Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szukasz książki, która przyciągnie niczym magnes, pozwoli się wzruszyć, szczerze zaśmiać czy otrzeć po kryjomu łzę? Czasami wartościowych opowieści nie trzeba szukać daleko. Można je odnaleźć w codziennych radościach, wyzwaniach i troskach. Trzeba tylko otworzyć na nie szeroko oczy, uszy i serce. A w tym może pomóc dobra literatura.
Poznaj z nami świat Julii – niezwykłej kobiety, która poszukuje sposobów na to, by poradzić sobie w niby zwyczajnym życiu.
Czytając powieść Magdaleny Lilla, odnosi się wrażenie, jakby słuchało się melodii utkanej ze słów, której każdy dźwięk porusza najbardziej wrażliwe nuty serca czytelnika.
W „Przecież zaraz wrócę” wątek sensacyjny splata się ze wzruszającą historią o miłości, głębokiej przyjaźni i relacjach międzyludzkich. Autorka porusza również temat szeroko rozumianej straty, nie tylko pod kątem utraty osoby bliskiej, ale również utraty pewności siebie i własnej wartości, w kontekście hejtu rówieśniczego, z jakim musi zmierzyć się córka głównej bohaterki.
To książka dla tych, którzy wciąż chcą odkryć, co decyduje o szczęściu w życiu, na czym polega sens istnienia i jak radzić sobie nawet wtedy, gdy przeciwności tworzą przeszkody niemal nie do pokonania.
Zobacz świat oczami Julii i odkryj całą gamę kolorów życia również dla siebie!
-----------------
„PRZECIEŻ ZARAZ WRÓCĘ” to fascynująca podróż przez historię głównej bohaterki, która pomimo wielu trudnych doświadczeń, dzięki otaczającej ją miłości i przyjaźni, pokazuje ogromną siłę i niezłomność charakteru. Przechodząc przez kolejne rozdziały życia Julii, naturalnie utożsamiamy się z bohaterką, nabierając poczucia, że drzemiąca w każdym z nas siła pozwala radzić sobie z nieprzewidywalną zmiennością losu.
Poruszająca opowieść nie tylko celebruje przyjaźń i miłość, ale także rzuca światło na społecznie ważny temat dawstwa szpiku oraz działalność Fundacji DKMS. Historia przyjaciółki głównej bohaterki uświadamia czytelnikom istotę idei dawstwa szpiku, pokazując, że po doświadczeniu ciężkiej choroby można wrócić do normalności i być źródłem nadziei dla innych.
Justyna Rogowiec, Fundacja DKMS
--------------------
Opinie czytelników:
Książkę przeczytałam z zapartym tchem! Wartka akcja, niespodziewane wydarzenia, odpowiednia dawka humoru i refleksji oraz garść ciekawych i ważnych informacji, podanych w przystępny sposób, pięknie wplecionych w treść sprawiły, że nie mogłam się oderwać od lektury. Główna bohaterka to z pewnością postać nietuzinkowa i z chęcią przeczytam o jej dalszych losach. Ta pozycja czytelnicza skłania również do przyjrzenia się swoim relacjom z najbliższymi oraz zadbania o swoje zdrowie, bo zapominamy jak ono smakuje dopóki się nie zepsuje… Dziękuję! Czekam na ciąg dalszy!
Bogusia
Książka zdecydowanie godna polecenia. Interesujące wątki, przedstawione w bardzo ciekawym świetle z wyjątkową dbałością o detale, trafiają w najwrażliwsze miejsca czytelnika. Refleksja nad wartościami, priorytetami, tym, co jest ważne w obliczu tragedii, nad kruchością życia, relacji z bliskimi, ubrana i osadzona w prawdziwym życiu bohaterów sprawia, że lektura dostarcza dużej dawki przyjemności. Niesamowite zakończenie zaś, pozostawiające czytelnika w niedosycie sprawia, że oczekuje się kontynuacji losów bohaterów w kolejnym tomie.
Marcin P
Tyle wspomnień się uruchomiło u mnie podczas czytania tej ciepłej, jakże mądrej i tak wiele uświadamiającej książki... Poruszonych zostało w niej wiele ważnych wątków i treści dających do myślenia i stymulujących do działania... Tak wiele wyczytałam między wierszami...
Polecam z całego serca.
Hanna K
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 314
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przecież zaraz wrócę
Magdalena Lilla
Copyright © Magdalena Lilla
Wydanie I, Gdańsk 2024
ISBN PDF: 978-83-960058-8-5ISBN Epub: 978-83-974301-0-5 ISBN Mobi: 978-83-974301-1-2
Projekt okładki: Magdalena Lilla
Zdjęcie na okładce: Adobe Stock
Redakcja i korekta: Aleksandra Madej, Graphito.pl
Skład, łamanie, wersje epub i mobi: Barbara Wrzos, Graphito.pl
Wydawnictwo Graphito
www.graphito.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiekformie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to takżefotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwemnośników elektronicznych.
Czuję dziwny szum wuszach, arzeczywistość zaczyna niebezpiecznie przypominać obraz Claude’aMoneta „Impresja. Wschód słońca”. Ostrość widzenia wjednej chwili znika, acoraz gęstsze czarne dziury przesłaniają miwidoczność. Zkażdą sekundą wskroniach krew pulsuje zcoraz większą siłą irozsadza czaszkę.
–Jak duszno – myślę. Ale przecież mamy 17 marca… nie powinno być jeszcze tak gorąco…
Każdy oddech rozrywa moją klatkę piersiową nastrzępy. Łapczywie wciągam powietrze, próbując się nie udusić, ale ono ulatuje zemnie jak zdziurawego balonika. Świat wokół wiruje, awpobliżu nie manikogo, kto mógłby mipomóc. Itanieznośna gorączka, która opanowuje moją głowę ikoniuszki palców… Rozpaczliwie wyciągam ręce przed siebie, chcąc utrzymać równowagę, ale powieki bezwładnie opadają, zawężając pole widzenia.
Nagle czuję silne uderzenie, odrzucające mnie domiejsca, zktórego szedłem. Lodowaty dotyk metalowej blachy przynosi minasekundę ulgę, byzachwilę spotęgować ból wnogach. Czuję, żetracę kontakt zrzeczywistością iosuwam się najezdnię. Chcę krzyczeć, ale zmojego gardła wydobywają się jedynie nieartykułowane dźwięki. Sam siebie nie potrafię zrozumieć.
Uświadamiam sobie, żedla mnie czas dobiega końca… Tyle rzeczy miałem jeszcze dozrobienia, tyle słów dopowiedzenia… Próbuję wołać doJulii, żejąkocham iprzepraszam zato, żebyłem takim egoistą. Zmoich ust płynie jednak tylko niezrozumiały bełkot. Tak bardzo chciałbym cofnąć czas…
–Przecież zaraz wrócę – obiecałem jej. Ateraz jestem przekonany, żeto„zaraz” już nigdy nie nastąpi…
Mokry asfalt chłodzi moją twarz, ajawdesperacji mocuję się zpowiekami, które opadają coraz bardziej ibardziej… Przez wąskie szpary zamykających się oczu dostrzegam postać młodego człowieka, który zprzerażeniem pochyla się nade mną, wołając: „Oh dio mio, ho ucciso un uomo” 1.
Przegrywam… Oczy zamykają się całkowicie, ajawidzę miliony białych baniek, które mijają mnie, jakbym pędził TGV zParyża doLyonu zprędkością 320km/h. Przez chwilę czuję już tylko błogi stan lewitacji, byzachwilę wszystko doszczętnie spowił mrok…
1 wł. O mój Boże, zabiłem człowieka.
Poczucie straty towarzyszy nam na każdym etapie życia. Niezależnie od tego, czy jako pięcioletnie dziecko zgubimy ulubioną zabawkę, czy jako nastoletni podrostek stracimy kochanego zwierzaka, czy też jako dorośli ludzie pozwolimy odejść partnerowi lub, co gorsza, będziemy musieli zmierzyć się ze śmiercią kogoś bardzo bliskiego. Takim traumom nieodłącznie towarzyszy ogromny ból. Wydawać by się mogło, że rangi powyższych doświadczeń nie są tożsame, ale osoba, która akurat w danej chwili ich doświadcza, ma wrażenie, że jej życie się kończy i nic już nie będzie jak dawniej.
Owszem – nie będzie. Może być tylko gorzej, jeśli nie pogodzimy się ze stratą i nie zaczniemy doszukiwać się w całej tragedii jakiegoś sensu. Ale możemy też na nowo zacząć układać własną wspaniałą historię, jeśli tylko wyciągniemy odpowiednie wnioski, okiełznamy nasz smutek i przestaniemy rozpamiętywać to, co przepadło bezpowrotnie. Jedynie od nas zależy, jak szybko, i czy w ogóle, będziemy w stanie otrząsnąć się z traumatycznych wydarzeń, nie wypierając ich i nie tłumiąc buzujących w nas emocji… Życie jest tylko jedno. Najwyższa pora obrać właściwą drogę.
* * *
W śnieżny, styczniowy dzień jazda samochodem zdecydowanie nie należała do szczególnie przyjemnych, zwłaszcza na tej lekko zmrożonej brei, pojawiającej się z każdym centymetrem przybywających opadów. Również dzisiejszego ranka niebo rozerwało się, wypluwając niezliczone ilości białego puchu. Padało od dobrych paru dni, co powoli zaczynało doprowadzać Julię do białej gorączki.
Rano pobudka o 6:00, żeby zdążyć odwieźć Maję do szkoły na 8:00, a Maksymiliana do przedszkola o wdzięcznej nazwie: „Zielony Zakątek”. Aktualnie „Zielony Zakątek” zrobił się na tyle biały, że nawet po nazwie na szyldzie nie było śladu. Wszystko za sprawą śnieżnych zasp, usypanych w trakcie odśnieżania chodnika oraz wjazdu do owego przybytku.
Julia cofnęła się myślami do beztroskiego dzieciństwa, kiedy życie było takie nieskomplikowane… Truskawki jadło się prosto z krzaczka, chude mleko piło z butelek (oczywiście zwrotnych) z niebiesko-srebrnymi kapslami, jedyne dostępne lody Calypso smakowały niebiańsko, zakupy ze sklepu przynosiło się w koszyku lub torbie ze sznurka z dwoma okrągłymi uchwytami. Wszystko było eko, choć nawet nikt o tym nie wiedział i się o to nie dopominał.
