Pożegnanie z Zieloną 13 - Agata Bizuk - ebook

Pożegnanie z Zieloną 13 ebook

Agata Bizuk

4,7

Opis

Zielona 13 powraca po raz czwarty i tym razem już ostatni! Wielki koniec wspaniałej historii o niezwyczajnie zwyczajnych ludziach.

Aldona odkrywa, że po raz kolejny jest w ciąży. Ta szokująca wiadomość wywraca, zarówno jej, jak i Szczepana świat do góry nogami. Jak sobie z tym poradzą?

Roman coraz bardziej nalega na „prawdziwy” ślub Jurka z Antkiem, taki, którego byłby świadkiem. W takim samym tempie, jak relacja Romana z synem się zacieśnia, tak też pogłębia się jego choroba. Zachodzi również inna zmiana – rodzice Antka nieśmiało dają o sobie znać.

Mariolka pokochała swoje odmienione mieszkanie, a własna firma wciąż przynosi jej ogromną satysfakcję. Do pełni szczęścia brakuje jej tylko odpowiedniego mężczyzny, czy taki jej się trafi?

Związek Radeo z Justyną to konflikt interesów. On chce od niej tylko przepustki do sławy, a ona oczekuje miłości. Co z tego ostatecznie wyniknie?

Atelier u Józka rozkwita, sam Józek zdaje się jednak więdnąć. Niebawem duże kłopoty dotkną zarówno jego, jak i jego wspólnika – Zenka.

Życie Elwiry z Krzysztofem zdaje się układać, choć wcale to nie takie łatwe przy czworaczkach. Czy będzie już tylko lepiej?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 266

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (41 ocen)
30
8
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MarekJuS

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita seria czterech części Zielonej 13. Poznałem wszystkie i każda z części jest wyjątkowa. Wierzę, że historia "Zielonej 13" na zawsze zostanie w pamięci każdego czytelnika.
10
basiaw1112

Nie oderwiesz się od lektury

szkoda,że to już KONIEC
00
farjatka

Nie oderwiesz się od lektury

Ostatnia część o mieszkańcach ulicy Zielonej 13. Napisana świetnie. Czyta się bardzo przyjemnie.
00
mik15

Nie oderwiesz się od lektury

Cała seria super.
00
Wiola128

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00

Popularność




WY­DAW­NIC­TWO DLA­CZE­MU

www.dla­cze­mu.pl

Dy­rek­tor wy­daw­ni­czy: Anna No­wic­ka-Bala

Re­dak­tor pro­wa­dzą­cy: Mar­ta Bu­rzyń­ska

Re­dak­cja: Agniesz­ka Czap­czyk

Ko­rek­ta ję­zyko­wa: Anna No­wic­ka-Bala (ty­le­slow.pl)

Pro­jekt okład­ki: Ma­ciej Pie­da

Ła­ma­nie iskład: Szymon Bo­lek

WSZEL­KIE PRA­WA ZA­STRZE­ŻO­NE

WAR­SZA­WA 2022

Wy­da­nie I

ISBN 978-83-67357-73-9

Za­pra­sza­my księ­gar­nie ibi­blio­te­ki

do skła­da­nia za­mó­wień hur­to­wych zatrak­cyj­nymi ra­ba­ta­mi.

Do­dat­ko­we in­for­ma­cje do­stęp­ne pod ad­re­sem:

kon­takt@dla­cze­mu.pl

Ka­mi­li i Grześ­ko­wi Pio­trow­skim,

naj­lep­szym są­sia­dom, ja­kich kie­dykol­wiek mia­łam.

1

Prze­dziw­ne, w ja­kich oko­licz­no­ściach czło­wie­ko­wi może skoń­czyć się świat. Al­do­nie skoń­czył się wła­śnie te­raz, kie­dy ze spusz­czo­nymi do ko­stek majt­ka­mi sie­dzia­ła na to­a­le­cie i wy­glą­da­ła do­praw­dy gro­te­sko­wo. Fra­nek ba­wił się na pod­ło­dze ła­zien­ki, re­fe­rując coś do sie­bie we wła­snym ję­zyku, a ona za­sta­na­wia­ła się, co da­lej z nią bę­dzie. Bo to, że Szcze­pan wściek­nie się okrut­nie, było pew­ne jak w ban­ku. Zupeł­nie nie wie­dzia­ła, co ze sobą zro­bić. Po­pa­trzyła smęt­nie na syna i wes­tchnę­ła cięż­ko.

Praw­dę mó­wiąc, mia­ła na­wet ocho­tę się roz­pła­kać i gdyby nie obec­ność dziec­ka, pew­nie by to zro­bi­ła. Na szko­le­niu dla opie­kunek uczyli ją jed­nak, żeby nie prze­no­sić swo­ich frustra­cji na ma­łe­go czło­wie­ka, któ­ry jak gąb­ka chło­nie wszyst­kie do­ro­słe na­stro­je. Za­mknę­ła więc oczy i po­li­czyła w myślach do dzie­się­ciu, a kie­dy nie po­mo­gło, jesz­cze raz do dzie­się­ciu, dwudzie­stu i jesz­cze, dla pew­no­ści, do pięć­dzie­się­ciu. Wmię­dzycza­sie po­czuła, jak drę­twie­je jej noga, a po na­gim po­ślad­ku wę­druje sta­do mró­wek. Jed­nak mimo tego nie mia­ła siły pod­nieść się z to­a­le­ty. Tu było jej wy­god­nie.

Wogó­le lu­bi­ła wła­sną ła­zien­kę. Co praw­da tro­chę szpe­ci­ła ją ogrom­na pla­ma na su­fi­cie, po­zo­sta­ła jesz­cze z cza­sów, kie­dy pię­tro wy­żej miesz­ka­ła pani Sta­sia, ale na­wet z żół­tym za­cie­kiem ła­zien­ka była naj­bez­piecz­niej­szym miej­scem w ca­łym miesz­ka­niu. To był jej schron i azyl, kie­dy mia­ła za dużo na gło­wie, kie­dy Fra­nek ma­rudził, a cały świat zda­wał się być prze­ciw­ko niej. Tu przy­cho­dzi­ła, żeby od­po­cząć, po­myśleć i zwyczaj­nie po­być sama, choć nie­ste­ty rzad­ko mia­ła ku temu oka­zję. Zwykle bo­wiem Fra­nek na dźwięk za­pa­la­ne­go w ła­zien­ce świa­tła na­tych­miast po­ja­wiał się przy drzwiach, wy­cią­ga­jąc rącz­ki do swo­jej mamy. Al­do­na za­bie­ra­ła go więc czę­sto ze sobą, wła­śnie tak jak te­raz, choć zupeł­nie nie mia­ła na to ocho­ty. Ko­cha­ła wła­sne dziec­ko, ale po­trze­bo­wa­ła odro­bi­ny sa­mot­no­ści, na­wet je­śli wią­za­ła się ona z drę­twie­niem nóg i mrów­ka­mi na po­ślad­kach. Nie­ste­ty, dzi­siaj mu­sia­ła prze­żyć nie do koń­ca po­żą­da­ne w ta­kiej sy­tua­cji to­wa­rzystwo wła­sne­go dziec­ka.

Wró­ci­ła myśla­mi do tego, cze­go do­wie­dzia­ła się przed chwi­lą. Nie mo­gła zro­zu­mieć, dla­cze­go to znów się sta­ło, i po raz ko­lej­ny po­czuła, jak łzy za­czyna­ją jej na­pływać do zmę­czo­nych oczu. Fra­nek już nie zwra­cał na nią uwa­gi, za­ję­ty za­ba­wą sta­dem gumo­wych ka­czek, któ­re zdjął z brze­gu wan­ny. Może to i le­piej, nie musi wi­dzieć wła­snej mat­ki w ta­kim sta­nie. Zresz­tą nikt nie po­wi­nien jej ta­kiej te­raz oglą­dać.

Nie, żeby nie po­dej­rze­wa­ła, że tak to się może skoń­czyć, zresz­tą wła­śnie w tym celu wszyst­ko dziś spraw­dzi­ła. Ale prze­cież nie tak mia­ło być. Fra­nio jest jesz­cze ma­lut­ki, a ona z ko­lei już wca­le nie taka mło­da. No i Szcze­pan miał w koń­cu ja­kieś pla­ny na sie­bie, a te­raz to wszyst­ko tak po pro­stu tra­fił szlag.

Po­cią­gnę­ła gło­śno no­sem. Na co dzień obrzy­dza­ło ją, kie­dy ktoś za­cho­wywał się w ten spo­sób, ale dziś uzna­ła, że już wszyst­ko jej jed­no. Mia­ła ocho­tę na kie­li­szek wina. Albo le­piej, na całą bu­tel­kę. Nie­ste­ty, bę­dzie mu­sia­ła za­do­wo­lić się wodą z cytryną.

Kie­dy we­szła ci­cha­czem do ła­zien­ki, jesz­cze mia­ła na­dzie­ję, że wszyst­ko bę­dzie do­brze. Bez sen­su w ogó­le było to skra­da­nie się, prze­cież w koń­cu każ­dy ko­rzysta z to­a­le­ty co naj­mniej kil­ka razy dzien­nie, ale Al­do­na po pro­stu czuła, że cały świat ob­ser­wuje ją w na­pię­ciu i zło­wro­go gro­zi pa­lusz­kiem. Poza tym mia­ła na­dzie­ję, że uda się jej opa­no­wać sy­tua­cję bez wszę­do­byl­skiej obec­no­ści swo­je­go pier­wo­rod­ne­go. Nie­ste­ty, Fra­nek, wie­dzio­ny chyba ja­kimś pra­sta­rym in­stynk­tem, w jed­nej se­kun­dzie zma­te­ria­li­zo­wał się przy drzwiach, ci­cho po­pła­kując, w ra­zie gdyby mat­ka nie mia­ła ocho­ty mu ulec. Ule­gła, choć już od pierw­szej se­kun­dy ża­ło­wa­ła tego okrut­nie. Na szczę­ście dziec­ko tym­cza­so­wo za­ję­ło się sobą, więc Al­do­na mo­gła przy­stą­pić do dzie­ła.

De­li­kat­nie roz­pa­ko­wa­ła za­wi­niąt­ko, któ­re trzyma­ła scho­wa­ne za pa­skiem spodni, a po­tem urucho­mi­ła ma­chi­nę. Zca­łej siły za­ci­snę­ła po­wie­ki. Nie mia­ła od­wa­gi na­wet spoj­rzeć na to, co się tam dzia­ło. Dwie mi­nuty dłu­żyły się jej jak go­dzi­ny. Życie zdą­żyło prze­le­cieć jej przed ocza­mi pięt­na­ście razy, za­nim w koń­cu usłysza­ła pisz­cze­nie urzą­dze­nia. Na szczę­ście Fra­nek na­wet nie za­no­to­wał od­gło­su. Al­do­na otwo­rzyła po­wo­li oczy i spoj­rza­ła na wy­świe­tlacz. Ożeż­kur­wa­ja­pier­do­lę – prze­mknę­ło jej przez myśl, ale tyl­ko ką­tem oka zer­k­nę­ła na dziec­ko i już wie­dzia­ła, że nici z so­czystej eks­pre­sji wła­snych emo­cji.

– No, urwał nać! – szep­nę­ła do sie­bie za­miast tego, co nie­ste­ty w ni­czym jej nie po­mo­gło, ale w tej sy­tua­cji mu­sia­ło wy­star­czyć. Nie wol­no prze­kli­nać przy dzie­ciach.

– Al­don­ka, dłu­go jesz­cze? Bo już na­praw­dę nie wy­trzymam. – Szcze­pan za­pukał w drzwi ła­zien­ki. – Wiesz, sor­ry, ale se­rio mu­szę.

Al­do­na ci­cho po­cią­gnę­ła no­sem, chrząk­nę­ła i wresz­cie się ode­zwa­ła, jak­by zupeł­nie nic się nie sta­ło.

– Już wy­cho­dzę, pra­wie skoń­czyłam.

Po drugiej stro­nie drzwi dało się słyszeć wes­tchnie­nie ulgi.

– Po­cze­kam, tyl­ko bła­gam, nie za dłu­go.

Ko­bie­ta wy­wró­ci­ła zna­czą­co ocza­mi, ale na­tych­miast wsta­ła z to­a­le­ty i na­cią­gnę­ła majt­ki. Opu­ści­ła spód­ni­cę, wy­myła ręce, otar­ła twarz ręcz­ni­kiem i spoj­rza­ła w lu­stro.

– Al­do­no Mę­żyk-Za­sa­da – po­wie­dzia­ła do swo­je­go od­bi­cia – to oczywi­ste, że dasz so­bie radę. Je­steś ko­bie­tą, a ko­bie­ty są w sta­nie prze­trwać wszyst­ko. Na­wet ko­lej­ną cią­żę. ASzcze­pan… Cóż, bę­dzie mu­siał zwe­ryfi­ko­wać swo­je pla­ny. Wkoń­cu sama so­bie tego dziec­ka nie zro­bi­łaś.

Uśmiech­nę­ła się do sie­bie sztucz­nie, od­rzuci­ła wło­sy, po czym na­ci­snę­ła klam­kę. Na po­hybel!

***

– Ale tato, prze­cież mó­wi­łem ci, że je­ste­śmy już po ślu­bie. – Jurek z Ant­kiem sie­dzie­li na­prze­ciw­ko Ro­ma­na i tłuma­czyli mu wszyst­ko wciąż od po­cząt­ku.

– Dla mnie nie je­ste­ście! – Męż­czyzna się na­bur­mu­szył.

Sie­dzie­li przy sto­le i je­dli pie­czo­ne­go kur­cza­ka, któ­re­go przy­go­to­wał An­tek. To był ich do­mo­wy rytuał, że za­wsze wspól­nie zja­da­li choć je­den po­si­łek w cią­gu dnia. To był ich czas, na roz­mo­wę i zwyczaj­ne bycie ra­zem, na co dzień bo­wiem każ­dy był za­ję­ty swo­imi spra­wa­mi. Jurek zna­lazł lep­szą pra­cę, któ­ra co praw­da za­bie­ra­ła mu spo­ro cza­su, ale za to da­wa­ła mnó­stwo sa­tys­fak­cji, An­tek cały czas zaj­mo­wał się do­mem i od­krył swo­ją nową pa­sję – go­to­wa­nie. We­spół z Ro­ma­nem two­rzyli pysz­ne da­nia, któ­re po­tem we trzech kon­sumo­wa­li w cza­sie obia­du. Jurek na­wet pró­bo­wał na­kło­nić Ant­ka do za­ło­że­nia blo­ga kuli­nar­ne­go, ale tam­ten twier­dził, że jesz­cze musi się spo­ro na­uczyć. Nie­ste­ty, An­tek, przy­najm­niej w teo­rii, nie nada­wał się do re­gular­nej pra­cy w kuch­ni – mimo re­ha­bi­li­ta­cji praw­do­po­dob­nie już nig­dy nie miał być zdol­ny do pra­cy fi­zycz­nej. Na ra­zie więc od­da­wał się ro­dzi­nie, wy­myślał nowe prze­pi­sy i czę­sto­wał nimi swo­je­go męża i te­ścia.

Jurek wes­tchnął. Już nie wie­dział, jak ma prze­ko­nać ojca, że ślub w Ho­lan­dii jest ta­kim sa­mym ślu­bem jak ten w Pol­sce, ale ze wzglę­dów praw­nych nie mo­gli po­brać się tutaj. Choć na­praw­dę bar­dzo by chcie­li. Nie­ste­ty, do tego po­trze­ba otwar­tych umysłów i od­po­wied­nie­go pra­wa, a na to się nie­ste­ty nie za­po­wia­da.

