w jego salonie. – „Czy wy żeście powariowali? Po jaką cholerę tu przyjechaliście?!”. Nie był to jednak brak gościnności. Poprzedniego dnia Armia Czerwona wkroczyła do Polski od wschodu, realizując tajne porozumienie z Niemcami. Sowieckie oddziały mogły w każdej chwili zająć miasto. Kto mógł, uciekał teraz na południe do Rumunii, biorąc przykład z prezydenta, rządu i Naczelnego Wodza. Michał i Władek byli jednak kompletnie wycieńczeni. Potrzebowali czasu, żeby znowu stanąć na nogi. Ustalili, że ukryją się na razie u wujka Tolka, a potem zdecydują, co robić dalej.

Dwa dni później, kiedy poczuli się znacznie lepiej, wyszli przed aptekę, żeby popatrzeć na wchodzących do miasta Sowietów. Ulicą ciągnął długi sznur starych, skrzypiących niemiłosiernie ciężarówek i „taczanek” – dwukołowych wózków, ciągniętych przez żołnierzy w spiczastych czapach z czerwonymi gwiazdami. Niemal wszyscy mieli twarze szerokie i płaskie jak deski do krojenia mięsa. Karabiny zwisały im z ramion na zwyczajnych sznurkach. Ich mundury były brudne, naprędce połatane. Większość nie miała butów, tylko grube onuce i podarte łapcie. Kiedy przechodzili, zalatywało od nich ostrym smrodem. Michał odruchowo zatkał nos. Mały Azjata, ze zdobycznymi damskimi rękawiczkami za pasem, spojrzał na niego ciemnymi szparkami i uśmiechnął się pogardliwie.

Wszystko wskazywało na to, że wojna jest już przegrana. Od zachodu posuwała się pancerna ściana niemieckiej armii, od wschodu do kraju wlewały się hordy Sowietów. Warszawa i Lwów broniły się jeszcze, ale ich dni były policzone.

– Nie da się walczyć z nożem w plecach – powiedział wujek Tolek. – Musicie przedostać się do Rumunii. Ludzie mówią, że we Francji formuje się od nowa polskie wojsko.

– A ty? – zapytał Władek.

– Mnie nic nie grozi. Apteka jest potrzebna każdej władzy. Nawet Sowieci muszą kupować lekarstwa.

Jak się okazało, wujek Tolek nie wiedział za wiele na temat funkcjonowania władzy sowieckiej. Wieczorem, kiedy pomagał siostrzeńcom pakować plecaki, do apteki wpadło NKWD. Zamiast recepty mieli ze sobą listę wrogów ludu. Wujek Tolek zajmował na niej wysokie ósme miejsce, prawdopodobnie ze względu na udział w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 roku. Władka i Michała na liście nie było, ale ponieważ obaj mieli „biełoruczki”, czyli ręce inteligentów, dołączono ich do transportu.

Wszystkich aresztowanych zamknięto tymczasowo w budynku miejscowego gimnazjum. Wujek Tolek rozejrzał się z niepokojem po znajomych twarzach – nauczycieli, lekarzy, prawników, księży, urzędników miejskich. Zrozumiał klucz, według którego działali bolszewicy – zlikwidować naturalnych przywódców, odrąbać głowę burżuazyjnemu wężowi. Czekała ich albo zsyłka na Syberię, albo rozstrzelanie na miejscu.

Uciekli w nocy. Wujek Tolek znał budynek gimnazjum jak własną kieszeń – sam był jego absolwentem. Przez piwnicę wydostali się na boisko, przeskoczyli płot i czmychnęli do lasu. Kilka lat później mieli się dowiedzieć, że pozostałą setkę internowanych wywieziono w nieznanym kierunku. Żaden z nich nie powrócił więcej do Pińska.

Rozpoczęła się długa wędrówka na południe. Szli głównie lasami, żeby uniknąć spotkania z sowieckimi oddziałami. W stronę rumuńskiej i węgierskiej granicy ciągnęły całe zastępy pieszych uciekinierów. Potwierdziły się pogłoski o rozpoczęciu organizowania Polskich Sił Zbrojnych we Francji. Wszyscy wierzyli, że niedługo znów uderzą na Niemców, tym razem u boku wielkiej francuskiej armii, która zmiażdży III Rzeszę w ciągu kilku dni. Pozostawało tylko – bagatela – przejść zieloną granicę z Rumunią, uniknąć internowania i wsiąść na statek do Francji.