Nie jak dziś, kiedy trzeba dokładnie czytać napisany drobnym drukiem skład towaru lub skanować produkty za pomocą aplikacji „zdrowe zakupy”, aby cokolwiek włożyć do sklepowego koszyka. Julia niejednokrotnie przekonała się, że sam napis „eko” jeszcze o niczym nie świadczy. A ona bardzo dbała o zdrowie swojej rodziny. Zwłaszcza teraz przywiązywała do tego ogromną wagę. Teraz, gdy nie byli już w pełnym składzie…
Wróciła pamięcią do czasu, gdy jako dziecko siadała na najwyższej gałęzi starej czereśni w ogrodzie rodziców i objadała się świeżo zerwanymi owocami, plując na odległość pestkami w czające się na gałęziach szpaki. Była skutecznym „strachem na wróble”. Aktualnie miała wrażenie, że odstrasza szczęście. I mimo ciągłej walki z przewrotnym losem nie do końca radzi sobie ze wszystkimi wyzwaniami, jakie stawia przed nią życie. A pomyśleć, że kiedyś wszystko było takie proste…
Z rozmyślań wyrwał ją widok domu, do którego wreszcie dojechała w nieustającej zamieci. Wcisnęła guzik pilota od bramy garażowej i cierpliwie czekała aż otwór we wjeździe zrobi się na tyle szeroki, aby bez problemu mogła zaparkować swojego suva z napędem 4x4 w ogrzewanym, przestronnym garażu. Odkąd przeprowadzili się z Robertem na peryferia miasta, taki samochód wydawał się jedynie słuszny. Włączyła wsteczny i już, już naciskała pedał gazu, gdy nagle brama wjazdowa zaklinowała się, a ubity na szynie śnieg nie pozwolił jej czarnemu audi posłusznie schować się za przęsłem płotu.
– Maju, wysiądź, proszę, i zabierz Maksa do domu. Ja tu zostanę trochę dłużej. Wygląda na to, że znów muszę przywitać się z łopatą do odśnieżania. Jak się pospieszę, to może uda nam się wspólnie obejrzeć Turniej Czterech Skoczni.
Córka posłusznie wykonała polecenie i niczym wąż wyślizgnęła się z samochodu, błyskawicznie otwierając drzwi od strony malca i wypinając go z pasów.
Maja kończyła w tym roku jedenaście lat i miała łeb na karku. Była jak na swój wiek niezwykle dojrzała, opiekuńcza i przewidująca. W zasadzie nic w tym dziwnego. Skoro jako niespełna dziesięcioletnie dziecko została bez ojca z dwuletnim bratem i matką, której świat w jednym momencie przewrócił się do góry nogami, to automatycznie przeszła przyspieszony kurs dorosłości.
Julia wyciągnęła z garażu zmiotkę i rozpoczęła karkołomne wymiatanie śniegu z szyny bramy, żeby wreszcie zaparkować samochód na swoim miejscu. Śnieg sypał bezlitośnie w oczy oraz na jej zmarznięte palce, które robiły się coraz bardziej sine i zgrabiałe z zimna.
Napominała się w duchu, żeby tylko nie wypluwać niecenzuralnych słów, które automatycznie cisnęły jej się na usta. Przeklinała więc „do wewnątrz”, jak wszystkie mamy potrafią. Ponownie wcisnęła guzik na pilocie, brama rozsunęła się odrobinę i znów zaklinowała przez ubity śnieg, który już zdążył zamienić się w bryłę lodu.
– Cudownie – pomyślała – w takim tempie to skończę za dwie godziny, a wszystkie odstające członki odpadną mi, jak tylko przekroczę próg domu.
Julia zawsze była niepoprawną optymistką, ale odkąd została sama z dziećmi, całe zapasy optymizmu zaczęły wyparowywać, jak słabej jakości perfumy w upalny dzień.
Była też kobietą mocno stąpającą po ziemi, więc po traumie, którą przeszła, nie mogła zbyt długo użalać się nad sobą. Dlatego zmobilizowała się do pracy, gdyż wiedziała, że nikt jej w tym nie zastąpi.
I tak oto, czyszcząc bramę i odsypując kolejne metry sześcienne śniegu na własnym podwórku, przypomniał się jej „Domek w Karkonoszach”.
– Co mi tam, skoro i tak jestem skazana na powolne zamarzanie w tych nieludzkich warunkach, to chociaż zamarznę z uśmiechem na ustach – pomyślała w duchu i sięgnęła do kieszeni kurtki po telefon komórkowy. Odszukała na YouTubie filmik, w którym Janusz Gajos opowiadał o „zakupie życia”. Podgłośniła telefon, żeby odsłuchać jakże bliską jej w tej chwili historię i zabrała się do pracy. Z głośnika telefonu popłynął kojący głos aktora:
Nowy domek wKarkonoszach1
2 sierpnia
Przeprowadziliśmy się donaszego nowego domu wKarkonoszach. Jak tupięknie. Drzewa wokół wyglądają tak majestatycznie. Wprost nie mogę się doczekać, kiedy pokryją się śniegiem.
4 października
Karkonosze sąnajpiękniejszym miejscem naziemi !!! Wszystkie liście zmieniły kolory natonacje pomarańczowe iczerwone. Pojechałem naprzejażdżkę pookolicy izobaczyłem kilka jeleni. Jakie wspaniałe iokazałe! Jestem pewien, żetonajpiękniejsze zwierzęta naświecie. Tutaj jest jak wraju. Boże !!! Jak misię tupodoba.
11 listopada
Ostatniej nocy wreszcie spadł śnieg. Obudziłem się, azaoknem wszystko było przykryte białą, cudowną kołderką. Wspaniały widok. Jak zpocztówki bożonarodzeniowej.
Wyszliśmy całą rodziną nazewnątrz. Odgarnęliśmy śnieg zeschodów iodśnieżyliśmy drogę dojazdową donaszego pięknego domku. Później zrobiliśmy sobie świetną zabawę – bitwę śnieżną (oczywiście jawygrałem). Wtedy nadjechał pług śnieżny izasypał to, cowcześniej odśnieżyliśmy, awięc znowu musieliśmy odśnieżyć drogę dojazdową. Super sport.
Kocham Karkonosze.
12 grudnia
Zeszłej nocy znówspadł śnieg.
Odśnieżyłem drogę, apług śnieżny znowu powtórzył dowcip zzasypaniem drogi dojazdowej.
Poporostu kocham tomiejsce.
19 grudnia
Kolejny śnieg spadł zeszłej nocy. Zewzględu nanieprzejezdną drogę dojazdową nie mogłem pojechać dopracy. Jestem kompletnie wykończony ciągłym odśnieżaniem. Na dodatek bez przerwy jeździ ten…pług.
22 grudnia
Zeszłej nocy napadało jeszcze więcej tych białych gówien. Całe łapy mam wpęcherzach odłopaty. Jestem pewien, żepług śnieżny czeka już zarogiem, żeby wyjechać, jak tylko skończę odśnieżać drogę dojazdową…
25 grudnia
Wesołych, … Świąt !!! Jeszcze więcej napadało tego białego, gównianego śniegu. Jak kiedyś wpadnie miwręce ten … odpługu śnieżnego, przysięgam – zabiję …. Nie rozumiem, dlaczego nie posypują drogi solą jak wmieście, żeby rozpuściła tozmarznięte, śliskie gówno.
27 grudnia
Znowu tobiałe … spadło wnocy. Przez trzy dni nie wytknąłem nosa zdomu, oczywiście zwyjątkiem odśnieżania tej … drogi dojazdowej zakażdym razem, kiedy przejechał pług. Nigdzie nie mogę dojechać. Samochód jest pogrzebany pod wielką górą białego gówna. Nadodatek meteorolog wtelewizji zapowiedział dwadzieścia pięć centymetrów dalszych opadów tej nocy. Możecie sobie wyobrazić, ile tojest łopat pełnych śniegu.
28 grudnia
… meteorolog się pomylił !!! Napadało osiemdziesiąt pięć centymetrów tego białego … . Ja… – teraz tonie stopnieje nawet dolipca. Pług śnieżny naszczęście ugrzązł wzaspie, aten … przyłazidomnie pożyczyć łopaty. Myślałem, żego odrazu zabiję, ale najpierw mu powiedziałem, żejuż sześć łopat połamałem przy odśnieżaniu, asiódmą iostatnią rozwaliłem ojego zakuty, góralski łeb.
4 stycznia
Wreszcie jakoś wydostałem się zdomu. Pojechałem dosklepu kupić coś dojedzenia ipicia. Kiedy wracałem, pod samochód wskoczył mijeleń. Ten … zwierz zrogami narobił miszkód natrzy tysiące. Przez chwilę przebiegło miprzez myśl,że jest on chyba w zmowie z tym… odpługu śnieżnego. Powinni powystrzelać te … jelenie. Żeteż myśliwi nie rozwalili wszystkiego wsezonie.
3 maja
Dopiero dzisiaj mogłem zawieźć samochód dowarsztatu wmieście. Nie uwierzycie, jak zardzewiał odtej … soli, którą jednak sypali drogę. Napodjeździe stał zaparkowany, umyty ibłyszczący pług śnieżny znowym kierowcą. Tamten podobno jeszcze leczy … łeb. Naszczęście oduderzenia stracił pamięć, bojeszcze poszedłbym … siedzieć.
18 maja
Sprzedałemtęzgnitą ruderę wKarkonoszach jakiemuś wypacykowanemu inteligentowi zmiasta. Powiedział, żecałe życie otym marzył izbierał kasę, aby naemeryturze odpocząć. Atosię głupi … zdziwi, jak przyjdzie zima iten drugi … wyjdzie zeszpitala. Japrzeprowadziłem się zpowrotem domojego ukochanego iurokliwego miasta. Nie mogę sobie wyobrazić, jak ktoś, mający chociaż troszeczkę rozumu izdrowego rozsądku, może mieszkać najakimś zasypanym izmarzniętym zadupiu wKarkonoszach2.
* * *
Julia nawet się nie spostrzegła, jak szybko minął czas, kiedy, słuchając krążącej w Internecie od dawna historii o odśnieżaniu, wrzuciła ostatnią łopatę śniegu na usypaną przy wjeździe, wysoką na dwa metry górę.
Nareszcie mogła zaparkować samochód tam, gdzie jego miejsce i wrócić do dzieci.
– W tej historii z pługiem śnieżnym jest tyle prawdy – pomyślała. Tak bardzo chcieli z Robertem uroczego domu z ogródkiem, przymykając trochę oko na wszystkie obowiązki, jakie się z tym wiążą. No to teraz ma prywatne K2 przed domem. Jedyny z tego pożytek, że dzieciaki będą mogły wykorzystać górę do zjeżdżania na sankach. Oby tylko już przestało padać…
* * *
Mimo wszystko to był dobry dzień – Kamil Stoch wygrał Turniej Czterech Skoczni, a to już coś.
