Pozdrowienia z Popielnika - Stanisław Butowski - ebook

Pozdrowienia z Popielnika ebook

Stanisław Butowski

0,0

Opis

Pozdrowienia z Popielnika albo autorski przewodnik po Pomorzu Tylnym

 

Na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych nie brakuje krain przez literaturę polską nieodkrytych. Debiut Stanisława Butowskiego to pionierska ekspedycja – powieść, która aktem symbolicznej kartografii wypełnia jedną z białych plam na mapie naszej wyobraźni.

 

Miasteczko Popielnik na Pomorzu Tylnym. „Niemcy nie robili sobie złudzeń. »Arsch der Welt«, tak mówili o tych okolicach”. Wojciech, młody „archeolog ducha”, wyrusza w rodzinne strony, by oswoić swą małą ojczyznę. Czy odnajdzie ścieżkę łączącą przeszłość, o której nie ma komu pamiętać, z teraźniejszością, która nie zna samej siebie? A może trafi w ślepy zaułek, z którego wydostać się można tylko prawdziwym zmyśleniem?

 

Stanisław Butowski (1990) Z wykształcenia językoznawca, pracuje jako tłumacz i akademik. Po dyletancku uprawia muzykę, filozofię i badania nad pismem. Wychował się i mieszka w Warszawie, emocjonalnie związany z „Pomorzem Tylnym”. Dobrze czuje się na uboczu. Prowadzi bloga literackiego pod nazwą „Butowski, jak buty” w serwisach Facebook i Tumblr.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 332

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Stanisław Butowski

Pozdrowienia z Popielnika

albo autorski przewodnik po Pomorzu Tylnym

Kraków 2020

Stanisław Butowski, Pozdrowienia z Popielnika albo autorski przewodnik po Pomorzu Tylnym

Copyright © by Stanisław Butowski

Copyright © for this edition by Fundacja Lethe, Kraków 2020

All rights reserved

REDAKTORPROWADZĄCY Paweł Cieślarek

REDAKCJAIKOREKTA Pracownia Mole

PROJEKTTYPOGRAFICZNYI SKŁAD Pracownia Mole

PROJEKTOKŁADKI Kamil Rekosz

ebook Wojciech Bryda

WYDAWCA

Fundacja Lethe, ul. Świętej Teresy 2/5, 31-162 Kraków

[email protected], fundacjalethe.pl

ISBN 978-83-66303-19-5

Animi2 jest imprintem wydawniczym Fundacji Lethe

Nasze książki znajdziesz na animi2.com

Zdarza się

wśród inteligentów łaskawa pani

że mężczyzna chwyta za piłę łańcuchową

albo jakieś inne narzędzie

z którym nigdy nie miał do czynienia…

i idzie do lasu

— Thomas Bernhard, Na polowaniu (przeł. M. Muskała)

Popielniczankom Babci i Mamie

Wieczorny spacer

Dwóch chłopaków spotkało się na starym cmentarzu.

Ostatnich ludzi pochowano tu chyba ze trzy wieki wcześ­niej, a od jakichś stu lat teren służył wyłącznie jako rozległy park, gdzie wysokie, szare graby chroniły spacerujących przed spojrzeniami postronnych – gdyby ktoś miał coś do ukrycia. A ponieważ był to dopiero początek terroru, przynajmniej w tych stronach, ponieważ to oni – młodzież – nieśli czarny kaganek i nie zdążyli jeszcze dobrze wypracować metod ani uzyskać bezwzględnego poparcia – to, owszem, mieli coś do ukrycia. Postanowili zatem spotkać się po zmroku na starym cmentarzu i działać po cichu.

Do Lindenstraße mieli może dziesięć minut spacerem – gdyby szli głównymi ulicami. Ale jak na złość pogoda była piękna, wieczór długi i ciepły. Letnie zielsko pachniało odurzająco, zmrok nie chciał zapaść, jakby ktoś pobrudził niebo w rogu złotą farbą. Ludzie pod byle pretekstem wychodziliz domów, błąkali się po ulicach i ogrodach, by zażywać dobrego, długiego dnia. Dlatego przejście dziesięciominutowej drogi zajęło im niemal pół godziny. Musieli przemykać opłotkami. Długo obserwować ulice zza węgła, nim zdecydowali się zrobić kolejny krok. Musieli zaglądać do okien mijanych domów, by upewnić się, że miasteczko niczego nie podejrzewa.

Pomimo tych środków ostrożności nagle usłyszeli zza pleców głos:

– Hola, chłopcy! Czy to nie za późno na spacery?

Właśnie minęli kalwińską kaplicę, od celu dzieliło ich jakieś pięćset metrów. Odwrócili się i zobaczyli Tumma, moczymordę, człowieka złego charakteru.

– Ano, ładny wieczór, tośmy wyszli pooglądać sobie świat – odpowiedział jeden z chłopaków, patrząc w ziemię. – To teraz zabronione?

– Panowie, bez nerwów. Toć ja wam życzliwy – niespodziewanie zapewnił ich pijak.

Kilkanaście lat wcześniej była w miasteczku taka sprawa: Tumm, wówczas praktykant w sklepie żelaznym, kontra pewna dama, jego kochanka, którą reprezentował adwokat Nitz. Zarzuty dotyczyły znęcania się i nadużywania alkoholu. Skończyło się na ugodzie między sędzią a Nitzem, w myśl której Tumm po dziesięciu dniach odsiadki w areszcie powiatowym został zwolniony z obowiązkiem zapłaty niezbyt wysokiej grzywny. Oczywiście te wydarzenia przerwały jego karierę w handlu, ale ogólnie panowała opinia, że sąd potraktował go nadzwyczaj łagodnie, a to dzięki osobistemu wstawiennictwu adwokata. Ku powszechnemu zdziwieniu Tumm odebrał ten złagodzony werdykt jako atak na jego honor (z którym wcześniej bynajmniej się nie obnosił). Jak stwierdził, uczyniono go przedmiotem powszechnej pogardy, a jedynym celem tego „wspaniałomyślnego aktu miłosierdzia” (słowa sędziego) było zatkanie mu gęby i odebranie możliwości przedstawienia własnej wersji zdarzeń. W ten sposób na zawsze zbrukano jego imię – uważał. Oto chrześcijańska obłuda w całej okazałości! Oto adwokacki kabotynizm! – żalił się w karczmach, gdzie odtąd z jeszcze większym zapałem pracował nad tym, by jego imię nadawało się wyłącznie do straszenia dzieci. Z początku te tyrady, skomponowane z plugawych wyzwisk wymieszanych z książkowymi zwrotami (starsi mieszkańcy pamiętali czas, kiedy Tumm kształcił się, a nawet dobrze rokował), wzbudzały wesołość. Później uczucia słuchaczy zmieniały się w niezręczne współczucie, aż wreszcie narzekania moczymordy przykrzyły się nawet najbardziej zdegenerowanym mętom…

– Dalej droga czysta – zachęcił chłopaków pijak i mrugnął porozumiewawczo, wykrzywiając twarz.

Po chwili chłopcy znów zostali sami. Rozeźleni udali się wprost na Lindenstraße główną drogą. W rzeczy samej na nikogo już po drodze nie trafili. Dopiero przy skrzyżowaniu spotkali się z Martinem. Wóz z koniem, zgodnie z planem, czekał na zapuszczonej działce, dwa domy od willi. Martin twierdził, że nie zwrócił niczyjej uwagi. Martin umiał powozić jak nikt.