– Po­patrz, mamy ob­rącz­ki. – Jurek pod­sunął ojcu pod nos ser­decz­ny pa­lec le­wej ręki, na któ­rym dum­nie no­sił zło­ty krą­żek.

Ro­man tyl­ko się żach­nął.

– Co to ma w ogó­le być? Za­ło­żyłeś so­bie pier­ścio­nek na rękę, w do­dat­ku na nie­wła­ści­wą, i myślisz, że to jest ozna­ka wzię­cia ślu­bu?! Nie byłem na tym ślu­bie, nie wi­dzia­łem, wód­ki z go­ść­mi nie pi­łem, więc żad­ne­go ślu­bu nie było.

Jurek wy­wró­cił ocza­mi i wes­tchnął cięż­ko.

– Mam ci po­ka­zać cer­tyfi­kat mał­żeń­stwa? – spytał. Był już na­praw­dę wy­koń­czo­ny, Ro­man za­cho­wywał się dziś tak, że nie szło prze­mó­wić mu do roz­sąd­ku.

Cho­ro­ba bar­dzo dała mu się we zna­ki. Co praw­da fi­zycz­nie do­szedł już do sie­bie, ale za to psy­chi­ka po­zo­sta­wia­ła wie­le do życze­nia. Wła­ści­wie trud­no było roz­po­znać daw­ne­go Ro­ma­na, oj­ciec bo­wiem zmie­nił się nie­mal cał­ko­wi­cie. Wnie­któ­re dni było cał­kiem zno­śnie, męż­czyzna jak­by wra­cał na daw­ne tory, ale ko­lej­ne­go po­ran­ka zupeł­nie nie dało się z nim do­ga­dać. Za­wsze był upar­ty i miał wła­sne zda­nie, cza­sa­mi mimo ra­cjo­nal­nych ar­gumen­tów, ale te­raz to wszyst­ko jesz­cze bar­dziej się zin­ten­sy­fi­ko­wa­ło. Kie­dy się na coś uparł, nie było moc­nych, by w ja­ki­kol­wiek spo­sób wy­tłuma­czyć mu, że się myli.

Prze­cież na po­cząt­ku na­wet za­ak­cep­to­wał fakt, że Jurek z Ant­kiem po­bra­li się w Ho­lan­dii. Może wte­dy nie był z tego po­wo­du naj­szczę­śliw­szym czło­wie­kiem na Zie­mi, ale przy­jął to do wia­do­mo­ści i w ja­kiś spo­sób się z tym po­go­dził. Agdy Ro­man za­cho­ro­wał, pa­no­wie chyba po raz pierw­szy do­szli do ścia­ny, bo An­tek nie zo­stał uzna­ny za człon­ka ro­dzi­ny. Ija­koś na­tural­nie wszyscy za­ak­cep­to­wa­li fakt, że we­dług pol­skie­go pra­wa Jurek z Ant­kiem za­wsze będą parą na­rze­czo­nych. Obie­ca­li na­wet Ro­ma­no­wi, że wspól­nie wy­bio­rą się do Am­ster­da­mu od­no­wić przy­rze­cze­nia mał­żeń­skie, żeby oj­ciec mógł w peł­ni uczest­ni­czyć w ich szczę­ściu.

To wszyst­ko było tak bar­dzo po­rą­ba­ne i tak bar­dzo nie­wła­ści­we, że wszyscy już od­czuwa­li zmę­cze­nie całą tą sy­tua­cją. Bo w koń­cu w czym prze­szka­dza­ło­by umoż­li­wie­nie lu­dziom le­ga­li­za­cji wspól­ne­go życia? Dla pań­stwa nie było­by żad­nej róż­ni­cy, a lu­dzie tacy jak Jurek i An­tek mo­gli­by wresz­cie mieć spo­koj­ną gło­wę i w peł­ni cie­szyć się życiem ro­dzin­nym, bez kłód rzuca­nych pod nogi w każ­dym urzę­dzie. Itak prze­cież mają cią­gle pod gór­kę, mie­rząc się z ostra­cyzmem i cza­sa­mi bę­dąc wy­tyka­nymi pal­ca­mi. Ana­wet naj­więk­sza nie­zgo­da spo­łecz­na nie jest w sta­nie spra­wić, że dwo­je lu­dzi po pro­stu prze­sta­nie się ko­chać.

Od daw­na byli twar­dzi. Mu­sie­li wy­ho­do­wać na so­bie gru­bą skó­rę, by móc w mia­rę nor­mal­nie funk­cjo­no­wać w świe­cie, któ­ry w ża­den spo­sób nie jest dla nich przy­ja­zny. Na szczę­ście mie­li Ro­ma­na, któ­ry, choć z trudem, ja­koś prze­łknął i za­ak­cep­to­wał ich swo­istą in­ność. Ate­raz, od nie­daw­na, do ich ro­dzin­ne­go te­amu za­czę­li po­wo­li do­łą­czać rów­nież ro­dzi­ce Ant­ka. Jesz­cze nie­śmia­ło i z nie­peł­nym zro­zu­mie­niem, ale wi­dać było ma­leń­kie świa­teł­ko w tune­lu. Przy­najm­niej roz­ma­wia­li, choć wciąż rzad­ko i nie­chęt­nie.

Tyl­ko te­raz Ro­man znów za­czął na­ci­skać na ten ich ślub, któ­re­go oczywi­ście chcie­li, ale prze­cież nie byli w sta­nie praw­nie prze­pro­wa­dzić.

– Wdu­pie mam te wszyst­kie pa­pier­ki. – Ro­man za­czął się wy­raź­nie zło­ścić. – Zro­bi­li­ście to sami, bez ro­dzi­ny, w ja­kiejś cho­ler­nej Ho­lan­dii. Dla mnie się nie li­czy, sko­ro nie byłem na­wet na we­se­lu je­dyne­go syna.

Jurek wes­tchnął cięż­ko, a An­tek po­wo­li za­mknął oczy. No nie do­ga­da­ją się dzi­siaj.

– Tato, co cię ugryzło? Prze­cież roz­ma­wia­li­śmy o tym już kil­ka­na­ście razy. Jak tyl­ko w peł­ni doj­dziesz do sie­bie, po­je­dzie­my do Am­ster­da­mu i na wła­sne oczy zo­ba­czysz, jak jesz­cze raz się po­bie­ra­my. – An­to­ni w koń­cu włą­czył się w dys­kusję. Mu­siał ja­koś ra­to­wać Jur­ka.

– Wdu­pie mam Am­ster­dam. Nig­dy tam nie byłem i nig­dy nie po­ja­dę. Poza tym, smar­ka­czu, po­myśla­łeś o swo­ich ro­dzi­cach? Mnie za­bie­rze­cie, a ich nie? Jak oni się będą czuli?

Ża­den z męż­czyzn na­wet nie sko­men­to­wał tego smar­ka­cza. Wich wie­ku taki przy­tyk był na­wet uro­czy. Obaj pa­no­wie po­pa­trzyli na sie­bie bez­rad­nie.

– Do­brze, to co w ta­kim ra­zie pro­po­nujesz? – Pierw­szy ode­zwał się Jurek.

Ro­man się ob­ruszył.

– Aco ja mogę? To wy, mło­dzi, zna­cie się na tych wszyst­kich no­win­kach.

– Jesz­cze raz ci po­wta­rzam, że nie da się wziąć ta­kie­go ślu­bu tu, w Pol­sce. Ża­den urzęd­nik ani na­wet ksiądz nam go nie udzie­li. Ta­kie jest pra­wo. Se­rio, tato, nie upie­raj się, bo pew­nych rze­czy po pro­stu nie prze­sko­czymy.

– Akto mówi o ja­kimś urzę­da­sie? Ksiądz to już w ogó­le. Wy się zna­cie, więc po­win­ni­ście so­bie po­ra­dzić. Może ta wa­sza, no, jak jej tam było, Justyna wam po­mo­że. Są te ślu­by hu­ma­ni­tar­ne czy coś. Wy­myśl­cie coś. Ma być we­se­le i już. Ja za­pła­cę, choć­bym miał się za­po­życzyć. Mat­ka też do­ło­ży, już o to za­dbam. Za­nim umrę, chcę być na we­se­lu swo­je­go syna. Ko­niec i krop­ka. – Ro­man wy­raź­nie się na­krę­cał.

– Hu­ma­ni­stycz­ny ślub, nie hu­ma­ni­tar­ny – po­pra­wił go Jurek pół­gło­sem. – Zresz­tą, nie mów­my o czyim­kol­wiek umie­ra­niu.

– Je­den pies! – Oj­ciec mach­nął ręką, ale wi­dać było, że oczy za­świe­ci­ły mu się na samą myśl o we­se­lu syna. – Tak, synu, je­stem już sta­ry i w koń­cu przyj­dzie mi umie­rać. To na­tural­na ko­lej rze­czy, zwłasz­cza te­raz, kie­dy je­stem już nie­do­łęż­ny. Ale jak się nie na­pi­ję wód­ki na tej wa­szej im­pre­zie, to mo­że­cie mi wie­rzyć, że będę was na­wie­dzał. Le­piej za­bie­raj­cie się do ro­bo­ty.

An­tek ro­ze­śmiał się lek­ko.

– Do­brze, tato, zrób­my to – ode­zwał się jako pierw­szy. Jurek po­pa­trzył na nie­go ze zdzi­wie­niem. – Je­śli tak bar­dzo tego chcesz, weź­mie­my ślub hu­ma­ni­stycz­ny i bę­dziesz ho­no­ro­wym go­ściem na na­szym we­se­lu. Nie­wiel­kim we­se­lu, ale jed­nak. – Pu­ścił oko do swo­je­go męża.

Jurek za­mknął twarz w dło­niach i z cięż­kim wes­tchnie­niem po­krę­cił gło­wą.

– Je­ste­ście nie­nor­mal­ni – stwier­dził tyl­ko.

– Czy to zna­czy, że się zga­dzasz? – za­pytał An­tek z szel­mow­skim uśmie­chem. Wy­raź­nie co­raz bar­dziej za­czyna­ła go ba­wić ta cała sy­tua­cja.

Jurek po­ka­zał rękę z ob­rącz­ką.

– Aczy mam ja­kieś inne wyj­ście? Już i tak się od cie­bie nie uwol­nię. Zresz­tą, już raz się oświad­cza­łeś, więc te­raz się nie wy­co­fam.

– No. To te­raz ślub, a po­tem to już niech się dzie­je, co chce – pod­sumo­wał Ro­man. – Ate­raz daj mi nóż­kę, bo tak pięk­nie pach­nie, że aż mnie skrę­ca z gło­du.

***

Ma­riol­ka lu­bi­ła swo­je nowe miesz­ka­nie. Tak na­praw­dę lu­bi­ła. Wia­do­mo, że w po­przed­nim wy­stro­ju też było jej do­brze i czuła, że to jej miej­sce na świe­cie, ale te­raz wszyst­ko jak­by zmie­ni­ło się jesz­cze bar­dziej na plus. Justyna za­dzia­ła­ła jak praw­dzi­wa cza­ro­dziej­ka (choć wo­la­ła, żeby na­zywać ją ra­czej cza­row­ni­cą) i ra­zem z re­mon­tem dała Ma­riol­ce coś, o czym ta na­wet nie wa­żyła się ma­rzyć. Dała jej po­czucie ni­czym nie­zmą­co­ne­go kom­for­tu i przy­na­leż­no­ści do tej kon­kret­nej prze­strze­ni. Ma­riol­ka na­wet nie zda­wa­ła so­bie spra­wy z tego, że zwykły wy­strój miesz­ka­nia może tak zna­czą­co wpłynąć na jej psy­chi­kę.

Przede wszyst­kim czuła się mło­dziej. Dużo mło­dziej niż wcze­śniej, choć do­pie­ro do­bie­ga­ła trzydziest­ki. Wsta­rych, bab­ci­nych wnę­trzach czuła się sta­ro, jak ja­kiś eks­po­nat wy­sta­wio­ny w mu­zeum, jak sta­ry me­bel po­śród tych wszyst­kich prze­sta­rza­łych bi­be­lo­tów swo­jej bab­ci. Przy­zwycza­iła się do tej sta­ro­ści na tyle, że prze­sta­ła za­uwa­żać swo­je po­trze­by w tym wzglę­dzie. Mia­ła za dużo do ro­bo­ty, by przej­mo­wać się wła­snym kom­for­tem psy­chicz­nym. Zresz­tą ten kurz z bab­ci­nych fo­te­li już od daw­na płynął w jej żyłach i z bie­giem cza­su stał się in­te­gral­ną czę­ścią niej sa­mej. Do­pie­ro te­raz za­czyna­ła za­uwa­żać zmia­ny, któ­re za­cho­dzi­ły nie tyl­ko w jej oto­cze­niu, ale rów­nież w jej oso­bi­stym myśle­niu i pa­trze­niu na świat.

Chcia­ło jej się tań­czyć, cie­szyć i wa­rio­wać. Wio­sna nad­cho­dzi­ła wiel­ki­mi kro­ka­mi, nie tyl­ko za oknem, ale i w jej życiu. Zie­lo­na co praw­da nie zie­le­ni­ła się jesz­cze, zresz­tą trud­no było szukać ja­kich­kol­wiek oznak wio­sny na smęt­nym po­dwó­rzu za ka­mie­ni­cą ani, tym bar­dziej, na as­fal­cie przed bu­dyn­kiem, ale za to słoń­ce świe­ci­ło co­raz ra­do­śniej.

Ma­riol­ka otwo­rzyła sze­ro­ko okno i za­cią­gnę­ła się cie­płym, wio­sen­nym po­wie­trzem. Wy­sta­wi­ła twarz do słoń­ca i za­mknę­ła oczy. Pro­mie­nie de­li­kat­nie pie­ści­ły jej po­licz­ki. Czuła się wspa­nia­le, wszyst­ko za­czyna­ło się ukła­dać, tak jak­by ko­lej­ne puz­zle jej oso­bi­stej ukła­dan­ki same wska­ki­wa­ły na wła­ści­wie miej­sce.

Mia­ła pięk­ne miesz­ka­nie, do któ­re­go wra­ca­ła z ogrom­ną chę­cią, mia­ła swo­ją fir­mę, któ­ra dzia­ła­ła co­raz pręż­niej i z któ­rej była na­praw­dę dum­na. Mia­ła cud­nych lu­dzi do­ko­ła, świet­nych są­sia­dów, któ­rzy, jak się oka­za­ło, po­tra­fi­li się bez­in­te­re­sow­nie po­świę­cić wła­śnie dla niej, i mia­ła Justynę, z któ­rą przy­jaźń za­cie­śnia­ła się co­raz bar­dziej, a któ­rej to przy­jaź­ni nie prze­szka­dza­ły na­wet wię­zy krwi, co nie­ste­ty nie­czę­sto się zda­rza.

Ma­riol­ka była zde­cydo­wa­nie zwie­rzę­ciem stad­nym i do­bre re­la­cje były jej zwyczaj­nie nie­zbęd­ne do pra­wi­dło­we­go funk­cjo­no­wa­nia. Uwiel­bia­ła tych lu­dzi, swo­ją prze­strzeń, wła­sne wy­bo­ry i co­raz bar­dziej lu­bi­ła samą sie­bie. Do peł­ni szczę­ścia bra­ko­wa­ło jej tyl­ko jed­ne­go – mę­skie­go ra­mie­nia, na któ­rym mo­gła­by się oprzeć w chwi­lach zwąt­pie­nia, ta­kie­go ko­goś, z kim chcia­ła­by dzie­lić co­dzien­ne ra­do­ści. Bo suk­ces jest waż­ny i faj­ny, ale tyl­ko wte­dy spra­wia praw­dzi­wą przy­jem­ność, kie­dy może być dzie­lo­ny z kimś, kogo się ko­cha. Ataki ktoś na ra­zie Ma­riol­ce się nie zda­rzył.