W nocy oczywiście spadł śnieg – historia lubi się niestety powtarzać… Następnego dnia Julia pokrzepiła się myślą, że tego dnia również w Hiszpanii po czterdziestu latach solidnie napadało. Ona była w o tyle lepszej sytuacji, że miała chociaż odpowiedni sprzęt na wyposażeniu. Powoli odzyskiwała dawną wesołość i radość życia. Dzięki córce, która wspierała ją na każdym kroku, Julia na nowo zaczęła wyznawać dewizę, że życie jest zbyt kruche i krótkie, by rozpamiętywać przeszłość. Dlatego trzeba kochać tych, którzy są dla nas wsparciem, przebaczać pozostałym i wierzyć, że wszystko dzieje się w jakimś celu.
* * *
Minął kwartał. W tym czasie Julia albo harowała z łopatą, zdobywając skrupulatnie nowe pęcherze na dłoniach, gdyż zima w tym roku długo nie dawała za wygraną, albo pisała artykuły do kobiecych pism, żeby jakoś powiązać koniec z końcem. A przecież miało być tak pięknie…
1niecenzuralne zwroty z oryginalnego nagrania zostały zastąpione„…”.
2 Z. Adamiec, Nowy domek wKarkonoszach – cza ino łopatować wKarkonoszach też (+18), 2013, on-line, na: https://www.youtube.com/watch?v=eumEuK1sD90 [7 grudnia 2013].
Już od czasów liceum nazwisko Julii było przedmiotem żartów ze strony rówieśników ze szkolnej ławy. Co chwilę dochodziły do niej złośliwe komentarze: „Julia, gdzie Twój Romeo”, „Jak się sprawy mają w rodzie Capuletich”, „Tylko nie powtarzaj dramatu z Werony”…
Julia Kapulecka nauczyła się dzielnie znosić te przytyki. Pomogła w tym jej mama. Pewnego razu, kiedy jej córka znów wróciła z internatu z nosem na kwintę, przeklinając oczywiście swoje nazwisko, powiedziała:
– Takich Kowalskich czy Nowaków są w Polsce miliony, a Ty jesteś Kapulecka – jesteś wyjątkowa. Kiedy ktoś jest przekonany, że jest lepszy od ciebie, bo ma szlacheckie nazwisko czy też jest bardziej majętny, to nie wyprowadzaj go z błędu. Ludzkie ego jest odwrotnie proporcjonalne do posiadanej wiedzy, więc przymknij na to oko, pomyśl swoje i poczekaj na bardziej sprzyjające okoliczności, by udowodnić swoją wartość.
* * *
Mama Julii – Zofia – była niezwykle mądrą kobietą. Nie miała niestety możliwości ukończenia studiów, bo dzieci z jej pokolenia, w dodatku mieszkające na wsi, miały krótko po wojnie zawężony wachlarz możliwości edukacyjnych. Mimo to ukończyła technikum krawieckie – w tamtych czasach trzeba było mieć fach w ręku. Nie do pomyślenia było ukończenie liceum, „bo jakże tak bez zawodu” – strofowała ją jej własna matka, prędko wybijając córce z głowy „szkołę bez przyszłości”.
Z domu rodzinnego Zosia, oprócz najważniejszych umiejętności, jakie miały jej pomóc w radzeniu sobie z każdą życiową sytuacją, wyniosła również ogromny szacunek do ludzi i niebywałą pracowitość. Wieczorami, kiedy dzieci już spały, siadała zmęczona przy lampie, brała kłębek wełny i wyczarowywała piękne swetry, czapki i szale. Wyszywała płócienne obrusy w kaszubskie wzory i siadała przy starym Singerze 226, spod którego igły wychodziły cacka, jakich mogliby pozazdrościć najznakomitsi projektanci mody z Paryża czy Mediolanu. Marzyła, żeby dołączyć do ikon światowego wzornictwa, ale ówczesne czasy i sytuacja tej branży na polskim rynku mało komu dawały szansę na zaistnienie… Po ślubie z Michałem, synem gospodarza z pobliskiej wsi, w mgnieniu oka pojawiły się dzieci i marzenia trzeba było odłożyć na później, a raczej na „wieczne nigdy”.
Zosia prowadziła z mężem gospodarstwo rolne nastawione na ogrodnictwo i uprawę roli. Mimo iż na półkach w sklepach brakowało podstawowych towarów, w ich domu zawsze było wszystkiego pod dostatkiem, a dzieci chodziły czysto i schludnie ubrane. Największą nagrodą za ciężką pracę były ich uśmiechy, gdy pałaszowały upieczone przez nią drożdżówki z owocami zebranymi w rodzinnym sadzie. Dla nich chciała lepszej przyszłości. Nie żeby skarżyła się na swój los, ale pragnęła, aby dzieci w życiu mogły spełniać swoje marzenia i nie musiały tak ciężko pracować, jak ona i Michał.
A dzieci doczekała się trojga. Najstarszy Paweł pomagał ojcu w gospodarstwie, gdy tylko wracał ze szkoły i odkładał tornister. Jego siostry Maria i Julia również ciężko pracowały w sadzie i ogrodzie, wspierając mamę. Gdy ich rówieśnicy wyjeżdżali z rodzicami na wakacje, Paweł, Maria i Julia zrywali owoce, dostarczane później do skupu lub wykorzystywane na przetwory na zimę. A tych Zofia produkowała krocie. I jakimś dziwnym trafem te tony truskawkowych dżemów, porzeczkowych soków i gruszkowych kompotów w spiżarni każdego roku ledwo doczekiwały do wiosny.
Mimo pracy w gospodarstwie, która wydawała się nigdy nie kończyć, Zosia zawsze znajdowała czas, aby poczytać dzieciom książkę do snu. Latem, po pracowitym dniu, zabierała je nad pobliskie jezioro, gdzie pławiły się w wodzie do momentu, gdy stopień zasinienia ust osiągał apogeum, ale oczywiście nikomu zimno nie było… W zimowe wieczory grała z pociechami w warcaby lub uczyła sprytnych gambitów w szachach. Dawała im to, czego sama nie doświadczyła w dzieciństwie. A tym niezwykłym podarunkiem był czas.
Zofia starała się wychowywać dzieci w poszanowaniu dla drugiego człowieka i jego uczuć, tak jak to wyniosła z domu. Dzięki tej rodzinnej dewizie cała trójka wyrosła na empatycznych i wrażliwych młodych ludzi.
* * *
Julia z rodu Kapuleckich, za radą matki, kwitowała szkolne docinki rówieśników milczeniem, a z czasem, po nabraniu dystansu do samej siebie, w równie żartobliwy sposób odpalała ciętą ripostę. Fakt jednak był taki, że w liceum połowa chłopaków z klasy robiła do niej maślane oczy, czego oczywiście Julia nie widziała, gdyż była skupiona na nauce. Kuriozalne było to, że to właśnie ta połowa chłopców, która naśmiewała się z jej nazwiska, byłaby gotowa rzucić się za nią w ogień.
Cóż poradzić, każdy wiek rządzi się swoimi prawami, a sposób okazywania młodzieńczych uczuć jest równie dziwny i niepojęty, jak dla niektórych to, że komuś może smakować kanapka z żółtym serem i dżemem.
Okres liceum był dla Julii szansą na wyrwanie się z rodzinnego domu. Przeprowadziła się z małej, kaszubskiej miejscowości, położonej nad jeziorem Garczyn, do Gdańska, by tam przez cztery lata mieszkać w internacie i poznawać zalety i wady dużej aglomeracji.
Zawsze z chęcią wracała na weekendy do domu, by pomagać rodzicom i spotykać się z rodzeństwem. Jej brat kończył w tym czasie studia na SGGW w Warszawie, a siostra rozpoczynała naukę na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Podczas weekendowych, rodzinnych zjazdów dom na powrót zamieniał się w gwarną agorę, na której młodzi licytowali się, które z nich ma bardziej przechlapane u swoich nauczycieli.
Kiedyś Paweł, stanąwszy w drzwiach domu, oświadczył:
– Jeśli chodzi o hit hitów ubiegłego tygodnia na uczelni, to uwierzcie mi, siostrzyczki, nie pobijecie mnie żadną swoją historią. Wyobraźcie sobie, że mieliśmy egzamin z gleboznawstwa. Profesor Zientarski najpierw przeprowadził egzamin pisemny, a następnie dopytywał jeszcze osoby, które nie poradziły sobie najlepiej. Mam taką koleżankę Ewę, która totalnie się nie przygotowała. Profesor, chcąc dać jej szansę, zadawał łatwe pytania. Ona mimo wszystko nie znała na nie odpowiedzi. Przeszedł wreszcie do typów gleby, żeby chociaż wyciągnąć ją na tróję na szynach. Zrezygnowany zapytał:
– To powiedz mi chociaż, jaki kolor mają bielice?
– Biały…? – wydukała ni to odpowiadając, ni pytając. – Zientarski zrobił się czerwony na twarzy, wybałuszył oczy i wrzasnął:
– Biały!!! Jak biały?!
– Jak śnieg… – odpowiedziała Ewa.
Wszyscy wybuchli gromkim śmiechem, a Paweł, uradowany ze swojej studenckiej anegdoty, zapytał:
– A wam jak minął tydzień? Macie jakieś rewelacje?
* * *
W takim właśnie domu dorastała Julia. Pełnym śmiechu, radości, wypełnionym miłością. W którym dyskutowało się o wszystkim. Dzieliło się troskami i znajdowało rozwiązania pojawiających się problemów. Nikt nie marudził, że musi wyrzucić śmieci czy wypielić grządki w ogrodzie. Każdy znał swoje obowiązki i bez szemrania je wykonywał.
Mieszkanie na wsi często wiązało się z trudnościami i nieraz sielanka zamieniała się w szkołę przetrwania. Zdarzało się, że zimą Julia stała godzinę lub dłużej w dwudziestostopniowym mrozie na przystanku autobusowym, chcąc dostać się do oddalonej o kilka kilometrów szkoły podstawowej, a mimo to autobus nie nadjeżdżał. Przy niskich temperaturach paliwo namiętnie zamarzało lub świece żarowe nie odpalały, a przy dużych opadach śniegu drogi były nieprzejezdne. Wówczas wracała przemarznięta do domu, a ojciec rzucał wszystko i wiózł ją do szkoły. Kiedy drogi były nieodśnieżone, zwyczajnie zostawała w domu.
Podczas gdy jej rówieśnicy z klasy odpoczywali już po lekcjach, ona dopiero wracała do domu kościerskim pekaesem. Koledzy uczęszczali na korepetycje, a Julia musiała uczyć się sama, gdyż we wsi nie było nikogo, kto mógłby jej pomóc w nauce. Ojciec, zajęty pracą, nie miał czasu wozić jej do pobliskiego miasta. Czasem wspierało ją starsze rodzeństwo, ale głównie rozpracowywała sama wszystkie zagadnienia, zamykając się w pokoju i ambitnie ślęcząc nad książkami.