Grób aus

Wszelkie wyjaśnianie zaczyna się sentymentalnie.

– Aksel Sandemose, Uciekinier przecina swój ślad(przeł. I. Zimnicka)

Wieczór za oknem zachodził na granatowo, księżyc oświetlał remizę za stawem. Po kolacji w kuchni zrobiło się pusto. Rozeszli się gdzieś zmęczeni tłokiem i gwarem w małym mieszkaniu – przed telewizor czy na spacer – rodzice i dziadkowie.

Pozostawiony sam sobie chłopiec kręcił się bez celu. W końcu trafił z powrotem do kuchni, gdzie dogasał jeszcze węglowy piec. Szara konstrukcja przyczajona w kącie przypominała smoka, śpiącego gada, tchnącego ciepłem i spokojem odpoczynku. Chłopiec pochylił się nad szczeliną w metalowym korpusie, przez którą widoczne były żarzące się leniwie węgle.

Punkty na wzgórzach i w dolinach to rozpalały się, to przygasały – jakby stwór oddychał. Chłopiec lubił myśleć o rozpalonym węglu jak o mieście – zastanawiać się, co widywaliby jego mieszkańcy spacerujący ulicami. O czym mogliby myśleć, zbaczając z szerokich rozpalonych arterii w przygaszone alejki? Kogo napotykać? Czy zauważyliby, że miasto oddycha falami? Jak tłumaczyliby sobie to dziwne zjawisko, samoistnie rozbłyskujące to tu, to tam ogniki? Chłopiec czuł, że obcuje z czymś ważnym i głębokim, może jakąś częścią wielkiej tajemnicy świata. No bo jak to było, że dookoła wytworzono precyzyjnie tyle rzeczy, że w nerwach i w poczuciu obowiązku obsługiwało je tylu ważnych ludzi – a wystarczyło zamknąć tę materię w piecu i podłożyć ogień, by wszystko na powrót stało się jednym, szarym spokojem?

Pomarańczowe miasto przygasło, zapadło w głęboką czerwień. Węgielki syczały kołysankę: Na Wojtusia z Popielnika iskiereczka mruga… Gdy ciepło i szept rozeszły się po jego młodym ciele, poczuł senność tak przemożną, że nawet podłoga nie wydała mu się w tej chwili niewygodna. Zwinął się obok pieca i zapadł w ciemność. Do łóżka przeniosła go babcia. Następnego dnia wysunęli popielnik i strząsnęli popiół do wiadra.

Trach! Stołek się przewrócił i Wojtuś zleciał na ziemię. Po chwili otrząsnął się z szoku, rozejrzał dookoła i dostrzegł złamaną belkę w oparciu łóżka. Odłożył na podłogę obrazek, przyczynę całego zamieszania, i spróbował spasować dwa kawałki drewna, lecz na próżno. Były to już dwa byty, niemożliwe do złączenia, jakby dwie połowy kraju poróżnione bratobójczą wojną.

No nie! – pomyślał chłopiec. – W jednej chwili był jeden kawałek, teraz są dwa! Jedna, drobna chwila, której skutków nie da się już cofnąć! Słyszał wcześniej tyrady dorosłych o podobnej treści, coś o nieodwracalności rzeczy i tak dalej, ale jeszcze nigdy nie odczuł tego na własnej skórze. A tu w jednej chwili nie mieli żadnego powodu, by się na niego gniewać, a w drugiej – już taki powód mają. Wcześniej nie miał zmartwień – teraz ma. I do tego ta ręka. Czuł, jak narasta w niej ból. Zaczął nią obracać i oglądać ją pod różnymi kątami.

Zabawna rzecz – o ile wszystko toczy się normalnym torem, człowiek ogląda właściwie tylko niewielką część swojego ciała – trochę z góry, trochę w lustrze – ale wielu jego okolic tak naprawdę nie zna. Gdy tylko nauczy się, że to, co widzi, to jest jego ciało, natychmiast traci powód, by dalej je badać. Myśli, że wie już wszystko, a niesłuszność tego przekonania poznaje dopiero w chwili wypadku lub choroby. Wtedy na nowo odkrywa: Ach! A więc to jest moje ciało! To jest to moje nędzne, żałosne ciało, na które jestem skazany do końca moich dni!

Coś w tym rodzaju chodziło po głowie Wojtusiowi, choć słowa, w które ubrał swoje myśli, były daleko prostsze.

– Dziwne! Dziwne! – powtarzał pod nosem, lustrując w skupieniu wszystkie zaskakujące łuki i wzniesienia w bolącej ręce i ich odpowiedniki w tej drugiej. Lecz im dłużej patrzył, tym mniej rozumiał: Tak to powinno wyglądać? Czy nie tak? – Co za głupota! – wykrzyknął nagle w pustym mieszkaniu. – Zawiesić obrazek pod samym sufitem!

A ponieważ wiadomo, że największą ulgę przynosi zrzucenie winy na kogoś innego, po chwili, nieco uspokojony, westchnął:

– Do diabła z tym. – I poszedł zlać rękę zimną wodą.

Kiedy wrócił z łazienki, chwycił obrazek jeszcze raz, by lepiej mu się przyjrzeć. Czarny trójkąt, który zwrócił jego uwagę, okazał się świerkiem. Wojtuś znał świerki. Lubił świerki. Wiele ich rosło tu przy drogach, szczególnie przy tej największej, prowadzącej nad morze. Środkiem obrazka płynęła srebrna rzeczka. Ta rzeczka również wydała mu się znajoma. Nawet – pomyślał – mógł kiedyś nią iść. Kiedyś wyprawili się tak pod prąd rzeczki Gozel, przepływającej za domem dziadków w Popielniku. Przeskakiwali wtedy z kamienia na kamień, czasem moczyli nogi, kiedy źle wymierzyli skok – on i jakieś tutejsze dzieciaki, których imion zapomniał. To też było lato, któreś z poprzednich wakacji, przekonał dwóch chłopców i dwie dziewczyny z placu zabaw, żeby wyprawić się wbrew nurtowi w górę rzeki. Pamiętał: za mostkiem brzegi Gozel porastały gęsto drzewa. Ich gałęzie zwisały nisko, tak że czasem musieli schylać głowy. Może minęli wtedy taki mur z taką krzywo uchyloną furtką, zza której wychylała się pijana jabłonka?

Widział to wszystko wcześniej, czy nie? Psiakrew!

Pierwszy raz w życiu doświadczał tego dziwnego uczucia, jakby wysiadł z kolejki, którą od urodzenia jechał, i zobaczył wagoniki z boku. Gdyby wiedział, jak brzemienne w skutki będzie to odkrycie! Może ten podpis coś wyjaśni – pomyślał, wytężając całą świeżo nabytą zdolność czytania. Lecz litery nie układały się w żadne znajome słowa.