Cza­sem myśla­ła o Rad­ku, że może w ja­kiś spo­sób stra­ci­ła swo­ją szan­sę na praw­dzi­wą ro­dzi­nę. Wte­dy wi­dzia­ła w nim je­dynie za­pa­trzo­ne­go w sie­bie i ża­ło­sne­go pa­ja­ca, ale za­czyna­ła po­dej­rze­wać, że nie mia­ła do koń­ca ra­cji. Te­raz Ra­deo był za­ję­ty Justyną i wy­da­wa­ło się, że cał­kiem nie­źle im ra­zem. Rze­czywi­ście się zmie­nił, wi­dać było, że osza­lał na punk­cie jej kuzyn­ki i ro­bił wszyst­ko, by tam­ta go po­ko­cha­ła. Wy­da­wa­ło jej się, że Justyna pod­cho­dzi­ła do jego za­lo­tów z wro­dzo­ną ostroż­no­ścią, ale Ma­riol­ka wi­dzia­ła, że an­ga­żuje się co­raz bar­dziej. Ra­deo umiał uwo­dzić i spra­wiać, że ko­bie­ta czuła się wy­jąt­ko­wo. Szko­da, że sama tak szyb­ko od­rzuci­ła jego sta­ra­nia o jej ser­ce.

Pew­nie na po­cząt­ku źle go oce­ni­ła, bo być może cał­kiem war­to­ścio­wy z nie­go czło­wiek, ale te­raz już było za póź­no na ta­kie roz­wa­ża­nia. Ra­deo był za­ję­ty i to jej oso­bi­stą kuzyn­ką, a Ma­riol­ka nie wy­obra­ża­ła so­bie wtrą­cać się do ich szczę­ścia, bez wzglę­du na to, jak bar­dzo ża­ło­wa­ła­by wcze­śniej pod­ję­tych de­cyzji. Było, mi­nę­ło, trze­ba iść na­przód.

Jesz­cze raz wcią­gnę­ła w noz­drza rześ­kie wio­sen­ne po­wie­trze i po­zwo­li­ła wpaść pro­mie­niom słoń­ca do swo­je­go sa­lo­nu.

– Wio­sna, pa­nie sier­żan­cie! – rzuci­ła do sie­bie sta­rym po­wie­dzon­kiem swo­jej bab­ci. – To zde­cydo­wa­nie bę­dzie do­bry dzień!

***

Ra­deo le­żał na łóż­ku i gła­dził się po swo­jej na­pię­tej jak plan­de­ka na żuku skó­rze na ide­al­nym brzuchu. Mógł po­li­czyć każ­dy mię­sień i na­wet nie uświad­czył­by na żad­nym z nich choć­by naj­mniej­szej grud­ki tłusz­czu. Jego brzuch był do­sko­na­ły, do­kład­nie tak samo, jak każ­da inna część jego bo­skie­go cia­ła. Lu­bił tak le­żeć bez ko­szul­ki i roz­ko­szo­wać się wła­snym to­wa­rzystwem.

Po­myślał o Justynie i na­tych­miast po­czuł wzbie­ra­ją­cą w sli­pach sil­ną erek­cję. Jęk­nął ci­cho i się­gnął po te­le­fon. Daw­no już się z nią nie kon­tak­to­wał, więc wy­pa­da­ło choć­by dać o so­bie znać. Nie, żeby ja­koś spe­cjal­nie tę­sk­nił, ale wia­do­mo – jak za dłu­go nie bę­dzie o so­bie przy­po­mi­nał, to ist­nie­je pew­ne nie­bez­pie­czeń­stwo, że pan­na ulot­ni się z kimś in­nym. Ana to Ra­deo nie mógł so­bie po­zwo­lić. Justyna była bo­wiem jego prze­pust­ką do lep­sze­go świa­ta, bi­le­tem do szczę­ścia i wiecz­nej sła­wy.

Kie­dy był u niej w syl­we­stra, po­sta­no­wił so­bie, że wy­ko­rzysta sy­tua­cję naj­bar­dziej, jak to tyl­ko bę­dzie moż­li­we, bo taka oka­zja już na­praw­dę nig­dy wię­cej się nie po­wtó­rzy. Oczywi­ście w tym celu przez cały po­byt był obrzy­dli­wie uro­czy i cza­rują­cy i choć wkurza­ło go ta­kie uda­wa­nie, to mu­siał przy­znać, że dzia­ła­ło do­sko­na­le. Ito nie tyl­ko na Justynę, sza­la­ły za nim bo­wiem wszyst­kie jej ko­le­żan­ki. Na­wet te jesz­cze ład­niej­sze od Sa­dow­skiej.

Oczywi­ście nie mógł po­wie­dzieć, że Justyna była brzyd­ka – co to, to nie, ale po pew­nym cza­sie zdą­żyła już mu się na tyle opa­trzyć, że z chę­cią spró­bo­wał­by ko­goś in­ne­go. Dużo czytał o ce­le­bryc­kim świat­ku, co­dzien­nie prze­glą­dał naj­śwież­sze wia­do­mo­ści na Pudeł­ku, Pom­po­ni­ku, Ple­ja­dzie i na­wet w Su­per Expres­sie i do­sko­na­le wie­dział, że gwiaz­dy lu­bią się wy­mie­niać part­ne­ra­mi. Ion to pew­nie też w koń­cu zro­bi, na ra­zie jed­nak jesz­cze był za mało zna­ny i nie do koń­ca wsiąkł w to to­wa­rzystwo. Trud­no się w koń­cu spo­dzie­wać, żeby po jed­nym spo­tka­niu na­gle wszyst­kie miej­sco­we ce­le­bryt­ki rzuci­ły mu się na szyję (choć oczywi­ście nie miał­by nic prze­ciw­ko temu). Ale z cza­sem pew­nie doj­dzie i do tego. Póki co mu­siał dbać o do­bre sto­sun­ki z Justyną, bo to ona była tym­cza­so­wo jego je­dyną szan­są. Apo­tem już bę­dzie mógł wy­bie­rać.

Prze­tur­lał się na brzuch i się­gnął po te­le­fon, któ­ry le­żał na szaf­ce noc­nej. Od­blo­ko­wał ekran i zna­lazł na­zwi­sko Justyny w jed­nym z ko­mu­ni­ka­to­rów.

„Tę­sk­nię za tobą” – na­pi­sał szyb­ko, po czym wy­słał bez za­sta­no­wie­nia.

Od­po­wiedź przy­szła pra­wie na­tych­miast: „Ja też za tobą tę­sk­nię”.

Po raz ko­lej­ny po­łknę­ła ha­czyk, a Ra­deo znów po­czuł, że sli­py ro­bią mu się co­raz cia­śniej­sze. Mu­siał przy­znać, że w tej ma­te­rii Justyna spraw­dza­ła się do­sko­na­le. Włóż­ku po­tra­fi­ła wie­le, poza tym była gib­ka, wy­spor­to­wa­na i mia­ła za­bój­cze nogi. Gdyby tyl­ko o to cho­dzi­ło, w za­sa­dzie mógł­by z nią zo­stać, ale trud­no prze­cież wy­ma­gać mo­no­ga­mii, kie­dy do­ko­ła tyle pięk­nych i cał­kiem na­pa­lo­nych na nie­go la­sek. Na ra­zie jed­nak po­myślał, że nie dla psa kieł­ba­sa i póki co za­do­wo­li się Justyną.

„Może zo­ba­czymy się nie­długo?” – za­pytał w ko­lej­nej wia­do­mo­ści.

Tym ra­zem na od­po­wiedź cze­kał dłuż­szą chwi­lę.

„Mu­sia­łam spraw­dzić, kie­dy mam prze­rwę w zdję­ciach” – od­pi­sa­ła po kwa­dran­sie. „Iwła­ści­wie mógł­byś przy­je­chać już w na­stęp­ny wto­rek. Mo­gli­byśmy po­je­chać w ja­kieś faj­ne miej­sce. Sami, bez wścib­skich spoj­rzeń i mo­ich ko­le­ża­nek. Co Ty na to?”

Ra­deo za­klął pod no­sem. To nie tak mia­ło być. Chciał po­je­chać do Justyny wła­śnie po to, by po­ob­co­wać z tymi jej ko­le­żan­ka­mi, by po­ka­zać się w świe­cie i na­wią­zać nowe zna­jo­mo­ści. Zupeł­nie nie chciał być z nią sam na sam przez cały swój po­byt w War­sza­wie. Taka wi­zyta nie mia­ła dla nie­go sen­su, je­śli Justyna mia­ła ukrywać go przed swo­imi zna­jo­mymi. Wes­tchnął cięż­ko i po­krę­cił z dez­apro­ba­tą gło­wą. „Cho­le­ra, w na­stęp­ny wto­rek mam tyle ro­bo­ty, że chyba nie dam rady” – wy­stukał szyb­ko na ekra­nie. „Myśla­łem ra­czej o od­wie­dze­niu cię na pla­nie jesz­cze w tym ty­god­niu. Prze­cież chyba bę­dziesz mia­ła ja­kąś prze­rwę, a ja na pew­no nie będę prze­szka­dzał. Poza tym nie wiem, czy wy­trzymam bez cie­bie aż do ko­lej­ne­go wtor­ku” – do­dał po­spiesz­nie, cał­kiem za­do­wo­lo­ny z wła­sne­go po­mysłu.

Justyna wy­sła­ła mu uśmiech­nię­tą buź­kę z ser­dusz­ka­mi za­miast oczu. Bar­dzo in­fan­tyl­ne i bar­dzo w jej stylu. Jed­nak naj­waż­niej­sze, że zła­pa­ła przy­nę­tę. Nie może jej te­raz od­pu­ścić.

„To jak? Mogę się pa­ko­wać?” – wy­słał ko­lej­ną wia­do­mość, jesz­cze za­nim od­pi­sa­ła.

„Tak!!!!!”

Ra­deo uśmiech­nął się do sie­bie sze­ro­ko, po czym po­ma­so­wał się po kro­czu. Jesz­cze dziś po­je­dzie do War­szaw­ki i zo­sta­nie tam tak dłu­go, jak to tyl­ko moż­li­we. Na pew­no bę­dzie mu­siał wró­cić przed wtor­kiem, ale do tego cza­su po­używa życia. ZJustyną albo i bez.

Czuł, że już dłu­go nie wy­trzyma. Jesz­cze raz po­ma­so­wał się po kro­czu, po czym nie­chęt­nie wstał z łóż­ka. Nie lu­bił tego ro­bić w sa­mot­no­ści, ale dzi­siaj nie miał wy­bo­ru. Cóż, są spra­wy waż­ne i waż­niej­sze. Wes­tchnął cięż­ko, po czym po­wlókł się do ła­zien­ki, zgar­nia­jąc po dro­dze świe­ży ręcz­nik. Jak mus, to mus.

***

Ostat­nio w Ate­lier u Józ­ka było co­raz wię­cej klien­tów. Wła­ści­ciel czuł, że na­resz­cie do­stał wia­tru w skrzydła, bo biz­nes krę­cił się z nie­spo­tyka­ną do­tąd ener­gią. Nie, żeby w ja­ki­kol­wiek spo­sób przy­ło­żył do tego rękę, po pro­stu to wszyst­ko ro­bi­ło się jak­by samo. Lu­dzie przy­cho­dzi­li cza­sa­mi z cie­ka­wo­ści, cza­sem, żeby zro­bić so­bie zdję­cie, a po­tem udo­stęp­nić je w tych swo­ich so­cial me­diach i tym sa­mym za­chę­cić in­nych. Ana­stęp­ni za­chę­ca­li ko­lej­nych i tak oto sklep wła­ści­wie przez cały czas miał no­wych klien­tów.

Trze­ba po­wie­dzieć, że ta cała Justyna zro­bi­ła na­praw­dę do­brą ro­bo­tę. Nie dość, że wy­re­mon­to­wa­ła im za­la­ny lo­kal, to jesz­cze po­wie­si­ła nad drzwia­mi taki pięk­ny szyld, że zupeł­nie nie było się cze­go wstydzić. Nie, żeby Jó­zek się kie­dykol­wiek wstydził, po pro­stu te­raz wszyst­ko wy­glą­da­ło dużo schlud­niej, czy­ściej i zwyczaj­nie le­piej. Ato oczywi­ście przy­cią­ga­ło ko­lej­nych klien­tów. Co praw­da po pra­wie czte­rech mie­sią­cach od po­now­ne­go otwar­cia było już nie­co kurzu na bu­tel­kach, ale kto by się tym przej­mo­wał. Ztego wszyst­kie­go tuż po świę­tach Jó­zek za­opa­trzył ate­lier w lep­sze ja­ko­ścio­wo trun­ki, choć na za­ple­czu nadal i nie­zmien­nie bul­go­tał Zen­ko­wy bim­ber. Dla przy­jezd­nych były char­do­naye i inne mo­ety, a dla sta­łych klien­tów za­wsze cze­ka­ły naj­lep­sze de­li­ka­te­sy pro­sto od sa­me­go mi­strza.

Klient nasz pan, więc jak jest po­pyt, to i wzra­sta po­daż – wie o tym każ­dy, na­wet naj­mniej roz­gar­nię­ty przed­się­bior­ca. Ana po­pyt na naj­lep­szy w dziel­ni­cy trunek wy­cza­ro­wa­ny przez Ze­no­na pa­no­wie nie mo­gli na­rze­kać. Wia­do­mo, że te­raz mu­sie­li go bar­dziej ukrywać, bo wścib­skie spoj­rze­nia nie­któ­rych klien­tów mo­gły im na­praw­dę za­szko­dzić, ale póki po swo­jej stro­nie mie­li Krzysz­to­fa, nie oba­wia­li się ja­koś spe­cjal­nie na­lo­tu funk­cjo­na­riu­szy. Zresz­tą, za jed­ną bu­tel­kę mo­eta byli w sta­nie do­stać na­wet ze trzy stów­ki, więc chwi­la nie­pew­no­ści i dresz­czyk emo­cji był zde­cydo­wa­nie tego wart. Abio­rąc pod uwa­gę fakt, że w ostat­nim cza­sie mo­etów i in­nych al­ko­ho­li z gór­nej pół­ki sprze­da­li co naj­mniej kil­ka­dzie­siąt, Jó­zek nie za­mie­rzał na­rze­kać. To zna­czy – za­mie­rzał, bo na­rze­ka­nie miał nie­ja­ko wpi­sa­ne w na­turę, ale akurat nie na to.

Na­wet Ze­nek śmiał się, że sta­li się lo­kal­nymi ce­le­bryta­mi, więc mu­szą trzymać fa­son. Cią­gle za­chwycał się tą całą Justyną i Jó­zek po­dej­rze­wał na­wet, że wie­czo­ra­mi wzdychał do jej zdję­cia, ale po­sta­no­wił, że nie bę­dzie tego ko­men­to­wał. Ze­nek swój ro­zum miał i nie na­le­ża­ło wy­pro­wa­dzać go z błę­du. Poza tym od wzdycha­nia jesz­cze ni­ko­mu nie ubyło ro­zu­mu, a dzię­ki temu wspól­nik za­czął o sie­bie dbać, czę­ściej się go­lił i na­wet kupił ja­kieś nowe ubra­nia. No i ja­koś tak ra­do­śniej przy­kła­dał się do ro­bo­ty, ob­sługując więk­szość klien­tów, dzię­ki cze­mu i zyski były więk­sze, i sam Jó­zef mógł bez­piecz­nie cho­wać się na za­ple­czu.