Z okresu młodzieńczego zapadło jej w pamięć szczególnie jedno wydarzenie. Chodziła wówczas do szkoły podstawowej. Jakoś tak dziwnie się złożyło, że nie zdążyła przeczytać lektury, a ponieważ była pilną uczennicą, to nastawiła budzik na 2:00, żeby do rana dokończyć czytanie powieści Ireny Jurgielewiczowej „Ten obcy”. Chciała pójść do szkoły przygotowana na sprawdzian.
O godzinie 3:20 usłyszała, że ktoś otworzył drzwi wejściowe do domu. To byli rodzice. Właśnie wrócili z giełdy owocowo-warzywnej, gdzie sprzedawali dobroci wyhodowane we własnym sadzie. Wstrząśnięta Julia popatrzyła na zegarek i nie mogła powstrzymać łez. Nigdy wcześniej nie zauważyła ich nocnej nieobecności.
Dotarło wówczas do niej, do jakich poświęceń byli zdolni, aby im żyło się dostatnio. Mimo ciężkiej pracy w ciągu dnia zarywali również noce… Postanowiła wówczas, że zrobi wszystko, żeby zdobyć gruntowne wykształcenie i nigdy nie pracować tak ciężko, jak oni.
Po liceum Julia rozpoczęła studia na Uniwersytecie Gdańskim. Wybrała dziennikarstwo. Miasto znała już jak własną kieszeń, a spędzone w nim wcześniej cztery lata dodały jej tylko pewności siebie i poczucia, że stąpa po twardym gruncie.
Książki pochłaniała w mgnieniu oka jak mamine drożdżówki z owocami. Była dociekliwa, stanowcza i nieugięta w dążenia do celu. Poprzednie lata, spędzone w obcym mieście, sprawiły, że etap wylęknionego pisklęcia miała już za sobą. W kolejny rozdział życia wchodziła doroślejsza, mądrzejsza o nowe doświadczenia, które ukształtowały jej odporność na ludzką krytykę, obłudę i głupotę.
Oczywiście koledzy na roku nie omieszkali naśmiewać się z jej nazwiska również na studiach, ale ona krótko ucinała takie przytyki. Była pracowita, przedsiębiorcza i walczyła o swoje przekonania do upadłego. Z wiekiem, za radą Machiavellego, nauczyła się, że w życiu „trzeba być lisem i lwem”. Czasem wykorzystywała swoje wdzięki, żeby dzięki miłej i serdecznej rozmowie „załatwić” lepszy pokój w akademiku albo wydłużyć w dziekanacie termin płatności za egzamin warunkowy dla koleżanki. Nigdy jednak nie posunęła się do tego, aby stosować podobne sztuczki na profesorach podczas egzaminów.
Choć Julia nieustannie poszerzała swoje horyzonty intelektualne, jej życie uczuciowe, od czasu liceum, niezmiennie tkwiło w martwym punkcie. Mimo że adoratorów miała na pęczki. Twierdziła, że żaden nie przyprawił jej o motyle w brzuchu, więc szkoda marnować na nich czas. Tak było do momentu, gdy na piątym roku poznała Carla – chłopaka z wymiany, który przyjechał do Polski w ramach programu Erasmus. Studiował na Sapienza Università di Roma i miał spędzić rok w murach Uniwersytetu Gdańskiego.
Julia spostrzegła po raz pierwszy nieco zagubionego studenta na korytarzu gdańskiej uczelni. Podeszła i zapytała:
– Szukasz jakiejś konkretnej sali?
– Słabo mówię po polsku – odpowiedział jej w języku angielskim.
Automatycznie przekonwertowała pytanie na angielski i uśmiechnęła się szeroko, pokazując białe, równe zęby.
– Mam zajęcia z profesorem Wilcynskim – wyartykułował z nieskrywaną trudnością.
– Aaaa, z Wilczyńskim… – poprawiła go. To musisz iść na drugie piętro, do auli. Albo chodź, zaprowadzę cię. Mam na imię Julia i jeśli zechcesz, będę twoją przewodniczką po zakamarkach naszego uniwersytetu – zażartowała.
– Carlo Russo – przedstawił się młodzieniec, podając jej dłoń.
– Hahaha… To prawie jak Carlo Rossi – takie wino popularne w Polsce, chociaż niektórzy nie nazywają tego trunku winem – skwitowała krótko. – Co cię skłoniło do przyjazdu do Polski? – zapytała.
– Słyszałem, że w Polsce jest wiele pięknych kobiet, więc zaryzykowałem – uśmiechnął się chłopak – i mit okazał się prawdą – dokończył, mrugając porozumiewawczo.
– Dowcipny – przemknęło jej przez głowę – a w dodatku taki przystojny…
Julia regularnie mijała Carla na uczelnianych korytarzach. Coraz częściej rozmawiali. W pewnym momencie zaczęli umawiać się wieczorami, by razem wyjść do klubów studenckich. Włoch okazał się bardzo interesujący, wszechstronny, a przy tym szarmancki i niezwykle pociągający. Jego południowa uroda i ognisty temperament przypadły jej bardzo do gustu. Spędzali ze sobą każdą wolną chwilę.
Młoda Kapulecka była jego przewodnikiem nie tylko na uczelni. Chętnie pokazywała mu miasto. Często spacerowali od Traktu Królewskiego, przez Bramę Wyżynną, czasem zahaczając o Muzeum Bursztynu. Podziwiali Złotą Bramę, która łączyła elementy zaczerpnięte z architektury klasycznej ze zdobieniami charakterystycznymi dla renesansu i manieryzmu niderlandzkiego. Julia w szczegółach opowiadała o figurze Świętego Jerzego, pogromcy smoka, która wieńczyła przylegający do Złotej Bramy Dwór Bractwa św. Jerzego. W tym budynku o niezwykłej historii znajdowała się siedziba bractwa, później odwach, a nawet szkoła sztuk pięknych. Współcześnie mieści się tam siedziba Stowarzyszenia Architektów Polskich.
Dziewczyna ubierała na te eskapady wygodne, płaskie obuwie, aby nie wykrzywiać stóp w butach na obcasach, niemiłosiernie grzęznących w bruku ulicy Długiej. Zabierała Carla na wieżę ratusza, skąd rozciągał się piękny widok na czerwone dachy kamienic, fontannę Neptuna, Długi Targ i Bazylikę Mariacką – najwyższą na świecie ceglaną świątynię.
Przez te wszystkie lata poznała miasto lepiej niż niejeden rodowity gdańszczanin. Opowiadała więc Carlowi o Jarmarku Dominikańskim, podczas którego uliczki tętnią życiem i feerią barw, a na każdym rogu stoją stragany z rękodziełem. Miała nadzieję, że następnego lata pokaże mu tę różnorodność i gwar. Już nie mogła się tego doczekać.
Młodzi coraz lepiej czuli się w swoim towarzystwie. Często spacerowali Długim Pobrzeżem wzdłuż Motławy, zatrzymując się na lampkę wina w przytulnych restauracyjkach. Siadywali na nabrzeżu, gdzie dziewczyna uczyła go „puszczać kaczki”. Nabyła tę umiejętność od starszego brata jeszcze w dzieciństwie, kiedy chodzili nad jezioro położone w ich rodzinnej miejscowości. Teraz dzieliła się wszystkim z Carlem, nawet tak błahymi umiejętnościami, jak tworzenie serii kręgów na wodzie, przy użyciu obłych kamieni.
Chęć do współdzielenia doświadczeń była olbrzymia. Jeszcze w liceum udało się jej parokrotnie wyjechać z przyjaciółmi w góry, które pokochała od pierwszego wejrzenia i jak dotąd były jej jedyną miłością. Wszystko wskazywało na to, że powoli rozpalało się w jej sercu nowe uczucie – tym razem nie „do czegoś”, a „do kogoś”. W głowie kiełkowała jej myśl, żeby podzielić się z ukochanym tą swoją górską pasją przy najbliższej okazji.
* * *
Zanim jednak Julia zaproponowała ukochanemu wspólny wyjazd w Tatry, zaprosiła go w rodzinne strony, by przedstawić go najbliższym. Spakowali więc najpotrzebniejsze rzeczy i wyjechali z Gdańska na weekend na malowniczą kaszubską wieś.
Podróż minęła bez większych przygód. Julia była niezmiernie podekscytowana i szczęśliwa, że wreszcie jej rodzina pozna chłopaka, którego wybrała. Widziała jednak pewną dozę niepokoju i niepewności w jego zachowaniu. Uśmiechem i bliskością cały czas starała się dodawać mu otuchy.
Z dworca w Kościerzynie odebrał ich Paweł, który po ukończeniu studiów przejął od ojca gospodarstwo. Dzięki niemu wiele się zmieniło. Z pomocą unijnych dotacji zmodernizował i zmechanizował ojcowską spuściznę. Teraz śmiało dało się powiedzieć, że była ona już bardziej przedsiębiorstwem niż gospodarstwem rolnym. Rodzice oddali w ręce syna dorobek życia i wreszcie zwolnili tempo – w teorii. Ojciec jakoś nie mógł bowiem do końca pogodzić się z emeryturą. Gdy tylko miał okazję, pomagał synowi w drobnych pracach i stale doradzał, stając się swoistym agronomem. Paweł miał świadomość, że całe życie taty to praca, a oferta ciepłych kapci i miękkiego koca mogłaby raczej wpędzić go do grobu niż odprężyć. Znosił więc cierpliwie wszystkie jego uwagi i przyjmował oferowaną pomoc. Pomimo pewnych różnic tworzyli razem całkiem dobry zespół.
Już w progu domu Julia wyczuła rozkoszne zapachy, które od razu przeniosły ją w świat dzieciństwa.
– Dzień dobry – rzuciła radośnie na powitanie. Weszła do kuchni, a uśmiech na jej twarzy stawał się coraz szerszy. – Czy nos mnie nie myli i robisz bretlingi kaszubskie?
Na patelni w gorącym tłuszczu skwierczały szprotki, obtoczone w mące krupczatce.
– Witam Was, kochani – Zofia przywitała się z młodzieżą i pospiesznie zaczęła odsączać na pergaminie maleńkie, chrupiące rybki. – Do obiadu jeszcze chwila. Będą pùlczi ze sledzã1. Na start przygotowałam małą przekąskę, bo pewnie umieracie z głodu po podróży. W dodatku, dziecko, wyglądasz, jakbyś żyła wyłącznie powietrzem – dodała z troską, niespokojnie patrząc na córkę. – Ja wiem, że wy młodzi nie macie na nic czasu, ale to nie zwalnia was od obowiązku dbania o siebie.
– Miłością żyję, mamuś – odparła Julia i rzuciła się mamie na szyję.
Zosia wytarła ręce w bawełnianą ściereczkę i wymieniła uścisk dłoni z Carlem, przedstawiając się. Po czym dodała do córki:
– Jeśli możesz, Julio, to przygotuj sos do ryb.
Julia umyła ręce, sięgnęła do lodówki po majonez i czosnek. Porozumiewawczo mrugnęła do Carla.