Tymczasem dorośli wrócili ze spaceru czy skądś tam, gdzie akurat się wybrali (to były również ich wakacje, które mieli prawo spędzać z dala od obowiązków, a dziecko niewątpliwie takim obowiązkiem jest). Odkryli złamane oparcie łóżka i przywołali go, by to wytłumaczył. Mieli porozmawiać – taki w rodzinie był zwyczaj. Wojtuś od małego był uczony mówić – przekładać czyny, uczucia, widoki i wszystko, wszystko, co tylko się da, na słowa. Oczywiście tym razem nie miał wiele do powiedzenia. Tym razem, ma się rozumieć, to rodzice mówili. Wyjaśniali mu, jaki kłopot spowodował i jak takie postępki zagrażały przede wszystkim jemu samemu. Słowa! Wszystko słowa! Tyle słów! Lecz słowa – chłopiec odkrył to już wcześniej – to broń obosieczna. Gdy tylko uda się wystarczająco dużo faktów sprowadzić do słów, znika punkt oparcia i wszystko przemienia się w bezsensowną paplaninę…

Więc przyszedł moment, kiedy i Wojtuś mógł się włączyć do rozmowy i pleść w najlepsze, mimo że nie miał nic do powiedzenia. Zaczął od podważania ich słów, to tu, to tam, po jednym, po dwa, ot tak. I już po chwili zamiast rozmawiać o łóżku, rozmawialio tym, czy od ich wyjścia zdążyły upłynąć dwie godziny, czy tylko jedna; czy mebel, na który wszedł, należy nazwać krzesłem, czy stołkiem i tak dalej. Minuty płynęły, rozmowa trwała, a oni oddalali się coraz bardziej od tego, na czym powinni byli skupiać swoją uwagę – od jego ręki, która przez cały ten czas puchła. Sprawa wyszła na jaw dopiero, gdy w celu przypieczętowania zgody ojciec wyciągnął do chłopca rękę, żeby przybić piątkę.

Ojciec Wojtusia – cóż to był za człowiek! Wola udręczona przed pokoleniami jeszcze raz ucieleśniła się w tym potężnym mężczyźnie, którego ślepe przeznaczenie wyposa­żyło w umysł akurat na tyle sprawny, by mógł dostrzec tragizm swojego położenia, lecz zbyt słaby, by mógł się odeń uwolnić. Skutkiem tych predylekcji, gdy tylko działo się coś nieprzewidzianego, jak na przykład gwałtowne puchnięcie ręki jego dziecka, cokolwiek tracił głowę, a nie mogąc zdecydować, czy powinien przeklinać kolejny cios losu, czy raczej cieszyć się, że w końcu zaczyna się klęska, której wyczekiwał, zaczynał chodzić w kółko i zawadzać tym, którzy gotowi byli po prostu działać.

Dlatego to mama najpierw pomogła chłopcu założyć buty, a następnie poprowadziła go do przychodni jasnym, pustym rynkiem miasteczka Popielnik.

W poczekalni na białych parapetach leżały nogami do góry muchy. Każda miała takich nóżek sześć – policzył Wojtuś, oczekując na przyjęcie. W końcu białe drzwi otwarły się i poproszono ich do środka. W gabinecie panował zaduch, a z powodu zaciągniętych żaluzji było ciemno. Lekarz, łysiejący mężczyzna o wyłupiastych oczach i wystającym podbródku, zabrał chłopca do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie zrobiono mu prześwietlenie. Czarna plansza z białymi liniami oznaczającymi normalnie niewidoczne kości bardzo Wojtusia zaciekawiła, ale lekarz w ogóle tego nie zauważył. Gdy tylko dostrzegł na fotografii coś, czego najwyraźniej tam szukał, odrzucił planszę na stół i poprowadził go do gipsowni, która mieściła się po drugiej stronie budynku. Tam inny człowiek, starszy pan o czerwonej twarzy i białych dłoniach, nakazał mu trzymać rękę nieruchomo i wziął się za owijanie jej wilgotnymi bandażami, które po kilku chwilach zesztywniały, tworząc jakby skorupę. I to by było na tyle. Sprawę uznano za zakończoną.

Wracali do domu tą samą drogą, przez rynek. Słońce wciąż świeciło intensywnie, lecz przez te kilka godzin jakby dojrzało i nie było już wściekle białe.

Nagle Wojtuś przypomniał sobie coś i odezwał się:

– Mama, wiesz, co znaczy „Grób aus Poppelnicke”?

– „Grób”?

– „Grób”, ale z takim dziwnym „B” na końcu.

– Nie wiem. Skąd to wziąłeś?

– Przeczytałem na tym obrazku w domu. Skąd dziadkowie go mają?

– Nie wiem. Może znalazł się na gospodarstwie u wujka. Nigdy wcześniej nie zwróciłam na niego uwagi. Wiesz, jaki wujek jest. Może znalazł go w jakiejś skrzyni na strychu i dał babci w prezencie. Jak pojedziemy do nich, to sam go zapytasz.

Wujek mamy – brat babci – miał szklane oko, znał wszystkich w Popielniku i mieszkał w gospodarstwie, w którym wcześniej mieszkali Niemcy. Wojtuś trochę się go bał, dlatego zawsze różnymi sposobami starał się wykręcać od wizyt w jego gospodarstwie. Wolał dowiedzieć się jak najwięcej, nie wyjeżdżając z miasteczka.

– No ale te „Poppelnicke” na kartce to Popielnik?

– Pewnie tak.

– No to co to w takim razie jest „Popielnik in Hinterpom­mern”? – powiedział „Pimperpomer”, ale dla jasności narracji będziemy to ignorować. – Bo tam jest właśnie tak napisane: „Grób aus Popielnik in Hinterpommern”.

– No to coś po niemiecku.

– Nie wiesz co?

– Nie wiem, to trzeba by spytać…

Wizyta w muzeum

„To trzeba by spytać Altannika” – Wojciech słyszał te słowa tyle razy. Próbował rozglądać się po Popielniku na własną rękę, lecz takie badanie ma oczywiste ograniczenia. Zdawał sobie świetnie sprawę, że choćby wykazał się największym zapałem i dokładnością, wszędzie nie dotrze. Że potrzebuje poznać doświadczenie, wspomnienia i wiedzę innych ludzi. Dlatego starał się przełamywać wrodzoną nieśmiałość i zagadywać co życzliwszych. Poza tym miał jeszcze rodzinę, wcale nie tylko mamę i babcię – więcej osób z tych stron – lecz zawsze koniec końców docierał do muru, który zwał się „Altannik”. Zupełnie jakby od pewnego miejsca jedynie on miał autorytet i prawo do wypowiadania się w sprawach Popielnika.

Dobrze – postanowił w końcu – pójdę i rozmówię się z tym Altannikiem. Wydobędę od niego wasze wspomnienia i myśli.

Na to rozpoczynała się kolejna opowieść, snuta zadziwiająco konsekwentnie przez każdego, komu by tego zamiaru nie oznajmił: opowieść o doniosłości Altannika, o jego wyjątkowości i polorze. Był więc Altannik największym lokalnym badaczem, właściwie jedyną osobą tego formatu, wykraczającą swoją intelektualną posturą poza gminę, jaśniejącą co najmniej na skalę powiatu, może nawet na skalę (dawnego) województwa. Był animatorem kultury i wszelkiej działalności na poziomie, intelektualnym sercem, centralą Popielnika.

W Popielniku wykształcił się – stwierdził Wojciech – homeostatyczny układ: Altannik odpowiadał tu za wszelką działalność duchową, nie mieszał się za to wcale w sprawy przyziemne i kościelne (które zresztą były ze sobą ściśle powiązane). W gruncie rzeczy od kiedy Altannik zakończył pracę w szkole na unikalnym stanowisku supernauczyciela, popielniczanie nie mieli wielu okazji, aby go na co dzień spotykać. Wygłaszał tylko prelekcje z okazji różnych świąt, a resztę czasu spędzał albo w swoim pierwszym gabinecie, w który przemienił mieszkanie, albo w drugim, który urządził w powołanym przez siebie muzeum. Nie trzeba chyba rozwodzić się, jak ta legenda ciążyła Wojciechowi, który pojawiał się w Popielniku jako badacz amator, kontestator i pretendent do korony wiedzy. Nie dało się dłużej unikać konfrontacji, dlatego któregoś letniego dnia Wojciech zaplanował wizytę w muzeum.