Od ja­kie­goś cza­su bo­wiem cier­piał na prze­wle­kły lu­dziow­stręt i sta­rał się uni­kać wszel­kich in­te­rak­cji, jak tyl­ko mógł. Zupeł­nie nie wie­dział, skąd mu się to wzię­ło, w koń­cu prze­cież ostat­nie mie­sią­ce były cał­kiem uda­ne, no i od­no­wił kon­takt z Julit­ką, co bar­dzo go cie­szyło. Mimo wszyst­ko czuł, że poza nią i Zen­kiem nie po­trze­bu­je do życia in­nych lu­dzi, po­dej­rze­wał na­wet, że w ja­kiś spo­sób zdą­żył się wy­pa­lić, i mimo wszyst­ko co­raz czę­ściej myślał o praw­dzi­we eme­ryturze. Dla­te­go tym bar­dziej pa­so­wa­ło mu, że to na Zen­ka spa­dła więk­szość obo­wiąz­ków przy pro­wa­dze­niu skle­pu. Wra­zie cze­go bę­dzie miał komu go zo­sta­wić.

– My te­raz je­ste­śmy sław­ni jak po kuchen­nych re­wo­lu­cjach. Tyl­ko u nas to były re­wo­lu­cje bim­bro­we. Ina­sza Mag­da Ges­sler dużo ślicz­niej­sza. – Ze­nek wpa­ro­wał na za­ple­cze po ko­lej­nej wi­zycie na­stęp­nych no­wych klien­tów. Dzi­siaj wy­jąt­ko­wo przy­cho­dzi­ły ich całe wy­ciecz­ki.

– Co to są te całe re­wo­lu­cje? – Jó­zek nie bar­dzo był w te­ma­cie.

– Na­praw­dę nie wiesz, dzia­dygo je­den? Te­le­wi­zji mu­sisz wię­cej oglą­dać. To cał­kiem faj­ny pro­gram.

– Ty zno­wu o tej swo­jej te­le­wi­zji. Zo­ba­czysz, mózg ci kie­dyś wy­żre od tego oglą­da­nia.

– To­bie wy­żar­ło i bez te­le­wi­zo­ra. Trze­ba się roz­wi­jać, bo jak się nie roz­wi­jasz, to się zwi­jasz. Aja jesz­cze za­mie­rzam tro­chę po­żyć, bę­dąc przy zdro­wych zmysłach.

Jó­zek miał dość tego ga­da­nia Zen­ka. Splu­nął na dłoń i przy­li­zał swo­ją po­życz­kę spod pa­chy. Już nie­wie­le jej zo­sta­ło, za­le­d­wie kil­ka mar­nych wło­sów, ale Jó­zek dbał o nią jak za­wsze. Je­śli cał­kiem wy­łysie­je, to bę­dzie jego osta­tecz­ny ko­niec. Jesz­cze raz prze­je­chał dło­nią po gło­wie, a resz­tę śli­ny z peł­ną pie­czo­ło­wi­to­ścią wtarł w wąsy.

– Cho­ciaż ga­ze­tę byś po­czytał albo po­li­tyki w ra­diu po­słuchał. – Wspól­nik nie od­pusz­czał. – Zo­ba­czył­byś, jak się zmie­nia świat, i może wy­cią­gnął­byś z tego ja­kieś wnio­ski, bo na ra­zie sie­dzisz na tym za­du­piu i tyl­ko kasę li­czysz. Po cho­le­rę ci ta kasa, do gro­bu jej nie za­bie­rzesz, a two­ja cór­ka sama nie wie, gdzie wy­da­wać wła­sną.

Jó­zek za­myślił się przez chwi­lę. Wza­sa­dzie Ze­nek miał cał­ko­wi­tą ra­cję, ale oczywi­ście nig­dy nie za­mie­rzał mu tego po­wie­dzieć. Już i tak wspól­nik roz­be­stwił się wy­star­cza­ją­co, a jak­by się do­wie­dział, że mą­drze gada, to już w ogó­le Józ­ko­wi nie zo­sta­ła­by żad­na przy­jem­ność w życiu. Tak mógł przy­najm­niej spo­koj­nie szydzić z ni­cze­go nie­świa­do­me­go Zen­ka i choć przez chwi­lę po­czuć się le­piej.

Póki co mach­nął tyl­ko ręką.

– Wy, mło­dzi, myśli­cie, że po­zja­da­li­ście wszyst­kie ro­zu­my, a tak na­praw­dę tyl­ko głupo­ty wam w gło­wie. Ja­kieś oglą­da­nie te­le­wi­zji i te całe ma­gicz­ne te­le­fo­ny. Nie wiem, po co to komu. Myśla­łem, że przy­najm­niej ty je­steś mą­drzej­szy, a tu się oka­zuje, że taki sam jak oni wszyscy. Nic, tyl­ko myśle­nie o głupo­tach. Za bim­ber się le­piej weź, bo klien­ci cze­ka­ją.

Ze­nek po­krę­cił gło­wą z dez­apro­ba­tą. Co­raz go­rzej dzia­ło się z Józ­kiem. Jego zwykły, co­dzien­ny sar­kazm za­czynał przy­bie­rać co­raz bar­dziej nie­po­ko­ją­ce roz­mia­ry. Izupeł­nie nie dało się już z tym fa­ce­tem po­roz­ma­wiać. Miał tro­chę dość. Owszem, lu­bił Józ­ka i trak­to­wał go nie­mal jak ro­dzi­nę, ale prze­cież wszyst­ko ma swo­je gra­ni­ce. Jó­zek był upar­ty i ni­cze­go nie dało się mu w ża­den spo­sób prze­tłuma­czyć. Aod ostat­nich świąt wy­raź­nie było wi­dać, że wła­ści­ciel ate­lier zmar­niał, za­sę­pił się i zro­bił się mil­czą­cy.

Od­kąd się zna­li, nie był ja­kimś ga­du­łą, ale te­raz za­myślał się na dłu­żej albo wszyst­ko spro­wa­dzał do kil­ku prych­nięć i mach­nię­cia ręką. Ze­nek na­wet po­dej­rze­wał, że to może być de­pre­sja czy inne cho­ler­stwo, bo prze­cież biz­nes krę­cił się jak nig­dy, a i ro­dzin­nie Jó­ze­fo­wi za­czyna­ło się ukła­dać. Smut­no było pa­trzeć na przy­ja­cie­la w ta­kim sta­nie, ale nie­ste­ty Ze­non sam nie mógł nic na to po­ra­dzić. Po­cią­gnął więc tyl­ko no­sem i po­szedł na­sta­wiać ko­lej­ny za­cier do no­wej par­tii swo­je­go fla­go­we­go trun­ku.

***

Zupeł­nie nie­daw­no wszyst­kie dziew­czyn­ki za­czę­ły już cho­dzić. Roz­wi­ja­ły się róż­nie, każ­da w swo­im tem­pie i jak to u wie­lo­racz­ków bywa, nie­co póź­niej niż ich ró­wie­śni­cy. Jed­nak El­wi­ra nie czuła z tego po­wo­du żad­ne­go nie­po­ko­ju. Wszyst­kie czte­ry były zdro­we, ro­ze­śmia­ne i jed­na w roz­wo­ju cią­gnę­ła za sobą po­zo­sta­łe. Roz­ko­szą było na nie pa­trzeć i ich mat­ka od­da­wa­ła się temu, kie­dy tyl­ko mo­gła.

Nig­dy nie prze­sta­wa­ły jej zdu­mie­wać i nie mo­gła uwie­rzyć, jak wie­le uczyły się każ­de­go dnia. Ro­sły w oczach, a jed­no­cze­śnie El­wi­ra była pew­na, że dla niej na za­wsze zo­sta­ną ma­leń­ki­mi dziew­czyn­ka­mi. Te­raz sie­dzia­ła na pro­wi­zo­rycz­nej ław­ce na pla­cu za­baw i pa­trzyła na te swo­je czte­ry cuda. Krzysz­tof pró­bo­wał je ogar­niać, ale sła­bo mu to szło, bo każ­da z có­rek ko­niecz­nie chcia­ła ro­bić coś zupeł­nie in­ne­go niż po­zo­sta­łe. To jed­nak nie prze­szka­dza­ło ro­ze­śmia­ne­mu ta­cie wy­głupiać się z nimi na ca­łe­go. Ła­sko­tał je, za­cze­piał i de­li­kat­nie prze­wra­cał się ra­zem z nimi. Aone, śmie­jąc się gło­śno, wcho­dzi­ły na ojca i przy­tula­ły się do nie­go. Było jesz­cze zim­no, zie­mia nie zdą­żyła się na­grzać kwiet­nio­wym słoń­cem i El­wi­ra po­dej­rze­wa­ła, że te har­ce mogą na­wet skoń­czyć się ka­ta­rem, ale nie re­ago­wa­ła. Na pla­cu za­baw byli sami, resz­ta ro­dzi­ców naj­wyraź­niej uzna­ła, że jesz­cze nie czas na za­ba­wy w ple­ne­rze, ale im to zupeł­nie nie prze­szka­dza­ło.

Krzysz­tof z dzie­cia­ka­mi ta­rza­li się po smęt­nej po­zi­mo­wej tra­wie i nic nie ro­bi­li so­bie z chłod­nej po­go­dy. El­wi­rze było do­brze, w koń­cu czuła, że jest w od­po­wied­nim miej­scu swo­je­go życia. Wy­sta­wi­ła twarz do słoń­ca i za­mknę­ła na chwi­lę oczy. Wszyst­ko było tak, jak być po­win­no.

ZKrzysz­to­fem też wresz­cie za­czę­ło się ukła­dać. Chyba coś w koń­cu zro­zu­miał, bo sta­rał się co­raz bar­dziej. Chciał spę­dzać z nimi każ­dą chwi­lę, kie­dy tyl­ko nie był w pra­cy, włą­czał się w opie­kę nad dzieć­mi. Tro­chę to El­wi­rze prze­szka­dza­ło, bo na­gle oka­za­ło się, że tata wie le­piej, co komu do­le­ga i jak efek­tyw­niej prze­brać mo­krą pie­lu­chę. Ana­wet je­śli nie wie­dział, to ro­bił wszyst­ko, by się wy­ka­zać. Do­praw­dy, cza­sa­mi mia­ła ocho­tę udu­sić go go­łymi rę­ka­mi, ale wy­ja­śni­li so­bie tyle, że nie za­mie­rza­ła tego ro­bić. Zbyt wie­le cza­su stra­ci­li, żeby te­raz spie­rać się o głupo­ty. Prze­żyje i te na­głe przy­pływy ro­dzi­ciel­skiej tro­ski ze stro­ny wła­sne­go męża. Ajak się przy­zwyczai, to może na­wet nie bę­dzie wca­le tak źle.

Pod­nio­sła się z ław­ki i po­de­szła do roz­ba­wio­nej gro­mad­ki. Dziew­czyn­ki były brud­ne, jak­by ktoś ce­lo­wo wy­ką­pał je w bło­cie. Do tego mia­ły za­ró­żo­wio­ne po­licz­ki i uśmiech­nię­te bu­zie. Mat­ka wes­tchnę­ła tyl­ko i wzruszyła ra­mio­na­mi.

– Brud­ne dzie­ci to szczę­śli­we dzie­ci – mruk­nę­ła do sie­bie, spo­glą­da­jąc jed­no­cze­śnie na wła­sne­go męża. – Cie­ka­we, co pod­ręcz­ni­ki mó­wią na te­mat brud­ne­go męża.

Krzysz­tof był naj­brud­niej­szy z nich wszyst­kich. Co praw­da na czar­nej kurt­ce było wi­dać mniej bło­ta niż na ró­żo­wych okryciach wszyst­kich czte­rech dziew­czynek, ale za to ja­sne je­an­sy przed­sta­wia­ły ob­raz nę­dzy i roz­pa­czy.

– Prze­cież ja tego nie do­pio­rę – jęk­nę­ła już tym ra­zem na głos.

Mąż jak­by obu­dził się z ja­kie­goś le­tar­gu.

– Coś mó­wi­łaś? – za­pytał, jed­no­cze­śnie zdej­mu­jąc ze swo­je­go brzucha Ba­się.

– Mó­wi­łam, że wy­glą­dasz, jak siód­me dziec­ko do­zor­cy – po­wtó­rzyła ulu­bio­ne po­wie­dzon­ko swo­jej mat­ki. – Pa­mię­tasz może, ja­kie­go ko­lo­ru są ich kurt­ki? – za­kpi­ła.

Krzysz­tof niby groź­nie zmarsz­czył brwi, na co Ka­sia z Asią jak na ko­men­dę za­pisz­cza­ły ra­do­śnie i wspię­ły się ojcu na ko­la­na.

– Nie pa­mię­tam – od­parł zgod­nie z praw­dą. – Poza tym nie wiem, czy za­uwa­żyłaś, ale nie mam jak się te­raz zaj­mo­wać ko­lo­ra­mi, bo ja­kieś po­twor­niac­kie po­two­ry na mnie wi­szą – do­dał szyb­ko, po czym pró­bo­wał się wresz­cie po­zbie­rać z nie­naj­czyst­szej tra­wy, na co Sta­sia za­re­ago­wa­ła dzi­kim wierz­ga­niem, a Ba­sia zmarsz­czyła się zło­wro­go, zupeł­nie tak, jak oj­ciec przed chwi­lą.

El­wi­ra po­krę­ci­ła gło­wą z dez­apro­ba­tą.

– Do­bra, ban­do, zbie­ra­my się do domu, bo jesz­cze chwi­la i ktoś za­dzwo­ni po służ­by, że nie­do­pil­no­wa­ne i brud­ne dzie­ci snują się po pla­cu za­baw.

– Mamo, nie bądź taka. Jesz­cze chwi­lę – ode­zwał się cie­niut­kim gło­sem Krzysz­tof, kie­dy El­wi­ra już zbie­ra­ła z zie­mi cią­gle wierz­ga­ją­cą Sta­się.

– No chodź, bo jak pad­ną w wóz­kach, to wiesz, jak to się skoń­czy.

– Ar­ma­ge­do­nem! – krzyk­nął, jed­no­cze­śnie pod­rzuca­jąc Ka­się w po­wie­trze. Dziew­czyn­ka ro­ze­śmia­ła się gło­śno.

***

– Czyś ty do resz­ty zwa­rio­wa­ła? – Ani­ta Szymań­ska za­wsze słynę­ła z cię­te­go ję­zyka i mó­wie­nia do­kład­nie tego, o czym wła­śnie myśla­ła.

Nie owi­ja­ła w ba­weł­nę i nie uda­wa­ła ni­ko­go, kim się ab­so­lut­nie nie czuła, zwłasz­cza je­śli cho­dzi­ło o do­bro jej naj­bliż­szych przy­ja­ciół, a za taką wła­śnie uwa­ża­ła Justynę. Po­zna­ły się na sa­mym po­cząt­ku ich wspól­nej me­dial­nej dro­gi. Justyna za­czyna­ła być roz­po­zna­wal­na, a Ani­ta dba­ła o to, by twarz przy­szłej gwiaz­dy świe­ci­ła jak naj­ja­śniej­szym bla­skiem. Oczywi­ście bez zmarsz­czek i zbęd­nych udziw­nień. Wte­dy sama była tuż po szko­le i sta­wia­ła pierw­sze kro­ki w wi­za­żu, ale z cza­sem sta­łą się naj­bar­dziej za­pra­co­wa­ną ma­ki­ja­żyst­ką gwiazd.