Kilkanaście kilometrów od granicy z Rumunią postanowili zatrzymać się w najbliższej wsi, żeby uzupełnić prowiant i nabrać sił. Okolicę zamieszkiwali głównie Ukraińcy, ale oni wciąż przecież znajdowali się na terytorium własnego kraju, gdzie przybysze mogli liczyć na gościnność. Tak im się przynajmniej wydawało.

Spotkało ich gorzkie rozczarowanie. Wszystkie drzwi były przed nimi zamknięte na cztery spusty. Widzieli tylko cienie wyzierające zza firanek. Wieś patrzyła na nich w milczeniu, jak ryś przyczajony do skoku.

– Otwórzcie, chcemy kupić trochę jedzenia! – zawołał wujek Tolek, waląc z irytacją do drzwi kolejnej chaty.

Uchyliły się w końcu ze skrzypieniem. Wielki chłop z rękami jak piekarskie łopaty patrzył na nich spode łba.

– Ne ma – powiedział.

Wujek Tolek wstawił nogę w szparę w drzwiach.

– Dajcie chociaż wody.

– Ne ma – odparł gospodarz, wypychając nogę intruza. Drzwi zatrzasnęły się z powrotem.

– Ukraińcy – powiedział wujek Tolek do siostrzeńców. – Lepiej stąd idźmy.

Sprawę prowiantu mieli więc z głowy, pozostawała tylko kwestia noclegu, zwłaszcza że zaczynało się ściemniać. Kilka kilometrów za niegościnną wsią znaleźli stóg siana. Wgrzebali się do środka i po chwili, wyczerpani i głodni, zapadli w kamienny sen.

Przebudzenie było bardziej przerażające niż najgorszy koszmar. Michał poczuł, jak ze stogu wyciągają go dziesiątki rąk. Władek i wujek Tolek leżeli już związani w kij na wozie drabiniastym. Był środek nocy. Wokół, pod rozgwieżdżonym niebem, stała gromada Ukraińców z płonącymi pochodniami. Dwóch rzuciło Michała jak worek na ziemię. Zaczęli go krępować ostrym sznurem. Między kolana a związane ręce wetknęli mu kij, po czym rzucili go ze śmiechem na wóz obok Władka i wujka Tolka. Ktoś cmoknął na konia. Wóz ruszył w stronę drzwi, otoczony przez procesję z pochodniami, która zaczęła pokrzykiwać na całą okolicę po ukraińsku: – Rezat lachiw![9]

Zawieźli ich do chaty, w której za ławą siedzieli dwaj starzy chłopi i jedna chłopka. Pod ścianą stało jeszcze kilku Ukraińców. Wszyscy mówili głośno jeden przez drugiego, wytykając ich palcami. Było to coś w rodzaju sądu, tyle że bez obrońcy ani oskarżyciela. Wyrok został już wydany – kara śmierci. Pozostawało tylko ustalić, jak i kiedy ją wykonać.

Wreszcie „sąd” doszedł do porozumienia. Więźniów wywleczono na zewnątrz. Na centralnym placu czekała już cała wieś, z pochodniami w rękach. Na widok skazańców kobiety zaczęły wygrażać pięściami i spluwać na ziemię. Kilka tańczyło, przyśpiewując układane na poczekaniu czastuszki. Michał z niedowierzaniem patrzył na ten dziwny spektakl. Nie dotarło jeszcze do niego, że są prowadzeni na rzeź. Ze zdziwieniem spojrzał na Władka, który szepnął, jakby się żegnał:

– Przepraszam, Guzik.

