Być jak Ingrid. Tom 2 - Agata Bizuk - ebook
NOWOŚĆ

Być jak Ingrid. Tom 2 ebook

Agata Bizuk

5,0

Opis

Niegdyś tętniący życiem Wałbrzych próbuje się odnaleźć po zamknięciu kopalń.

Ingrid Kręcisz, żona byłego dyrektora kopalni, codziennie próbuje zadbać o rodzinę, sąsiadów i świat, który wywrócił się do góry nogami. Dorastające dzieci często przyprawiają ją o ból głowy, a mąż pracuje z dala od domu. Zdana na samą siebie Ingrid chwilami opada z sił, ale jej usposobienie nie pozwala na upadki i gorsze dni. Tylko czy to wystarczy?

To opowieść o marzeniach i sile, która rodzi się tam, gdzie wszystko wydaje się stracone. Zajrzyjcie do Wałbrzycha lat 90 – pełnego biedaszybów, frustracji i używanych ubrań z Zachodu.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 226

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Agata Bizuk, 2025

Projekt okładki

Justyna Knapik

Redakcja

Agnieszka Czapczyk

Korekta

Agnieszka Czapczyk, Agata Bizuk, Barbara Sacka

Łamanie i skład

Beata Kostrzewska/ Grafika Słowa

Opracowanie wersji elektronicznej

Karol Bociek

ISBN 978-83-68468-33-5

Kraków 2025

Wydawnictwo BOOKEND

[email protected]

www.bookend.pl

Jackowi Pielichowi – za miłość do tego,

na czym niektórzy już dawno postawili krzyżyk.

Rozdział 1

„Jest dziewiąta, tu pierwszy program Polskiego Radia”.

Polka Dziadek zapowiadająca audycję Lato z radiem rozbrzmiała wesoło.

Ingrid wciągnęła w nozdrza rześkie letnie powietrze. To był jej mały rytuał od niemal dwóch dekad. Kiedy tylko kończył się czerwiec, każdego ranka zawsze o tej samej porze włączała odbiornik, by posłuchać ulubionej audycji.

Uśmiechnęła się do siebie. Słońce świeciło prosto w okno, ogrzewając linoleum na podłodze. Ptaki na zewnątrz ćwierkały radośnie, wiatr lekko poruszał firanką. Było absolutnie cudownie. Ingrid kochała letnie poranki, zwłaszcza te spędzane w towarzystwie rodziny. Niestety, dziś musiała zadowolić się własnym towarzystwem. Janusz, jak zwykle, uganiał się za dziewczynami, natomiast Dagmara, Robert i mała Paulinka wyjechali na zakładowe kolonie nad morze. Trzy tygodnie błogiego spokoju, a jednak kobieta nie była zadowolona. Przynajmniej Henryk mógłby się w końcu pojawić, ale po raz kolejny zatrzymały go ważne zawodowe sprawy.

Odkąd został przeniesiony do Lubina, nic nie było jak dawniej. Na początku mocno się opierał, ale ostatecznie nie miał większego wyboru, inaczej zostaliby bez niczego. Mieli wracać na Śląsk i zacząć wszystko od nowa. Planowali też wyjechać gdzieś na Zachód, jak mnóstwo innych ludzi, ale ostatecznie doszli do wniosku, że przeboleją rozłąkę, przynajmniej dopóki Henryk nie przejdzie na emeryturę. Właściwie mógłby przejść już teraz, ale chciał jeszcze popracować przez trzy lata, a potem już wszystko się jakoś poukłada.

Poza tym dzieciaki za żadne skarby nie chciały wyjeżdżać z Wałbrzycha.

Prawdę mówiąc, Ingrid też nie chciała, zwłaszcza że wtedy byliby zmuszeni sprzedać dom. I choć nie wierzyli już, że jeszcze kiedyś ktoś mógłby przypomnieć sobie o wątpliwej jakości skarbach zaklętych w ścianach willi Wandzia, i tak wciąż lekko obawiali się, że to wszystko wcześniej czy później wypłynie na wierzch. A tego raczej woleliby uniknąć. Poza tym, tak Bogiem a prawdą, Ingrid też pokochała ten kawałek własnej przestrzeni i oddałaby wiele, żeby jednak zachować prawo własności do willi. Bo dom od całkiem niedawna należał już tylko do nich.

Razem z nowym ładem i raczkującym jeszcze kapitalizmem przyszły ogromne zmiany. Kto chciał, mógł wykupić swoje mieszkanie za jeden procent jego wartości. Tak po prostu. Kiedy więc tylko nadarzyła się taka sposobność, czym prędzej podpisali stosowne dokumenty. Żal było nie skorzystać i tylko głupi wtedy nie kupował.

Niestety, w tym całym przedsięwzięciu były też pewne niedogodności i nie chodziło tu wcale o to, że nie mogli teraz willi Wandzia sprzedać ani nawet przekazać. Wraz z nabyciem nieruchomości dorobili się bowiem sąsiadów na zawsze, a przynajmniej do momentu, kiedy ci z własnej woli nie zechcą się wyprowadzić. Bo o to akurat Ingrid miała zamiar się mocno postarać.