Dzień podniósł się słoneczny, był środek lata, kiedy Wojciech przeciął rynek i stanął przed elewacją skrywającą, według uzyskanych informacji, Muzeum Ziemi Popielnickiej. Instytucja nie była z zewnątrz szczególnie dobrze oznakowana – mnogość szyldów przy drzwiach nazywała tyle towarów i usług, że Wojciech aż się zdziwił, gdzie w Popielniku znajdują się pieniądze, by je wszystkie nabywać. Lecz mała urzędowa tabliczka, upchnięta między szyld sprzedawcy drobnej elektroniki a reklamę kalesonów, upewniła go, że dobrze trafił. Wszedł do środka.

Budynek był stary, przerabiany prowizorycznie na nowe. Po obu stronach ciemnego i zimnego holu dobudowano plastikowe klitki z przeznaczeniem na punkty usługowe. Wszystkie były jednak zamknięte na cztery spusty. Wąskie przejście prowadziło do jeszcze ciemniejszej i zimniejszej klatki schodowej. Nigdzie nie było żadnych znaków wskazujących wejście do muzeum. Wojciech stwierdził, że nie obejdzie się bez pomocy. Zawołał nieśmiało: „Halo!”. Zaszurał głośno nogami. Odgłosy zginęły stłumione przez ściany. Po pewnym czasie dostrzegł bezgłośnie idącą w jego stronę kobietę. Wyglądała na pracownicę, niosła kubek – oczywisty urzędniczy atrybut.

Wojciech natychmiast wypalił:

– Przepraszam, chciałbym odwiedzić muzeum!

„Przepraszam?” – sam się zdziwił. Skąd w nim ten głupi wyraz poczucia winy? Ale tak właśnie powiedział.

Na to kobieta odrzekła:

– Proszę zaczekać.

Po czym weszła do małej łazienki, gdzie nad umywalką oporządziła nieśpiesznie swoje insygnium.

Gdy domyła już najmniejszą plamkę i wytrząsnęła ze środka najmniejszą kropelkę, zwróciła się do gościa:

– Proszę za mną.

Jedno mógł sobie Wojciech z miejsca przyznać – sam nigdy nie znalazłby tego wejścia. Wpierw zeszli schodami na poziom piwniczny, potem wyszli sąsiednią klatką, gdzie nie było okien, a jedyne światło dawały dwie żółte żarówki. Tam, przez najbardziej niepozorne drzwi, wyszli na kolejny korytarz… Najpewniej był taki czas w historii budynku, kiedy sufit i ściany spotykały się pod zwyczajnym kątem prostym. Ale przez lata remontów ściany zaokrągliły się od kolejnych warstw farby i gdy Wojciech, podążając za kobietą, stukał od niechcenia w różne miejsca, odpowiadały mu jednakowo głuche trzaski. Jakby w tym małym wycinku świata nie zainstalowano całego bogactwa akustyki. W końcu dotarli pod kolejne drzwi. Tu kobieta kazała Wojciechowi zaczekać na fotelu z parcianym obiciem, a sama wślizgnęła się do gabinetu.

Po chwili drzwi otworzyły się szeroko. Stała w nich szczupła postać z głową pochyloną ku ziemi, jakby pod ciężarem złych myśli. Lecz spojrzenie bystrych, czarnych oczu mierzyło wysoko, wyżej nawet niż czubek głowy Wojciecha i dalej niż mury korytarza; spojrzenie przenikało to, co przyziemne i zwykłe, i ulatywało ku rzeczom odległym i naukowym. Altannik – pomyślał Wojciech, a po chwili poprawił się w myś­lach: magister Altannik. Jeszcze właściwiej: pan magister Altannik. Starzec miał na sobie sweter, spod którego, staro­-nauczycielską modą, wystawał kołnierz bladoniebieskiej koszuli. Białe jak śnieg włosy przywodziły na myśl szczyty gór odległej Azji Mniejszej.

– Proszę do środka – powiedział i, nie oglądając się na gościa, udał się w głąb gabinetu.

Wojciech ruszył za nim.

Gdy przeciskali się między półkami wyładowanymi pod sufit wiedzą o Popielniku, Wojciech z wrażenia aż się zachłysnął. Zakręciło go w nosie – kichnął, a po chwili poczuł w ustach szlachetny smak pleśni. W biurze Altannik wskazał mu krzesło. Zasiedli jednocześnie, jak ksiądz i ministrant muzealnego kultu przeszłości. Za głową kierownika muzeum wisiał symbol: mężczyzna okutany w zwierzęcą skórę z barankiem na rękach.

Altannik dostrzegł, że herb zwrócił uwagę przybysza.

– Patrzy na dawny herb Popielnika – wyjaśnił. – Obecnie uproszczony, pozostał tylko baranek. – Następnie zabrał się do przekładania na bok pokreślonych poprawkami planów, tak by zrobić miejsce na dwie szklanki herbaty, które właś­nie wniosła młoda pracownica. Altannik skinął jej w podziękowaniu i kobieta natychmiast zniknęła.

Upili kilka łyków w ciszy.

Gdy opróżnione do połowy szklanki zadzwoniły o spodki, Altannik rozpoczął swoje przesłuchanie:

– Skąd przyjeżdża?

Wojciech, zaskoczony, odpowiedział zgodnie z prawdą.

– Czym się zajmuje?

I tu Wojciech odpowiedział. Mówił ostrożnie, aby nie wyjawić badawczego celu swojej wizyty. Zorientował się jednak po kolejnych kilku pytaniach, że Altannik właściwie nie zwracał na jego odpowiedzi większej uwagi. Przesłuchanie prowadził wyłącznie w celu zaznaczenia swojego autorytetu. Bez jakiejś zaciętości. Po prostu wymagała tego powaga miejsca.

W końcu wyglądało na to, że indagacje dobiegły końca.

Starzec powiedział:

– Dobrze, poczekamy tutaj, aż któraś z koleżanek skończy pracę i będzie mogła pana oprowadzić.

W milczeniu skupili się na dopijaniu herbaty.

Nagle Altannik zapytał:

– Wie, czym jest muzeum?

Był to początek dłuższej przemowy.

Lista tematów poruszonych w przemówieniu przez magistra Altannika

Altannik rozpoczął przemówienie na temat muzeum od muz, a w szczególności od muzy Klio ze zwojem papirusu w dłoni, oraz od konieczności gromadzenia przedmiotów z myślą o pamięci pokoleń przyszłości. Mówił o nabieraniu przez przedmioty wartości z racji samego tylko upływu czasu – co każe obierać skromną, ale ostatecznie skazaną na zwycięstwo strategię zbierania przedmiotów codziennych, niekosztownych, zwyczajnych – którym przysługuje miejsce w muzeum tak samo, jak dokumentom należy się miejsce w archiwum, a księgom – w bibliotece. Wszystko to bowiem są szczególne typy instytucji, jaką jest zbiór, inaczej kolekcja, która stanowi materialny wyraz ogólnoludzkiego pragnienia przeciwstawienia konkretu i faktu nieskończoności i nieokreśloności i zrobienia tego w sposób uporządkowany.