Jed­nak od po­cząt­ku to wła­śnie z Justyną za­przyjaź­ni­ła się naj­moc­niej i tak trwa­ły wspól­nie już od lat, ra­mię w ra­mię i pę­dzel w twarz. Ani­ta była nie tyl­ko po­wier­ni­cą se­kre­tów Justyny, ale i jej swo­istym su­mie­niem, a wła­ści­wie czymś, co to su­mie­nie mia­ło uci­szać, Justyna bo­wiem o wszyst­kich mia­ła wy­łącz­nie do­bre zda­nie i zwykle na­wet nie za­uwa­ża­ła, kie­dy lu­dzie za­czyna­li ją wy­ko­rzystywać. Dla­te­go tym bar­dziej li­czyła się ze zda­niem przy­ja­ciół­ki, słyną­cej nie tyl­ko z do­brych pędz­li i do­sko­na­łe­go wy­czucia ma­ki­ja­żu, ale i z naj­ostrzej­sze­go ję­zyka w ca­łej bran­ży.

– Od­puść go so­bie, prze­cież to pa­jac. – Justyna sie­dzia­ła na fo­te­lu w pro­wi­zo­rycz­nej gar­de­ro­bie na pla­nie ko­lej­ne­go od­cin­ka se­ria­lu Za za­krę­tem, a Ani­ta jak zwykle ma­ni­pulo­wa­ła przy jej twa­rzy. – Na­praw­dę nie wi­dzisz, że ten gość jest bez­na­dziej­ny?

Justyna wzruszyła ra­mio­na­mi.

– No do­bra, może tro­chę bra­kuje mu ogła­dy, ale to na­praw­dę faj­ny chło­pak.

– Ogła­dy! – prych­nę­ła Ani­ta, na­bie­ra­jąc po­mad­kę na pę­dze­lek. – Jemu przede wszyst­kim bra­kuje mó­zgu. Iza­cznij to wresz­cie za­uwa­żać. Nie mo­żesz być cią­gle ja­kąś pie­przo­ną Mat­ką Te­re­są i za­bie­rać pod swój dach wszyst­kie ofia­ry losu. On nie jest ci do ni­cze­go po­trzeb­ny. Skąd ty go w ogó­le wy­trza­snę­łaś?

– Mó­wi­łam ci… – za­czę­ła Justyna, ale na­tych­miast prze­sta­ła mó­wić, skar­co­na su­ro­wym spoj­rze­niem przy­ja­ciół­ki. Wes­tchnę­ła tyl­ko ci­cho i wy­dę­ła war­gi, żeby Ani­ta mo­gła je do­kład­niej po­ma­lo­wać.

– Nie ga­daj, jak cię ma­lu­ję! – syk­nę­ła ma­ki­ja­żyst­ka. – To było pyta­nie re­to­rycz­ne. Do­brze wiem, z któ­rej dziu­ry go wy­grze­ba­łaś. Jak to się na­zywa­ło? – Za­myśli­ła się po­ka­zo­wo. – Wał­brzych? Prze­pięk­ne miej­sce, na­wet mó­wią na nie od­po­wied­nio – Mor­dor. Je­steś nie­re­for­mo­wal­na. – Po­krę­ci­ła gło­wą z dez­apro­ba­tą.

– Po pierw­sze, ża­den mor­dor, tyl­ko po­rząd­ne mia­sto, na­wet kie­dyś wo­je­wódz­kie, więc prze­stań się cze­piać. – Justyna już nie wy­trzyma­ła. Na szczę­ście Ani­ta wła­śnie skoń­czyła ma­lo­wać jej usta, więc mo­gła się swo­bod­nie od­zywać. – Poza tym z Wał­brzycha jest dużo sław. Ak­to­rzy, pi­sa­rze, na­wet chwi­lo­wo mie­li tam no­blist­kę.

Ani­ta zro­bi­ła znudzo­ną minę.

– No, jak no­blist­kę mie­li, to rze­czywi­ście. Nie moż­na im ni­cze­go za­rzucić. Par­don, moja po­mył­ka. – Pod­nio­sła ręce w pod­dań­czym go­ście. – Ża­den Mor­dor, tyl­ko me­tro­po­lia. Też na M. – Wy­szcze­rzyła się w sztucz­nym uśmie­chu.

– Bła­gam cię, prze­stań iro­ni­zo­wać. Mia­sto jak mia­sto, a Ra­deo jest na­praw­dę cał­kiem w po­rząd­ku.

– Oczywi­ście, że jest. Jak­by mu prze­ciąg mię­dzy usza­mi nie hu­lał, to może na­wet coś by z nie­go było. Atak, na­da­je się je­dynie na ka­mień do ki­sze­nia ka­pusty. Cho­ciaż na­wet nie, bo z pustym łbem to i cię­żar za mały. Ale cze­kaj, ego go do­cią­ży. Da radę.

Justyna mia­ła na­praw­dę ser­decz­nie dość. Nie dość, że wsta­ła wy­jąt­ko­wo wcze­śnie, bo za­czyna­li zdję­cia o wscho­dzie słoń­ca, to jesz­cze mu­sia­ła wy­słuchi­wać tych sar­ka­stycz­nych tek­stów Ani­ty. Nie chcia­ło jej się słuchać tego wszyst­kie­go. Mia­ła wła­sne zda­nie na te­mat Rad­ka. Może i był nie­co nie­okrze­sa­ny i rze­czywi­ście bra­ko­wa­ło mu obycia w świe­cie, w któ­rym ona sama po­rusza­ła się bez trudu, ale prze­cież do­pie­ro do nie­go wcho­dził. To chyba nor­mal­ne, że wszyst­ko trze­ba naj­pierw po­znać, żeby po­tem móc się w tym czuć jak ryba w wo­dzie.

Ra­dek był zde­cydo­wa­nie zwie­rzę­ciem me­dial­nym, tyl­ko tę me­dial­ność trze­ba było w nim nie­co okieł­znać. Na pew­no był do­sko­na­łym ma­te­ria­łem na gwiaz­dę, albo przy­najm­niej gwiazd­kę, i co do tego Justyna nie mia­ła naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. Na­le­ża­ło tyl­ko oszli­fo­wać ten ma­leń­ki klej­not, któ­ry w nim tkwił, i wte­dy bez trudu po­ka­zać go świa­tu. Itego za­da­nia Justyna po­sta­no­wi­ła się pod­jąć bez wzglę­du na to, co na ten te­mat mia­ła do po­wie­dze­nia Ani­ta.

– Na­praw­dę nie wi­dzisz, że dla nie­go je­steś wy­łącz­nie tram­po­li­ną do sła­wy? – Przy­ja­ciół­ka tym­cza­sem nie za­mie­rza­ła od­pusz­czać. – Wy­ci­śnie cię jak cytrynę i rzuci w kąt.

Skoń­czyła już ma­ki­jaż i wła­śnie zdej­mo­wa­ła z ra­mion Justyny fo­lio­wą pe­le­rynę za­bez­pie­cza­ją­cą ubra­nie.

– Uwa­żam, że je­steś do nie­go uprze­dzo­na. Izupeł­nie nie ro­zu­miem dla­cze­go. – Justyna była co­raz bar­dziej obu­rzo­na. – Może i kusi go me­dial­na ka­rie­ra, ale za­le­ży mu przede wszyst­kim na mnie. Na mnie, nie na ka­sie, czy sła­wie. Gdyby było in­a­czej, nie je­chał­by te­raz przez pół Pol­ski tyl­ko po to, żeby się ze mną zo­ba­czyć, praw­da?

– Daję mu dwa mie­sią­ce. No, może góra trzy i zo­ba­czysz, że za­cznie cię ole­wać. Aż trud­no mi uwie­rzyć, że po tylu la­tach w tym sy­fie nadal je­steś taka na­iw­na.

– No wła­śnie nie je­stem, a on z me­dia­mi nie ma nic wspól­ne­go. Dla­te­go mu wie­rzę. Zro­zum, to czło­wiek z ze­wnątrz, nie zna tu ni­ko­go, nie bę­dzie na­wet się sta­rał zbli­żyć do tego ca­łe­go świat­ka. To po­waż­ny czło­wiek, ma wła­sne zo­bo­wią­za­nia i swo­ją pra­cę. Nie wiem, po co miał­by mie­szać w mo­jej.

Ani­ta wzruszyła ra­mio­na­mi.

– Zro­bisz, jak ze­chcesz, tyl­ko nie przy­chodź po­tem z pła­czem do cio­ci Anit­ki, żeby le­czyła two­je roz­trza­ska­ne ser­dusz­ko.

– Nie przyj­dę, nie martw się o mnie. – Justyna, wy­cho­dząc, cmok­nę­ła przy­ja­ciół­kę w po­li­czek. – Dzię­kuję za mej­kap. Jak zwykle pro­fe­sjo­nal­ny. Tyl­ko nos ci się za­czyna tę­pić, bo wi­dzisz za­gro­że­nie tam, gdzie zupeł­nie nie wy­stę­puje. – Uśmiech­nę­ła się zło­śli­wie.

Ani­ta ob­ró­ci­ła się za wy­cho­dzą­cą Justyną.

– Cze­kaj, mam po­mysł. Za­łóż­my się o tego two­je­go go­gusia. Je­śli w cią­gu trzech mie­się­cy nie wpad­nie w nasz sy­fia­sty świa­tek, nie zo­sta­wi cię i nie prze­le­ci co naj­mniej tuzi­na la­sek, to przy­znam ci ra­cję, że się sro­go po­myli­łam.

– Ikupisz mi naj­droż­sze wino, ja­kie bę­dzie do­stęp­ne w oko­li­cy.

– Aje­śli wy­gram… – Ani­ta się za­myśli­ła. – Je­śli wy­gram, to oso­bi­ście ode­ślesz go do tej dziu­ry, z któ­rej go wy­cią­gnę­łaś, za­sy­piesz gru­zem i nie po­zwo­lisz nig­dy wię­cej się wy­do­stać.

Justyna prych­nę­ła lek­ko.

– To zupeł­nie nie wcho­dzi w grę, ale niech bę­dzie. – Wy­cią­gnę­ła rękę. – Umo­wa stoi. Za trzy mie­sią­ce zo­ba­czysz, jak bar­dzo się po­myli­łaś.

2

– Po­wiedz, że żar­tujesz. Bła­gam cię… – Szcze­pan sie­dział na ka­na­pie w sa­lo­nie i le­d­wo ła­pał po­wie­trze. – To prze­cież nie może być praw­da.

Al­do­na sie­dzia­ła tuż obok z usta­mi za­ci­śnię­tymi i wzro­kiem wbi­tym w le­żą­cy na ła­wie test cią­żo­wy. Dwie czer­wo­ne kre­ski nie­mal świe­ci­ły się po­środ­ku bia­łej płyt­ki, szydząc z ich mi­no­ro­wych na­stro­jów i peł­nej na­pię­cia at­mos­fe­ry w po­ko­ju. Na szczę­ście Fra­nek już smacz­nie spał, nie mu­siał więc pa­trzeć na ten zbli­ża­ją­cy się ar­ma­ge­don, któ­ry zde­cydo­wa­nie wi­siał już w po­wie­trzu.

Praw­dę mó­wiąc, Al­do­na czuła się pod­le. Tak, jak­by to była wy­łącz­nie jej wina, choć prze­cież do­sko­na­le wie­dzia­ła, że obo­je przy­czyni­li się do obec­ne­go sta­nu rze­czy. Przy ca­łej igno­ran­cji, jaką da­rzyła bio­lo­gię jako na­ukę i jak bar­dzo nie­na­wi­dzi­ła jej w li­ceum, na­wet do gło­wy by jej nie przy­szło, by wie­rzyć w to, że w cią­żę moż­na zajść w po­je­dyn­kę.

– Po­wiesz coś czy bę­dziesz tak mil­cza­ła? – Szcze­pan wy­da­wał się co­raz bar­dziej po­de­ner­wo­wa­ny.

Wzruszyła ra­mio­na­mi.

– Aco mam niby po­wie­dzieć? Mam ci zro­bić wy­kład o psz­czół­kach i kwia­tusz­kach czy prze­ko­nać, że dzie­ci znaj­du­je się w ka­pu­ście?

– Prze­stań być taka sar­ka­stycz­na! – Pró­bo­wał pod­nieść głos, ale na­tych­miast przy­po­mniał so­bie, że w po­ko­ju obok śpi ich pier­wo­rod­ny, a bu­dze­nie dziec­ka, któ­re­mu już uda­ło się za­snąć, było chyba naj­gor­szą rze­czą, jaka mo­gła się zda­rzyć.

Fra­nek był zło­tym chłop­cem, co do tego zga­dza­li się obo­je, miał jed­nak za­sad­ni­czą wadę – nie lu­bił spać. Rytuał wie­czor­ne­go usy­pia­nia go trwał zwykle koło dwóch go­dzin, za­wie­ra­jąc tule­nie, dra­pa­nie po ple­cach, mi­zia­nie, śpie­wa­nie, czyta­nie ba­jek i znów tule­nie, po­prze­dzo­ne ma­sa­żem i ko­lej­nym dra­pa­niem. Kie­dy więc któ­re­muś z ro­dzi­ców uda­ło się wresz­cie ob­ła­ska­wić go na tyle, by za­snął, cały dom cho­dził na pal­cach. Każ­de skrzyp­nię­cie, tup­nię­cie czy nie­kon­tro­lo­wa­ny ha­łas po­wo­do­wa­ły na­tych­mia­sto­we otwar­cie się cze­lu­ści pie­kiel­nych, z któ­rych to do­bywał się prze­raź­li­wy wrzask obu­dzo­ne­go księ­cia. Nic dziw­ne­go, że na­wet te­raz, bę­dąc w sta­nie naj­wyż­sze­go wzbu­rze­nia, Szcze­pan nie po­zwo­lił so­bie na pod­nie­sie­nie gło­su choć­by o ton. Imimo że głupio tak krzyczeć szep­tem, to wła­śnie za­mie­rzał te­raz zro­bić.

– Jak to so­bie wszyst­ko wy­obra­żasz? – za­pytał.

– Ajak mam so­bie wy­obra­żać? Sta­ło się, prze­cież nie zro­bi­łam tego spe­cjal­nie.

– Al­do­na, bła­gam cię.

– Ale o co ci cho­dzi? – wy­buch­nę­ła tro­chę z gło­śno, więc na­tych­miast ści­szyła głos do te­atral­ne­go szep­tu. Do­praw­dy trud­no kłó­cić się w ta­kich wa­run­kach. – Je­ste­śmy do­ro­śli, do­sko­na­le wie­dzie­li­śmy, czym gro­zi seks. Wy­bacz, ale sama so­bie w cią­żę nie za­szłam. Jak­by nie pa­trzeć, ty też ma­cza­łeś w tym pal­ce. Zresz­tą, jak się oka­zuje, nie­ko­niecz­nie pal­ce. – Prych­nę­ła nie­kon­tro­lo­wa­nym śmie­chem.

Szcze­pan po­pa­trzył na nią i zro­bił do­kład­nie to samo. Już nie miał do tego sił. Wszyst­kie jego pla­ny wła­śnie bra­ły w łeb, a jego oso­bi­sta żona stro­iła so­bie z tego żar­ty. Choć pew­nie mia­ła ra­cję, w tej sy­tua­cji zo­sta­ło tyl­ko się śmiać. Już za póź­no na ja­ką­kol­wiek inną re­ak­cję.