Małżeństwo Kaletów było parą bardzo specyficzną. Nie lubili się z Kręciszami właściwie od samego początku, kiedy ci tuż po zmianie ustroju dostali przydział na dom. Kaletowie od dawna mieszkali obok i pasjami nienawidzili wszelkich zmian, również na lepsze. Przez pierwsze lata nie raczyli nawet patrzeć w stronę Ingrid i Henryka, by potem być w stanie jedynie nieznacznie skinąć głową na powitanie. I to wyłącznie z powodu kultury. Uważali się za dużo lepszych od każdego, kto w ogóle śmiał stanąć na ich drodze.

Mariusz Kaleta był przysadzistym mężczyzną z pokaźnym brzuchem, zapewne piwnym. Zapewne, bo Ingrid nigdy nie widziała sąsiada pijącego piwo – na dobrą sprawę nie widziała go pijącego cokolwiek, wobec czego piwne pochodzenie tłuszczu trzewnego u sąsiada Ingrid szacowała na zasadzie rachunku prawdopodobieństwa. Miał ciemne, lekko przerzedzone włosy z widoczną na czubku łysiną. I wąs, ale nie taki, jaki dumnie nosił Henryk. Wąs Mariusza był specyficzny, wyglądał bowiem jak wyliniały szczur, który zupełnie przypadkiem przyczepił mu się pod nosem. Miało się wrażenie, że ten wąs żyje własnym życiem. Ingrid kiedyś nawet pomyślała, że w przeszłości Mariusz musiał być całkiem przystojnym mężczyzną, ale kiedy na niego patrzyła, stwierdzała, że musiało się jej coś uroić. W tym człowieku nic nie było ładne, co zupełnie nie przeszkadzało mu się wywyższać i traktować wszystkich z góry. Kaleta bowiem był prawnikiem i to nie byle jakim, tylko od spraw kryminalnych, co za każdym razem z lubością podkreślała jego żona.

Nosił całkiem dobrej jakości, choć zupełnie niedopasowane garnitury. Rękaw marynarki kończył się zwykle daleko poniżej linii palców, za to spodnie tuż za kostką, jakby miał wieczną wodę w piwnicy. Co rano wychodził do pracy z teczką, która przyprawiała o dreszcze wszystkich mieszkańców placu Lipowego. Bo tylko on wiedział, co w tej teczce trzyma i jak bardzo może tego użyć przeciwko sąsiadom.

Martyna z kolei była niewielką kobietą z burzą rudych loków, pod którą kryła się mała twarz z donośnym głosem. Nie pracowała, całe swoje życie widocznie opierając na karierze męża. I wydawało się, że była z tego faktu całkiem zadowolona. Całe dnie spędzała albo w domu, albo – dla odmiany – w ogrodzie, gdzie sprytnie udawała wielce zajętą plewieniem rabatek z kwiatami. W istocie chaszcze cudnie się rozrastały, coraz bardziej zabierając przestrzeń ogrodu. Na co dzień Martyna zajmowała się również krzyczeniem. Głównie na dzieci, na psa sąsiadki i tak po prostu – na wszystkich, którzy ośmielili się wejść jej w paradę. Kiedy Martyna krzyczała, miało się wrażenie, że budynki na całym placu Lipowym drżą w posadach, dlatego nikt nie próbował wchodzić jej w drogę.

– Malwina! – Ingrid usłyszała kolejny ryk zza okna. Martyna była w stanie zagłuszyć nawet grające w kuchni radio. – Malwina, do cholery!

– I co ty się drzesz, babo jedna!1 – warknęła, choć doskonale wiedziała, że sąsiadka tego nie usłyszy. Nieważne, bo przecież i tak nie potrafiła słuchać innych. Wydzierała się tylko z każdego właściwie powodu.

1 I czemu krzyczysz, babo jedna!

– Malwina, do domu! – Martyna zdzierała sobie gardło zupełnie bez sensu, jej ośmiolatka bowiem ani myślała wracać. Siedziała na suchej jak pieprz ziemi i przygotowywała „pieniądze” z liści do późniejszej zabawy. Dawno nie padało, więc jej białe podkolanówki były brudne od ziemistego kurzu, podobnie jak jasna sukienka. – Utłukę cię, zobaczysz! – grzmiała matka.

Ingrid pomyślała nawet, że to dziwne, że dziecko o tej porze już biega po podwórku, ale w zasadzie, gdyby miała takiego darciucha, pewnie sama uciekałaby byle dalej.

Dziewczynka pozbierała liście z ziemi, złożyła je w równy stosik, po czym z ciężkim westchnieniem skierowała się ku wejściu do domu.