O co mu chodziło? Władek nie miał zwyczaju przepraszać nikogo, a co dopiero młodszego brata. Co właściwie chciał mu powiedzieć? Nie było czasu na pytania. Rzucili ich na kolana. Wielki chłop z rękami jak piekarskie łopaty, ten sam, który odmówił im wody, podszedł do nich szybko z jakimś półokrągłym przedmiotem w ręku. Chwycił wujka Tolka za włosy, przeciągnął mu po szyi... To był sierp. Wujek Tolek padł na ziemię z poderżniętym gardłem. Ruszał się jeszcze, próbując coś powiedzieć, ale jego usta otwierały się tylko bezgłośnie, jak u ryby wyrzuconej na piasek. Całe ciało gwałtownie się napięło, po czym zwiotczało, wypuszczając ostatni oddech. Wujek Tolek nie żył.

Władek ryknął wściekle, próbując rzucić się na Ukraińca z sierpem. Udało mu się odbić od ziemi i rąbnąć go głową w twarz. Chłop upadł, wypluwając kawałki zęba. Krąg gapiów wybuchnął śmiechem. Upokorzony Ukrainiec z powrotem złapał sierp, dopadł Władka, chwycił go za włosy, lecz w tym samym momencie zza skrajnej chaty padły strzały i rozległ się tętent kopyt.

– Lachy!!! – wrzasnęła jakaś babina.

Od strony lasu pędził z obnażonymi szablami pluton polskiej kawalerii. Ukraińcy rzucili się do ucieczki. Ktoś rozpoznał dowódcę oddziału.

– Nawrocki!!!

Wybuchła panika – stało się jasne, że tylko ślepy traf może ich teraz ocalić. Porucznik rezerwy Janusz Nawrocki był prawdziwym postrachem przygranicznych terenów, zamieszkanych głównie przez Ukraińców. Dostał zadanie ochrony polskich uchodźców, którzy często padali ofiarami okrutnych mordów ze strony miejscowej ludności. Zadanie to wypełniał dokładnie z takim samym okrucieństwem jak to, które spotykało uciekinierów. Stosował dosłownie biblijną zasadę „ząb za ząb”. Na odrąbaną głowę odpowiadał odrąbywaniem głowy, na kosę – kosą. Nie powstrzymało to kolejnych mordów na Polakach, ale nazwisko porucznika w krótkim czasie zaczęto szeptać ze zgrozą w ukraińskich chatach. Nikt nie przypuszczałby, że jeszcze miesiąc wcześniej Janusz Nawrocki był komiwojażerem pewnej fabryki obuwia i miał opinię melancholika.

Dwaj ułani zeskoczyli z koni, żeby uwolnić z więzów Michała i Władka. Po chwili podjechał sam dowódca, ściągając ostro cugle. Bardziej niż uwolnieni interesowały go zwłoki wujka Tolka, a zwłaszcza leżący obok nich sierp. Podniósł go, nie zsiadając z konia. Jak na melancholika odznaczał się nie lada sprawnością.

– Skurwysyny – powiedział, oglądając zakrwawione narzędzie, po czym obrócił się do swoich ułanów. – Panowie, zróbmy im z dupy „Ogniem i mieczem”!

Była to nie tyle aluzja do powieści Sienkiewicza, ile konkretna instrukcja co do sposobu rozprawy ze wsią.

– Tak jest! – krzyknęli ułani i rzucili się z powrotem w pogoń za uciekającymi po okolicznych polach Ukraińcami.

Wkrótce wieś stanęła w płomieniach. Płonęły wszystkie chaty, także te zamieszkane przez rodziny Czechów, którzy nie mieli nic wspólnego ze sprawami swoich sąsiadów. Porucznik Nawrocki nie przejmował się takimi szczegółami. „Na wojnie jak w handlu – mawiał. – Wygrywa ten, kto sprzedaje hurtem”. Chaty płonęły więc zgodnie z jego pojęciem sprawiedliwości „hurtowej”, podczas gdy kolejni Ukraińcy padali na ziemię z rozpłatanymi głowami.

O świcie Michał i Władek pochowali wujka Tolka pod lasem, z dala od spalonej wsi. Grób obłożyli ciężkimi kamieniami, żeby ciała nie wygrzebały wilki. Odmówili „wieczne odpoczywanie” i ruszyli w końcu w stronę rumuńskiej granicy. Stracili zapasy i pieniądze, ale było im już wszystko jedno. Szli przez góry, nie odzywając się do siebie ani słowem. Dopiero widok słupa granicznego wyrwał ich z odrętwienia.