Będą mie­li dziec­ko. Drugie. Cał­kiem nowe i zno­wu krzyczą­ce. To był ja­kiś obłęd. Szcze­pan ko­chał Fran­ka nad życie, ale nie wy­obra­żał so­bie drugie­go ta­kie­go. Prze­cież zupeł­nie tego nie ogar­nie. Oczyma wy­obraź­ni wi­dział, jak jed­ną ręką prze­bie­ra no­wo­rod­ka, a drugą pró­bu­je ła­pać drugie­go mal­ca, pcha­ją­ce­go wła­śnie pal­ce do kon­tak­tu. Albo pró­bu­ją­ce­go do­tknąć go­rą­ce­go że­laz­ka. To nie mo­gło się udać, zresz­tą wi­dział, jaki zmar­no­wa­ny cho­dzi Krzysiek, i nig­dy mu nie za­zdro­ścił ta­kiej gro­ma­dy. Wia­do­mo, że dwój­ka to nie czwór­ka, ale wy­star­cza­ją­co dużo, by do­stać ja­kiejś ner­wi­cy.

Anaj­gor­sze w tym wszyst­kim było to, że Al­do­na jako je­dyna w domu pra­co­wa­ła za­wo­do­wo. Te­raz Szcze­pan miał szukać ja­kiejś kon­kret­nej pra­cy, a tym­cza­sem oka­zywa­ło się, że znów zo­sta­nie w domu. Nie, żeby miał co­kol­wiek prze­ciw­ko byciu kurem do­mo­wym, ale ta­kie sie­dze­nie w domu jed­nak moc­no nad­szar­pywa­ło jego mę­ską dumę. Miał wró­cić do pra­cy, a Fran­kiem mia­ła za­jąć się jed­na z opie­kunek agen­cji Za uśmiech bom­bel­ka. Mia­ła, bo te­raz wszyst­ko w jed­nej chwi­li wzię­ło w łeb. Al­do­na, jako je­dyna żywi­ciel­ka ro­dzi­ny, pew­nie za­raz po ma­cie­rzyń­skim wró­ci do pra­cy, a Szcze­pan znów zo­sta­nie jak ten głupi wśród ga­rów i pie­luch.

Do­pó­ki nie uro­dził się Fra­nek, Szcze­pan ma­rzył o du­żej ro­dzi­nie. Może nie ja­kiejś wiel­kiej, ale na pew­no nie tyl­ko z jed­nym dziec­kiem. Tyl­ko ja­koś nig­dy się nie skła­da­ło, żeby mo­gli so­bie z Al­do­ną po­zwo­lić na po­więk­sze­nie ro­dzi­ny. Apo­tem ona tak zwyczaj­nie za­szła w cią­żę z tym prze­klę­tym Ra­deo, więc mu­sie­li na nowo po­ukła­dać swój świat. Iod tego cza­su Szcze­pan zde­cydo­wa­nie zre­wi­do­wał wła­sne ma­rze­nia na te­mat du­żej ro­dzi­ny. Ko­chał Fran­ka i na­wet nie­spe­cjal­nie prze­szka­dza­ło mu, że bio­lo­gicz­nie nie jest jego oj­cem. Zaj­mo­wał się nim z mi­ło­ścią i od­da­niem, a jed­no­cze­śnie czuł, że wię­cej z sie­bie nie wy­krze­sa. Cho­le­ra, w koń­cu ja­kiś czas temu prze­kro­czył ma­gicz­ną czter­dziest­kę, więc już naj­wyż­szy czas, żeby za­cząć myśleć o od­po­czyn­ku, a nie o po­now­nym po­więk­sza­niu ro­dzi­ny. Zresz­tą Al­do­na też do naj­młod­szych wca­le nie na­le­ża­ła. Już so­bie myślał, że ja­koś szyb­ko ogar­ną Fran­ka i będą w spo­ko­ju ce­le­bro­wać swój wiek śred­ni, a tu na­gle oka­za­ło się, że wca­le nie­ko­niecz­nie, bo świat przy­go­to­wał dla nich cał­kiem inny plan.

– Prze­pra­szam. – Przy­sunął się do żony i ob­jął ją ra­mie­niem. – To wszyst­ko jest ta­kie po­pie­przo­ne. Zupeł­nie się tego nie spo­dzie­wa­łem.

– Amyślisz, że ja się spo­dzie­wa­łam? Jak so­bie po­myślę, co nas te­raz cze­ka, to aż mi się robi sła­bo.

– Ale je­steś tego pew­na, tak? – Kiw­nął gło­wą w stro­nę le­żą­ce­go na ła­wie te­stu cią­żo­we­go. – Bo wiesz, może te te­sty się mylą albo prze­kła­mu­ją tro­chę. Ostat­nio to już nie wia­do­mo, czy wie­rzyć me­dycynie, czy ra­czej zna­cho­rom.

Al­do­na po­krę­ci­ła prze­czą­co gło­wą.

– Nie­ste­ty, trud­no tu o po­mył­kę. Byłam pew­na, że to me­no­pau­za, a tu nie­spo­dzian­ka. Taki świę­ty mi­ko­łaj z oka­zji wio­sny. Wdo­dat­ku od wczo­raj czuję, że co­raz bar­dziej mnie mdli, więc to na pew­no nie jest żad­na po­mył­ka.

– Wiesz, któ­ry to ty­dzień? Chciał­bym przy­najm­niej wie­dzieć, ile nam jesz­cze zo­sta­ło względ­nej wol­no­ści.

– Wy­cho­dzi na to, że ósmy albo dzie­wią­ty, nie pa­mię­tam do­kład­nie, ale i tak jesz­cze mamy co naj­mniej sie­dem mie­się­cy.

Szcze­pan wes­tchnął cięż­ko.

– Do­bra, ja­koś to ogar­nie­my, bo prze­cież co in­ne­go nam zo­sta­ło w tej sy­tua­cji.

– Na to wy­glą­da, że nic, poza wzię­ciem się w garść.

Szcze­pan jesz­cze bar­dziej przy­tulił się do żony.

– Oj, mat­ka, to na­wo­jo­wa­li­śmy na sta­re lata.

Al­do­na ro­ze­śmia­ła się smut­no.

– Ano na­wo­jo­wa­li­śmy – do­da­ła.

***

– Ja na­praw­dę osza­le­ję! – Ma­riol­ka rzuca­ła gro­ma­mi od sa­me­go rana.

Niby wszyst­ko ukła­da­ło się cał­kiem w po­rząd­ku, ale bywa­ły ta­kie chwi­le, kie­dy sama nie po­zna­wa­ła wła­snej pra­cy i szcze­rze wąt­pi­ła w swo­je umie­jęt­no­ści. Jak na złość dziś wła­śnie był je­den z tych dni. Od rana cią­gle coś się dzia­ło, te­le­fon dzwo­nił jak opę­ta­ny, a ko­lej­ne opie­kun­ki zgła­sza­ły na­stęp­ne skar­gi. Ato ma­lec nie chciał iść spać, ko­lej­ny wła­śnie do­stał roz­wol­nie­nia, a na­stęp­nych dwo­je omal nie wbie­gło pod ja­dą­cy sa­mo­chód, przy­pra­wia­jąc swo­ją nia­nię o za­wał ser­ca ra­zem z wy­le­wem. Ikaż­dej z opie­kunek Ma­riol­ka mu­sia­ła osob­no tłuma­czyć, jak się za­cho­wać w da­nej sy­tua­cji.

Wlu­tym dziew­czyny przy­ję­ły kil­ka ko­lej­nych, nie­opie­rzo­nych jesz­cze niań, któ­re wy­dzwa­nia­ły do swo­jej sze­fo­wej z każ­dą nie­mal pier­do­łą. Ma­riol­ka oczywi­ście sta­wa­ła na gło­wie, by je wszyst­kie od­po­wied­nio wy­szko­lić, ale jak wi­dać, cza­sem samo teo­re­tycz­ne szko­le­nie nie było w sta­nie za­ła­twić spra­wy. Wpraw­dzi­wym świe­cie opie­ki nad dzieć­mi dziew­czyny same po­rusza­ły się jak dzie­ci we mgle. Na nic kur­sy, szko­le­nia i studia. To wszyst­ko było faj­ne i bar­dzo po­moc­ne, ale praw­dzi­wą szko­łą za­wo­du i nie­jed­no­krot­nie życia było do­świad­cze­nie.

– Do tej pra­cy trze­ba mieć ser­ce i kon­kret­ne zdol­no­ści – po­wta­rza­ła jej El­wi­ra, ale Ma­riol­ka do­cho­dzi­ła do wnio­sku, że każ­de­mu na­le­ży dać szan­sę. Wkoń­cu do­sko­na­le i na wła­snym przy­kła­dzie wie­dzia­ła, że in­stynkt to nie wszyst­ko i bez so­lid­nych pod­staw nie moż­na li­czyć na kon­kret­ne za­do­wa­la­ją­ce efek­ty.

Kie­dy sama za­czyna­ła swo­ją pra­cę i rusza­ła z biz­ne­sem, mo­gła po­le­gać wy­łącz­nie na wła­snym in­stynk­cie. Iprzez ja­kiś czas to się spraw­dza­ło, przy­najm­niej do cza­su, kie­dy zaj­mo­wa­ła się wy­łącz­nie dzieć­mi są­siad­ki. Apo­tem wpa­dła na ge­nial­ny i za­ra­zem sza­tań­ski plan otwo­rze­nia wła­snej agen­cji opie­kunek i na­gle oka­za­ło się, że nie­wie­le wie na te­mat wy­cho­wa­nia dzie­ci. Przy­najm­niej we wła­snych oczach, bo ro­dzi­ce nie­mal wy­rywa­li ją so­bie z rąk, żeby tyl­ko była w sta­nie za­opie­ko­wać się ich Zuzią czy Ka­rol­kiem. AMa­riol­ka z każ­dym dniem co­raz bar­dziej czuła, że jed­nak nie na­da­je się do tego wszyst­kie­go. Bra­ko­wa­ło jej so­lid­nych pod­staw me­ryto­rycz­nych, ta­kich na mia­rę su­per­nia­ni. Wświe­cie opie­kunek była bar­dziej nia­nią Fra­nią z po­pular­ne­go sit­co­mu, co w pew­nym mo­men­cie za­czę­ło jej moc­no do­kuczać.

Dla­te­go wła­śnie po­sta­no­wi­ła, że na do­bre zaj­mie się nie tyl­ko edu­ko­wa­niem swo­ich pra­cow­nic, ale rów­nież sa­mej sie­bie. Ni­ko­mu nie mó­wi­ła, że za­pi­sa­ła się na studia, a wie­czo­ra­mi, kie­dy nikt nie wi­dział, czyta­ła wy­mien­nie mą­dre po­rad­ni­ki o wy­cho­wywa­niu dzie­ci i pro­wa­dze­niu wła­sne­go biz­ne­su. Pierw­sze eg­za­mi­ny na uczel­ni po­szły jej nie­źle, mimo urwa­nia gło­wy w pra­cy, za­la­ne­go miesz­ka­nia, re­mon­tu, na któ­ry nie mia­ła wpływu, i wi­zyty sza­lo­nej kuzyn­ki, któ­rą zdą­żyła po­ko­chać nad życie. Li­czyła, że po se­sji wresz­cie bę­dzie mieć czas na chwi­lę od­po­czyn­ku, ale nie­ste­ty nowe nia­nie ab­sor­bo­wa­ły ją nie­mal w stu pro­cen­tach.

Zwłasz­cza dziś czuła, że za chwi­lę na­praw­dę eks­plo­du­je.

– Za uśmiech bom­bel­ka, agen­cja opie­kunek, w czym mogę po­móc? – El­wi­ra ode­bra­ła ko­lej­ne po­łą­cze­nie nie­prze­sta­ją­ce­go dziś dzwo­nić te­le­fo­nu.

Ma­riol­ka spoj­rza­ła na nią i wy­wró­ci­ła ocza­mi. Na­pra­wę mia­ła ocho­tę rzucić ko­mór­ką w kie­run­ku ścia­ny, ale po­myśla­ła, że na nową tym­cza­so­wo nie bę­dzie wy­da­wać pie­nię­dzy. Skwi­to­wa­ła to więc wy­łącz­nie cięż­kim wes­tchnie­niem i już mia­ła wra­cać do swo­ich za­dań, kie­dy usłysza­ła za­sko­czo­ny głos są­siad­ki.

– Mi­rel­la, o czym ty do mnie mó­wisz? – El­wi­ra w jed­nej chwi­li za­czę­ła bled­nąć, a jej oczy ro­bi­ły się co­raz więk­sze. – Uspo­kój się i wy­tłumacz mi to jesz­cze raz. Iprze­stań wresz­cie be­czeć, dziew­czyno.

Ma­riol­ka za­trzyma­ła się w pół kro­ku i od­wró­ci­ła w stro­nę bla­dej już jak pa­pier El­wi­ry.

– Oco cho­dzi? – za­pyta­ła bez­gło­śnie, ma­jąc jesz­cze na­dzie­ję, że to jed­nak nic strasz­ne­go, a El­wi­rze krew od­płynę­ła z twa­rzy z zupeł­nie in­ne­go po­wo­du.

Ta po­ki­wa­ła tyl­ko gło­wą z re­zygna­cją i wy­szła do­koń­czyć roz­mo­wę do drugie­go po­miesz­cze­nia, bo nie­ste­ty ko­lej­ny te­le­fon już dzwo­nił w naj­lep­sze.

– Ma­ter Dei. – Ma­riol­ka wes­tchnę­ła, bio­rąc do ręki słuchaw­kę bez­prze­wo­do­we­go apa­ra­tu. – To się chyba nig­dy nie skoń­czy.

El­wi­ra wró­ci­ła po kwa­dran­sie, jesz­cze bar­dziej bla­da niż po­przed­nio, choć wła­ści­wie trud­no było jesz­cze bar­dziej zbled­nąć.

– Oba­wiam się, że mamy pro­blem – po­wie­dzia­ła tyl­ko i opa­dła bez­wład­nie na sto­ją­cy w ką­cie fo­tel.

***

Ro­ma­no­wi wszyst­ko się mie­sza­ło i to tak, jak chyba jesz­cze nig­dy w życiu. Cią­gle miał wra­że­nie, że o czymś za­po­mniał albo coś po­mylił. Kie­dyś był cał­kiem bystry, umiał pla­no­wać, myślał lo­gicz­nie i stra­te­gicz­nie. Zresz­tą mu­siał tak myśleć, w koń­cu nie bez po­wo­du po­ło­wę swo­je­go życia spę­dził w woj­sku. Tam go do­ce­nia­li i słucha­li jego rad. Itam wła­śnie po­wie­rza­li mu cza­sem bar­dzo trud­ne za­da­nia. Nie było więc moż­li­wo­ści, żeby Ro­man był de­bi­lem. Za to te­raz czuł się jak de­bil – odar­ty z resz­tek god­no­ści i lo­gicz­ne­go myśle­nia.

Cza­sa­mi wszyst­ko było w jak naj­lep­szym po­rząd­ku, by na­stęp­ne­go dnia nie bar­dzo ogar­niał, gdzie jest i o czym roz­ma­wia. Do­sko­na­le pa­mię­tał, co ro­bił dwa­dzie­ścia lat temu, ale zupeł­nie nie po­tra­fił so­bie przy­po­mnieć, co jadł wczo­raj na ko­la­cję. Bo­la­ła go gło­wa i to ta­kim bó­lem, któ­re­go nig­dy wcze­śniej nie do­świad­czał. Może nie był naj­sil­niej­szy, ale za to rów­nie kosz­mar­ny – wwier­cał się Ro­ma­no­wi w mózg jak ja­kieś wier­tło i nie da­wał na­wet chwi­li od­de­chu.

