69,99 zł
W 60. rocznicę Powstania Warszawskiego ukazała się najnowsza książka Normana Daviesa, jednego z najbardziej popularnych i najchętniej czytanych współczesnych historyków. Davies umieścił historię Powstania na obszernym tle zdarzeń od 1939 do 1956 roku, przede wszystkim jednak skupiając swoją uwagę na funkcjonowaniu koalicji, której część tworzyły polskie siły zbrojne. „Ostatecznie zdecydowałem - pisze - że podstawowe pytanie, jakie należy postawić, brzmi nie 'dlaczego powstańcy nie zdołali osiągnąć swoich celów?', lecz 'dlaczego w ciągu dwóch miesięcy wahań i deliberacji zwycięscy alianci nie zorganizowali pomocy?” Powstała pasjonująca książka, która ukazuje znane - wydawałoby się - wydarzenia w nowym świetle i jednocześnie - dzięki uwzględnieniu najbardziej osobistej perspektywy uczestników Powstania - jest głęboko poruszająca.
KOD: sqrjnowmx
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1572
Data ważności licencji: 12/31/2025
Nigdy nie walczyłem w żadnej wojnie. Zgłosiłem się do służby w Królewskiej Marynarce, ale nigdy nie zostałem powołany. Prawdę mówiąc, nigdy nie miałem w ręce prawdziwego karabinu i nigdy nie strzelałem – nawet do królików czy bażantów. Wobec tego być może nie najlepiej się nadaję do roli historyka, który zajmuje się opisywaniem czynów i towarzyszących im emocji związanych z doniosłym wydarzeniem wojskowym. Czasem się zastanawiam, czy to właśnie nie moja własna nieświetna kariera niekombatanta skłoniła mnie do bezkrytycznego podziwu dla młodych mężczyzn i kobiet z podziemnej Armii Krajowej, która stanęła przeciw regularnym siłom zbrojnym Trzeciej Rzeszy i która – trwając na polu walki dziesięciokrotnie dłużej, niż się spodziewano – dokonała jednego z najbardziej pamiętnych czynów w dziejach drugiej wojny światowej.
Wiem natomiast, że gdybym jako chłopak w odpowiednim wieku znalazł się w 1944 roku w Warszawie, to z całą pewnością byłbym wstąpił do Armii Krajowej. Do osiemnastego roku życia byłem aktywnym członkiem skautingu i wychowałem się w tym idealistycznym, romantycznym, religijnym i patriotycznym duchu, który był czymś powszechnym wśród skautów tamtego pokolenia. W czasie wojny byłbym szczęśliwym działaczem konspiracji i niewiele się zastanawiając, wstąpiłbym razem z moimi rówieśnikami do „Baszty” czy „Parasola”. Nie potrafię powiedzieć, czy miałbym dość siły psychicznej i fizycznej, aby przejść „próbę ogniową”. Ale przy mojej atletycznej budowie i naturze skłonnej do rywalizacji byłbym dobry w przedzieraniu się przez ruiny i polowaniu na Niemców. Jednocześnie obawiam się jednak, że jako człowiek dość gwałtowny i mało praktyczny szybko bym się dał zabić. I właśnie z tego powodu szczególnie mnie wzrusza życie i legenda Krzysztofa Kamila Baczyńskiego.
Często się mawia – i nie bez racji – że historycy powinni zachowywać emocjonalny dystans wobec tego, o czym piszą. Ale jest też prawdą, że historycy, którzy zachowują całkowity dystans i trzymają się z dala od opisywanych zdarzeń, są narażeni na niebezpieczeństwo braku świadomości moralnych dylematów i emocjonalnych cierpień innych ludzi. A takiego konfliktu, jakim było Powstanie Warszawskie, nie da się w pełni opisać wyłącznie w kategoriach akcji wojskowych i politycznych manewrów. Empatia i wyobraźnia są równie konieczne jak wyważone sądy.
Jako Brytyjczyka szczególnie interesowało mnie to, co dotyczyło roli Wielkiej Brytanii. Im dłużej się zastanawiam nad wydarzeniami z 1944 roku, tym bardziej uświadamiam sobie niedociągnięcia Brytyjczyków (i Amerykanów). I nabieram tym mocniejszego przekonania, że Powstanie Warszawskie można właściwie ocenić tylko w kontekście sojuszu aliantów. Miałem coraz silniejsze wrażenie, że polscy historycy byli nazbyt skłonni albo przerzucać całą winę na własną, polską stronę, albo dawać wiarę zbyt uproszczonym teoriom na temat bezdusznej zdrady ze strony Zachodu. Ostatecznie doszedłem do przekonania, że nikt z uczestników wydarzeń nie był bez winy, ale również że polscy przywódcy Powstania mieli słuszne powody do podejmowania wielu ze swoich kontrowersyjnych działań, a lwiej części ignorancji, niekompetencji i złej woli należy szukać gdzie indziej. Moją analizę podsumowuję zatem stwierdzeniem, że „tragedia Powstania Warszawskiego była skutkiem ogólnego załamania w łonie Wielkiego Sojuszu”. Przede wszystkim zaś, jako przedstawiciel narodu, który tak się chlubi zwycięstwem aliantów, miałem poczucie, że zbyt mało uznania i szacunku okazano służbie i ofierze lojalnego Sojusznika. Zbyt łatwo było krytykować tych, którzy przegrali, zbyt wygodnie było opinii publicznej Zachodu pławić się w fałszywym blasku naszej nieomylności. Albowiem Polacy – bez własnej winy – dostali się w pułapkę nie tylko bezwzględnej przemocy Hitlera i Stalina, ale także sojuszu z Zachodem, który się okazał tak bardzo jednostronny. Odnieśliśmy znaczne korzyści z podjętych przez Polskę wojennych trudów. Natomiast Polska nie odniosła korzyści z trudów poniesionych przez nas. I to trzeba było powiedzieć.
Po raz pierwszy usłyszałem o Powstaniu Warszawskim, kiedy z grupą brytyjskich studentów przyjechałem do Warszawy podczas ferii wielkanocnych w 1962 roku. Pierwszego dnia pobytu pokazano nam Rynek Starego Miasta, który został świeżo odbudowany, i opowiedziano o jego zniszczeniu „w wyniku walk” i „podczas wojny”. Ktoś zażartował, że może te zrekonstruowane budynki nie mają jeszcze nawet dziesięciu lat, ale wyglądają, jakby pochodziły z XV wieku. Tego samego dnia zaprowadzono nas do getta i pod pomnik Bohaterów Getta. Pewnie nam opowiadano o spaleniu getta, bo w pamięci utkwił mi pewien dziwny szczegół. Podniosłem z gruzów kawałek nadpalonej kości i pomyślałem, że może to jest kość ludzka. Najwyraźniej byłem przerażony tym, czego się dowiadywałem. Ale najlepiej pamiętam swoją złość. Jak to możliwe, że ja, absolwent Wydziału Historii Nowożytnej wielkiego uniwersytetu w Oksfordzie, mogłem o tym nie wiedzieć wcześniej? Z pewnością zacząłem wtedy zadawać pytania i z pewnością dowiedziałem się podstawowych faktów o Powstaniu. W mojej pamięci utkwiły jeszcze dwa momenty. Po pierwsze, zapamiętałem, że nasza grupa szła wzdłuż jednej z ulic, dziś wiem, że to była Miodowa. Zbliżaliśmy się do skrzyżowania z Długą – tam gdzie blisko trzydzieści lat później stanął pomnik Powstania Warszawskiego – i wtedy nasza przewodniczka kazała nam spojrzeć na właz do kanału na środku skrzyżowania, ale zabroniła się zatrzymywać, „bo się nam przyglądają”. Potem wyjaśniła, dlaczego ten właśnie właz był taki ważny. Drugi moment nastąpił, kiedyśmy stali na skarpie na tyłach Krakowskiego Przedmieścia, patrząc na przeciwległy brzeg Wisły. Wydawało się, że prawy brzeg rzeki jest strasznie blisko. Przewodniczka powiedziała chyba: „Do tego miejsca doszli Rosjanie podczas Powstania”. Miało minąć dużo czasu, zanim w pełni zrozumiałem znaczenie jej słów.
Gdy się spogląda wstecz, nie jest zbyt trudno zrozumieć, dlaczego w 1962 roku nie było łatwo o rzetelną informację na temat Powstania. Powstanie było wówczas mniej odległe w czasie, niż dziś oddalony jest wybór papieża Jana Pawła II czy powstanie Solidarności. A w Oksfordzie moi wykładowcy najwyraźniej uważali, że druga wojna światowa nie przeszła jeszcze w pełni do historii. Mój kurs „Historii Europy w XX wieku” kończył się na 1939 roku, a przełomowe dzieło mojego własnego nauczyciela, „Początki drugiej wojny światowej”[1], jeszcze nie było ukończone. W Polsce reżim Gomułki zdążył się już w pewnej mierze uwolnić od paranoi i odrzucić jedno czy drugie tabu. Ale jego surowa cenzura nie dopuszczała żadnej swobodnej dyskusji na takie tematy jak Powstanie; nie wolno było publicznie czcić pamięci Armii Krajowej; nie można też było podawać w wątpliwość postępowania Związku Sowieckiego. Nieliczne dostępne opracowania na temat Powstania, przeważnie dotyczące spraw wojskowych, nie były tłumaczone na użytek zagranicznych odbiorców. Ogólnie rzecz biorąc, historycy wciąż jeszcze uprawiali swoją profesję tak, jakby żyli w epoce sprzed Sołżenicyna i sprzed Holokaustu – kiedy historyczny krajobraz drugiej wojny światowej nie nabrał jeszcze definitywnych kształtów.