– Z całowania dzisiaj nici – rzuciła po angielsku. Chłopak zaśmiał się i przyszedł Julce z pomocą przy obieraniu czosnku.
– Chwila – powiedziała Zosia – mam taką specjalną, silikonową tubę, do której wkłada się ząbek czosnku i ugniata, a później wyciąga kawałek pozbawiony łupiny. Oszczędność czasu i energii – wyjaśniła.
Julia zaśmiała się i przetłumaczyła Carlowi wywód matki, po czym skwitowała:
– Mamuś, nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać. Buszujesz w sieci lepiej niż niejeden małolat. A efekt jest taki, że później dom jest pełen gadżetów! – Julia pękała z dumy, że mimo swojego wieku mama jest niezwykle postępowa i nadąża za nowinkami technicznymi.
– No pięknie, takiego kolokwialnego słownictwa uczą cię na tych twoich studiach? Z takim językiem daleko nie zajdziesz jako dziennikarka – zażartowała Zosia. – A teraz myjcie ręce i siadajcie do stołu. Maria wpadnie za chwilę, niestety bez Maćka. Julko, ustaw, proszę, o jedno nakrycie mniej – powiedziała, po czym wróciła do pracy, nucąc pod nosem Kaszëbsczé jezora2.
* * *
Maria, po ukończeniu studiów, wyprowadziła się z domu i otworzyła własną szkołę językową. Była do tego dobrze przygotowana. Skończyła przecież dwa fakultety: filologię hiszpańską i włoską. Nie chciała też pracować dla kogoś. Postanowiła działać na własny rachunek. Nieustannie powtarzała żartem, że głupszego od siebie pracodawcy nie zniesie. Po odbytych praktykach zawodowych dosyć miała sztampowych rozwiązań, niereformowalnych przełożonych i szablonowego systemu nauczania. Chciała się rozwijać i działać po swojemu. A szkoła dała jej olbrzymie pole do popisu.
Początkowo prowadziła samodzielnie małe grupy i dorabiała jako tłumacz. Z czasem, dzięki rekomendacjom, do szkoły zaczęli napływać nowi uczniowie. Postanowiła więc zatrudnić jeszcze lektorów języka angielskiego i niemieckiego. I tak, z małej szkółki stworzyła dużą placówkę, przyciągającą młodych ludzi, tak jak łąka pełna kwiatów wabi pszczoły. Co więcej, dzięki tej życiowej decyzji poznała swojego narzeczonego, którego początkowo zatrudniła tylko jako lektora języka angielskiego. Już niebawem miał poszerzyć zakres swojej umowy – tym razem podpisując kontrakt na całe życie.
Choć zazwyczaj dom Kapuleckich wypełniał wesoły gwar, podczas tego spotkania pomimo szczerych chęci wciąż trudno było przełamać pierwsze lody w międzynarodowym towarzystwie. Sytuację uratowała właśnie Maria, która weszła do rodzinnego domu i już od progu zawołała wesoło:
– Buon giorno3 – pragnęła sprawić, by gość poczuł się swobodniej, zagadnęła go więc w jego ojczystym języku. Była ciekawa młodzieńca, na którego przyjazd z wielu powodów wszyscy w domu czekali z niecierpliwością. Po pierwsze – był to chłopak najmłodszej Juleczki, która jak dotąd nikogo do domu nie przyprowadziła. Po drugie – nie był Polakiem, co jeszcze bardziej dodawało mu tajemniczości. Po trzecie – Julia nie przestawała o nim mówić przy każdej możliwej sposobności. A to dawało podstawy sądzić, że ten związek traktowała bardzo poważnie. To z kolei prowadziło do prostego wniosku, że jest zakochana po uszy.
Maria błyskawicznie wdała się w dyskusję z gościem i zanim wszyscy zdążyli zasiąść do stołu, Carlo zdał jej sprawozdanie ze wszystkich osiągnięć, opowiedział w skrócie o rodzinie, o tym, gdzie mieszkał i w jaki sposób trafił do Polski z wymiany studenckiej.
Wreszcie napięta atmosfera gdzieś uleciała, chyba przewodem wentylacyjnym, razem z zapachem smażonych szprotek. Do stołu dołączył Paweł z żoną Joanną i dom znów tętnił życiem, a śmiech domowników niósł się aż na podwórze, odbijając echem od ściany lasu. Było jak niegdyś, gdy dzieci przyjeżdżały z różnych zakątków Polski, żeby spędzić czas z rodziną. Z tą małą różnicą, że teraz rodzinny dom Julii stał się międzynarodową przystanią, w której dało się usłyszeć wiele języków na raz, niczym w prawdziwej wieży Babel.
* * *
To był niesamowity weekend. Julia pokazała Carlowi wszystkie malownicze zakątki w okolicy. Opowiadała o kaszubskich tradycjach i swoim dzieciństwie, o kąpielach w pobliskim jeziorze i starej łódce taty, którą taszczyła z rodzeństwem na brzeg jeziora, aby wypływać później na „ptasią wyspę”, gdzie jako dzieci urządzili sobie obozowisko. Uczyła go śpiewać piosenki: „Kaszëbsczé Nótë” i śmiała się do rozpuku, jak chłopak próbował nieudolnie wymawiać wyrazy w języku kaszubskim. Tłumaczyła, że kaszubski to etnolekt, należący do grupy języków lechickich, a jego centralna odmiana jest bliska językowi polskiemu, z wpływami języka dolnoniemieckiego oraz wymarłych połabskiego i pruskiego. Chłopak tak szybko, jak usłyszał wywód Julii na temat języka, tak szybko zapomniał wszystkie trudne słowa, które wymieniła.
Dziewczyna opowiadała o rodzinnych zwyczajach i smakach. Jak jesienią zrywają się przed świtem, aby urządzać zawody w zbieraniu grzybów i jak dobra jest nalewka z poziomek, których w lesie latem nie brakuje. On z kolei mówił, jak żyje się w Rzymie i zazdrościł trochę Julii tej bliskości z przyrodą i kultywowania regionalnych tradycji. Mógł poszczycić się dawnym Amfiteatrem Flawiuszów, Panteonem czy Forum Romanum, ale takiego spokoju i ciszy, jak w okolicy domu ukochanej, nie doświadczał w Wiecznym Mieście, zawsze głośnym i pełnym turystów.
Weekend, podczas którego młodzi przebywali na wsi, obfitował w specjały przyrządzane przez Zosię. Co więcej, chłopak spróbował nie tylko poziomkowej nalewki, ale jeszcze pigwówki, a nawet bimbru pędzonego przez Michała. Gdy w sobotę urządzili ognisko, młodzieniec został uraczony taką ilością alkoholu z poprzedniego rocznika, że zaczął robić maślane oczy do Marii, która została u rodziców na weekend, zajmując swój dawny pokój.
– Julia, zaprowadź młodego do łóżka, bo chyba ma dosyć – skwitowała krótko Maria, nie chcąc robić przykrości siostrze.
– Wiesz, on pija głównie wino, więc wysokoprocentowe alkohole szybko ścinają go z nóg – tłumaczyła Carla.
– Jasne… – przytaknęła Maria, ale postanowiła mieć chłopaka Julii na oku. Widziała, że dziewczyna patrzy w niego jak w obrazek, dlatego uznała, że nie będzie wyciągać zbyt pochopnych wniosków. Na razie.
Weekend minął zdecydowanie zbyt szybko. Tym razem Michał odwiózł studentów na dworzec kolejowy. Podczas pożegnania mimochodem rzucił do córki:
– Uważaj na siebie, dziecko, i bądź czujna.
* * *
Oczywiście po wizycie Julii we wsi zaczęto plotkować, że młoda Kapulecka przywiozła do domu południowca, jakby to mało chłopaków miała w pobliżu do wyboru. Kumoszki od razu dodawały z przekąsem, że teraz pewnie Zosia będzie zadzierać nosa, bo zięć z zagranicy jej się szykował.
Długo jeszcze do Zosi dochodziły kąśliwe uwagi i złośliwe, sąsiedzkie komentarze.
Śmiała się na te wszystkie rewelacje pod nosem, uznając, że ludzie muszą mieć zbyt dużo wolnego czasu i niezwykle nudne życie prywatne, skoro tak bardzo ingerują w cudze. Ona w każdym razie postanowiła się tym zupełnie nie przejmować i żyć dalej jak gdyby nigdy nic.
* * *
W tym czasie w Gdańsku Julia kwitła w najlepsze. Prawdą jest powiedzenie, że „miłość dodaje skrzydeł”.
Jako pierwsza na roku napisała pracę magisterską i nie miała większych problemów z jej obroną. Od razu wykonała też kolejny krok na drodze do dorosłości. Po dwóch tygodniach wysyłania CV w znamiennej liczbie czterdzieści cztery sztuki, udało jej się dostać pracę w zawodzie. Nie pozwoliła jej ona opływać w luksusy, ale umożliwiła samodzielne wynajęcie mieszkania i prowadzenie skromnego, ale własnego, gospodarstwa domowego. Uznała, że jak na początek jest całkiem nieźle, a z czasem będzie już tylko lepiej. Chwilę później wprowadził się do niej ukochany, który co prawda do czynszu się nie dokładał, ale najważniejsze, że był blisko…
* * *
Latem, podczas Jarmarku św. Dominika, Julia prowadziła Carla przez wąskie, zatłoczone uliczki starego miasta. Gdzie nie spojrzeli, ich oczy napotykały rozmaite skarby. A to zabytkowe drobiazgi, wielobarwną ceramikę i inne przedmioty dekoracyjne. Oprócz tego mogli spróbować rozmaitych pyszności i napawać się piękną pogodą. Dziewczyna była tak szczęśliwa, że wreszcie pokazała ukochanemu starówkę tętniącą życiem, przyciągającą zapachem i przyprawiającą o oczopląs. W każdym zakątku czuć było prawdziwą magię i wielowiekową historię.
Po kilku dniach codziennych spacerów, choć oboje kochali to niezwykłe i zabytkowe miasto, poczuli jednak, że potrzebują też nieco ciszy i spokoju. A przecież nadszedł właśnie czas wakacji.
Zdecydowali więc, że wyjadą w góry. Carlo miał zregenerować siły przed czekającą go we wrześniu sesją poprawkową i z nowym zapałem zabrać się po powrocie do nauki. Spakowali plecaki, wskoczyli do pociągu „Karpaty” relacji Gdynia – Zakopane, by po prawie dziewięciu godzinach jazdy dotrzeć wreszcie do celu.
Już na dworcu napotkali tłumy miejscowych, oferujących noclegi we wszystkich możliwych zakątkach stolicy Tatr. Julia wcześniej zorganizowała pokój z dala od centrum Krupówek, niedaleko trasy prowadzącej do Kuźnic. Chciała mieć gwarancję, że po długiej podróży nie będą musieli szwendać się po mieście w poszukiwaniu lokum.