Aby jednak tak obrana strategia przyniosła pożądane rezultaty, konieczne jest szerokie zarzucanie sieci i gromadzenie wszystkiego, na czym tylko możemy położyć nasze naukowe ręce, celujemy bowiem w opis ludzkiej egzystencji in extenso, in toto. Sztuczne zawężenie horyzontów jest niewymuszoną kapitulacją. Tę funkcję muzeum – podsumował pierwszy wątek Altannik – można nazwać dośrodkową, gdyż gość, turysta, nie jest tu najważniejszy, a nawet nie odgrywa w ogóle istotnej roli.

Funkcja odśrodkowa z kolei – kontynuował – polega przede wszystkim na kształtowaniu postawy szacunku dla spraw minionych wśród miejscowej ludności. Miejscowa ludność odnosi się do nich z daleko idącą obojętnością, a wręcz – jeśli pozostawić ich samym sobie – ze szkodliwą ignorancją.

Kolejnym z celów muzeum jest ogniskowanie ledwie zaznaczonych wyższych ciągot autochtonów wokół dobra ich tak zwanej małej ojczyzny. Wspomnieć można również – dodał Altannik – niewielki, acz chwalebny obszar działalności muzeum, a szczególnie mojej własnej, jaką jest wdrażanie wybranych osobników w kanony myślenia historycznego.

Tu Altannik zamilkł na chwilę, jakby słowa o jego własnej zasłudze wymagały tej pauzy, by mogły odpowiednio wybrzmieć. Zaraz jednak podjął kolejny temat, tym razem bardziej osobisty.

Więc tak, różni miejscy notable mieli zakusy względem muzeum, mogło się ono niektórym wydawać łakomym kąskiem tudzież wartościową figurą w politycznej grze. On, Altannik, miał zupełnie jasną świadomość tego, że gdyby ustąpił choć o krok, i tym samym okazał słabość, politycy i politykierzy wszelkiego autoramentu niechybnie sprzeniewierzyliby muzeum w swoich trywialnych rozgrywkach, które w ogóle – dodał – są rakiem toczącym kraj, od kiedy karnawał braterstwa i solidarności skończył się ogólnonarodowym kociokwikiem, wstydem i stoczeniem się w dziadostwo.

Dalej Altannik wyraził szczere przekonanie, że prawdziwej nauki nie można pogodzić z polityką, nie można bowiem wiernie służyć dwóm panom! Oczywiście jego bezkompromisowa postawa przysparzała mu wrogów (choć nie otwartych wrogów, na to miał zbyt silną pozycję, ale wrogów ukrytych miał licznych, jak każdy, kogo działanie ma rzeczywiste znaczenie). Zabezpieczył się przed nimi, a w szczególności przed atakami przypuszczanymi z pomocą urzędowych audytów i rozliczeń (które były ulubioną formą sabotażu uprawianą przez tych, jak ich nazwał, „politykujących szkodników”), dopisując wszystkich członków narodu do adresatów obowiązkowego rocznego sprawozdania z działalności. „Każdy Polak, wedle urodzenia lub wyboru” – zapisał w odpowiednim polu.

Tutaj jeszcze raz nastąpiła pauza. Poprzedziła ona, jak się okazało, następną, smutną część przemowy. Niestety – podjął wątek Altannik – przed działaniami polityków na wyższym szczeblu nie może Popielnika i Polski uchronić. Jak wspomniał wcześniej, nie da się skutecznie służyć i nauce, i polityce, skoro zaś poświęcił się tej pierwszej, zgrzeszyłby, wysługując się tej drugiej, choćby kierowało nim jedynie pragnienie zabezpieczenia niezależności i nietykalności muzeum.

Co gorsza, od kiedy polskie mienie znalazło nabywców poza granicami kraju, pieczę nad nim sprawowali już nie Polacy, z którymi może i umiałby sobie radzić, ale nowi właściciele, których języków i zwyczajów nie znał. Powierzenie tłumaczenia nie wchodziło zaś w grę, bowiem wiązałoby się z ryzykiem dyplomatycznej lub merytorycznej wpadki, która mogłaby dostarczyć śmiertelnej amunicji jego politycznym wrogom, co ostatecznie musiałoby oznaczać zniszczenie całego projektu.

I gdy zrzucił z serca przyduszające je ciężary, wzniósł się na koniec ku przyszłości, ku rozwojowi cywilizacji i jej codziennemu składnikowi, jakim jest zapewnianie, aby młodsze pokolenia – tu spojrzał znacząco na Wojciecha – osiągały więcej niż odchodzące – tu dumnie wypiął pierś, dając do zrozumienia, że nie zamierza poddać się bez walki, a wręcz że gotów jest odegrać rolę chlubnego wyjątku, a nawet że już uważa się za ów chlubny wyjątek, że stać go na to, aby bieg w sztafecie wiedzy ukończyć indywidualnie.

Cała ta przemowa miała właściwą prozodię, dynamikę i była opatrzona odpowiednią gestykulacją wzmacniającą wyraz. Altannik władał spotkaniem niepodzielnie i nawet w krótkich chwilach ciszy Wojciech nie śmiał się odezwać.

Wreszcie kustosz stwierdził:

– Chyba żadna z koleżanek do nas nie przyjdzie. Oprowadzę go sam. – I podniósł się ze swojego fotela.

Wojciech podniósł się posłusznie za nim. Wyszli na korytarz. Altannik ruszył przodem. W głównym holu skręcili za schody, gdzie znajdowało się zejście na dół. Broniła go potężna krata, nad którą znajdował się wygięty w łuk napis: „Muzeum Ziemi Popielnickiej”. Altannik wyciągnął klucz, szczęknęło żelazo i krata otwarła się. Kustosz wskazał goś­ciowi drogę w otchłań. Wojciech zdążył po omacku pokonać kilka stopni w dół, kiedy na ścianach wąskiego korytarza zapaliły się światła. Resztę schodów mogli pokonać już pewnie, ale pomieszczenie na dole pozostawało nieoświetlone.

Dotarłszy na miejsce, Wojciech usunął się na bok, by przepuścić Altannika do kolejnego włącznika światła. Kustosz pogmerał przy ścianie i po chwili na dole również stała się światłość. I Wojciech pożałował tego, gdyż jego oczom objawiła się zaprawdę straszliwa postać! W źle wysklepionej twarzy błyszczała para czarnych oczu. Rozciągnięte piersi wieńczyły rozerwane w krzyku rozpaczy brodawki. Altannik oznajmił beznamiętnie:

– Galeria sztuki więziennej.

I rzeczywiście, jak teraz zauważył Wojciech, otaczał ich cały korowód podobnych wynaturzeń. Były to tak zwane obrazy namalowane przez więźniów. Z kolei w licznych gablotach dookoła sali prezentowane były budowle z zapałek, rzeźby z przeżutego papieru, instrumenty z widelca i gumki recepturki i tym podobne.

Ale dlaczego? Skąd? Wojciech próbował zrozumieć zamiar, który kierował kustoszem podczas urządzania tej osobliwej galerii. Ten, jakby czytając mu w myślach, wyjaśnił, że na Pomorzu, a zwłaszcza Pomorzu Tylnym, znajduje się szczególnie dużo więzień. Wynika to z faktu, że tutejszej, w większości siłą przesiedlonej ludności brakuje moralnego fundamentu. Dlatego z wielką trudnością opiera się ona pokusom losu. Jeśli zbadać najbardziej bezsensowne, niezrozumiałe i okrutne zbrodnie w historii nowoczesnej Polski – mówił – okaże się, że wiele z nich rozegrało się właśnie w tych stronach, a w przypadku pozostałych również niemal zawsze wykryć można jakieś związki z Pomorzem Tylnym. Dlatego Pomorze Tylne wyspecjalizowało się w budowaniu i nadzorowaniu więzień. Kilka obiektów znajdowało się w sąsiedztwie samego Popielnika – dodał. Kustosz gościł tam regularnie, by dawać wykłady, a przy okazji załatwiał z więźniami jakieś swoje interesy.