Rozciągał się stąd doskonały widok w dół na górską okolicę. Wystarczył już tylko jeden krok, żeby zostawić za sobą Polskę, ale obaj stali jak wmurowani, ze ściśniętymi gardłami. W końcu Władek padł na kolana i zaczął zagarniać ziemię do chusteczki.

– Co robisz? – zapytał Michał.

– Nie twoja sprawa – odburknął starszy brat. Końce chusteczki związał ze sobą i schował woreczek z ziemią do kieszeni. – Idziemy – powiedział wstając z kolan.

– Po co ci ta ziemia? – Zakpił Michał. – Będziesz się do niej modlił?

Władek nie odpowiedział, tylko ruszył przed siebie, mijając słup graniczny. Michał zawahał się, po czym schylił dyskretnie, zgarnął trochę ziemi i szybko schował ją do kieszeni, zawstydzony sam przed sobą.

– Zaczekaj! – zawołał, doganiając brata. Byli już po rumuńskiej stronie. Polska została za nimi, być może na zawsze. Niemal jednocześnie obrócili się jeszcze raz do tyłu. Obaj mieli łzy w oczach.

Nie wędrowali długo. Kilka kilometrów za rumuńską granicą trafili na niewielką wioskę. Widok polskich uciekinierów nie był tutaj niczym nowym. W pierwszej z brzegu chacie gospodarz poczęstował ich zsiadłym mlekiem i pokazał w stodole miejsce do spania. Natychmiast zwalili się z nóg.

Kiedy się obudzili, zobaczyli nad sobą dwóch rumuńskich żołnierzy, którzy przyglądali się im ciekawie. Gościnny gospodarz tłumaczył im coś, żywo gestykulując. Cokolwiek to było, żołnierze mieli na ten temat inne zdanie. Kazali uciekinierom wychodzić na zewnątrz z podniesionymi rękami. Gospodarz pokręcił tylko głową i wcisnął Michałowi do ręki pajdę chleba.

Na szosie czekała już na nich ciężarówka wypełniona innymi uciekinierami z Polski, których żołnierzom udało się zgarnąć w ciągu ostatniej doby. Od pewnego czasu rumuńscy pogranicznicy mieli pełne ręce roboty. Tysiące Polaków próbowało przedostać się przez Rumunię do Francji, gdzie generał Sikorski rozpoczął formowanie polskiego wojska. Niemieckie gazety nazywały ich szyderczo „turystami Sikorskiego”. W nazwie tej kryła się tłumiona wściekłość; pokonani wymykali się Trzeciej Rzeszy z rąk. Niemieckie ambasady nie ustawały w naciskach na rządy Rumunii i Węgier, żeby zamykać „turystów Sikorskiego” w pilnie strzeżonych obozach internowania. W obu tych krajach uciekinierów z Polski traktowano oburzająco łagodnie, a nawet życzliwie, jak donosili zaniepokojeni agenci Gestapo. Węgry, formalny sojusznik III Rzeszy, odmówiły Hitlerowi zgody na przemarsz przez swoje terytorium niemieckich wojsk atakujących Polskę. Neutralna Rumunia odrzuciła z kolei podobne żądanie Stalina, aby ułatwić Armii Czerwonej atak na wspólnego sąsiada. „Turystów Sikorskiego” umieszczano, co prawda, w ośrodkach internowania, ale zarówno Węgrzy, jak i Rumuni starali się, aby ucieczka z nich nie była zadaniem szczególnie skomplikowanym.