Po powrocie z pierwszej podróży do Polski próbowałem zmniejszyć swoją ignorancję w sprawie Powstania Warszawskiego. Pamiętam, że przeczytałem wspomnienia Churchilla z czasu wojny, które zawierają spory rozdział poświęcony wydarzeniom z 1944 roku. Jak można się było spodziewać, Churchill bezgranicznie wychwalał męstwo powstańców, a mówiąc o postępowaniu Sowietów, powtórzył przymiotnik „złowrogie”, którego już raz wcześniej użył. Podał do wiadomości publicznej nawet gorzkie w tonie przesłanie od kobiet Warszawy, które mówiły światu, że „Polskę potraktowano gorzej niż sojuszników Hitlera”. Natomiast nie przedstawił niestety żadnej krytycznej analizy polityki aliantów. Można się było tylko domyślać, że stało się coś bardzo niedobrego, ale nie sposób było się dowiedzieć co.
Potem, kiedy lepiej poznałem Polaków w Londynie, uświadomiłem sobie, że spora ich grupa winą za upadek Powstania obarcza swoich własnych przywódców. Ten punkt widzenia stanowił dla mnie niespodziankę, ponieważ był w znacznym stopniu zbieżny z linią polityczną propagowaną przez reżim komunistyczny w Warszawie. W pewnym okresie pracowałem nad kilkoma tematami – chociaż nie nad Powstaniem – z doktorem Janem Ciechanowskim, wykształconym w Wielkiej Brytanii historykiem i autorem jednego z niewielu napisanych po angielsku opracowań Powstania. Doktor Ciechanowski, który sam brał udział w Powstaniu i przeszedł twardą szkołę wojny i wygnania, wykonał ogrom niezwykle ważnej pracy, badając w zbiorach archiwalnych w Londynie dokumenty dotyczące polityki i wewnętrznych podziałów w łonie polskiego rządu z czasu wojny oraz formułując całościową interpretację kwestii jego odpowiedzialności za tragedię Warszawy. Według tego scenariusza zarówno gabinetowi premiera Mikołajczyka, jak i przywódcom wojskowego podziemia zarzuca się nierealistyczne postawy, które pociągnęły za sobą mylny osąd zarówno możliwości zachodnich aliantów, jak i potrzeby „współpracy” z Sowietami. Sam byłem świadkiem kilku gniewnych ataków, do których zostali sprowokowani rodacy doktora Ciechanowskiego, choć nie zawsze potrafiłem zrozumieć źródło ich gniewu czy zorientować się w alternatywach. Oczywiście i moje poglądy dojrzewały z biegiem lat. Trzeba przyznać, że doktor Ciechanowski reagował ze stoicyzmem, niezmiennie twierdząc, że warunkiem postępu w historycznym pojmowaniu wydarzeń są różnice zdań.
Moje osobiste kontakty z byłymi powstańcami były do niedawna bardzo nieliczne. Z wyjątkiem kuzynki mojej żony, Danuty, która służyła w batalionie „Baszta”, a obecnie mieszka w Anglii, nikt z moich polskich powinowatych nie brał udziału w Powstaniu. Dopóki celowo nie zbliżyłem się do rozmaitych stowarzyszeń zrzeszających byłych kombatantów w Polsce i w Wielkiej Brytanii, nie łączyły mnie z nimi żadne bliższe więzi. Ale jako członek świata akademickiego musiałem poznać byłych polskich żołnierzy, którzy reprezentowali cały przekrój tej grupy, którzy mieli takie czy inne powiązania z Armią Krajową i którzy, podobnie jak ja, dołączyli do wspólnoty akademickiej. Znaleźli się wśród nich profesor Irena Bellert, profesor Janusz Zawodny i profesor Wenceslas Wagner w Ameryce Północnej, doktor Zbigniew Pełczyński w Anglii, profesor Jerzy Zubrzycki w Australii, profesor Jerzy Kłoczowski i profesor Władysław Bartoszewski w Polsce. Nie było trudno zgadnąć, że ich opinie i wspomnienia nie będą we wszystkich przypadkach takie same. Ale najbliższe były mi nieugięte poglądy profesora Bartoszewskiego „Teofila”.
W tamtych latach napisałem o Powstaniu niewiele, a to, co pisałem, pisałem ostrożnie, ponieważ kierowała mną świadomość, że do zbadania i skoordynowania pozostaje wiele różnorodnych punktów widzenia. Starałem się między innymi o to, aby wyrazić więcej podziwu i szacunku dla Armii Krajowej, niż byli skłonni wyrażać ci, którzy krytykowali jej dowództwo.
Decyzję o stworzeniu głębszego studium o Powstaniu podjąłem dopiero pod sam koniec lat dziewięćdziesiątych. Wyglądało bowiem na to, że – mimo dziesięciolecia, które minęło od upadku komunizmu – nikt nie kwapi się, aby przedstawić nową wizję Powstania w jego szerszym kontekście. Dostępnych było wiele nowych materiałów, pamiętników i dokumentów; zniknęły też dawniejsze ograniczenia. A mimo to nie pracowano nad żadną nową ogólną syntezą. W 1994 roku minęła pięćdziesiąta rocznica Powstania i wciąż nie ukazała się żadna obszerniejsza rewizja. Istniało niebezpieczeństwo, że rocznica sześćdziesiąta – praktycznie ostatnia większa okazja do uroczystości, w której mogłaby jeszcze wziąć udział znacząca grupa tych, którzy przeżyli – również minie i nie będzie dniem, w który można by złożyć Powstaniu należny hołd.
Prowadziłem badania, coraz więcej czytałem i moja ocena zmieniała się w miarę lektury. Na początku byłem skłonny przyjąć wiele z konwencjonalnego obrazu, w którym desperacka odwaga polskiego podziemia pozostaje w ostrym kontraście z krótkowzrocznością jego przywódców. Im więcej się dowiadywałem, tym wyraźniej dostrzegałem, że ten konwencjonalny obraz jest obrazem fałszywym, że zrodził się z bolesnego doświadczenia klęski, z diabolicznej propagandy komunistów, z niezdolności historyków do przeprowadzenia krytycznej analizy sojuszu aliantów. Dziś powiedziałbym, że Powstanie Warszawskie było wspaniałym zbrojnym zrywem, który przeszedł wszelkie oczekiwania, i że decyzja o jego rozpoczęciu – choć z konieczności ryzykowna – nie była lekkomyślna ani tym bardziej „zbrodnicza”. Ponadto chciałbym twierdzić, że chociaż Powstanie upadło, to jednak szczególnych przyczyn i konsekwencji jego upadku nie można było przewidzieć, a niewątpliwych pomyłek i błędnych ocen ze strony przywódców Powstania nie powinno się uważać za czynnik o decydującym znaczeniu. Siły zbrojne Polski z czasu wojny nie walczyły w pełnej izolacji. Tworzyły część potężnej koalicji aliantów, która w 1944 roku stała u progu zwycięstwa. Wszyscy członkowie sojuszu mieli swoje prawa i swoje zobowiązania. Główną odpowiedzialność za funkcjonowanie koalicji ponosiła jednak Wielka Trójka, która uporczywie starała się zatrzymać dla siebie prawo do tworzenia wszystkich strategicznych planów i przeprowadzania wszystkich poważniejszych debat wojskowych i politycznych.
Swoje wnioski sformułowałem w innym miejscu tej książki (zob. Raport przejściowy). Jednakże może warto podkreślić, że moim celem była nie tyle polemika z istniejącymi interpretacjami, ile stworzenie spójnej opowieści: chciałem po prostu opowiedzieć tę historię tak, jak ją widzę. Szczególnie ważne były dwa aspekty tego zadania. Po pierwsze, uważałem, że sprawą o podstawowym znaczeniu jest umieszczenie Powstania na tle długiej chronologii zdarzeń i uwzględnienie faktów, które nastąpiły przed rokiem 1944 i później. Główny trzon książki objął zatem okres od roku 1939 do roku 1956, z dość obszernym rozszerzeniem narracji na czas od roku 1956 do dziś. Po drugie, szybko doszedłem do przekonania, że podstawową wadą istniejących opracowań – zwłaszcza w przypadku polskich autorów – jest minimalizacja roli sojuszu aliantów, do którego przecież Polska należała, i kierowanie krytyki niemal wyłącznie przeciwko bezpośrednim polskim uczestnikom dramatu. W rezultacie przeanalizowałem wydarzenia i niedociągnięcia agend działających nie tylko w Berlinie i w Warszawie, ale także w Londynie, Waszyngtonie i Moskwie. Ostatecznie zdecydowałem, że podstawowe pytanie, jakie należy postawić, brzmi nie „dlaczego powstańcy nie zdołali osiągnąć swoich celów?”, lecz „dlaczego w ciągu dwóch miesięcy wahań i deliberacji zwycięscy alianci nie zorganizowali pomocy?”.