Wojciech przenosił wzrok z anatomicznych szczegółów niektórych wyjątkowo okropnych obrazów na Altannika i z powrotem, zastanawiając się, jaki stosunek może mieć ów starszy człowiek, tytan intelektu i skromny urzędnik gmachu wiedzy, do tak ewidentnych emanacji najniższych popędów. Jednak oblicze Altannika nie zdradzało cienia zakłopotania. Kiedy napatrzyli się na nie do woli, przeszli do właściwego muzeum.

To zaczynało się w dużej sali obok. Gdy zapaliły się światła, Wojciech ujrzał pośrodku pomieszczenia ogromny sczep metalowych kształtów, sięgający różnymi belkami i ramionami ścian. Naraz poczuł się, jakby trafił do wnętrza mechanizmu z dziewiętnastowiecznej powieści gotyckiej, do środka jakiegoś silnika lub może zegara.

Nim ruszyli dalej, z ust Altannika padło pytanie:

– Czy podstawowe fakty zna?

Podstawowe fakty o Popielniku (wybór cytatów)

M. Reepel w Das Handbuch für Reisen und Wandern in Pommernlandz roku 1932 pisze na stronie 205: „Poppelnicke i. Pom. Stadt, 5700 Einwohner. Geschichtliches: 1350 im Auftrage des Camminer Bischofs gegründet. Als adlige Mediatstadt bedeutungslos. 1648 an Brandenburg. Wirtschaftsleben: Mahlmühle, Sägewerk, Spinnerei, Tuchfabrik, Brennerei”, czyli, w tłumaczeniu magistra Altannika: „Popielnik na Pomorzu. Miasto, 5700 mieszkańców. Z historii: założone w 1350 roku z inicjatywy biskupa kamieńskiego. Jako miasto przynależne do majątku szlacheckiego – bez znaczenia. W 1648 roku – do Brandenburgii. Z życia gospodarczego: młyn parowy, tartak, przędzalnia, fabryka materiałów, gorzelnia”.

F. Schwenkler w swojej powojennej już Köslin. Die siebenhundertjährige Geschichte einer pommerschen Stadt und ihres Kreises na stronie 416 podaje szereg wariantów nazwy: Poppelnicke, Poppilnick, Poppelick, Populck, Popelnitz, i pisze dalej: „Die Stadt lag auf dem rechten Ufer des nach Nordwest abfließenden Gozel-Baches auf einer Anhöhe, welche sich von Osten an der Bach heranschiebt. Die Befestigung bestand früher aus Gräben und hölzernen Planken. Der Markt hatte ehemals eine nahezu geviertförmige Gestalt”, czyli, w tłumaczeniu magistra Altannika: „Miasto usytuowano na prawym brzegu płynącej na północny zachód rzeki Gozel, na wzniesieniu przylegającym do rzeki od wschodu. Początkowo był to drewniany gród, odgrodzony fosą, o niemal dokładnie czworokątnym rynku”.

Polski przewodnik turystyczny po Pomorzu J. Ellwarta, na stronie 90, podaje taką charakterystykę i po­-radę: „Może miasteczko to nie wyróżnia się niczym specjalnym, jednak, wypoczywając nad jednym z okolicznych jezior, można tu przyjechać na godzinkę i zwiedzić choćby wielki neogotycki kościół Świętego Jana Chrzciciela”.

O rzeczonym kościele L. Bończa-Bystrzycki w swoim zarysie dziejów tutejszej parafii, na stronie 151, stwierdza (pisownia oryginalna): „Nowo zbudowana świątynia popielnicka w 1886 r. o długości 32,6 m i szerokości 20,1 m z wieżą wysokości około 47 metrów . . . uzyskała powierzchni użytkowej 518 m2z kubaturą 5371 m2 pod względem budowlanym zrealizowano zasady ustalone w regulacji z 1861 r., m.in. zbudowana w stylu neogotyckim (germańskim); bowiem było wówczas zainteresowanie średniowieczną przeszłością Niemiec”.

– Podstawowe fakty trzeba znać – powiedział Altannik. – I nie tylko podstawowe. Należy się ustawicznie dokształcać. Muzeum to właściwe miejsce, by się uczyć. Oto przed nami dzwon z filialnego kościoła z Porostu koło Dużego Jeziora. Z XVII wieku. Kuria wciąż go szuka. Wie — dodał z chwackim błyskiem w oku — co to znaczy ubiec agentów Watykanu?

Rzeczywiście w centrum żelaznego pająka znajdowało się rusztowanie, a na nim – czarny dzwon. Pełzające świetlne refleksy ginęły w czarnej szczelinie rozdzielającej płaszcz na dwoje.

Po chwili przeszli do wymontowanego z czegoś prostopadłościennego korpusu. Sterczało zeń w różne strony kilka-naście prętów. Altannik trącił jeden z nich i mechanizm zaczął tykać. Tykanie natychmiast rozniosło się po pomieszczeniu i powróciło zwielokrotnione echem.

– Stary mechanizm zegara z wieży kościelnej – wyjaśnił. – Dostałem go od proboszcza.

– A to proboszcz nie jest „agentem Watykanu”? – zapytał Wojciech.

– Proboszcz? W żadnym razie. On tutejszy – odrzekł Altannik.

– Odlicza coś jeszcze?

– O tak – odpowiedział kustosz.

Wojciech nie usłyszał jednak, co takiego, ponieważ nakładające się kakofonicznie tyknięcia mechanizmu nagle odwróciły jego uwagę i owładnęły nim do tego stopnia, że na moment zupełnie wyłączył się z rozmowy.

Takim mechanizmem można by uprawiać subtelne dźwiękowe tortury – pomyślał, przyciskając dłonie do uszu. Nim zdążył się otrząsnąć, kustosz doprowadził go do wielkiego, żeliwnego koła umocowanego w drewnianych blokach.

– Oto koło z młyna wodnego – przedstawił je Altannik, jakby zapoznawał gościa z członkiem swojej rodziny.

Wojciechowi nagle przyszło do głowy, że może w rzeczywistości nie jest wcale oprowadzany po muzeum, kto to bowiem widział takie muzeum, ukryte przed wzrokiem ludzi w trzewiach kamienicy… Może Altannik-Hefajstos oprowadzał go po swoim warsztacie, gdzie wykuwał… Spodobała mu się ta myśl i spostrzegł, że pomieszczenie w istocie bardziej przypomina warsztat niż muzeum. Rzeczy zdawały się porozkładane bez większego ładu, jakby odłożone na chwilę przez fachmana, który nie odnosi ich na miejsce, bo planuje wrócić do przerwanej pracy, gdy tylko skończy inną fuchę, która właśnie się trafia. Spojrzał teraz innym wzrokiem na poopierane wzdłuż ścian dziesiątki siekier, kół zębatych, sprężyn, żaren, żeliwnych nagrobnych krzyży… Czego tu nie było!

Gdy tak się rozglądał, znów został w tyle.