Do jednego z takich ośrodków, w miasteczku Satu Mare, trafili Władek i Michał. Po ostatniej inspekcji kontrolerów z niemieckiej ambasady miejscowy komendant został zmuszony do wzmocnienia obozowej straży. Wpadł jednak na jeszcze lepszy pomysł, jak pozbywać się podopiecznych, nie narażając się na oskarżenia, że z obozu można zbyt łatwo uciec. Zaczął organizować grupowe wyjścia internowanych do kina. Przy okazji odkrył znakomite źródło dochodu. Kinomani musieli sami płacić za bilety i to paskarskie ceny. Nikt się jednak nie skarżył. Wiadomo było, że nie płaci się za oglądanie filmów, tylko za możliwość wyjścia poza teren obozu pod strażą jednego tylko żołnierza. Do dobrego tonu należało powstrzymać się z ucieczką aż do rozpoczęcia projekcji. W ten sposób wszyscy byli zadowoleni, włącznie ze strażnikiem, który zwykle obejrzał film do końca, po czym wracał sam do obozu i meldował komendantowi, że internowani wykorzystali okazję w stu procentach.

Z braku jakichkolwiek funduszy bracia Konarscy musieli opłacić swoje wyjście do kina jednym z dwóch identycznych sygnetów, które dostali od rodziców na swoje osiemnaste urodziny. Michał przegrał losowanie, ale nie czuł się poszkodowany. Było słonecznie i mimo późnej jesieni dość ciepło – idealna pogoda na podróż do Bukaresztu, a potem do portu w Konstancy, gdzie mieli nadzieję jakoś dostać się na statek płynący do Francji. Pojawiła się tylko jedna drobna komplikacja. Film, na który zaprowadził ich rumuński strażnik, okazał się tak wciągający, że żaden z nich nie miał ochoty przerwać oglądania. Był to „Czarnoksiężnik z krainy Oz”, absolutna nowość prosto z Hollywood. Obaj bracia siedzieli zafascynowani, śledząc wędrówkę Dorotki do Szmaragdowego Grodu. Reszta internowanych jeden po drugim znikała z ciemnej sali, podczas gdy Michał i Władek nie mogli rozstać się z filmem. Wreszcie, kiedy Skrzydlate Małpy napadły zdradziecko na Dorotkę i jej towarzyszy, Władek zdecydowanie dał znak bratu, że najwyższy czas opuścić kino.

Wsiedli do pociągu do Bukaresztu, licząc na to, że kontrolę biletów uda się im przetrwać w toalecie. Konduktor miał już jednak za dużo doświadczenia z pasażerami tego typu. Toalety były zazwyczaj przepełnione „turystami Sikorskiego”. Stanowczo zażądał opłaty za przejazd, choć gotów był negocjować jej wysokość. W rezultacie drugi z braci Konarskich pozostał bez sygnetu. Na odchodnym zadowolony konduktor poklepał obu pasażerów i ściszając głos powiedział łamaną niemczyzną:

– In Bucuresti sie gehen Crucea de Piaträ.

– Wie, bitte? – zapytał Michał. Niemiecki znał doskonale dzięki austriackiej niani, która zajmowała się nim do dziesiątego roku życia.

– Crucea de Piaträ – powtórzył konduktor z namaszczeniem, jakby przekazywał im bardzo ważną informację, w dodatku całkowicie gratis.

– Co powiedział? – spytał Władek, który nigdy nie miał głowy do języków obcych.

– Że mamy iść pod jeden adres w Bukareszcie. „Crucea de Piaträ”. Mówi ci to coś?

Władek wzruszył ramionami.

– Pewnie jakaś polska placówka.

Pod adresem wskazanym przez konduktora mieściły się jednak instytucje na wskroś rumuńskie. Była to dzielnica burdeli. W oświetlonych witrynach siedziały prostytutki wszelkiej możliwej urody i rozmiarów. Niektóre nawet prezentowały obnażone piersi, jak próbki towaru, który czekał na klienta w środku. Michał i Władek szli ulicą Crucea de Piaträ równie zafascynowani jak jeszcze niedawno podczas oglądania przygód dzielnej Dorotki w krainie Oz. Czegoś takiego w Warszawie nie było. Raz jeszcze potwierdziło się powiedzenie, że podróże kształcą. O bardziej pogłębionym kształceniu nie mogło być jednak mowy. Więcej sygnetów bracia Konarscy nie mieli.