Oryginalne anglojęzyczne wydanie – Rising ’44 – ukazało się w wydawnictwie Macmillan w październiku 2003 roku. Wydanie amerykańskie ukaże się w maju lub czerwcu 2004 roku w wydawnictwie Viking Penguin – równocześnie z poprawionym wydaniem brytyjskim w miękkiej okładce. Niemiecki przekład – przygotowywany przez wydawnictwo Droemer Verlag – powinien trafić na rynek mniej więcej w tym samym czasie co tłumaczenie polskie przygotowywane przez Wydawnictwo Znak na sześćdziesiątą rocznicę Powstania. Opowieść o Powstaniu niewątpliwie odbije się najmocniejszym i najszerszym echem w dwóch krajach – w Polsce i w Niemczech. Można uznać za szczęśliwy zbieg okoliczności to, że Polacy i Niemcy będą czytać o tym najtragiczniejszym z konfliktów w momencie, gdy oba narody akurat staną się równorzędnymi partnerami w Unii Europejskiej.
Z punktu widzenia autora pierwsze reakcje na Rising ’44 były bardziej niż zadowalające. Pozytywne recenzje ukazały się w niemal wszystkich ważniejszych brytyjskich gazetach i czasopismach, a także w wielu czołowych katalogach nowych książek.
W powitalnej salwie na łamach „Sunday Telegraph” wybitny historyk wojskowości, sir Max Hastings, któremu zresztą nie zabrakło własnych pomysłów, zawarł wiele wylewnych pochwał. „Norman Davies wie o Polsce więcej niż jakikolwiek inny historyk na Zachodzie – pisał. – Z tej wybitnej książki przebija zarówno jego wiedza, jak i jego pasja. (...) Davies napisał wzruszającą elegię na cześć tamtych skazanych na zagładę romantyków, którzy w 1944 roku walczyli z taką szlachetnością i z tak tragicznym skutkiem. (...) Nieszczęściem Polaków było to, że byli znienawidzeni i przez Rosjan, i przez Niemców i że przyglądała im się obojętnie większość zachodnich aliantów”[2].
Jak wielu innych recenzentów, Richard Overy, historyk współczesnych Niemiec, był niezbyt zadowolony z nazewniczych eksperymentów autora. Ale mimo to nazywa go „mistrzem narracji”[3]. Angus MacQueen, filmowiec świetnie znający Europę Środkową, podkreśla „wielki cynizm polityczny wielkich mocarstw”, który „okazuje się przytłaczający w zestawieniu z idealizmem bojowników polskiego ruchu oporu”[4]. W „BBC History Magazine” Richard Vinen zauważył, że „książka Daviesa odwraca uwagę od Polaków” i wskazuje, że „Wielka Brytania, Stany Zjednoczone i Związek Sowiecki podejmowały decyzje, niewiele myśląc o kraju, który pierwszy przeciwstawił się Hitlerowi”[5].
Kilku kolejnych recenzentów podkreślało wątek zdrady. W wychodzącym w Toronto „Globe and Mail” Diana Kuprel zamieściła artykuł zatytułowany „Jak alianci zdradzili Warszawę”. Mówi w nim o „książce skrupulatnie udokumentowanej, wyważonej w ocenach i frapująco napisanej”[6]. Profesor Shaltiel z Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie nadał swojej recenzji tytuł „Wielka zdrada”. Nazywa w niej Powstanie „bolesną raną, która przez wiele lat była zakryta zasłoną milczenia”. Po czym konkluduje: „Książka Daviesa stanowi dogłębny i znaczący wkład, zapowiadając być może nowy i fascynujący kierunek badań nad drugą wojną światową i korzeniami zimnej wojny”[7]. W prawicowym „Daily Telegraph” Daniel Johnson opublikował recenzję pod tytułem „Zdradzeni przez Wielką Trójkę”. „Norman Davies – pisze Johnson – opowiada mroczną i wspaniałą historię z właściwą sobie sprawnością i kontrolowaną pasją”[8]. Anne Applebaum, laureatka wielu nagród jako specjalistka w zakresie historii łagrów, pisze o „Wstydliwym sekrecie Polski”. „Jeśli potraficie – zachęca swoich czytelników na łamach jednej ze szkockich gazet – spróbujcie sobie wyobrazić powojenną Szkocję, w której bohaterów drugiej wojny światowej zamyka się w więzieniach, odmawia się im wojennych odznaczeń i wykreśla się ich nazwiska z kart podręczników do historii... A to właśnie jest podsumowaniem losu, jaki spotkał bohaterów Powstania Warszawskiego”[9]. Innymi słowy, polski ruch oporu, który najpierw został opuszczony przez wojennych sojuszników, potem został zdradzony przez współrodaków.
Kilku komentatorów uznało Rising ’44 za książkę roku. Znaleźli się wśród nich profesor M.R.D. Foot, oficjalny historyk brytyjskiego Kierownictwa Operacji Specjalnych (SOE), Antony Beevor, autor bestsellera Stalingrad, oraz Simon Sebag Montefiore, czołowy specjalista zajmujący się postacią Stalina. Montefiore użył takich przymiotników jak „mistrzowski”, „przerażający”, „zniewalający” i „przejmujący”[10].
Natomiast – biorąc pod uwagę to, że przedmiotem Rising ’44 jest jedno z najbardziej bolesnych i kontrowersyjnych wydarzeń w najnowszej historii Polski – recenzji napisanych przez polskich historyków było naprawdę niewiele. Adam Zamoyski, pisząc w „Spectatorze”, nie mógł sobie odmówić określenia eksperymentu Daviesa z pisownią polskich nazwisk pełnym wdzięku mianem „galimatias” („dog’s breakfast”). Z drugiej strony jednak, kończy on swoją recenzję wiele mówiącym wnioskiem: „Prawdziwa zasługa [tej książki] polega na tym, że wyjmuje ona Powstanie z zaściankowego polskiego kontekstu zagadki, czy było słuszne, czy nie, i lokuje je zdecydowanie w samym środku polityki alianckiej, gdzie jest jego prawdziwe miejsce”[11]. Według piszącego w „Financial Times” Stefana Wagstyla Davies przekonuje, że „to nie Polacy ponosili główną odpowiedzialność za tragedię, ale Wielki Sojusz Wielkiej Brytanii, Ameryki i Związku Sowieckiego”. Wagstyl dodaje również, że „Davies niemal zbyt ostro przedstawia swoją sprawę”[12]. Natomiast pułkownik Przemysław Szudek w recenzji zamieszczonej w „Tygodniu Polskim” nie szczędzi najwyższych pochwał. „Łatwo jest stwierdzić i opisać jego [Daviesa] zasługi dla Polski i dla jej najnowszych dziejów. Z największą stanowczością należy tu podkreślić jeszcze większą jego zasługę dla historii powszechnej”[13]. Nie wszyscy polscy czytelnicy zgodzą się z taką oceną. Prawdę mówiąc, wydaje się wątpliwe, aby udało się osiągnąć jakikolwiek powszechny konsensus, dopóki wielu czytelników nie przeczyta, starannie nie przetrawi i nie przedyskutuje tej książki w jej polskim wydaniu.
Materiał źródłowy na temat Powstania jest ogromny. Dotarłem do kilkunastu ogólnych opracowań – każde prezentowało jakiś własny punkt widzenia i miało swoje szczególne słabości. W katalogu oksfordzkiej Bodleian Library widnieje siedemdziesiąt pięć pozycji. Są wśród nich negatywne interpretacje i pozytywne relacje, ale tylko nieliczne traktują wszystkich uczestników zdarzeń z jednakową dozą sceptycyzmu[14]. Istnieje także mnóstwo literatury specjalistycznej, której autorzy zajmują się wszystkim – od aspektów dyplomatycznych i wojskowych po konstrukcję barykad, organizację podziemnych służb bezpieczeństwa czy losy poszczególnych jednostek. Nie brak też memuarów i dzienników, publikowanych i niepublikowanych. Od upadku reżimu komunistycznego w 1990 roku weterani Powstania mogą swobodnie wydawać własne czasopisma – należy tu wymienić zwłaszcza miesięcznik „Biuletyn Informacyjny”; wiele wysiłku włożono w opracowanie zbiorów dokumentów, kronik i encyklopedii[15].
Bardziej problematyczne są źródła archiwalne. Przez wiele lat systematyczną publikacją dokumentów zajmowano się jedynie za granicą, zwłaszcza w Instytucie Polskim i w Studium Polski Podziemnej w Londynie. Wiele materiałów dotyczących kwestii dyplomatycznych i wojskowych można także znaleźć w brytyjskim Public Record Office (National Archives), w Imperial War Museum, w National Archives w Waszyngtonie i w Bundesarchiv w Berlinie. Ale liczne zbiory o fundamentalnym znaczeniu nadal pozostają zupełnie niedostępne lub w najlepszym wypadku są dostępne jedynie częściowo. Na przykład archiwa brytyjskiego wywiadu, które kiedyś pozwolą na wielostronny wgląd w wydarzenia z 1944 roku, na przełomie wieków wciąż jeszcze były w dziewięćdziesięciu pięciu procentach niedostępne. Dokumenty powojennych polskich służb bezpieczeństwa, które mają istotne znaczenie dla zrozumienia mechanizmów stalinowskich represji, są dopiero teraz z wolna udostępniane. A co najgorsze po chwilowej obietnicy wprowadzenia bardziej liberalnej polityki wciąż jeszcze nie ma pełnego dostępu do archiwów sowieckich w Moskwie. Niewielką liczbę wybranych dokumentów opublikowano w latach dziewięćdziesiątych. Pełni determinacji zagraniczni badacze, działając przy pomocy „lokalnych czynników”, mogą sobie jednak zapewnić ograniczony dostęp do niektórych źródeł. Jednak na początku XXI wieku podstawowe dokumenty dotyczące decyzji Stalina podejmowanych w 1944 roku wciąż jeszcze nie zostały publicznie udostępnione. Choćby z tego powodu nie mam wątpliwości, że ostateczne naukowe opracowanie Powstania Warszawskiego nadal czeka na swojego autora.