Głos kustosza dobiegł go z kolejnego pokoju:

– Tutaj, do mnie, proszę.

Uważnie stawiając kroki ponad rozłożonymi sprzętami, Wojciech podążył za nim. Następne pomieszczenie nazwał w myślach zwyczajnie „pokojem z mapą”, gdyż jego głównym wyposażeniem, sensem jego istnienia, była ogromna mapa, oświetlona zamontowanymi po bokach żarówkami. Żarówki ledwie, ledwie przepędzały mrok, wydobywając z ciemności linie i punkty, ale od podłogi wpełzały na arkusz cienie, które łącząc się z grubym czarnym konturem, wyznaczały pośrodku podłużny kształt, przypominający krawiecki ścinek. W dolnym rogu wykaligrafowany gotykiem tytuł objaśniał: „Landkreis Poppelnicke”.

– Mapa przedstawia powiat Popielnik, który istniał w la-tach 1872–1932 – wyjaśnił Altannik. – Wie, co to powiat? To poczta, kasa oszczędnościowa, wystawny dworzec kolejowo­--autobusowy i liczne połączenia. To elektrownia, szkoła gospodarcza, ośrodek sportowy i szpital. To radca ziemski i głos słyszalny w całej prowincji! Niestety Landkreis Popielnik nie przetrwał kryzysu gospodarczego początku lat trzydziestych. Bo dla małego miasteczka powiat to również odpowiedzialność i wydatki, i kłopoty, i polityka, polityka…

Gdy Wojciech przyjrzał się arkuszowi lepiej, dostrzegł, że w wielu miejscach był popękany i świeżo uzupełniony. Prace nad renowacją najwyraźniej nie zostały zakończone – tu i ówdzie na płachcie widniały białe plamki przypominające krostki. Gdzieniegdzie widoczne były zapisane odblaskowym tuszem ciągi symbolii linie wyznaczające jakieś zasięgi. Czego? Nie sposób było stwierdzić.

– A ta tablica? – Wojciech zagadnął kustosza o duży szyld wiszący w korytarzu naprzeciwko.

Czerwony napis na białym tle głosił: „Teufels Hotel”. Litery „e” i „u” w pierwszym słowie łączyła zadziwiająca ligatura, skradzione kursywne „f” osuwało się poniżej linii pisma, „s” swoim kształtem przypominało lustrzane odbicie cyfry „2”, a tkwiące pośrodku całego napisu „H” skopiowano chyba od samego Gutenberga. Było to małe bluźniercze dzieło liternictwa.

– To szyld hotelu, który mieścił się w miejscu dzisiejszej restauracji – odpowiedział Altannik. – Znalazłem go w kurniku w dolnej części miasta. Szczęście, że deska poszła na kurnik, a nie do pieca. Cóż, tyle można oczekiwać po miejs­-cowych. Pamięta, jak mówiłem o szkodliwej ignorancji auto­chtonów?

– Pan sam restauruje te rzeczy? – spytał Wojciech.

– Nie. Do takich prac zatrudniam więźniów. To istna kopalnia praktycznych umiejętności. Obecnie do szyldu pielgrzymują Niemcy z Heimatgruppen. To ważne źródło finansowania działalności muzeum. Jesteśmy w trakcie kompletowania oryginalnego stroju przywódcy bractwa kurkowego. Kiedy to nam się uda, zaczniemy urządzać tu dla nich nabożeństwa.

Zwiedzanie trwało jeszcze dobre kilkadziesiąt minut. W tym czasie Altannik zabrał Wojciecha do kompleksu pomieszczeń przypominających magazyny. W jednym z nich, niby spóźniona kontrabanda, stały kolumny starych telewizorów i radioodbiorników. Inny przywodził na myśl zaplecze stowarzyszenia kombatanckiego, z workami medalii stojakami na parasole, w których poutykano wypatroszone karabiny. Widocznie kustosz w podziemiu gromadził zapasy na okres partyzanckiej wojny o pamięć, na czas jakichś straszliwych prześladowań, wymazywania dziejów.

W końcu Wojciech postanowił zadać pytanie, nad którym łamał sobie głowę od dawna:

– Pan wie, co znaczy słowo „Hinterpommern”?

Altannik zatrzymał się. Po chwili milczenia odrzekł:

– Niemcy nie robili sobie złudzeń. „Arsch der Welt”, tak mówilio tych okolicach. Wie, co to znaczy? Właśnie. No, ale tak nie można zapisać w dokumentach, dlatego zapisali: „Hinterpommern”. Wszystko wygląda dostojnie, jak się to zapisze gotyckim pismem. Niech pomyślio całej Rzeszy, o tym molochu pod pruskim batogiem. A teraz o Popielniku. Z dala od cywilizacji, ośrodków przemysłowych i kulturalnych. Lasów nie karczowano tu zbyt gorliwie, dróg nie budowano zbyt szerokich, prądu nie puszczano zbyt obficie. Na uboczu wielkich spraw kilkanaście arystokratycznych rodów: Heydebreck, von Kameke, Persenowie i kilka innych, urządziło się w rozległych majątkach i wiodło przyjemne życie ziemian i myśliwych. Pomiędzy tymi majątkami wyros­ły sielskie miasteczka, by obsługiwać nadwyżkę produkcji folwarków i dostarczać robotnikom i rzemieślnikom minimum usług i podniet towarzyskich. Oto całe znaczenie słowa „Hinterpommern”. – Altannik zamilkł i przez chwilę przyglądał się Wojciechowi bacznie. Wreszcie powiedział: – Chyba naprawdę interesuje go miasteczko, co? Wie, mamy w naszym muzeum pewną specjalną salę, której normalnie się zwiedzającym nie pokazuje. Czy chciałby ją zobaczyć?

– No… tak – odpowiedział Wojciech, niepewny, czy zjednał sobie czymś kustosza, czy naraził się na tyle, że starzec postanowił zgładzić go w najgłębszej komorze, skąd nikt nie dosłyszy jego krzyku.

Altannik przyjął jego odpowiedź i poprowadził do specjalnej sali. Przejście do niej ukryte było za szafą z ekspozycją telefonów. Nie licząc dwóch krzeseł, pomieszczenie było zupełnie puste. Oświetlała je jedna nisko zawieszona żarówka. Nim Wojciech na dobre się rozgościł, Altannik gdzieś zniknął. Po chwili zgasło też przyjazne światełko i Wojciech poczuł się jak w grobie. W uszach zadudniło mu serce.

Po chwili doszedł go szum, odgłos wpierw oscylujący na granicy omamu, potem coraz wyraźniejszy. Po pewnym czasie dały się w nim rozróżnić konkretniejsze formy: stuknięcia i trzaski pojazdów, kroki ludzi, odgłosy zwierząt. Pojawiły się i dźwięki mowy – zwyczajne, jakie wydają ludzie stawiający na co dzień opór materii dążącej prawem natury do rozsypki. Niestety urządzenie rejestrujące było ustawione zbyt daleko od rozmawiających i języka nie można było zidentyfikować. Z pewnością jednak ostre i kanciaste głoski nie należały do żadnego słowiańskiego narzecza. Wojciech, zafrapowany, zapytał:

– Co to jest? Brzmi…

Altannik przerwał mu brutalnie z ukrycia:

– Teraz cisza!

Po chwili jednak zaczął błogim głosem:

– To odgłosy popielnickiej ulicy zarejestrowane na płycie ebonitowej w 1933 roku. Jeśli zachowa ciszę, usłyszy zaraz, jak mały Franz Lemke potyka się na rynku.