W ogóle ich sytuacja nie przedstawiała się najlepiej. Całkowity brak pieniędzy i prowiantu stawiał pod znakiem zapytania dalszą podróż do Francji. Jak właściwie mieli się dostać na statek w Konstancy? Michał twierdził, że ukryją się na pokładzie pod plandeką w szalupie ratunkowej, lecz po nieudanym doświadczeniu z toaletą w pociągu nie mogli mieć pewności, czy inni uchodźcy też nie wpadli już na ten pomysł. Na domiar złego zaczął prószyć śnieg, a obaj wciąż mieli na sobie letnie ubrania.

– Panowie Polacy, jak mniemam. – Zaskoczył ich z tyłu czyjś głos, kiedy z zadumą oglądali w witrynie jednego z domów półnagą, stukilową Cygankę.

Obrócili się gwałtownie. Przed nimi stali dwaj mężczyźni: młody i wysoki panicz, w szytym na miarę płaszczu i kapeluszu, oraz jego służący, suchy i żylasty, który nad głową chlebodawcy trzymał parasol.

– Nie, Mongołowie – odburknął Władek. Młody arystokrata nie przypadł mu do gustu. Poza tym trzeba było zachować ostrożność: agentów Gestapo nie brakowało w Bukareszcie.

Na szczęście dla obu braci Konarskich panicz pod parasolem miał poczucie humoru. Wybuchnął śmiechem.

– A Ossendowski inaczej was opisywał[10]!

Lody zostały przełamane. Panicz przedstawił się jako Bronisław Woyciechowski, z Dobrzan koło Lublina, i bez ogródek zaprosił obu braci na obiad w swoim hotelu. Takiej pokusie nawet Władek nie potrafił się oprzeć. Wkrótce zajadali się wołowiną ze szparagami w restauracji Hotelu Imparatul, obsługiwani przez trzech kelnerów.

Hojny gospodarz Konarskich okazał się autentycznym hrabią, a żylasty sługa, który mu towarzyszył, gajowym w jego rodzinnym majątku. Obaj zmierzali do Francji, żeby zaciągnąć się do polskich sił zbrojnych, podobnie jak tysiące ich rodaków. Na tym jednak podobieństwa się kończyły, ponieważ młody hrabia Woyciechowski i jego służący podróżowali zupełnie inaczej. Granicę polsko-węgierską przekroczyli prywatnym samochodem, który zostawili w Budapeszcie pod opieką kuzyna matki hrabiego. Szwagier ojca Woyciechowskiego był tu sekretarzem polskiego ambasadora, dzięki czemu dostali całkiem legalne bilety kolejowe do Bukaresztu. W rumuńskiej stolicy mieszkał od lat siostrzeniec wuja Woyciechowskiego, który miał pewne stosunki z pałacem rumuńskiego króla Michała i właśnie załatwiał zaokrętowanie kuzyna na statku „Patria” wypływającym za kilka dni do Francji.

Hrabia Woyciechowski natychmiast włączył braci Konarskich w plan swojej podróży. Nie chciał nawet słyszeć o odmowie. Bez większego trudu załatwił im wszelkie niezbędne wizy oraz kabinę I klasy na statku „Patria”, a do dnia wypłynięcia z Konstancy żywił ich i kwaterował na własny koszt. Nie grał przy tym roli dobroczyńcy; Konarskich traktował trochę jak młodszych i niezbyt rozgarniętych kuzynów, którzy potrzebowali pomocy. Z początku było to nieco irytujące, zwłaszcza dla Władka, który przywykł już do roli przywódcy francuskiej eskapady. Kiedy jednak wsiadali na statek „Patria”, całą trójkę łączyła już serdeczna przyjaźń, jakby znali się co najmniej od kilku lat. Razem patrzyli na malejący w oddali brzeg Konstancy i razem mieli nadzieję, że zbliżają się coraz bardziej do Polski. Ich dobry nastrój zakłócił z boku gajowy Achmatowicz.

– Coraz dalej i dalej od domu, psiamać – powiedział.

Wszyscy trzej spojrzeli na niego z wyrzutem, ale nikt nie potrafił odmówić mu pewnej racji.