Jak pisałem przy kilku okazjach, historycy z konieczności stają się częścią swoich historii. Czas, w którym piszą, nieuchronnie wywiera wpływ na to, co piszą. Pod tym względem historia sojuszu aliantów, który nie zdołał wypełnić swoich zobowiązań, nie jest może całkowicie pozbawiona związków z teraźniejszością.
Większość ludzi myśli o dobrej książce historycznej tak, jak się myśli o dobrej powieści: w kategoriach linearnego rozwoju wydarzeń. Zaczynają podróż – przez dżunglę, na szczyt góry, wzdłuż jakiejś trasy albo gdziekolwiek indziej – podziwiając mijane krajobrazy, przeżywając kolejne przygody i niespodzianki, ale zawsze zdążając wytrwale do jakiegoś wybranego celu. W którymś momencie – lepiej wcześniej niż później – docierają do kulminacyjnego punktu dramatu – może to być rozwód Henryka VIII, zabójstwo Abrahama Lincolna, okrążenie armii niemieckiej pod Stalingradem czy jeszcze coś innego – a potem zmierzają ku rozwiązaniu akcji. Takie intelektualne przeżycie dostarcza wiele satysfakcji.
Jednakże w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że model liniowy nie jest jedynym układem, który można przyjąć, aby osiągnąć zadowalające efekty. Różne rodzaje tematów wymagają różnych sposobów opisu. Pisząc książkę Serce Europy, która zawiera odniesienie wspomnień przeszłości do problemów teraźniejszości, zdecydowałem, że najlepiej będzie opowiedzieć o wydarzeniach w porządku, który jest odwróceniem chronologii[16]. Jakiś czas później, kiedy stanąłem w obliczu ogromnego przedsięwzięcia, jakim było napisanie „oksfordzkiej historii Europy”, znów zdecydowałem, że konieczne będzie podjęcie pewnych radykalnych środków. Europa była pisana jednocześnie na trzech różnych płaszczyznach. Główny tekst istotnie stanowiła narracja prowadzona w porządku linearnym. Dwanaście ogromnych kroków przez kontynent wytyczyło drogę od przeszłości Europy z czasów prehistorycznych do końca XX wieku. Ale treść każdego z tych rozdziałów uzupełniłem o „migawki” i „kapsułki”. „Migawki” – samodzielne minirozdziały – poświęciłem przedstawieniu wybranych kluczowych momentów, dając czytelnikowi dokładniejszy obraz życia i spraw dotyczących określonej epoki. Trzysta jeden inkrustujących tekst i umieszczonych w osobnych ramkach „kapsułek” poruszało trzysta jeden bardzo zróżnicowanych, bardzo ekscentrycznych i egzotycznych szczegółowych zagadnień, stanowiąc ostry kontrast z uogólnieniami zawartymi w rozdziałach będących ich tłem i tworząc w ten sposób złudzenie pełnego ujęcia tematu[17].
Ku swojej wielkiej uldze odkryłem, że ta stosunkowo skomplikowana struktura całości nie odstrasza moich czytelników. Przeciwnie – stwarza im możliwość wyboru własnej drogi podczas podróży przez labirynt, jakim jest historia Europy, daje szansę na zmianę i chwilę oddechu na wielu etapach tej długiej podróży i pozwala czasem zwolnić tempo lub czytać tekst na wyrywki wtedy, kiedy będą mieli na to ochotę.
A zatem kiedy stanąłem wobec zadania opisu Powstania Warszawskiego, raz jeszcze zdecydowałem, że konwencjonalny linearny porządek narracji nie będzie odpowiednią techniką. Temat był obcy dla anglojęzycznych czytelników, musiałem więc wprowadzić go w kilku stanowiących solidną podstawę rozdziałach wstępnych. W efekcie część pierwsza – Przed Powstaniem – mogłaby się okazać obszerniejsza, niż można by sobie życzyć, stanowiąc zagrożenie dla tempa lektury. Wyjściem było zacząć od dramatycznego prologu, a potem napisać cztery równoległe rozdziały w porządku liniowym, ukazując w każdym z nich odmienną drogę prowadzącą do wybuchu Powstania 1 sierpnia 1944 roku. Czytelnik może – jeśli zechce – pójść każdą z tych tras po kolei, przyswajając sobie po drodze przebieg wydarzeń i dotyczące ich informacje.
Opowieść będzie się przez cały czas skupiać na samym Powstaniu. Ale tu miałem do rozwiązania kolejny problem. Przeprowadziwszy rozmowy z wieloma uczestnikami Powstania i z ludźmi, którzy przeżyli tamte wydarzenia, i przeczytawszy liczne osobiste wspomnienia, zgromadziłem masę fascynującego materiału wspomnieniowego, który z konieczności miał charakter subiektywny i anegdotyczny, ale mimo to rzucał prawdziwe i wymowne światło na ludzkie dramaty, w jakie obfituje ta opowieść. Dałoby się wpleść część tych materiałów w główny tok narracji. Pamiętając jednak precedens, jakim była Europa, postanowiłem potraktować je odrębnie i umieścić ich fragmenty w kilkudziesięciu „kapsułkach”, które zawierają relacje naocznych świadków zdarzeń i ukazują czyjeś jednostkowe spojrzenie na określony epizod. „Kapsułki” można czytać jednocześnie i w połączeniu z moją własną relacją historyka, ale można je też sobie wybierać przypadkowo, według indywidualnego gustu.
Na ostatnią część książki – Po Powstaniu – składają się trzy chronologiczne rozdziały, które prowadzą czytelnika przez okres od roku 1944 do dnia dzisiejszego. Miło mi powiedzieć, że każdy z nich został napisany według standardowego linearnego modelu. Po nich następuje zamykający całość Raport przejściowy.
Winien jestem w tym miejscu słowa podziękowania wielu instytucjom i wielu osobom. Wśród instytucji chciałbym wymienić Ośrodek Karta w Warszawie, Studium Polski Podziemnej, Stowarzyszenie Kombatantów Armii Krajowej, Instytut Hoovera, Bibliotekę Roosevelta, Public Record Office (National Archives), Archiwum Państwowe Federacji Rosyjskiej, bibliotekę Wolfston College oraz Akademię Brytyjską. Ta ostatnia hojnie przyznała mi niewielkie stypendium naukowe.
Jeśli idzie o pojedyncze osoby, muszę tutaj wymienić mojego głównego asystenta naukowego Rogera Moorhouse’a, specjalnego doradcę Andrzeja Suchcitza, a także licznych konsultantów, w tym dr. Andrzeja Krzysztofa Kunerta, prof. Allison Millet MacCartney, Zbigniewa Stańczyka, dr. Krzysztofa Szwagrzyka, mgr Michaelę Todorovą i Zbigniewa S. Siemaszkę. Cennej pomocy udzielili mi także prof. Andrzej Ajnenkiel, prof. Władysław Bartoszewski, Gill Beeston, Katarzyna Benda, Antony Beevor, prof. Włodzimierz Bolecki, Krzysztof Bożejewicz, Alexander Boyd, Cathy Brocklehurst, prof. Włodzimierz Brus, Tadeusz Filipkowski, sir Max Hastings, prof. Jerzy Holzer, dr Polly Jones, prof. Leszek Kołakowski, dr Maria Korzeniewicz, Glenda Lane, Bolesław Mazur, Jan Nowak-Jeziorański, prof. Krystyna Orzechowska-Juzwenko, dr Zbigniew Pełczyński, Michael Schmidt, prof. Tomasz Strzembosz, Luba Winogradowa, Ken Wilson, Wanda Wyporska i Michał Zarzycki.