– Mam wrażenie, że wpadliśmy z deszczu pod rynnę – powiedział Carlo, gdy czekali na busa, który miał dowieźć ich na ul. Przewodników Tatrzańskich.
Julia celowo wybrała tę lokalizację, aby oszczędzić im codziennej, nużącej drogi asfaltową szosą do Kuźnic, skąd wychodziła większość szlaków w Tatry.
– Poczekaj, aż dojedziemy na miejsce – odparła z tajemniczym uśmiechem.
U celu zobaczyli chatę z drewnianych bali, z której pokoi rozpościerał się widok na Foluszowy Potok i las gęsto porośnięty smrekami. Sam pokój był niewielki, ale czysty i schludnie urządzony. Ściany pokryte sosnową boazerią, drewniane łóżko, stolik i rzeźbione krzesła nawiązywały do tradycyjnych domów podhalańskich.
– Pięknie tu. Tak inaczej niż wszędzie, gdzie do tej pory bywałem. Jakbyśmy cofnęli się o 100 lat – odrzekł.
– Zależało mi na ciszy i zieleni, którą tak lubisz. W końcu przyjechaliśmy tu odpocząć od miasta. Poczekaj, aż zobaczysz Tatry.
Julia wyciągnęła mapę i rzuciła nonszalancko na stół.
– A teraz szykuj się, bo jutro wyruszamy Żlebem Kulczyńskiego na Granaty.
– Myślałem, że idziemy na Rysy? – zdziwił się chłopak. – Obiecałaś, że zdobędziemy najwyższy szczyt polskich gór.
– Na Rysy pojutrze. Chcę pokazać ci Tatry z nieco innej strony. Tym bardziej, że sama robiłam kiedyś dwa podejścia do tej trasy, ale przez gwałtowne załamanie pogody musiałam zawrócić. Cieszę się, że warunki w górach wydają się sprzyjające i może tym razem mi się uda. Do trzech razy sztuka! W dodatku z tobą! – zakończyła pełna euforii Julia.
I następnego dnia dotrzymała słowa. Wstali o świcie, aby wyruszyć w drogę, kiedy na szlakach nie ma jeszcze zbyt wielu turystów. Pokonali Dolinę Jaworzynki i na chwilę zatrzymali się na Przełęczy Między Kopami, skąd rozciągał się piękny widok na Dolinę Suchej Wody i Dolinę Olczyską.
– Komu w drogę, temu kopa – zaśmiała się Julia – teraz będzie chwilę z górki, więc regeneruj siły. Zasapany chłopak przetarł czoło i ruszył za swoją przewodniczką.
– Czemu pozdrawiasz wszystkich napotkanych turystów? – zapytał w końcu zdziwiony. – Przecież ich nie znasz…
– To taki zwyczaj z dawnych czasów, kiedy mieszkańcy górskich terenów sami wytyczali szlaki i rzadko napotykali kogoś na swojej drodze podczas wędrówki. W ten sposób okazywali sobie serdeczność, bo przecież byli pionierami w tym przedsięwzięciu. Część osób uważa, że to po prostu „dobre życzenie” na dalszą, trudną wędrówkę. Przekaz był prosty: „dzień dobry” czy „cześć” miało dawać nadzieję napotkanemu wędrowcowi na bezpieczne dotarcie do celu.
Z Murowańca, Doliną Gąsienicową, przeszli brzegiem Czarnego Stawu, by za chwilę wybrać szlak na Zawrat, a następnie, skręcając przy Zmarzłym Stawie w lewo, przejść czterdziestominutowym odcinkiem do punktu, gdzie rozpoczynał się czarny szlak po ścianie w górę.
– Julia, oszalałaś!!! Przecież to jest pionowa ściana!
– Nie pękaj. Trzymaj się tylko łańcuchów, ostrożnie stawiaj nogi i posiłkuj się klamrami. Zobaczysz, że nim się obejrzysz, będziemy za pięćdziesiąt minut z góry podziwiać Orlą Perć.
Chłopakowi serce podchodziło do gardła, ale nie chciał wyjść na mięczaka, więc dzielnie kroczył naprzód. Zimne łańcuchy ślizgały mu się na spoconych dłoniach, ale postanowił, że nie pokaże po sobie strachu. Kiedy dotarli do przełęczy, złapał twarz Julii w swoje dłonie, pocałował ją i powiedział:
– Dzięki Bogu żyję! Ale z ciebie wariatka! Obiecuję, że jeśli wyjdę z tego żywy, to wieczorem będzie czekała na ciebie niespodzianka.
Zatrzymali się na krótką przerwę, by podziwiać Dolinę Pięciu Stawów. Po lewej stronie górował Kozi Wierch i Świnica, a Czarny Staw Gąsienicowy, który niedawno mijali, wydawał się małą plamką w kolorze indygo, zatopioną u podnóża majestatycznych, granitowych gór.
– Teraz już tylko z górki i pod górkę pary razy! – zaśmiała się Julia.
– Żadna nowość – odparł jej wyczerpany kompan – Muszę przyznać, że masz niezłą kondycję. Jutro będę miał zakwasy nawet w małym palcu u dłoni – zrzędził.
– Narzekasz jak stara baba! – odparła ze śmiechem dziewczyna – Koniec postoju, zawijamy się.
* * *
Góry mają tę magiczną właściwość, że człowiek, chodząc po nich, pozostaje z myślami sam na sam. Poznaje swoją odporność i wytrzymałość, ale przede wszystkim koncentruje się na celu i z uwagą wykonuje każdy następny ruch. Jeden fałszywy krok może zaważyć o życiu śmiałka, który nie szanuje górskiego majestatu i z nonszalancją przecenia swoje możliwości.
Carlowi myśli kłębiły się w głowie. Ta wędrówka skłoniła go do wyciągnięcia wniosków z wydarzeń ostatniego roku.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę, na jak cenny skarb trafił. Ta dziewczyna miała w sobie tyle radości i siły do walki, jak żadna inna dotąd. Przepadał za przybywaniem z jej bliskimi, przy których mógł być całkowicie swobodny. Czuł się akceptowany, kochany i spełniony. I zadziwiające jest to, że tę akceptację znalazł w obcym kraju, który miał być tylko chwilową przystanią na jego mapie życia. Pomyślał, że może to już najwyższy czas, by podjąć męską decyzję…
* * *
Dalsza wyprawa szła w miarę gładko, do momentu gdy na Granatach nie stanęli nad przepaścią. Z jednego końca wystawał łańcuch, który należało złapać, aby sprawnym, stanowczym ruchem dosięgnąć ogniwa z drugiej strony przepaści. Dla wysokich osób, takich jak Carlo, pokonanie tego odcinka, nie stanowiło aż tak wielkiego problemu. Jednak Julia, mierząca 168 centymetrów wzrostu, nijak nie mogła przełożyć nogi, by stanąć po drugiej stronie urwiska.
– Złap się łańcucha, mocno zamachnij, a ja chwycę cię za rękę i złapię! – zawołał do niej ukochany.
Julia zrobiła parę prób, ale za każdym razem brakowało jej dwudziestu centymetrów. Przypomniała sobie słowa Jacka Telera: „Wobec potęgi gór prościej odkrywa się siebie, a przynajmniej to, że większość granic i błędów to tylko ułomność naszego umysłu, poza którą zaczyna się wolność…”
– Zaufaj mi! – zawołał chłopak.
Wreszcie zamaszystym susem przedostała się na drugą stronę skalnego uskoku.
Do końca trasy nogi miała jednak jak z waty i trzęsła się niczym osika na wietrze. Mimo to była dumna, że dała radę pokonać własne słabości – kolejny raz w życiu…
– Jak dotąd nigdy nie dotarłam do tego miejsca… Poprzednio musiałam zawrócić już po wejściu na Zadni Granat, a wcześniej na przełęczy nad Dolinką Buczynową. Gdybym wiedziała, jak niebezpieczny jest ten odcinek, to bym cię niepotrzebnie nie narażała.
– Daj spokój. Poradziłem sobie koncertowo. Dopóki nie trafisz na przeszkodę, to nigdy nie jesteś w stanie przewidzieć, jakiego ryzyka się podejmujesz. To była dobra lekcja dla nas obojga.
Zeszli szczęśliwie do punktu wyjścia. Bogatsi o nowe doświadczenia i przemyślenia. Pokorniejsi i rozważniejsi. Carlo zaproponował, żeby Julia wzięła kąpiel, a on wyskoczy na miasto, żeby kupić coś na śniadanie. Kolację zamierzali zjeść w Watrze, do której mimo zmęczenia postanowili pójść piechotą.
* * *
W restauracji złożyli zamówienie. Chłopak poprosił jeszcze o butelkę szampana.
– Cóż takiego świętujemy? – zapytała Julia.
– Życie – oświadczył tajemniczo.
Kelner podszedł do stolika i odkorkowawszy musujący trunek, rozlał go do dwóch wysokich kieliszków z cienkiego szkła. Młodzieniec wzniósł toast przy dźwiękach piosenki „I will always love you” Whitney Houston, którą zagrała na żywo góralska kapela.
Po chwili sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej maleńkie, ozdobne puzderko, pokazując dziewczynie jego zawartość.
– Tylko mnie kochaj, Julio. Wiem, że jesteś tą właściwą.
Julia ze wzruszenia nie mogła wydukać słowa. Tak szybko wszystko się potoczyło. Ona, która stroniła od chłopaków, ma mieć narzeczonego i to zaledwie po roku znajomości? Myśli kłębiły jej się w głowie. Pomyślała jednak, że to właśnie dzięki Carlowi poczuła wreszcie przysłowiowe „motyle” i owo uczucie było tak fantastyczne, że nie zamierzała z niego rezygnować.
– Masz jak w banku – powiedziała przez łzy. – Nigdy nie byłam bardziej pewna swojej decyzji.
Klienci restauracji zaczęli bić brawo i gratulować parze, życząc im wszystkiego dobrego. Julia z niedowierzaniem patrzyła na dłoń, którą zdobił złoty pierścionek z brylantem.
– Chwilo, trwaj – pomyślała…
Pobyt w górach był dla obojga cudownym doświadczeniem, na co wpływ miały nie tylko okoliczności przyrody. Ważniejsze było to, że zaczęli snuć wspólne plany na przyszłość i obmyślać dalszą strategię na resztę życia.
* * *
Po powrocie do Gdańska coraz częściej dyskutowali o tym, co będzie z ich związkiem. Roczny pobyt Carla na uniwersytecie w Polsce powoli dobiegał końca.
– Nie przejmuj się, mała – powtarzał. – Wrócę do Rzymu, poszukam pracy i przeprowadzisz się do mnie.