2

Sztuka rysunku

W Starobielsku pluskwy gryzły mocniej niż w innych sowieckich obozach. W ogóle były większe i szybsze – jakby całkiem inny gatunek. Niektórzy uważali jednak, że są po prostu bardziej wygłodzone. W całej okolicy panowała bowiem tak potworna nędza, że obóz dla polskich jeńców wydawał się mieszkańcom Starobielska oazą obfitości. Co odważniejsi podchodzili pod płot w nadziei, że ktoś rzuci im z tamtej strony kawałek czarnego chleba, nie bacząc na to, że wartownicy strzelali do śmiałków bez ostrzeżenia. W takich warunkach nie tylko pluskwy, lecz także wszy gryzły mocniej i dotkliwiej.

Janek Markiewicz nie brał udziału w nocnej dyskusji. Do Starobielska trafił od razu po dostaniu się do sowieckiej niewoli, w październiku 1939 roku. Innych obozów nie znał. Nie potrafił więc powiedzieć, czym miejscowe pluskwy różniły się od tych z Kozielska czy Ostaszkowa. Poza tym zajmował go inny temat. Miał wysoką gorączkę i bał się, że to tyfus. Ciągle sprawdzał, czy na skórze nie pojawiła się wysypka. Głosy kolegów z sąsiednich prycz dochodziły do niego stłumione i dalekie; wątły ogień w prowizorycznej kozie rozpływał mu się w oczach i przyjmował rozmaite kształty, czasem straszne, przyprawiające o mdłości, innym razem spokojne i słodkie, jak uśmiechnięta twarz Leny...

– Jeszcze trochę w prawo, poproszę.

Uśmiechała się prosto do niego – a może tylko do obiektywu? Znowu był w zakładzie fotograficznym ojca – ciasnym pokoiku na warszawskiej Pradze. Przed aparatem na zapleczu siedziała najpiękniejsza dziewczyna, jaka kiedykolwiek tu weszła. Ręce drżały mu w gorączce – a może tylko ze zdenerwowania? W jednej chwili z głowy wyleciało mu wszystko, czego nauczył go ojciec.

– Długo jeszcze będzie pan nastawiał ten aparat? – zniecierpliwiła się dziewczyna.

– Tak, tak, przepraszam najmocniej. Już, już...

Serce waliło mu w piersiach. Ostrość, trzeba złapać ostrość. Spokojnie, robił to przecież tysiące razy. Że też ojciec musiał wyjść do banku akurat teraz! Choć z drugiej strony chwała Bogu, że wyszedł.

– Czy może pani trochę podnieść bródkę do góry?

– Ja nie mam bródki, szanowny panie – odparła dziewczyna z godnością.

– Jak to?

– Bródkę ma koza. Ja mam najwyżej brodę.

Co za charakterek! No i te łydki przede wszystkim. Aż dech mu zapierało, kiedy patrzył na jej skrzyżowane nogi.

– Przepraszam bardzo czcigodną brodę. Można ją dźwignąć nieco ku górze?

Dziewczyna nie wytrzymała i parsknęła śmiechem. Rozbroił ją całkowicie. Zrobił zdjęcie i wypisał jej kwit na odbiór.

– Na jakie nazwisko?

– Lena Sajkowska.

Odniósł wrażenie, że odbierając kwit, dziewczyna spojrzała na niego znacznie przychylniejszym wzrokiem – a może mu się tylko wydawało?

Skrzeczące po rosyjsku radio ściągnęło go z powrotem do Starobielska. Na każdym słupie wisiały stare głośniki, przez które Sowieci całymi dniami sączyli swoją propagandę. Przywiązywali do tego dużą wagę, znacznie większą niż do wyżywienia czy odwszawiania. Nazywali to pracą polityczną nad jeńcami. Praca ta nie przynosiła zresztą poważniejszych wyników, przynajmniej na razie. Większość jeńców była stale pogrążona w głuchej rozpaczy i odrętwieniu. Jeśli ktoś w ogóle słuchał wiadomości ze skrzeczącego radia, to tylko po to, aby usłyszeć o ofensywie Anglii i Francji, ale nic takiego się nie działo. Zadowolony spiker mówił wyłącznie o całkowitym zniszczeniu Warszawy przez Niemców, a zajęcie przez Sowietów wschodniej połaci Polski przedstawiał jako wielki sukces militarny godny podbojów Aleksandra Macedońskiego.