Ludzi, którzy zechcieli odpowiedzieć na moje prośby o informacje, przesłali mi swoje wspomnienia czy nawiązali ze mną korespondencję, jest niemal zbyt wielu, aby można było ich wszystkich w tym miejscu wymienić. Kilku z nich już odeszło. Wszyscy zasłużyli sobie na moją wielką wdzięczność. Ich wkład – większy lub mniejszy – nadał książce szczególny i – mam nadzieję – autentyczny koloryt. Podziękowania zechcą przyjąć: Jerzy Adamski, Stanisław Aronson, Stanisław Barański, Wojciech Barański, Maria Bobrzyńska (z domu Paygert), Zbigniew Bokiewicz, dr Anna Borkiewicz-Celińska, Stanisław Brzosko, Marek Burdajewicz, Bogdan Celiński, Wiesław Chodorowski, Antoni Chomicki, Z. Drymulski, Jolanta Dzierżawska-Żaczkiewicz, Jacek Fedorowicz, Jerzy Wiesław Fiedler, Irena Findeisen (z domu Zieleniewska, obecnie Bellert), Anna Frączek, Czesław Gawłowski, Maria Gałąska Gietka, Wacław Gluth-Nowowiejski, Zbigniew Grabiański, Lech A. Hałko, Jan Hoppe, Anna Jakubowska, o. Andrzej Janicki, Ryszard Kapuściński, Stanisław Karolkiewicz, Lucjan Kindlein, prof. Jerzy Kłoczowski, Adam Komorowski, Edward Kossoj, Bogusław Koziorowski, Czesław Kwaśniewski, Wanda Lesisz-Gutowska, Stanisław Likiernik, Lech Lipiński, Jerzy Lunicz-Adamski, Irena Makowska, Halina Martinowa, Kamila Merwartowa, Wacław Micuta, Krystyna Mierzejewska, Zbigniew Mróz, Sebastian Niewiadomski, Zofia Nowiak, Andrzej Nowakowski, Izabela Nowicka-Kuczyńska, Elżbieta Ostrowska, Feliks Ostrowski, Mieczysław Pawłowski, Wiesław Polkowski, Waldemar Pomaski, Danuta Przyszłasz, Zofia Radecka, Jan Rakowicz (Radajewski), Kazimierz Rakowski, Janina Randznerowa, Andrzej Rey, Janusz Rosikoń, Bogdan Rostropowicz, Anna Sadkowska, o. Piotr Sasin, Jan Sidorowicz, Stanisław Sieradzki, Lucjan Sikora, dr Krzysztof Stoliński, Tadeusz Sumiński, Tadeusz Marian Szwejczewski, prof. Jerzy Świderski, Bolesław Taborski, Tadeusz Tarnes, Nelli Turzańska-Szymborska, Helena Tyrankiewicz, Maria Umińska, prof. Wenceslas Wagner, Andrew Weiss, Danuta Wiśniowiecka-Wardle, Kazimierz Wołłk-Karaszewski, J.J. Wyszogrodzki, Janusz Henryk Zadarnowski, Krzysztof Zanussi, Hanna Zbirohowska-Kościa i prof. Jerzy Zubrzycki.
Jak zwykle zamęt i chaos otaczający autora targanego męką twórczą i nękanego wiszącymi nad głową terminami wymaga niezwykłej wyrozumiałości ze strony przyjaciół, rodziny i wydawców. Za okazane zrozumienie składam im stosowne przeprosiny i – ukończywszy pracę – dołączam pełen zażenowania uśmiech.
Norman Davies
Kraków, 6 kwietnia 2004
[1] Zob. Alan John Percivale Taylor, The Origins of the Second World War, London 1963.
[2] Max Hastings, „Sunday Telegraph” 19 października 2003.
[3] Richard Overy, A City Up in Arms, „Literary Review” grudzień 2003/styczeń 2004.
[4] Angus MacQueen, And at the Crossroads, „Guardian” 15 listopada 2003.
[5] Richard Vinen, With Their Backs to the Wall, „BBC History Magazine” 1 stycznia 2004.
[6] Diana Kuprel, How the Allies Betrayed Warsaw, „Globe and Mail” 7 lutego 2004.
[7] Ari Shaltiel, The Great Betrayal, „Haaretz” (Tel Aviv) 23 lutego 2004.
[8] Daniel Johnson, Betrayed by the Big Three, „Daily Telegraph” 8 listopada 2003.
[9] Anne Applebaum, Poland’s Shameful Secret, „Scotsman” 8 listopada 2003.
[10]Books of the Year, „Daily Telegraph” 22 listopada 2003. Zob. też M.R.D. Foot, SOE. An Outline History of the Special Operations Executive 1940–1946, London 1984; Antony Beevor, Stalingrad, London 1998; Simon Sebag Montefiore, Stalin. The Court of the Red Tsar, London 2003.
[11] Adam Zamoyski, Solving the Polish Conundrum, „Spectator” 3 listopada 2003.
[12] Stefan Wagstyl, Fighting Talk, „Financial Times” 8 listopada 2003.
[13] Przemysław A. Szudek, Zdrada, „Tydzień Polski” 6 grudnia 2003.
[14] Wstępnej bibliografii angielskiej należy szukać w komputerowym systemie informacji bibliotek oksfordzkich (OLIS) pod hasłem „Warsaw Rising”, http://library.ox.ac.uk.
[15] Wśród najnowszej generacji prac źródłowych na temat Powstania, napisanych niemal wyłącznie po polsku, są takie opracowania, jak: Andrzej Krzysztof Kunert, Rzeczpospolita Walcząca. Powstanie Warszawskie 1944. Kalendarium, Warszawa 1994; tenże, Słownik biograficzny konspiracji warszawskiej. 1939–1944, t. 1–3, Warszawa 1987-1991, i Wielka ilustrowana encyklopedia Powstania Warszawskiego, Warszawa 1997–2002. Kopalnią informacji jest praca Władysława Bartoszewskiego Dni walczącej stolicy. Kronika Powstania Warszawskiego, Warszawa 1989. Zbiór materiałów konferencyjnych pod redakcją Zygmunta Mańkowskiego i Jerzego Święcha Powstanie Warszawskie w historiografii i literaturze 1944–1994, Lublin 1996, zawiera szczególnie cenne przeglądy wielu pozycji najnowszej historiografii i literatury.
[16] Zob. Norman Davies, Serce Europy. Krótka historia Polski, Londyn 1995.
[17] Zob. Norman Davies, Europa. Rozprawa historyka z historią, tłum. Elżbieta Tabakowska, Kraków 1998.
Zamieszczanie w polskich wydaniach książek Normana Daviesa listów skierowanych przez tłumaczkę do polskiego czytelnika stało się już swoistą tradycją – jeśli piszę taki list i tym razem, to dlatego, że i tym razem praca nad polską wersją Powstania ’44 wykroczyła daleko poza przyjęte granice zwykłych translatorskich zabiegów. W efekcie tekst, który oddajemy w ręce polskich czytelników, różni się dość znacznie od anglojęzycznego pierwowzoru. Chciałabym się zatem z tych różnic wytłumaczyć.
O sprawach bliskich Polakom – zarówno tym, którzy wydarzenia sierpnia 1944 roku oraz ich historyczny kontekst znają z bezpośredniego doświadczenia, jak i tym, którzy tę wiedzę zdobywali za pośrednictwem mniej lub bardziej formalnych przekazów – pisze Davies z myślą o anglojęzycznej publiczności, której wiedza o Powstaniu Warszawskim jest nieporównywalnie mniejsza. Stąd też konieczność odwoływania się do faktów – i kontekstów – które z punktu widzenia polskiego czytelnika mogą się często wydać banalnie oczywiste. Z drugiej strony jednak, angielski wydawca Powstania... uznał (niewątpliwie słusznie), że mnogość szczegółów – faktów dopełniających szeroką panoramę zdarzeń oraz drugoplanowych dramatis personae odgrywających rolę ich uczestników lub interpretatorów – utrudni anglojęzycznemu odbiorcy śledzenie podstawowego ciągu zdarzeń i zrozumienie sensu ogólnego historycznego przekazu. Wobec tego w angielskim wydaniu Powstania... dokonano szeregu skrótów. Większość usuniętych fragmentów przywróciłam w polskim przekładzie, w porozumieniu z Autorem i posługując się oryginalnym tekstem. W rezultacie powstała książka obszerniejsza od anglojęzycznej.