Sielanka trwała do końca września, kiedy Włoch zaliczał ostatni egzamin poprawkowy. Wkrótce przyszedł czas pożegnania. Dziewczyna odprowadziła narzeczonego na lotnisko. We łzach i pocałunkach obiecali sobie solennie, że będą codziennie ze sobą rozmawiać. A przecież niebawem Julia przyjedzie do Rzymu, jak tylko Carlo znajdzie pracę i się urządzi. I znów będą razem. Potrzeba tylko odrobiny cierpliwości.
Przez pierwszy miesiąc tęskniąca dziewczyna ślęczała ze wzrokiem wbitym w monitor i nadawała przez Skype’a jak najęta o wszystkim, co się u niej wydarzyło. W drugim miesiącu rozłąki Carlo oświadczył, że znalazł pracę, ale nie stać go jeszcze na wyprowadzkę z domu:
– Jeszcze trochę, kochanie. Po okresie próbnym mam dostać podwyżkę, a gdy tylko to nastąpi, poszukam jakiejś pracy dla ciebie i będziemy mogli znów być razem. Obiecuję – oznajmił.
Z biegiem tygodni entuzjazm przygasał. Codzienne rozmowy skurczyły się z czasem do jednej lub dwóch w tygodniu. Pewnego razu zdesperowana Julia wspomniała nawet, że może wsiądzie w samolot i przyjedzie na weekend, na co chłopak wykręcił się chorobą.
* * *
Pech chciał, a raczej szczęście, bo wiadomo „nic nie dzieje się przypadkiem”, że Maria była zmuszona pojechać w roli tłumacza do Rzymu. Postanowiła, że wpadnie w wolnym czasie odwiedzić narzeczonego Julki, bo widziała ją ostatnio w domu rodziców snującą się jak cień, zamyśloną, samotną i nieszczęśliwą. Serce jej się krajało, kiedy spoglądała na młodszą siostrę, która udawała, że wszystko w porządku, mimo że było zupełnie na odwrót.
Maria stwierdziła, że najwyższa pora wziąć sprawy w swoje ręce i przemówić Włochowi do rozumu. Adres znała z ich pogawędek, z czasów kiedy chłopak gościł na kaszubskiej wsi. Późnym popołudniem, po ukończonej pracy, wsiadła w taksówkę i poprosiła kierowcę, by zawiózł ją do miejsca, gdzie teoretycznie miał mieszkać narzeczony siostry.
Samochód wjechał od strony Piazza del Popolo w ciasną ulicę Via del Corso i zatrzymał się przed wskazanym numerem. Maria zapłaciła za kurs, szybko dotarła do drzwi wejściowych rodzinnego mieszkania Carla i wcisnęła dzwonek. W drzwiach pojawiła się na oko sześćdziesięcioparoletnia Włoszka, w której rysach dziewczyna rozpoznała charakterystyczną urodę Carla.
– Dzień dobry. Czy zastałam Carla? – zapytała po włosku.
– Dzień dobry. Niestety nie ma go w domu – odpowiedziała kobieta.
– A to może spróbuję innym razem. Będę jeszcze w Rzymie przez dwa dni – odrzekła siostra Julii.
– Ale tu go pani nie znajdzie. Carlo wyprowadził się z domu miesiąc temu. Zaraz zapiszę jego aktualny adres.
Zdziwiona Maria wzięła od matki chłopaka kartkę i złapała taksówkę, która miała ją dowieźć pod właściwy adres.
Dojechawszy na miejsce, zadzwoniła do drzwi jego nowego mieszkania. Po chwili oczekiwania wreszcie zobaczyła Carla, naciągającego pospiesznie T-shirt na opalone, muskularne plecy.
– Cześć – przywitała się nieśmiało. – Przepraszam, chyba wyrwałam cię ze snu?
Mężczyzna miał tak zdziwioną minę, że chyba prędzej spodziewał się zobaczyć w swoim progu jednego z piłkarzy AS Romy niż siostrę Julki. Stał osłupiały, dopóki ciszy nie przerwał dochodzący z pokoju kobiecy głos:
– Kto o tej porze nas niepokoi, kochanie? – Maria zobaczyła za plecami narzeczonego swojej siostry młodą kobietę, odzianą w szlafrok, która uwiesiła się Carlowi na ramieniu.
– To ja już pójdę, bo widzę, że przyszłam nie w porę – wyjąkała.
Chłopak próbował ją zatrzymać, ale odwróciła się na pięcie i pognała prosto na ulicę. Czuła intensywne pulsowanie w skroniach i miała wrażenie, że ciśnienie rozsadzi jej zaraz czaszkę.
– Boże, co ja teraz powiem biednej Julce… – wyszeptała. – Przecież taka rewelacja podetnie jej skrzydła na dobre.
Maria wróciła do hotelu. Przez kolejne dwa dni skupiała się wyłącznie na wykonaniu powierzonego jej zadania służbowego. Musiała poukładać myśli i zastanowić się, co zrobić. Po skończonej pracy na lotnisku Rzym-Fiumicino wsiadła w samolot, który miał ją dostarczyć z hiobową wieścią do Polski.
Życie czasami pisze dziwne scenariusze. Pomimo pięknego początku opowieści, który był godny szlachetnego beaujolais nouveau, Carlo okazał się równie słaby, co wino, które Julia skojarzyła z nim podczas pierwszego spotkania…
1 ziemniaki w mundurkach podane ze śledziem w śmietanie, cebulką i jabłkiem
2 piosenka kaszubska autorstwa Antoniego Peplińskiego
3 wł. Dzień dobry.
Kiedy urodziła się Maja, Julia była mężatką z horrendalnym kredytem na głowie (zaciągniętym na budowę wymarzonego domu), mężem kardiologiem, który akurat był doktorantem na Akademii Medycznej i żeby nie umrzeć z głodu, brał wszystkie nocne dyżury w szpitalu. Ich życie w tamtym czasie pełne było wyzwań i nie do końca planowanych sytuacji.
Gdyby teściowa, podczas ich pierwszego spotkania, wiedziała, że Julia jest w ciąży, z pewnością padłaby trupem albo co gorsza wypomniała dziewczynie, że ta chciała naciągnąć jej jedynaka na dziecko. Ba, gdyby Julia wówczas o tym wiedziała… to zdecydowanie jeszcze gorzej przeżyłaby tę wizytę.
Nieco później Irena została postawiona przed faktem, otrzymując zaproszenie na skromny ślub, o którym młoda para zadecydowała sama. Zamiast organizować wystawne wesele, nowożeńcy pojechali w podróż poślubną za ocean, gdzie teściowa nie była w stanie wygłaszać swoich kąśliwych uwag.
Po narodzinach córki Julia nie mogła pozwolić sobie na przerwę w pracy na rzecz beztroskiego macierzyństwa, które było idyllicznie przedstawiane na wszystkich plakatach w sklepach z akcesoriami dziecięcymi oraz w reklamach telewizyjnych. Nie było jej po prostu na to stać.
Nieprzespane noce spędzone przy łóżeczku Mai, wieczna nerwówka, stres w pracy, do tego bieganina po urzędach, żeby załatwić wszystkie formalności związane z pozwoleniem na budowę, umowy przyłączeniowe i setki innych dokumentów, wymaganych zgodnie z przepisami polskiego prawa budowlanego – to wszystko razem niejednego śmiałka zwaliłoby z nóg.
Mimo to kobieta dzielnie znosiła przeciwności, bo oczami wyobraźni już widziała swój piękny ogród okalający nowoczesną willę. Jak tylko łapała chandrę, to powtarzała jak mantrę: „Najważniejsze w życiu jest to, by nie rezygnować z marzeń. Tylko one, potrafią być siłą napędową, żeby chciało nam się otworzyć rano oczy i, mimo nieprzespanej nocy, o nie zawalczyć”.
W efekcie, dzięki niezłomnej sile i wierze, że wszystko musi się „jakoś udać”, po trzech latach wprowadziła się z rodziną do wymarzonego domu, którego realizacja niejednokrotnie spędzała jej sen z powiek. Nie minęły kolejne trzy lata, a kredyt hipoteczny udało im się spłacić co do złotówki. Biorąc pod uwagę polskie statystyki średniego okresu spłaty zadłużenia, przewidzianego na 10 lat, wymagało to od obojga niezwykłej determinacji i naprawdę wytężonej pracy.
W międzyczasie Robert uzyskał tytuł doktora nauk medycznych i awansował w szpitalu. Dodatkowo rozpoczął prywatną praktykę lekarską, co niewątpliwe pozwoliło poprawić ich status materialny.
Dla niej życie odrobinę zwolniło tempo, a Robert zaczął przebąkiwać o drugim dziecku. Zgodnie ustalili, że tym razem Julia zostanie w domu tyle czasu, ile będzie trzeba, żeby nie frustrować się, jak po pierwszej ciąży, gdy tylko widziała na ulotkach reklamujących wózki: piękną, szczupłą, wypoczętą i uśmiechniętą mamę, a sama była znerwicowana, przemęczona i wiecznie niewyspana.
– Swoją drogą, to pewnego rodzaju oszustwo, które powinno być karane – pomyślała kiedyś. W szkole rodzenia położne perorują, że tylko poród naturalny jest właściwy, że wyrodne są te matki, które nie karmią piersią, że mama musi być wypoczęta i zrelaksowana, żeby dziecko było spokojne… Jakby w prawdziwym życiu wszystko zawsze dało się ułożyć tak idealnie, według jednego schematu.
U Julii niestety tak perfekcyjnie nie było. Pierwszy poród zakończył się cesarskim cieciem, gdyż pojawiło się ryzyko zamartwicy płodu. Później też nie było aż tak różowo. Jeszcze w szpitalu Maja pogryzła jej piersi, z których oprócz mleka lała się krew, przez co Julia musiała karmić noworodka butelką. Młoda mama wpadła w ogromne poczucie winy. A po trzech miesiącach ciągłych kolek i ulewania córki miała ochotę rzucić się z mostu. Finalnie wszystko jakoś przetrwała, bo przecież „mamy nie biorą zwolnienia”.
Jednak kiedy po roku karmienia piersią, po raz pierwszy podała Mai butelkę ze sztucznym mlekiem, owo poczucie winy, nadal tak silnie zakorzenione, kazało jej tę butelkę znów zastąpić matczynym pokarmem. Cały czas wydawało jej się, że chce podać dziecku truciznę. Całe szczęście do akcji wkroczył wówczas Robert, bądź co bądź lekarz. Kazał opuścić Julii pokój i własnoręcznie podał ową „truciznę”, odcinając pępowinę raz na zawsze. Nie mógł już patrzeć na to, jak jego ukochana powoli ginie w oczach – z rozmiaru M po ciąży zatrzymała się na XXS. Z maleńkiej twarzyczki spoglądały już tylko wielkie, ciemne oczy, a mocno zarysowane kości policzkowe, po tej rocznej metamorfozie, wydawały się jak wycięte z innej twarzy.