W chybotliwym światełku jedynego pieca, zrobionego z metalowej beczki, widać było zarysy dziwnych dwupiętrowych prycz wypełnionych jeńcami. Chodziło o to, żeby jak najlepiej wykorzystać wysokie sklepienie budynku, w którym z trudem dawało się rozpoznać dawną cerkiew. Freski na ścianach były zamazane farbą i podziurawione kulami. Po krzyżu na głównym ołtarzu został tylko kikut. Przez szpary w zabitych deskami oknach z wyciem wciskał się śnieg. Ku półokrągłemu sklepieniu pięły się ustawione ciasno obok siebie pokraczne drewniane wieże. Wszystko to przypominało koszmarną wizję z obrazu szesnastowiecznego malarza... Jak on się nazywał?

– Hieronim Bosch. „Ogród ziemskich rozkoszy” – powiedziała Lena.

– Dziękuję za takie rozkosze.

Roześmiali się oboje. Lena odłożyła album z malarstwem europejskim z powrotem na półkę. Nagle zdał sobie sprawę, że nie potrafiłby już przeżyć kolejnego dnia bez tych spotkań. Tylko co to właściwie było – więcej niż zwyczajne korepetycje? Nigdy nie byli razem w kinie, w kawiarni ani nawet na spacerze. Spotykali się wyłącznie w jej domu, zawsze w obecności rodziny. Ogarnęła go dzika tęsknota za tą dziewczyną, choć stała zaledwie o krok od niego, przy półce z książkami. A gdyby ją teraz pocałował?

Do pokoju zastukał Romek, siedemnastoletni brat Leny.

– Mama prosi na obiad – mruknął.

Nadzieja załopotała mu w sercu jak sztandar. Zaprosili go na obiad! Czyli nawet jej rodzice uznali go w końcu za kogoś więcej niż zwyczajnego korepetytanta córki.

Łopoczący sztandar opadł, zanim jeszcze służąca podała zupę.

– Jak tam nasz korepetytant? – Profesor Sajkowski zwrócił się do córki.

– Robi wielkie postępy – odparła Lena.

– O, naprawdę?

– Okazuje się, że ma prawdziwy talent do rysunku. Janek, pokaż tacie swoje szkice.

Zaczerwienił się gwałtownie. Dlaczego mu to robiła?

– Nie, to takie tam...

– Przynieś, przynieś. Nie ma się czego wstydzić.

Wstał i wyszedł do pokoju Leny po teczkę z rysunkami. Kiedy wracał, usłyszał, że rozmawiają o nim stłumionymi głosami.

– Nie uważasz, że poświęcasz temu szewczykowi za dużo czasu?

– On nie jest żadnym szewczykiem, mamo.

– Szewczyk, fotograf, co za różnica.

– Sabinko, ty masz jakieś uprzedzenia klasowe.

– Ja mam uprzedzenia! Siedzę z nim przy jednym stole, to są według ciebie uprzedzenia?

– Błagam was, nie teraz!

Janek chrząknął, żeby uprzedzić swoje wejście do jadalni.

– No, niech pan pokaże! – zawołał jowialnie profesor Sajkowski.

Janek otworzył przed nim teczkę z rysunkami. Pani Sajkowska stanęła zaciekawiona za plecami męża.

– Romuś, chodź, też obejrzysz.

Romek wzruszył ramionami.

– A co mnie to.

– Romek – powiedziała stanowczo pani Sajkowska. – Proszę się zachowywać kulturalnie.

Romek z ociąganiem podszedł do matki, każdym ruchem demonstrując swoją niechęć do oglądania rysunków durnia, z którym jego siostra spędzała codziennie tyle czasu.

– Taak, rzeczywiście bardzo udane – powiedział profesor Sajkowski, odkładając na bok szkic do portretu Leny. Pod spodem krył się inny szkic do portretu Leny, a pod nim jeszcze inny.

– Taaak – bąknął profesor Sajkowski.