I rzeczywiście po chwili rozległo się lekkie stuknięcie, a po nim krótki jęk. Altannik podjął wątek.

Krótki opis smutnego żywota Franza Lemke

Franz Lemke biegnie do domu ze szkoły, bo dowiedział się, że jego matkę zdjęła choroba. Tylko że nauczyciel powiedział mu o tym dopiero po zakończeniu lekcji, po południu, tymczasem matka zaniemogła z samego rana. Franz na tym nagraniu jeszcze nie wie, co zastanie w domu, ale biegnie co sił. Pierwszy raz w swoim życiu musi pośpiesznie odrzucić zaproszenia piekarza, cukiernika, pani Hossenfelder mieszkającej nad sklepem z towarami kolonialnymi. Jeśli się skupi, usłyszy, jak chłopak niezdarnie się wymawia: „Przepraszam, niestety jestem w wielkim pośpiechu. Otrzymałem przykrą wiadomość”. Tak (w tłumaczeniu oczywiście) mówi.

Gdy dobiegł do domu – mieszkali na osiedlu kolejowym koło Górnego Miasta – matka już nie żyła. Krewni, którzy zdążyli od rana zjechać z okolicznych wiosek, powitali go surowymi spojrzeniami. My wiemy teraz doskonale, że mały nie zasłużył w żaden sposób na te wyrzuty, ale krewni nie okazali krzty wyrozumiałości. Stryj sprał go porządnie za to, że „nie okazał szacunku zmarłej rodzicielce”.

Niesprawiedliwie ukarany, mały Franz wybiegł z domu. Wieczorem, błąkającego się po łące, znalazła go starsza siostra i przyprowadziła do domu. Po drodze uspokajała go i tłumaczyła nerwowość krewnych. „Musisz zrozumieć – mówiła – że wszyscy są teraz bardzo zdenerwowani. Stryj wcale nie chciał tego zrobić”. Na niewiele się to jednak zdało – tego dnia we Franzu Lemke zrodziło się poczucie winy i na dobre przykleił się do niego pech.

Wkrótce potem zapadł na szkarlatynę. Ta choroba doprowadziła u niego do poważnych powikłań i mały ledwie uszedł z życiem. Po to tylko, by pożegnać ojca wyjeżdżającego na front.

Ojciec pracował na kolei. Administracja Spółki Kolejowej Trzech Powiatów dosyć skutecznie broniła swoich pracowników przed poborem, tłumacząc, że gromadzenie żywności dla armii przebiega sprawnie w dużej mierze dzięki nim. Niemożliwe będzie – argumentowali – utrzymanie wydajności po zastąpieniu wykwalifikowanych pracowników przez nieznające zawodu kobiety. Komisja po rozpatrzeniu ich argumentacji w stosownych instancjach zgodziła się zmniejszyć pobór rekrutów o całe siedemdziesiąt procent. Na nic się to zdało Georgowi Lemke. Ojciec Franza znalazł się wśród tych pechowych trzydziestu procent, którym zmieniono mundury kolejowe na wojskowe. I to dowodziło pecha prześladującego rodzinę, bowiem, co do zasady, jedynego rodzica odbierano dzieciom jedynie w ostateczności. Widocznie Georg nie dopilnował, aby w stosownym czasie dokonano właściwej adnotacji w księgach, no i wkrótce przepadł na froncie.

Osamotnieni Franz z rodzeństwem przenieśli się wtedy do wuja, do osady Friedrichsfelde pod Popielnikiem. Tam przemieszkali do początku czterdziestego piątego roku.

Zaczęła się już wtedy ewakuacja. Pociągi kolei wąsko­-torowej wywoziły ludzi z Popielnika do węzła kolei państwowej, stamtąd kolejny pociąg zabierał ich na statek, którym płynęliw głąb Rzeszy. Ale dzieci nie dostały się do pociągu z innymi uchodźcami, ponieważ jakimś cudem ostała im się jeszcze jedna krowa, z którą za żadne skarby nie chciały się rozstać. Tej krowy zażądali od nich wygłodniali Kałmucy, a może Turkmeni z czerwonymi gwiazdami na czapkach, którzy wkroczyli do osady od strony Drewhn, to jest od wschodu. Dzieci w równającym się samozagładzie akcie odwagi odmówiły jej wydania.

– Skąd pan to wszystko wie? – zapytał Wojciech Altannika, kiedy ten skończył.

– Udało mi się porozmawiać z nauczycielem, który tamtego dnia nie puścił Lemkego wcześniej do domu. Niech sobie wyobrazi, on przeżył wojnę, osiadł w Eckernförde w Szlezwiku-Holsztynie, gdzie jest chyba największe skupisko ludności z okolic Popielnika wysiedlonej po wojnie do Niemiec. Po całej tej pożodze, w której sami tylko Niemcy wymordowali kilka milionów, jego najbardziej dręczyło to, że zatrzymał wtedy chłopca do końca lekcji… Powiedział mi, że miał tak ogromne wyrzuty sumienia, że nie mógł spać, dopóki nie dowiedział się wszystkiego. Przyjechał tu nawet po wojnie, żeby wystawić małemu mogiłkę, ale nie mógł się dogadać z gospodarzem w tym naszym Frydrychowie. Niech sobie wyobrazi, nie zgodzili się na symboliczną mogiłkę, bo w tym miejscu wypasają kozy! Szkodliwa, wielce szkodliwa i żenująca ignorancja…

To były ostatnie słowa, jakie wypowiedział Altannik. Potem obaj osunęli się w błogość, w pianę dźwięku, w której coraz mniej było ostrych konkretów.

W szumie rozpływały się minuty i Wojciech nie wiedział, ile czasu upłynęło, nim w końcu pomyślał, że nadeszła pora, by zakończyć wizytę. Spróbował dyskretnie wywołać kustosza, ale bezskutecznie. Bardziej zdecydowane próby również nie przyniosły rezultatu, dlatego po omacku otworzył drzwi do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie szybko udało mu się włączyć światło. Krzyknął. W rażącej światłości ujrzał wokół siebie obnażone kły, dzioby, pyski i rogi, świecące oczy i błyszczące racice.

Takiego odkrycia nie dokonuje się ot tak. Jeszcze dobre kilka chwil po ujrzeniu preparatorni w pełnej krasie Wojciech tkwił w stuporze. Pomału próbował sobie wytłumaczyć, że żadne ze zwierząt nie może mu nic zrobić, ponieważ są martwe i wypchane, oraz że preparowanie zwierząt jest w takich barbarzyńskich, prowincjonalnych stronach normalne, więc nie należy stąd jeszcze wnosić o zabójczych intencjach względem ludzi. W końcu uspokoił się na tyle, by ruszyć ku drzwiom po drugiej stronie pomieszczenia. Wymagało to nie lada determinacji, musiał pokonać cały pokój pełen zwierzyny. Wobec każdej sarny, każdego lisa i dzika czuł się, jako homo sapiens sapiens, winny. To poczucie winy potęgowały w nim dziwne sprzęty preparatorskie, które mijał: przeszklona szafa, kocioł, stół sekcyjny, wanienka. Wpatrywał się w cel po drugiej stronie pokoju, byle tylko nie myśleć o tym, jak ich się używa. Po prawdzie w pomieszczeniu wszystko pokrywał kurz. Sprzęty były widocznie od dawna nieużywane, zwierzęta najwyraźniej nieprzeznaczone do ekspozycji w najbliższym czasie.