* * *
Mimo zmiennej kondycji fizycznej Julia była zawsze piękną kobietą. Eteryczna blondynka, o długich, zgrabnych nogach i nienagannej figurze, klasycznych rysach twarzy, ciemnych oczach i pięknym, białym uśmiechu, który skradł niejedno męskie serce. Na swojego przyszłego męża trafiła przypadkowo. Chociaż, jak twierdziła jej najlepsza przyjaciółka Edyta: „W życiu nie ma przypadków, wszystko dzieje się z jakiegoś powodu i w jakimś celu, tylko ty jeszcze nie wiesz w jakim”.
Był upalny, lipcowy dzień. Julia dostała zaproszenie na galę charytatywną, aby jako dziennikarka napisać artykuł o tym wydarzeniu. Brało w nim udział wielu prominentów, a sam zamysł imprezy był niezwykle budujący. Dotyczył kobiet, które wygrały walkę z rakiem piersi. Pokazywał ich charyzmę, siłę, eksponował wewnętrzne piękno oraz niezłomność ducha. Z uwagi na szczytny cel, Julia od razu poprosiła redaktora naczelnego o powierzenie tematu, który był niezwykle bliski jej sercu. Dwa lata wcześniej zarejestrowała się w Centralnym Rejestrze Niespokrewnionych Dawców Szpiku i Krwi Pępowinowej jako potencjalny dawca szpiku. Była honorowym dawcą krwi i wszędzie, gdzie tylko mogła udzielała się charytatywnie jako wolontariusz. Empatię i zrozumienie dla innych wyniosła z rodzinnego domu, gdzie na pierwszym miejscu zawsze stawiało się dobro innych i bezinteresownie niosło się pomoc tym, którzy jej potrzebowali.
To właśnie na gali poznała Edytę – cudowną organizatorkę całego przedsięwzięcia. Kobietę, która dzięki ogromnej determinacji wygrała walkę z chorobą i postanowiła promować instytucje, pomagające zarówno jej, jak i wielu innym pacjentom, zmagającym się z nowotworami.
Edyta była prawdziwym „wolnym ptakiem”. Na wszystko miała cudowne rozwiązania i złote recepty. Po tym, czego w życiu doświadczyła, nie przyjmowała już do siebie żadnych czarnych myśli. Była odrobinę starsza od Julii. Gdy się poznały, miała ośmioletnią córkę i męża anioła – jak sama twierdziła – który wyciągnął ją z czeluści piekła, jakim była choroba.
Po wycięciu złośliwego guza, okazało się, że są przerzuty i trzeba zastosować chemioterapię. Efektem wtórnym była białaczka i wtedy rozpoczęła się prawdziwa walka z czasem, by znaleźć genetycznego bliźniaka do przeszczepu szpiku.
Rodzice Edyty byli już niestety grubo po sześćdziesiątce i automatycznie zostali wykluczeni jako dawcy. Rodzeństwa nie miała, mąż nie był zgodny, więc pozostało czekać na cud. Niestety w tamtym czasie polski CRNDSiKP (Centralny Rejestr Niespokrewnionych Dawców Szpiku i Krwi Pępowinowej) liczył niespełna 50 000 osób1. W efekcie w kraju nie znalazła swojego genetycznego bliźniaka. Mąż Edyty – Jakub – był racjonalistą, w cuda nie wierzył. Dlatego wziął sprawy w swoje ręce. Po długich i żmudnych poszukiwaniach skontaktował się z Fundacją DKMS w Niemczech (na polski oddział trzeba było niestety poczekać jeszcze parę lat). Jeden niespokrewniony dawca z tamtejszej bazy okazał się zgodny i dał Edycie drugie życie. Trudno wyobrazić sobie i opisać tę radość. Po przeszczepie kobieta obiecała sobie solennie, że niezależnie od tego, co miało się wydarzyć w nadchodzących latach, będzie robiła wszystko, by spłacić zaciągnięty dług wdzięczności.
* * *
Podczas realizacji prywatnego wywiadu Julia i Edyta bardzo przypadły sobie do gustu. Nadawały na tych samych falach, więc automatycznie złapały nić porozumienia. Z czasem ich znajomość miała się przerodzić w prawdziwą przyjaźń.
Edyta opowiadała ze szczegółami o DKMS, której przedstawiciele zostali zaproszeni na galę, w celu rozpropagowania rozpoczętej zaledwie kilka miesięcy wcześniej w Polsce działalności.
Z przejęciem mówiła o tym, jak założyciel fundacji Peter Harf, mąż chorej na białaczkę Mechtild Harf, wpadł na pomysł, aby znaleźć zgodnego dawcę dla swojej żony i matki ich dwójki dzieci. Podobnie jak u Edyty, żona Harfa nie była zgodna do przeszczepu z nikim z rodziny. Potrzebowali niespokrewnionego dawcy.
W tamtym czasie w całych Niemczech w bazie komórek macierzystych zarejestrowanych było zaledwie 3000 osób. Chcąc ocalić miłość swojego życia, Peter założył fundację, która w ciągu pierwszego roku zwiększyła bazę dawców do 68 000 osób2.
W przeciwieństwie do Edyty, Mechtild nie udało się uratować. Jednak jej mąż poprzysiągł kontynuować walkę o zapewnienie „drugiej szansy” dla chorych na raka krwi, którym brutalnie odebrano nadzieję na życie.
Edyta z precyzją podawała Julii dane dotyczące tego przedsięwzięcia:
– DKMS rozpoczął swoją działalność w Polsce w roku 2008, a od lutego bieżącego roku dokonuje rejestracji potencjalnych dawców. Bardzo mi zależy na tym, by informacja o możliwości dołączenia do bazy dawców dotarła do wszystkich, którzy są gotowi wesprzeć tak szlachetne przedsięwzięcie3 – powiedziała jednym tchem. – Ta historia jest nadzieją dla tych, którzy zaczęli wątpić w sens człowieczeństwa i szansą dla osób, które mimo złych prognoz, chcą walczyć o życie do końca…
* * *
Po oficjalnej części imprezy przyszedł czas na rozmowy przy kieliszku szampana, którego oczywiście Julia nie tknęła, bo wychodziła z założenia, że w pracy nawet łyk alkoholu to zbrodnia.
Takich skrupułów nie miał natomiast Robert reprezentujący miejscowy szpital. Pierwotnie miało go tam nie być. Zastąpił jednak kolegę po fachu, który akurat tego dnia uczestniczył w niezwykle skomplikowanej operacji wycięcia glejaka, jeszcze wówczas bez użycia kwasu 5-aminolewulinowego. A że nietaktem byłoby nie wysłać nikogo z grona lekarzy, Robert został oddelegowany do czynienia honorów.
Czy to pech, czy szczęście – w momencie gdy Julia zakończyła rozmowę z Edytą, odwróciła się z impetem od swojej rozmówczyni. Chciała niezwłocznie zanieść dyktafon i notatki do samochodu, ale na jej drodze wyrósł Robert z nieszczęsnym szampanem, który wylądował na jego najlepszym garniturze. Tak naprawdę to na jedynym garniturze, jaki młody lekarz posiadał w swojej garderobie.
– Ale ze mnie niezdara… Przepraszam pana najmocniej. Co za plama. Jestem pewna, że to się da jakoś sprać – powiedziała, nieco zmieszana i spanikowana, ale jak zawsze wyglądająca olśniewająco.
– No, teraz to pani musi odkupić garnitur, włącznie z właścicielem – zażartował Robert.
– Postaram się jakoś to naprawić, tylko musi pan ten garnitur zdjąć, co przypuszczam przy takiej widowni jest raczej mało prawdopodobne – odcięła się. – Poproszę o numer telefonu, zadzwonię jutro i zabiorę go od pana, a potem zwrócę, jak tylko odbiorę z pralni. Niestety nie zabrałam z samochodu komórki, więc jeśli byłby pan tak uprzejmy i zapisał do siebie kontakt na jakiejś kartce…
Robert wziął serwetkę z barowego blatu i zanotował swoje imię z numerem telefonu. Wręczył Julii świstek, a równocześnie omiótł ją spojrzeniem od stóp po czubek głowy.
– Mam na imię Robert. W sumie to będę musiał podziękować koledze po fachu, który właśnie drugą godzinę stoi przy stole operacyjnym. Za jego sprawą to ja mogę stać aktualnie w mokrym garniturze przy tak uroczej kobiecie.
– Co za bałwan – pomyślała Julia. No tak… nadęty pan doktor. Jeszcze takiego mi było trzeba. – Dziewczyna zjeżyła się wewnętrznie. Choć po długim czasie udało jej się uporać z traumą po poprzednim związku i nawet odzyskała równowagę oraz względną radość życia, nadal trzymała mężczyzn na dystans. A już zdecydowanie unikała wygadanych podrywaczy. Wyciągnęła jednak rękę na powitanie i powiedziała spokojniejszym, nieco chłodnym tonem:
– Julia, dla przyjaciół Julka, ale póki co to nam nie grozi, więc Julia będzie w sam raz. Przy okazji zachęcam do wpłacenia cegiełki na rzecz hospicjum. Pani Edyta będzie wdzięczna za każde wsparcie.
Po tej dość niezręcznej wymianie uprzejmości, szybko wymigała się koniecznością przygotowania materiału dla redaktora. Obiecała jednak, że zgłosi się następnego dnia, żeby zabrać brudne ubranie do pralni.
Robert powiódł wzrokiem za wychodzącą Julią i już knuł w głowie plan, jak to następnego dnia zaprosi śliczną dziennikarkę chociaż na wspólną kawę na dobry początek. Wyczuwał podświadomie, że z taką wyszczekaną dziewczyną łatwo może nie pójść, ale postanowił spróbować.
* * *
Początki raczej nie wróżyły niczego dobrego dla pana doktora. Następnego dnia, jadąc do redakcji, Julia wstąpiła pod adres, który Robert podyktował jej telefonicznie. Tak bardzo spieszyła się do pracy, że pewny siebie lekarz zdążył powiedzieć jedynie: „dzień dobry” i „do widzenia”, a na wieść, że garnitur zostanie oddany, gdy pralnia upora się z tematem, powiedział tylko, jak ostatnia niemota: „ok”. I to tyle, jeśli chodzi o ewentualną pierwszą randkę.
* * *
Szybko pojawiła się jednak druga szansa. Pralnia o znamiennej nazwie „Błysk” błyskawicznie uwinęła się bowiem z poplamionym garniturem, który Julia równie ekspresowo odebrała. Chciała szybko dostarczyć go właścicielowi i równie prędko opuścić jego mieszkanie. Nie wiedziała tylko, że Robert miał nieco inny plan. Tym razem ćwiczył przez godzinę swoją kwestię i postanowił, że nie da się zbić z tropu tak łatwo, jak poprzednim razem.