W pierwotnej wersji Powstania... Autor zastosował oryginalną strategię, podyktowaną uzasadnionym przekonaniem, że polskie nazwy i imiona własne oraz polska ortografia stanowią potężną barierę, która nie pozwala obcokrajowcom w pełni docenić polskiej historii. Wynika to z oczywistej kulturowej symetrii, bo gdyby – jak pisze Autor w którymś miejscu oryginalnej wersji swojej książki – „angielski nie był językiem światowym, którego uczą się setki milionów ludzi na całym świecie, taki sam problem powstałby w odniesieniu do anglojęzycznych nazw i angielskiej ortografii, która czasem bywa jeszcze trudniejsza do zgłębienia niż polska. Jeśli czytelnik nie jest w stanie właściwie przeczytać nazwy czy nazwiska, będzie mu je trudno zapamiętać. A jeśli nie zdoła zapamiętać nazwisk osób i nazw miejsc pojawiających się w narracji, to nie będzie mógł śledzić rozwoju akcji. Natomiast jeśli nie będzie mógł śledzić rozwoju akcji, to prawdopodobnie nie zrozumie jej interpretacji”. Wobec tego, pisząc anglojęzyczne Powstanie ’44 Davies starał się wprowadzać możliwie najmniej nazwisk i nazw miejscowych. Ponadto, wprowadzając na scenę wydarzeń kolejne postacie, pomijał ich rangi wojskowe lub sprawowane przez nich funkcje i urzędy: na przykład prezydent Raczkiewicz występuje po prostu jako „Prezydent”, a generał Kazimierz Sosnkowski – na ogół po prostu jako „Naczelny Wódz”. Usuwa imiona; nazwiska często skraca do inicjałów; tłumaczy też na angielski większość nazw ulic – na przykład Krakowskie Przedmieście występuje jako „the Cracow Faubourg”, a Aleje Jerozolimskie jako „Jerusalem Avenue” – a pisownia nazw miejscowych pojawia się w angielskiej transkrypcji: „Mokotov” zamiast „Mokotów”, „Jolibord” zamiast „Żolibórz”, „Lodz” zamiast „Łódź”. Przede wszystkim zaś, pisząc o polskim Podziemiu, Davies stosuje przełożone na angielski lub zmodyfikowane wersje pseudonimów i przydomków poszczególnych postaci. Zdając sobie sprawę, że – jak pisze – „ryzykuje oskarżenie o świętokradztwo ze strony swoich polskich przyjaciół”, zamienia generała broni Tadeusza „Bora”-Komorowskiego na „generała Bora” (Boor), generała dywizji Leopolda Okulickiego na „Niedźwiadka” (Bear Cub) a premiera Stanisława Mikołajczyka na „premiera Micka”. Zmiany te tracą oczywiście sens w wydaniu polskojęzycznym i wobec tego w tłumaczeniu nie zostały uwzględnione. Natomiast (zwłaszcza w dramatycznej relacji z przebiegu Powstania w rozdziale V) postanowiliśmy, rezygnując z nazwisk i tytułów (i w ten sposób być może znów narażając się na oskarżenia ze strony wielu polskich czytelników...), utrzymać pseudonimy z czasu wojny. Nie tylko dlatego, że pomagają odtworzyć konspiracyjną atmosferę podziemia i nadają relacji wewnętrzną perspektywę bezpośredniego uczestnika zdarzeń. Również dlatego, że są historycznie bardziej prawdziwe niż pełne określenia, na które składają się stopień wojskowy, imię, nazwisko i pseudonim. Jak pisze Davies, „prawie każdy, kto był w Warszawie w 1944 roku, wiedział, że »generał Bór« jest dowódcą Armii Krajowej, a »pułkownik Monter« – dowódcą Powstania. Ale mało kto – nawet w ich bliskim otoczeniu – wiedział, kim naprawdę jest ten »generał Bór« czy »pułkownik Monter«”.
W potocznym rozumieniu, „teraźniejszość” obejmuje to, co się właśnie dzieje i co jest nam bezpośrednio dostępne, natomiast „przeszłość” jest czymś niedostępnym, czymś, co istnieje już tylko w ludzkiej pamięci. „Przyszłość” wreszcie to coś, co dopiero się stanie; w odniesieniu do czasu, a do czasu historycznego w szczególności „przyszłość” jest nieskończona. Człowiek pojmuje czas w tych trzech wymiarach, a każdy z nich wymaga odrębnego punktu odniesienia – własnej perspektywy. Wzajemne przenikanie się różnych czasów i różnych perspektyw jest istotą narracji historycznej, a w kontekście przekładu – jednym z podstawowych wyzwań stojących przed tłumaczem. W Powstaniu relacje czasowe są bardzo złożone. Pisząc swoją monografię z własnej perspektywy i „teraz”, a więc w 2002 roku, Autor opisuje historyczną przeszłość, a więc „cofa się” w czasie. Natomiast jego relacja z historycznych wydarzeń roku 1944 jest dynamicznym reportażem, pisanym z perspektywy bezpośredniego świadka lub uczestnika, a więc owe zdarzenia opisywane są tak, jak gdyby działy się „teraz”. Jednocześnie jednak zarówno opis, jak i oceny i interpretacje adresowane są do czytelnika, dla którego przeszłością będzie już nie tylko rok 1944 i lata wcześniejsze, ale także rok 2002 i rocznicowy rok 2004, będący w książce ważną historyczną cezurą. Mówiąc o Powstaniu Warszawskim, Davies często przyjmuje perspektywę takiego właśnie przyszłego czytelnika. Wszystkie perspektywy i wszystkie wymiary czasu historycznego łączą się w tej książce i nawzajem przenikają – w efekcie powstaje pełna dynamizmu i emocji relacja, która jest jednocześnie wyważoną opowieścią historyka, świadomego wagi, a zarazem ograniczeń historycznych przekazów. I to właśnie starałam się oddać w przekładzie. Czasem za cenę potoczystej gładkości stylu. Albowiem każdy język ma własne sposoby wyrażania skomplikowanych relacji, które tworzą pojęciowy fundament historycznych rozważań. Kiedyś zapytałam Profesora Daviesa, czy pisałby swoje książki inaczej, gdyby je pisał w języku, w którym nie istnieje czas present perfect (jak mówią gramatyki, wyrażający „czynności przeszłe, których skutki trwają do teraz”). To pytanie wciąż pozostaje bez odpowiedzi.
Na koniec chciałabym podziękować wszystkim, którzy wspierali mnie swoją wiedzą i doświadczeniem, wnosząc własny niebagatelny wkład w udostępnienie polskim czytelnikom książki tak dla nas wszystkich ważnej i potrzebnej. Podziękowania należą się przede wszystkim pani Annie Szulczyńskiej, która przez cały czas czuwała nade mną ze swoją żelazną łagodnością, panom Andrzejowi Krzysztofowi Kunertowi i Zdzisławowi Zblewskiemu oraz pani Agnieszce Cubale i panu Pawłowi Kowalowi za cierpliwe i taktowne uzupełnianie mojej wiedzy o Powstaniu, paniom Jadwidze Grellowej i Julicie Cisowskiej za dyskretne prostowanie moich stylistycznych ścieżek. Za nieuchronne translatorskie potknięcia ponoszę całą odpowiedzialność.
E.T.
Kraków, czerwiec 2004
1944. Nastrój letnich popołudni w Anglii z czasu wojny mógłby niejednego wprowadzić w błąd. Pogoda była wyjątkowo piękna. Na pełnych zieleni odległych przedmieściach Londynu łatwo było uwierzyć, że wojna i ci, którzy biorą w niej udział, są gdzieś bardzo, bardzo daleko. Świeciło słońce. Leniwie płynęły rozsypane po niebie obłoczki. Na polach i w ogrodach śpiewały ptaki. Za żywopłotami po obu stronach ścieżek prowadzących do podmiejskich stacji pasły się krowy. Chociaż czasem pojawiały się w pobliżu zabłąkane rakiety V-1, potężne bombardowania Blitzu były już tylko złym wspomnieniem. Zaciekłe walki w Normandii toczyły się w bezpiecznej odległości po drugiej stronie Kanału; nawet nie było ich słychać. Jeszcze większe i jeszcze bardziej zaciekłe bitwy na europejskim froncie wschodnim staczano poza zasięgiem szczegółowych obserwacji i dokładnych raportów. O straszliwych masowych zbrodniach, jakie się dokonywały na wschodzie, donoszono ogólnikowo i te doniesienia niezbyt dobrze rozumiano. Nie niepokoiły ludzkich sumień. Po latach, w których ważyły się losy samej Wielkiej Brytanii, nastroje nieco zelżały. Sprawy aliantów wyglądały doskonale. Mówiąc o perspektywach kontynentu, mówiło się o nadchodzącym wyzwoleniu.
Oglądany z zewnątrz, Barnes Lodge wyglądał zupełnie tak samo jak każdy inny angielski wiejski dom z epoki króla Edwarda. Zbudowano go z cegły i prawie w całości otynkowano na biało; miał pochyły dach z szarej dachówki; był kwadratowy i stał na trawniku, u szczytu stromego podjazdu, nad doliną rzeki Gade w hrabstwie Hertford. Dwanaście pokoi rozmieszczono na dwóch kondygnacjach wokół centralnie usytuowanej klatki schodowej. Były jasne, pełne powietrza i eleganckie dzięki wysokim ścianom i ozdobionym stiukami sufitom; światło wpadało przez wielkie podnoszone okna, od frontu wychodzące na rozległy trawnik, a od tyłu na spokojny wiejski krajobraz.