Była całkiem ładnym dzieckiem – miała długie blond włosy, trochę piegów na zadartym nosie i wieczny uśmiech na buzi. Ingrid lubiła tę małą, zwłaszcza że wydawała się również całkiem nieźle wychowana. Podejrzewała, że to raczej nie zasługa wielu rozmów i tłumaczenia, na czym polega świat, ale strachu przed krzykiem matki. W zasadzie skutek był ten sam, wobec czego nie było powodu się zbytnio zastanawiać.

Martyna miała jeszcze starszą córkę – osiemnastoletnią Elizę – z wyglądu bardzo podobną do matki, z burzą rudych loków i milionem piegów. Na szczęście pierworodna nie odziedziczyła po matce charakteru, co sprawiało, że była całkiem przyjemną nastolatką. Nie tylko Ingrid myślała o dziewczynie w ten sposób, bo, jak się okazywało, podobne zdanie na jej temat mieli obaj jej synowie. Zarówno Janusz, jak i Robert uganiali się za Elizą, a między sobą walczyli o jej względy niczym wygłodniałe psy o kawałek kaszanki. Nie wprost, bo Janusz nigdy nie zniżyłby się do poziomu zabiegania o dziewczynę, ale wyraźnie było widać, że obaj są nią zainteresowani. A ponieważ nie byli jedynymi adoratorami nieletniej sąsiadki, jej matka nawet nie zwracała na nich uwagi. A przynajmniej tak się Ingrid wydawało.

Póki co jednak Eliza wyjechała widocznie na jakieś wakacje, bo wokół domu kręciła się wyłącznie mała Malwinka, powodując święte oburzenie u własnej matki. Teraz szła do domu w białej niegdyś sukience i wyglądała doprawdy jak kupka nieszczęścia. Ingrid naiwnie jednak wierzyła, że w takim pięknym dniu być może nawet uniknie matczynego gniewu.

Rozejrzała się po kuchni. Wyjątkowo nie chciało się jej sprzątać, choć przecież powinna. Sobotnie porządki były wpisane w jej kalendarz na stałe i z perfekcyjną wręcz precyzją odbywały się dokładnie co siedem dni. Można było według nich ustawiać zegarek. Dzisiaj jednak stwierdziła, że ma to wszystko gdzieś. Jak mówiła mamusia: od brudu jeszcze nikt nie umarł. A ponieważ Ingrid wyjątkowo była sama w domu, zamierzała sprawdzić tę teorię. Oczywiście na własnej skórze. Zaparzyła więc sobie kawę w swojej ulubionej szklance z plastikowym koszyczkiem, po czym wyszła do ogrodu. Rozsiadła się na ławce, wystawiła twarz do słońca i po raz pierwszy od dawna zanurzyła się w przyjemnym letnim poranku. Ten bieg ją kiedyś wykończy.

– Malwina, do cholery! – usłyszała za sobą. Nienawidziła, kiedy ktoś przeszkadzał jej w odpoczynku. – Malwina!

Ingrid obróciła się za siebie. Mała dziewczynka, wciąż ubrana w kiedyś białą, a teraz przykurzoną sukienkę, stała przy siatce i obserwowała sąsiadkę z pewnej odległości. Uśmiechnęła się, a w jej policzkach natychmiast pojawiły się zabawne dołeczki. Ingrid wstała i poszła w kierunku warzywnika. Zerwała kilka czerwieniących się na krzaczkach truskawek, po czym wręczyła je dziewczynce.

– Masz, ino żeby matka cię nie zauważyła. No, weź.

Dziecko przyjęło owoce, grzecznie podziękowało, a potem ukłoniło się nieznacznie i pobiegło w stronę domu.

– No, to teraz ci mamusia da popalić – westchnęła kobieta półgłosem, ale odwróciła się na pięcie i wróciła na swoje miejsce, gdzie czekała na nią jeszcze gorąca kawa. – W zasadzie przecież chciałam dobrze. Zresztą, co mi tam. Nie mój cyrk, nie moje małpy.

– Czyś ty oszalała, dzieciaku? – Krzyk sąsiadki po raz kolejny przeszkodził w kontemplowaniu błogiej ciszy. – Ile razy ci mówiłam, że nie bierze się niczego od obcych?

– Ale mamo, to przecież od pani Kręcisz. Ona nie jest obca. – Dziewczynka próbowała się jakoś tłumaczyć.

– Obcy to obcy. Znaczy: nie-swój.

Mała pospiesznie włożyła do buzi całą garść truskawek razem z szypułkami i popatrzyła hardo na matkę. Ta natychmiast zrobiła się czerwona jak burak.

– Jesteś taka sama jak ten twój ojciec! – ryknęła na córkę. – Uparta jak osioł! W te pędy do domu i niech cię już nie widzę.

Malwina spuściła głowę i ciągle przeżuwając to, co miała w buzi, uciekła do domu. Ingrid jeszcze zauważyła, że tuż przy szyi jej sukienka znacznie się zaczerwieniła od owocowego soku. Matka naprawdę ją prześwięci.