Ro­man nie lu­bił no­we­go sie­bie. Tego z bó­lem gło­wy i za­ni­ka­mi pa­mię­ci. Fi­zycz­nie na­wet do­szedł już do jako ta­kiej for­my, choć twarz jesz­cze cza­sa­mi wy­krę­ca­ła się w bo­le­sny grymas, ale noga i ręka były cał­kiem spraw­ne. Oczywi­ście też nie tak jak kie­dyś, ale w jego wie­ku więk­sza spraw­ność nie była mu do ni­cze­go po­trzeb­na. Nie za­mie­rzał już ani wę­dro­wać ani ska­kać ze spa­do­chro­nem. Chciał zwyczaj­nie funk­cjo­no­wać i spo­koj­nie po­żyć jesz­cze co naj­mniej kil­ka lat. Cho­dził po­wo­li, wspie­ra­jąc się o la­sce, ale na­wet to nie­spe­cjal­nie go de­ner­wo­wa­ło.

Naj­gor­sze było to, że zupeł­nie prze­sta­ła mu sma­ko­wać gorz­ka żo­łąd­ko­wa. Na do­brą spra­wę na­wet nie miał na nią już ocho­ty, ale z roz­rzew­nie­niem wspo­mi­nał, kie­dy sia­dał w swo­im ulu­bio­nym fo­te­lu z kie­lisz­kiem w ręce i peł­ną bu­tel­ką w drugiej i pił, do­pó­ki wszyst­kie pro­ble­my nie ode­szły w siną dal.

Wód­ka była dla nie­go nie tyl­ko po­cie­szyciel­ką, ale też po­wier­nicz­ką jego naj­głę­biej skrywa­nych ta­jem­nic. Może i była zła, może rze­czywi­ście, jak mó­wił Jurek, Ro­man się uza­leż­nił i te­raz zwyczaj­nie nie umiał bez niej funk­cjo­no­wać, ale za to każ­dy łyk pa­lą­ce­go w prze­łyk na­po­ju po­zwa­lał mu choć na chwi­lę za­po­mnieć o tym wszyst­kim, co go ota­cza­ło. Ate­raz przy­szło mu przyj­mo­wać świat na żyw­ca. Inie­waż­ne, jak bar­dzo było­by źle, w żo­łąd­ko­wej gorz­kiej już nie znaj­do­wał uko­je­nia.

Cza­sa­mi myślał, że może war­to było­by za­koń­czyć to wszyst­ko, sko­ro cho­ro­ba po­zba­wi­ła go je­dynej przy­jem­no­ści w tym pod­łym życiu. Był sta­ry, nie­do­łęż­ny i ni­ko­mu nie­po­trzeb­ny. Chło­pa­kom tyl­ko za­wa­dzał i do­sko­na­le zda­wał so­bie z tego spra­wę, choć obaj mó­wi­li coś zupeł­nie in­ne­go. Ce­lo­wo prze­pi­sał na nich miesz­ka­nie i sklep, żeby po jego śmier­ci nie mie­li pro­ble­mów z ja­kimś dur­nym spad­kiem.

Miał po­nad sie­dem­dzie­siąt lat i czuł, że już naj­wyż­szy czas ustą­pić miej­sca mło­dym. On swo­je prze­żył, swo­je wy­pił i swo­je zo­ba­czył. Poza tym obie­cał so­bie, że nig­dy dla ni­ko­go nie bę­dzie cię­ża­rem i w swo­im cza­sie za­mie­rzał tej obiet­ni­cy do­trzymać. Jesz­cze tyl­ko chciał zo­ba­czyć, jak Jurek i An­tek bio­rą ślub, a po­tem na­praw­dę bę­dzie mógł umie­rać. Nic tu po nim, a świat na trzeź­wo oka­zywał się dla Ro­ma­na zupeł­nie nie do przy­ję­cia.

Nie mógł się do­cze­kać spo­tka­nia ze Sta­sią. Może na tam­tym świe­cie wresz­cie od­wa­ży się wy­znać wszyst­ko to, o czym nig­dy jej nie po­wie­dział. Wie­rzył, że to może się stać, w koń­cu pró­bo­wał przy­najm­niej na­pra­wiać swo­je błę­dy tu na zie­mi, więc po drugiej stro­nie nie po­wi­nien mieć więk­szych pro­ble­mów.

Ta myśl po­wo­do­wa­ła w Ro­ma­nie uczucie cie­pła w oko­li­cy ser­ca. Ichoć tak na­praw­dę bał się śmier­ci, do­sko­na­le wie­dział, że kie­dy przyj­dzie czas, bę­dzie na nią go­to­wy.

***

Ra­deo nie mógł się do­cze­kać spo­tka­nia z Justyną. Awła­ści­wie na­wet nie z nią, tyl­ko z jej prze­pięk­nymi ko­le­żan­ka­mi. Gdyby mógł, za­brał­by je wszyst­kie do po­ko­ju i zro­bił z nimi do­kład­nie to, co praw­dzi­wy męż­czyzna po­wi­nien zro­bić z pięk­ną ko­bie­tą.

Nie­ste­ty, tym­cza­so­wo mu­siał za­cho­wywać wszel­kie po­zo­ry i przy­najm­niej uda­wać za­in­te­re­so­wa­ne­go wy­łącz­nie jed­ną la­ską. Nie było naj­go­rzej, ale na samo wy­obra­że­nie tych wszyst­kich pa­nie­nek ro­bi­ło się Ra­do­sła­wo­wi cie­pło na ser­cu. Inie tyl­ko tam.

Dro­ga do War­sza­wy nie była zbyt dłu­ga, bo na szczę­ście moż­li­wo­ści trans­por­tu po­szły bar­dzo do przo­du i po­dróż po­cią­giem z Wał­brzycha trwa­ła je­dynie sześć go­dzin. Nie było to mało, ale do­sko­na­le pa­mię­tał, jak je­chał kie­dyś z mat­ką roz­kle­ko­ta­nym skła­dem przez nie­mal cały dzień. Dzi­siaj w po­cią­gach było cie­pło, cał­kiem przy­jem­nie i przede wszyst­kim dużo kró­cej niż kie­dyś. Zresz­tą, na­wet gdyby mu­siał je­chać dłu­żej, prze­cież i tak by po­je­chał. Cze­go się nie robi dla mi­ło­ści?

Wy­siadł na Cen­tral­nym i ro­zej­rzał się do­ko­ła. Na­wet pe­ron nie wy­glą­dał tu jak kie­dyś. Ostat­nim ra­zem po­dró­żo­wał z ja­ki­miś zna­jo­mymi Justyny, więc za­ła­pał się na pod­wóz­kę, ale te­raz nie chciał nad­używać ich go­ścin­no­ści. Poza tym umę­czył się z nimi bar­dzo, bo przez całą dro­gę ga­da­li bez sen­su o rze­czach, o któ­rych Ra­deo nie miał bla­de­go po­ję­cia. Żeby więc nie wyjść na idio­tę i igno­ran­ta, przez cały czas po­ta­ki­wał tyl­ko gło­wą z wy­ra­zem peł­ne­go zro­zu­mie­nia, a w du­chu li­czył upływa­ją­ce mi­nuty. To było zupeł­nie bez sen­su, więc uznał, że ko­lej­nym ra­zem po pro­stu wsią­dzie do po­cią­gu.

Nie lu­bił się mę­czyć, na­wet je­śli to mę­cze­nie wy­ni­ka­ło ze słucha­nia in­nych. Bo to, że zna­jo­mi Justyny byli od nie­go mą­drzej­si, da­wa­ło się wy­czuć wła­ści­wie na każ­dym kro­ku. Byli elo­kwent­ni i roz­ma­wia­li w spo­sób, o ja­kim Ra­deo mógł wy­łącz­nie po­ma­rzyć. Oczywi­ście ro­zu­miał, że bę­dzie mu­siał na­uczyć się ta­kie­go pro­wa­dze­nia kon­wer­sa­cji, bo w prze­ciw­nym ra­zie zo­sta­nie – i to cał­kiem słusz­nie – uzna­ny za tę­pa­ka z pro­win­cji. Nie lu­bił wła­snych nie­do­stat­ków, ale w swo­im oto­cze­niu nad­ra­biał uro­kiem, cza­rem i do­sko­na­łym wy­glą­dem. Nig­dy nie zaj­mo­wał się wła­snym in­te­lek­tem, bo tak na­praw­dę nig­dy nie mu­siał. Cza­sem, kie­dy wy­ma­ga­ła tego sy­tua­cja albo kie­dy ko­niecz­nie chciał za­im­po­no­wać ja­kiejś la­sce, wy­bie­rał się na wy­sta­wę współ­cze­sne­go ma­lar­stwa czy do fil­har­mo­nii. Itak na­praw­dę nie miał naj­mniej­sze­go zna­cze­nia fakt, że je­dynie uda­wał zna­jo­mość sztuki czy mu­zyki, sam fakt, że po­ja­wiał się w ta­kich miej­scach, bar­dzo czę­sto wy­star­czał, by zro­bić od­po­wied­nie wra­że­nie, choć tyl­ko on je­den wie­dział, jak bar­dzo się mę­czył. Tak na­praw­dę do­pie­ro te­raz za­czynał ro­zu­mieć, że je­śli chce być czę­ścią to­wa­rzystwa Justyny, musi choć­by po­zor­nie za­in­te­re­so­wać się tym wszyst­kim, cze­go do tej pory nie ro­zu­miał i czym szcze­rze gar­dził.

Justyna nie zmu­sza­ła go do ni­cze­go i wła­ści­wie przyj­mo­wa­ła go ta­kim, ja­kim był, ale do­sko­na­le zda­wał so­bie spra­wę z tego, że je­śli chce coś w życiu osią­gnąć, musi za­cząć przy­zwycza­jać się do in­nych stan­dar­dów. Być może bę­dzie na­wet mu­siał prze­czytać ja­kąś książ­kę, co już w ogó­le zaj­mo­wa­ło miej­sce w pierw­szej piąt­ce jego oso­bi­ste­go ran­kin­gu czyn­no­ści głupich, nie­po­trzeb­nych i wręcz szko­dli­wych. Aż się wzdrygnął na samą myśl. No ale cze­go nie robi się dla sła­wy, chwa­ły i pie­nię­dzy.

Justyny jesz­cze nie było, Ra­deo wy­cią­gnął więc ko­mór­kę, żeby do niej za­dzwo­nić. Zde­cydo­wa­nie po­win­na już tu być, prze­cież obie­ca­ła. Za­nim wy­brał numer, pod­niósł rękę i po­wą­chał się pod pa­chą. Nie było naj­go­rzej, ale i tak po­wi­nien się od­świe­żyć. Nie lu­bił, kie­dy cuch­nę­ło mu spod pach albo z ja­kie­go­kol­wiek in­ne­go miej­sca na cie­le. Co praw­da sam­czy za­pach za­wsze zwa­biał naj­lep­sze sa­mi­ce i Ra­deo do­sko­na­le zda­wał so­bie z tego spra­wę, ale sam nie czuł się ze sobą kom­for­to­wo, kie­dy za­la­tywa­ło od nie­go po­tem. Jak tyl­ko do­ja­dą do Justyny, na pew­no się wy­ką­pie. Cho­le­ra ja­sna, gdzie ona jest?

– Ra­dziu! – Usłyszał za ple­ca­mi. Justyna ma­cha­ła mu z da­le­ka. Była ubra­na w małą czar­ną i nie­bo­tycz­nie wy­so­kie czer­wo­ne szpil­ki.

Wy­da­wa­ło się, że jej nogi się­ga­ją sa­me­go nie­ba. Na wierzch mia­ła za­rzuco­ny ja­sny płaszcz, a jej twarz była przy­kryta de­li­kat­nym ma­ki­ja­żem. Ra­deo mu­siał przy­znać, że wy­glą­da­ła do­sko­na­le. Po­czuł mi­mo­wol­ny skurcz w lę­dź­wiach. Po­myślał, że tak na­praw­dę chyba nie mógł­by z niej do koń­ca zre­zygno­wać.

Oczywi­ście, lu­bił swo­bo­dę i moż­li­wość wy­bo­ru, wier­ność zupeł­nie nie wpi­sy­wa­ła się w jego na­turę, a pięk­ne ko­bie­ty dzia­ła­ły na nie­go jak ma­gnes, ale Justyny nie chciał­by się jed­nak po­zbywać ze swo­je­go życia. Kie­dyś na­wet pla­no­wał się ustat­ko­wać i to przy boku Ma­riol­ki, ale kie­dy dziew­czyna od­rzuci­ła go ra­zem z pier­ścion­kiem, stwier­dził, że wła­ści­wie nie po­wi­nien się za bar­dzo ogra­ni­czać. Wkoń­cu każ­dy ma tyl­ko jed­no życie, a spę­dze­nie go wy­łącz­nie z jed­ną ko­bie­tą było­by co naj­mniej mar­no­wa­niem cza­su i cen­ne­go ma­te­ria­łu ge­ne­tycz­ne­go, któ­ry Ra­deo chciał prze­ka­zać świa­tu w spo­rej ilo­ści. Raz mu się uda­ło, więc nie ro­zu­miał, dla­cze­go mia­ło­by się nie udać po­now­nie. Dla­te­go, choć do Justyny nic nie miał, nie za­mie­rzał spo­czywać na lau­rach. Te­raz wy­star­cza­ła mu w zupeł­no­ści, zwłasz­cza że ofe­ro­wa­ła dar­mo­wy prysz­nic, cał­kiem nie­zły seks i pew­nie coś do­bre­go do je­dze­nia. Ito ra­czej wła­śnie w tej ko­lej­no­ści.

***

– Dziec­ko, do­kąd ty się zno­wu wy­bie­rasz? – Jó­zef nie mógł się na­dzi­wić, że Julit­ka była taką po­wsi­no­gą.

Cią­gle tyl­ko gdzieś jeź­dzi­ła, la­ta­ła i chcia­ła zwie­dzać. Mu­sia­ła wdać się w mat­kę. On nig­dy taki nie był. Wcią­gu ca­łe­go życia tyl­ko raz, w po­ło­wie lat osiem­dzie­sią­tych, był w Buł­ga­rii na sak­sach, ale nie bar­dzo mu się tam po­do­ba­ło. Co praw­da za­ro­bił wte­dy spo­ro pie­nię­dzy, na­zwo­ził de­wiz i bli­sko za­kum­plo­wał się z tam­tej­szą lo­kal­ną spo­łecz­no­ścią, ale po­tem nie chciał już wra­cać.

Ja­koś Buł­ga­ria go nie urze­kła. Miesz­ka­li w sied­miu w nie­wy­koń­czo­nym ma­leń­kim domu bez do­stę­pu do bie­żą­cej wody i kuch­ni, któ­ry wła­ści­cie­le na­zywa­li szum­nie wil­lą. Było na­praw­dę cięż­ko, zwłasz­cza że nikt nie szczę­dził ra­kii ani śli­wo­wi­cy. Pili co­dzien­nie i wła­ści­wie bez umia­ru, Jó­zek wró­cił tuż przed tym, za­nim zdą­żył po­waż­nie wpaść w na­łóg.