Mieszkańcom zależało jednak na innych zaletach domu. Nie miał bliskich sąsiadów, mimo że był oddalony zaledwie o kilometr od głównej linii kolejowej biegnącej z Londynu (dworzec Euston) na północ do Bletchley i dalej w kierunku hrabstw środkowej Anglii. Tylko na tyłach domu była otwarta przestrzeń; z pozostałych stron otaczał go albo sosnowy las, albo pas zarośli i krzewów – głogów, olch i leszczyn. Kręty podjazd biegł w górę wzgórza, ale z dołu nie było widać, dokąd prowadzi. Żelazna brama, cofnięta od głównej drogi u stóp wzgórza, była zarośnięta krzakami, skrywającymi stróżówkę i ogrodzenie z metalowej siatki. Na dyskretnej tabliczce napisano „Posiadłość prywatna”. Po jednej stronie stał domek stróża, pana Rusha, którego rozległy ogród dostarczał upragnionych w czasie wojny jarzyn, po drugiej wznosił się bungalow komendanta placówki. Kierowcy przejeżdżający przez wieś King’s Langley przy drodze A-41 pewnie nic nie zauważali, mijając zakręt i wjeżdżając pod wiadukt kolejowy tuż obok podjazdu. Pasażerowie parowych ekspresów jadących torami wzdłuż drogi mieli inne, atrakcyjniejsze widoki. Wyglądając z okien po wschodniej stronie torów, mogli się do woli przypatrywać kolorowym afiszom, wyciętym z dykty sylwetkom krów i udającym styl z epoki Tudorów stodołom zbudowanym na wzorcowej kurzej farmie produkującej jajka w proszku. Pasażerowie czekający na peronie stacji w King’s Langley na pociąg, który po dwudziestu pięciu minutach miał ich dowieźć na końcową stację w Euston, z pewnością niczego by nie zauważyli. Widzieliby tylko farmę, czerwone dachówki domów we wsi i porośnięte lasem wzgórza w oddali. Mieszkańcy wsi pijący piwo w samotnym pubie Pod Orłem, oddalonym o niecałe dwieście metrów od bramy wjazdowej, albo w pubie Pod Starym Czerwonym Lwem przy wiadukcie wiedzieli, że w Barnes Lodge prowadzi się „prace związane z wojną”. Ale miejscowy szef policji ostrzegł ich, żeby nie zadawali żadnych pytań. Ministerstwo Wojny szukało wygody i odosobnienia. Jego funkcjonariusze dokładnie wiedzieli, co robią, kiedy tuż po wybuchu wojny zarekwirowali ten dom[18].
W roku 1944 działania wojenne w Europie osiągnęły punkt krytyczny. Losy walk przechylały się już nieodwracalnie na stronę Wielkiego Sojuszu. W ciągu poprzednich dwunastu miesięcy oddziały Wehrmachtu na froncie wschodnim cofały się nieprzerwanie, osłabione miażdżącymi klęskami pod Stalingradem i Kurskiem. Niemcy wciąż jeszcze mogli mieć nadzieję, że uda im się zbudować skuteczną linię obrony na szybko kurczących się terenach między górami a morzem, ale tylko pod warunkiem, że przeważające siły da się skoncentrować na tej pojedynczej akcji. W ciągu paru tygodni po 6 czerwca siły zachodnich aliantów utworzyły potężny przyczółek w Normandii jako dodatek do swego stale rosnącego naporu na Włochy. Rzesza stała w obliczu ostatecznego koszmaru, którego tak obawiali się jej generałowie: czekała ich wojna na wyczerpanie, prowadzona na dwóch frontach przeciwko przeważającym siłom dysponującym lepszym zaopatrzeniem. Trudną sytuację Niemców dodatkowo pogarszało to, że wycofali się już z konfrontacji na morzu, która od dawna zagrażała alianckiej linii łączności biegnącej w poprzek Atlantyku, a także niewątpliwa przewaga lotnictwa aliantów, które systematycznie obracało w gruzy wielkie niemieckie miasta. Gdyby rozmachu sił alianckich nie udało się szybko powstrzymać, Niemcom zagrażały dwa niebezpieczeństwa. Po pierwsze, wyrzucono by ich z terytoriów krajów bezpośrednio sąsiadujących z Rzeszą. Po drugie, nastąpiłaby inwazja na tereny samej Rzeszy[19].
W połowie roku 1944 zaczął się też rysować kształt powojennego świata, zdominowanego przez Stany Zjednoczone. W ciągu zaledwie trzech lat zdobyły sobie one bezprecedensową pozycję lidera w produkcji gospodarczej, w dziedzinie potencjału finansowego, postępu technicznego i potencjału wojennego; teraz zaczęły przekształcać tę swoją siłę w siłę polityczną. Nowe światowe supermocarstwo, niemal nietknięte działaniami wojennymi, które – z wyjątkiem jednego dnia w Pearl Harbor – nigdy nie sięgnęły wybrzeży Ameryki, mocno trzymało stery wpływów, jakie mogło wywierać na swoich brytyjskich i sowieckich partnerów; prezydent Roosevelt miał coraz mocniejszą pozycję w Wielkiej Trójce. Podczas gdy Churchill i Stalin myśleli o powojennej rekonwalescencji, ekipa Roosevelta szkicowała plany mające zapewnić ciągłość amerykańskiej dominacji. To Roosevelt był inicjatorem przyjętej przez aliantów polityki „bezwarunkowej kapitulacji”, a od lipca do października 1944 roku to Stany Zjednoczone planowały nowy porządek świata pod przywództwem Ameryki.
Ludzie pracujący w Barnes Lodge byli ściślej niż ktokolwiek inny w Wielkiej Brytanii związani z wieloma spośród tych wydarzeń. Tworzyli bowiem specjalną jednostkę radiotelegrafii dalekiego zasięgu. Ich zadaniem było utrzymywanie stałego kontaktu z siłami aliantów na kontynencie. Ściśle mówiąc, Barnes Lodge było stacją nadawczo-odbiorczą. Pięćdziesięciosześciożyłowy kabel łączył ją z nadajnikami umieszczonymi w odległości kilku kilometrów w Chipperfield House i w Tower Hill; bateria dalekopisów i długa na pięćdziesiąt kilometrów linia powietrzna łączyły Barnes Lodge z Oddziałem VI (Specjalnym) Sztabu Naczelnego Wodza przy Upper Belgrave Street 13 w Londynie. Ukryta pod kryptonimem „Marta” stacja w Barnes Lodge była stacją numer osiem w łańcuchu złożonym z dziewięćdziesięciu pięciu stacji radiowych; w skład kompleksu wchodziła także radiostacja uruchomiona niedawno w południowych Włoszech w pobliżu Brindisi[20].
Sztabowa kompania radiotelegraficzna w Barnes Lodge była również powiązana z siecią radiową o dużo szerszym zasięgu. Na przykład pobliska jednostka usytuowana we wsi Boxmoor zajmowała się służbą wywiadowczą w zakresie zagranicznych programów radiowych. Była podzielona na dwie sekcje – niemiecką i rosyjską – i nadawała bezpośrednio do tajnego centrum wywiadu w Bletchley Park. Na czele sekcji niemieckiej stali dwaj wybitni matematycy, którzy pierwsi zaczęli rozpracowywać niemiecką Enigmę; szefem sekcji rosyjskiej był znawca języków sumeryjskiego i asyryjskiego. Trzecia jednostka, usytuowana w Mill Hill, zajmowała się łącznością wśród ludności cywilnej. Oficjalnie podlegała Ministerstwu Spraw Wewnętrznych i pozostawiono ją głównie do dyspozycji premiera. Jednostka czwarta należała do Ministerstwa Spraw Zagranicznych i używano jej w kontaktach z ambasadami, poselstwami i konsulatami na całym świecie.
Załoga Barnes Lodge liczyła sto dwadzieścia siedem osób. Dowodził nią kapitan, z zawodu inżynier; dzieliła się na Pluton Korespondencyjny i Pluton Techniczny. Spośród ośmiu oficerów dwóch było inżynierami elektronikami. Wśród załogi było trzydziestu dziewięciu telegrafistów, jedenastu radiomechaników i pięć kobiet do obsługi dalekopisów. Przekaźniki obsługiwało dwudziestu ośmiu wojskowych, którzy prowadzili także rejestr transmisji. Drużyna złożona z dziewiętnastu osób zajmowała się antenami. Kolejne siedemnaście osób prowadziło administrację, zajmowało się kuchnią i ochroną obiektu. Starszy personel mieszkał w pokojach znajdujących się na wyższym piętrze Barnes Lodge albo w kwaterach wynajętych we wsi. Młodsi rezydowali w garażach i stajniach, które przerobiono na sypialnie. Wszyscy się znali. Dwóch ludzi pełniło funkcje oficerów łącznikowych w kontaktach z przedstawicielami brytyjskich władz wysokiego szczebla. Jeden z nich był zamożnym biznesmenem; pracował w Belgii i w roku 1939 zgłosił się na ochotnika do służby wojskowej. Drugi, młody kapral podchorąży, ukończył niedawno kolegium benedyktyńskie w Ampleforth.
Interesy aliantów całkowicie zdominowała Wielka Trójka, chociaż każdy z trzech polityków szedł własną drogą. Imperium brytyjskie było zaangażowane niemal od samego początku: wypowiedziało wojnę Trzeciej Rzeszy 3 września 1939 roku. Pod wojowniczym przywództwem premiera Winstona Churchilla porzuciło przedwojenną postawę dobrodusznych ustępstw na rzecz zdecydowanej obrony. Natomiast Stany Zjednoczone Ameryki Północnej przez ponad dwa lata trzymały się z daleka od wojny w Europie. Ale w roku 1941 prezydent Franklin D. Roosevelt przeszedł z pozycji zwolennika nieoficjalnej pomocy dla Wielkiej Brytanii do jawnego zaangażowania się w wojnę i – dzięki ogromnemu potencjałowi gospodarczemu i przemysłowemu Ameryki – zajął pozycję przywódcy wolnego świata. Rolę Amerykanów w Europie ograniczało jedynie jednoczesne zaangażowanie USA w wojnę przeciwko Japonii. Związek Sowiecki z kolei przeżył pierwsze dwa lata wojny jako czynny partner Trzeciej Rzeszy. Tajne protokoły paktu sowiecko-hitlerowskiego, który umożliwił Hitlerowi rozpoczęcie agresji, pozwoliły marszałkowi Stalinowi pójść w jego ślady. Niespodziewany atak Hitlera na ZSRS w czerwcu 1941 roku z dnia na dzień zmienił układy militarne w Europie. Od tej chwili Związek Sowiecki i Trzecia Rzesza rozpoczęły walkę na śmierć i życie. Miażdżące zwycięstwa Sowietów stały się tym bardziej spektakularne, że były kompletnym zaskoczeniem. Mimo otwarcie niedemokratycznego charakteru stalinowskiego reżimu przyniosły one Stalinowi ogromny prestiż i podziw ze strony zachodnich demokracji. Członkowie Wielkiej Trójki zbliżyli się do siebie bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Jako cel postawili sobie bezwzględną kapitulację. Nazwali się „Narodami Zjednoczonymi”[21].