Przy­wiózł ze sobą masę wspo­mnień, pół tor­by dez­odo­ran­tów BAC i drugie tyle olej­ków ró­ża­nych, za­pa­ko­wa­nych w ozdob­ne drew­nia­ne ba­ryłecz­ki, któ­rych zresz­tą i tak po­tem nie miał komu dać. Do tego na­zwo­ził wina, któ­re, przy­najm­niej w za­ło­że­niu, mia­ło być pysz­ne, ale zdą­żyło nie­co skwa­śnieć przez dro­gę. Ito się Józ­ko­wi naj­mniej po­do­ba­ło w ca­łym wy­jeź­dzie, zwłasz­cza że w tam­tą stro­nę za­brał wszyst­ko, co w kra­ju było naj­lep­sze. Buł­ga­rzy lu­bi­li kupo­wać pol­skie ubra­nia, więc je­chał za­opa­trzo­ny w spodnie z turec­kie­go dżin­su, kapy na tap­cza­ny i oczywi­ście mnó­stwo kre­mu ni­vea. Aoni od­wdzię­czyli mu się ze­psutym wi­nem. Jó­zef był do­praw­dy zde­gusto­wa­ny. Do tego stop­nia, że po­przysiągł so­bie, iż wię­cej za gra­ni­cę nie po­je­dzie. Ido­trzymał sło­wa, nie wy­chyla­jąc wię­cej nosa poza wła­sne po­dwór­ko.

Zupeł­nie więc nie wie­dział, skąd u jego je­dyne­go dziec­ka ta­kie cią­głe za­mi­ło­wa­nie do po­dró­ży. Julit­ka mo­gła się szwen­dać bez celu i jesz­cze czer­pać z tego ja­kąś po­dej­rza­ną przy­jem­ność. Wie­dział, ja­kie to było złe i jak de­struk­cyj­nie mo­gło wpłynąć na jej mło­dy umysł, ale po­sta­no­wił to prze­cze­kać. Prze­cież nie bę­dzie mó­wił wła­snej do­ro­słej cór­ce, że robi źle. Dzie­ci nie lu­bią, kie­dy zwra­ca im się uwa­gę. Mar­twił się jed­nak ogrom­nie. Wtym wie­ku jesz­cze mia­ły pra­wo trzymać się jej głupo­ty.

– Prze­cież ci mó­wi­łam, le­ci­my do Du­ba­ju. Tyl­ko na dwa ty­god­nie, nie martw się.

Jó­zek zła­pał się za gło­wę i na­tych­miast od­ru­cho­wo przy­kle­pał swo­ją po­życz­kę spod pa­chy.

– Prze­cież ten Du­blin to tak da­le­ko. Nie mo­żesz po­je­chać do Szczaw­na? Masz ta­kie uzdro­wi­sko pod sa­mym no­sem, a to­bie się po Du­bli­nach za­chcie­wa la­tać. Albo do Je­dli­ny. Tam to już w ogó­le faj­nie i po­wie­trze, jed­nak czyst­sze niż tutaj.

– Tato, nie do Du­bli­na, tyl­ko do Du­ba­ju. To tro­chę w inną stro­nę. – Julit­ka par­sk­nę­ła śmie­chem. – Oczywi­ście w Je­dli­nie też jest pięk­nie, ale sam zro­zum, po­trze­bu­ję wię­cej słoń­ca. Atu po­go­da ja­kaś kiep­ska.

Pu­ści­ła ojcu oczko.

Do­praw­dy, Jó­zef nie ro­zu­miał tej dzi­siej­szej mło­dzie­ży. Co było złe­go w Je­dli­nie? Gdyby miał wy­jeż­dżać, to sam by tam po­je­chał. Zna­la­zł­by so­bie ja­kieś przy­jem­ne sa­na­to­rium i był­by na­wet skłon­ny spę­dzić w nim kil­ka dni. Za­wsze mógł na­wet wró­cić do domu wcze­śniej albo przy­najm­niej przy­je­chać na chwi­lę, w ra­zie gdyby cze­goś za­po­mniał. Tak, Je­dli­na była­by ide­al­na. Atej się za­chcia­ło la­tać nie wia­do­mo gdzie.

Jesz­cze raz przy­gła­dził reszt­kę wło­sów, a po­tem ner­wo­wo po­tarł wąs. Za­wsze tak ro­bił, kie­dy się stre­so­wał. Zresz­tą, jak tu się nie stre­so­wać, kie­dy je­dyne dziec­ko wy­jeż­dża w nie­zna­ne. Już nie był pew­ny, do któ­re­go Du­bli­na Julit­ka je­dzie i z któ­rej on jest stro­ny. To wszyst­ko było zupeł­nie głupie i Jó­zef zde­cydo­wa­nie tego nie ogar­niał.

– Na­praw­dę, nie stre­suj się, tato. To tyl­ko dwa ty­god­nie. Po­je­dzie­my, opa­li­my się i wró­ci­my. Na­wet nie zdą­żysz się stę­sk­nić. Zresz­tą mó­wi­łam ci, że je­śli masz ocho­tę z nami po­je­chać, chęt­nie do­pi­szę cię do wy­ciecz­ki.

– Jesz­cze mi ja­kichś wy­praw bra­kuje do szczę­ścia – par­sk­nął Jó­zef. – Wy­star­czą mi na­sze do­mo­we kło­po­ty, nie mu­szę się do­dat­ko­wo roz­bi­jać nie wia­do­mo gdzie. Już ci mó­wi­łem, że to zupeł­nie nie dla mnie. Zresz­tą, to two­je to­wa­rzystwo jest dla mnie zde­cydo­wa­nie za mło­de.

Julit­ka wzruszyła ra­mio­na­mi.

– Trud­no, prze­cież nie za­cią­gnę cię tam siłą.

Praw­dę mó­wiąc, cie­szyła się, że oj­ciec nie chciał z nią je­chać. Za­pro­po­no­wa­ła mu, bo było jej go zwyczaj­nie żal, ale li­czyła na to, że jed­nak od­mó­wi. Nie było szans, żeby do­ga­dał się z jej zna­jo­mymi. Jej naj­now­sze­go chło­pa­ka, Ka­ro­la, też zresz­tą szcze­rze nie­na­wi­dził. Nie, żeby po­przed­nich ja­koś szcze­gól­nie ko­chał, ale Ka­rol wy­jąt­ko­wo dzia­łał mu na ner­wy. Ten wy­jazd z nimi dwo­ma mógł­by się na­praw­dę oka­zać ka­ta­stro­fą, a gdyby mu­sia­ła wy­bie­rać, zde­cydo­wa­nie wo­la­ła­by spę­dzić urlop z kimś in­nym za­miast wła­sne­go, zgorzk­nia­łe­go ojca.

Ostat­nio bywa­ła u nie­go dość czę­sto, zda­rza­ło się, że na­wet po­miesz­ki­wa­ła przez kil­ka dni, więc mia­ła peł­ny ob­raz jego za­cho­wa­nia. Na dłuż­szą metę by tego nie znio­sła. Było jej żal sta­re­go czło­wie­ka, ale tak na­praw­dę za­mie­rza­ła mu mat­ko­wać. Zresz­tą trud­no co­kol­wiek prze­tłuma­czyć pra­wie sie­dem­dzie­się­cio­let­nie­mu fa­ce­to­wi, któ­ry i tak naj­le­piej wie, co jest dla nie­go do­bre. Po­sta­no­wi­ła się więc nie przej­mo­wać ga­da­niem ojca i skupić na myśli o wa­ka­cjach, luk­susach i słoń­cu. Nie­waż­ne, co zro­bi, oj­ciec i tak bę­dzie ję­czeć.

– Cór­cia, przy­go­to­wa­łem ci te two­je wi­ta­min­ki. Leżą na sto­le w kuch­ni – przy­po­mniał so­bie Jó­zek.

Juli­ta zmarsz­czyła brwi.

– Ja­kie wi­ta­min­ki, tato?

– No, te, co je za­wsze mie­szasz, jak cho­dzisz na tę swo­ją si­łow­nię. Ta­kie w prosz­ku, w tym du­żym sło­iku.

Juli­ta uśmiech­nę­ła się do sie­bie. Na śmierć by za­po­mnia­ła. Całe szczę­ście oj­ciec tym ra­zem o niej po­myślał.

– Nie wi­ta­min­ki, tato, tyl­ko biał­ko. Dzię­ki, że mi przy­po­mnia­łeś. Praw­dę mó­wiąc, zupeł­nie mi ucie­kło, a to nie­do­brze, w koń­cu re­ge­ne­ra­cja jest bar­dzo waż­na, zwłasz­cza w po­dró­ży. – Uśmiech­nę­ła się do ojca i cmok­nę­ła go w po­li­czek. – Je­steś su­per!

Jó­zek za­wstydził się bar­dzo i naj­chęt­niej wy­tarł­by tego ca­łusa na­tych­miast, ale po­cze­kał, aż cór­ka wyj­dzie z po­ko­ju. Gdyby to zro­bił w jej obec­no­ści, na pew­no było­by jej przy­kro.

– Ja pie­przę, co to ma być? – Zkuch­ni do­biegł Jó­ze­fa krzyk Julit­ki.

Męż­czyzna na­tych­miast ruszył na od­siecz cór­ce.

Wkuch­ni wszyst­ko było do­kład­nie w ta­kim sta­nie, w ja­kim je zo­sta­wił. Na sto­le sta­ło puste opa­ko­wa­nie po prosz­ku biał­ko­wym, a tuż obok le­ża­ły rów­no po­ukła­da­ne wo­recz­ki z za­war­to­ścią. Na­praw­dę się sta­rał, żeby wszyst­ko było jak na­le­ży. Wi­dział, ile Julit­ka tego sy­pie, i wy­myślił, że przy­go­tuje jej por­cje na każ­dy dzień. Wkoń­cu na wa­ka­cjach za­po­mi­na się o wie­lu rze­czach. Poza tym dźwi­ga­nie ta­kie­go wiel­kie­go sło­ja musi być bar­dzo nie­wy­god­ne. Wczo­raj po pra­cy spe­cjal­nie po­je­chał do skle­pu i kupił ze­staw wo­recz­ków struno­wych, a po­tem spa­ko­wał to całe biał­ko. Wo­recz­ki nie zaj­mo­wa­ły za wie­le miej­sca i Julit­ka spo­koj­nie mo­gła je upchnąć w ba­ga­żu. Na­wet pod­ręcz­nym. Pa­czusz­ki były małe, za­bez­pie­czo­ne, nie­mal zupeł­nie nie­zau­wa­żal­ne.

– Po­patrz, masz na każ­dy dzień, a na­wet dwa razy dzien­nie. Zro­bi­łem ci por­cje. – Jó­zek był z sie­bie bar­dzo dum­ny.

Juli­ta wy­wró­ci­ła ocza­mi.

– Tato, se­rio? – za­pyta­ła wła­ści­wie nie wia­do­mo po co. Jó­zek i tak nic z tego nie ro­zu­miał. – Ja na­praw­dę je­stem ci wdzięcz­na, że tak o mnie dbasz, ale wy­obra­żasz so­bie, co by było, gdyby mnie z czymś ta­kim za­trzyma­li na gra­ni­cy?

Po­pa­trzył na nią ze zdzi­wie­niem.

– Aco mia­ło­by być? Zwykłe wo­recz­ki z bia­łym prosz­kiem. Dla wy­go­dy.

– Tato – za­czę­ła tłuma­czyć jak dziec­ku – wo­recz­ki i bia­ły pro­szek w środ­ku ko­ja­rzą się tyl­ko z jed­nym. Jak­by mnie do­rwa­li z ta­kim pa­kun­kiem i to jesz­cze w Du­ba­ju, już bym się z tego nie wy­wi­nę­ła. Za prze­myt nar­ko­tyków tam do­sta­je się cza­pę.

– Ale prze­cież sama mó­wi­łaś, że to ja­kieś biał­ko. Dziec­ko, co ty wła­ści­wie za­żywasz?

Jó­zek czuł, jak za­czyna­ją mu się trząść nogi. Od­ru­cho­wo przy­li­zał swo­ją po­życz­kę spod pa­chy i po­pra­wił wąs. Mla­snął dwa razy, bo z tego wszyst­kie­go aż za­schło mu w gar­dle. Co ta Julit­ka zno­wu wy­myśli­ła? Naj­pierw mówi, że bie­rze ja­kieś od­żyw­ki, i za­rze­ka się, że to zdro­we, a po­tem oka­zuje się, że mo­gła­by za nie pójść sie­dzieć. Ijesz­cze je­dzie do tego ca­łe­go Du­ba­ju, w któ­rym cza­pa gro­zi na­wet nie­win­nym ko­bie­tom. To wszyst­ko jest tak po­pie­przo­ne, że Jó­zek prze­stał już na­dą­żać. Naj­gor­sze, że cór­ka za­czę­ła mu się sta­czać, a on nie mógł z tym nic zro­bić. Miał tyl­ko na­dzie­ję, że nie wpad­nie przez to w kło­po­ty.

– Nic nie za­żywam – da­lej pró­bo­wa­ła mu tłuma­czyć, ale wi­dać było, że oj­ciec ni­cze­go nie ro­zu­mie. – Ale to, co zro­bi­łeś, jed­no­znacz­nie ko­ja­rzy się z tym, jak­bym za­żywa­ła. To zwykła od­żyw­ka, ale wierz mi, na gra­ni­cy nikt nie bę­dzie tego spraw­dzał. Za­mkną mnie na­tych­miast i dłu­go nie wy­pusz­czą. Więc wy­bacz, tato, ale nie we­zmę tych two­ich wo­recz­ków.

– To nie bierz i daj mi już świę­ty spo­kój. – Jó­zek się ob­ruszył. Miał ser­decz­nie dość, a te­raz jesz­cze wy­szło, że to wszyst­ko jego wina. Aniech so­bie wszyscy ro­bią, co im się po­do­ba. On już nie za­mie­rzał w to in­ge­ro­wać, na­wet je­śli bę­dzie mu­siał wy­cią­gać wła­sną cór­kę z za­gra­nicz­ne­go wię­zie­nia. Zresz­tą jako praw­nicz­ka po­win­na so­bie świet­nie po­ra­dzić, za­miast oskar­żać bied­ne­go ojca o wła­sne nie­po­wo­dze­nia.

Jó­zek mach­nął ręką i wy­szedł zły z kuch­ni. Już mu się nie chcia­ło z nią roz­ma­wiać. Naj­chęt­niej po­je­chał­by do ate­lier, ale na Zen­ka też nie miał ocho­ty dzi­siaj pa­trzeć. Oni wszyscy są sie­bie war­ci! Nie­wdzięcz­ni­cy!

***

Szcze­pan nie bar­dzo wie­dział, co ma o tym wszyst­kim myśleć. Oczywi­ście ko­chał Al­do­nę i Fran­ka i jak­by mógł, od­dał­by za nich obo­je życie, ale na­praw­dę nie wy­obra­żał so­bie, że te­raz do ich trój­ki do­łą­czy ko­lej­na isto­ta. Fra­nio był jesz­cze mały i opie­ka nad nim zaj­mo­wa­ła cały czas. Nie dało rady nic zro­bić, ni­cze­go ogar­nąć ani na­wet po­myśleć o ja­kim­kol­wiek cza­sie wol­nym. Szcze­pan był już na­praw­dę wy­koń­czo­ny. Al­do­na szyb­ko wró­ci­ła do pra­cy i choć od biu­ra dzie­li­ły ją je­dynie dwa pię­tra, to i tak wi­dzie­li się je­dynie wie­czo­ra­mi.