W roku 1944 radiotelegrafia i radiofonia okres rozwoju miały jeszcze przed sobą. Aparatura była ciężka i nieporęczna, transmisje wymagały wielkich ilości mocy elektrycznej. Odbiór bywał marny. Wykrycie radiostacji nie nastręczało większych problemów. Telegrafiści sił alianckich – na przykład w Barnes Lodge – używali kluczy sztorcowych i kluczy półautomatycznych, tak zwanych bugów, za pomocą których pracowicie wystukiwano sekwencje kropek i kresek alfabetu Morse’a. Posługiwano się też międzynarodowym kodem Q. Przychodzące wiadomości odbierano na ustalonych z góry częstotliwościach; odsłuchiwano je w trzeszczących słuchawkach i zapisywano ołówkiem, litera po literze, na kartkach papieru. Ponieważ istniało prawdopodobieństwo podsłuchu, na każdym etapie używano tajnych kodów. Oznaczało to, że na ogół wiadomości nie były zrozumiałe dla załogi Barnes Lodge. Tekst odcyfrowywano dopiero w kwaterze głównej w stacji dalekopisów – było to zadanie pomocniczej ekipy szyfrantów. Ze względów bezpieczeństwa telegrafiści i szyfranci w ogóle się ze sobą nie stykali. Deszyfrowanie wiadomości było jeszcze trudniejsze niż ich przekazywanie. Szyfranci musieli stosować skomplikowany system sprawdzania tekstu i używać wciąż zmieniających się kluczy, tabel i kombinacji liter i cyfr; pracowali na materiale uporządkowanym ściśle według zasad ważności. Wiadomości oznaczone symbolem XXX były wiadomościami „najwyższej pilności”, teksty z oznaczeniem VVV – „niższej pilności”, a teksty ze znakiem VV – „najniższej”. Przetwarzanie informacji przebiegało więc powoli. Często zdarzały się opóźnienia. Dobrze było, jeśli krótką odpowiedź na informację priorytetową udało się opracować w ciągu kilku godzin[22].
Dowództwo niemieckie wprowadziło swój mechaniczny system Enigma właśnie po to, żeby przezwyciężyć problemy z opóźnieniem i deszyfrowaniem komunikatów. Ale alianci odkryli, że zaawansowany mechanizm Enigmy nie jest odporny na działanie zaawansowanych metod łamania kodów[23]. W porównaniu z pobliskim Bletchley Park Barnes Lodge był prawdziwym muzeum techniki. Jednakże na dłuższą metę lepiej było działać powoli, ale pewnie, niż szybko i bez pewności.
Sens takiej polityki znalazł potwierdzenie jeszcze przed lądowaniem w Normandii. Podejmując środki ostrożności, wszystkim obcym instytucjom na terenie Wielkiej Brytanii z wyjątkiem amerykańskich i sowieckich misji wojskowych wydano zakaz emisji szyfrowanych wiadomości radiowych. Jeden z emigracyjnych rządów tego zakazu nie posłuchał. Ale pozwolono mu kontynuować transmisje, kiedy się okazało, że brytyjscy „słuchacze” nie mogą ich odczytać. Jeśli kodu nie potrafili złamać brytyjscy eksperci, można było słusznie zakładać, że Niemcy także nie będą umieli tego zrobić[24].
Pracę tajnych sieci telekomunikacyjnych uzupełniały transmisje normalnych stacji radiowych nadających swe programy en clair (otwartym tekstem). Najważniejszą z nich była BBC World Service, która nadawała z Bush House programy w kilkunastu językach i prowadziła odrębną sekcję dla każdego z krajów okupowanych przez wroga. Nie brak było jednak i innych, pomniejszych stacji, uruchamianych w celu wypełniania określonych zadań. Radiostacja „Wawer” na przykład posługiwała się metodą wplatania w tekst swojego programu z góry ustalonych słów kluczy, co pozwalało na komunikowanie się z grupami działającymi w podziemiu i nie posiadającymi specjalistycznego wyposażenia. Wiadomości wysyłano za pomocą przekaźnika zainstalowanego w Fawley Court w pobliżu Henley. Odbiór można było potwierdzić, nadając zakodowane sygnały, które dochodziły do Barnes Lodge. Natomiast radiostacja „Jutrzenka”, należąca do wojennego Ministerstwa Informacji i Dokumentacji, udawała, że nadaje swoje programy z okupowanej przez hitlerowców Europy. W rzeczywistości nadawano je z pokładu statku zacumowanego u wybrzeży wschodniej Anglii.
Jak wynika z zasięgu audycji radia BBC World Service, obóz aliantów miał skład o wiele bardziej zróżnicowany, niż to mogłoby wynikać z rozmów na szczycie prowadzonych przez Wielką Trójkę. Wojenne działania Wielkiej Brytanii wspomagały dominia i kolonie – zwłaszcza Kanadyjczycy, Australijczycy, Nowozelandczycy, mieszkańcy Afryki Południowej i Hindusi. Jednym z głównych partnerów była oczywiście Francja, a jej katastrofalny upadek w 1940 roku nie oznaczał zerwania tych więzi. Ruch Wolna Francja, do którego przystąpili „wszyscy Francuzi pragnący wspólnie wesprzeć sprawę, o którą walczą alianci”, stał się stałym (i kłopotliwym) elementem życia wojennego Londynu. Podobnie zresztą jak rządy emigracyjne Belgii, Czechosłowacji, Grecji, Holandii, Jugosławii, Luksemburga, Norwegii i Polski. Generał de Gaulle, premier Pierlot, prezydent Beneš, król Jerzy II, wielka księżna Charlotta, królowa Wilhelmina, król Haakon VII, generał Sikorski (który zginął w 1943 roku) i król Piotr II – wszystko to były cieszące się wielkim szacunkiem postacie, których imiona pojawiały się regularnie w brytyjskiej i amerykańskiej prasie. Wszyscy oddali siły zbrojne i służby wywiadowcze swoich krajów na potrzeby Wielkiej Brytanii. Polacy byli szczególnie liczni i – w opinii publicznej – najbardziej prostolinijni. To na ich kraj przypuszczono 1 września 1939 roku atak, który oznaczał początek wojny. Tak więc zarówno razem, jak i każdy z osobna „mniejsi alianci” wnosili nieoceniony wkład we wspólną sprawę. Choć Wielka Trójka często spychała ich w cień, tworzyli integralny element walki, którą prowadzili sprzymierzeni. Co więcej, ich znaczenie polityczne rosło w miarę posuwania się naprzód wojsk alianckich. Trudno sobie wyobrazić wyzwolenie bez ich udziału.
Komunikacja aliantów z organizacjami podziemnymi za granicą nastręczała problemy. Po pierwsze, wiadomości często trzeba było nie tylko kodować i odkodowywać, ale także tłumaczyć na inne języki. Po drugie, ukryte w okupowanej przez hitlerowców Europie stacje przekaźnikowe były łatwe do wykrycia za pomocą niemieckich pelengatorów. Wobec tego, aby uniknąć ich likwidacji, nadajniki musiały być przenośne, a ich operatorzy bardzo mobilni. Mogli się czuć względnie bezpiecznie, dopiero kiedy znaleźli się w odległych lasach lub w górach, gdzie z kolei ich usługi nie były na ogół potrzebne. Znajdowali się w dużym niebezpieczeństwie, kiedy przyszło im nadawać z okupowanych miast, w których roiło się od niemieckich patroli. Tam czas transmisji był zazwyczaj ograniczony do dziesięciu minut. Nie brakowało także innych przeszkód. Najbardziej skutecznie działał ruch oporu w Polsce, Jugosławii i na północy Włoch – ale jednocześnie były to miejsca najbardziej oddalone od Wielkiej Brytanii. Organizacja zrzutów wyposażenia i personelu wiązała się zatem z wieloma trudnościami. A i „przenośne” radiostacje nie były oczywiście całkiem przenośne. Standardową radiostację A-1, którą skonstruowano w warsztatach przy Gordon Avenue w Stanmore i w setkach egzemplarzy zrzucano w Europie na tereny leżące za liniami wroga, powszechnie znano pod nazwą pipsztok. Była to skrzynka o wymiarach 7 × 25 × 30 centymetrów, która bez trudu mieściła się w średnich rozmiarów walizce; aby nie zwracać na siebie uwagi, najwygodniej było nosić ją w plecaku; ważyła 10 kilogramów. Radiostacja wysyłała sygnał radiowy o mocy 10 watów na fali przestrzennej na wysokich częstotliwościach w zakresie od 2 do 8 megaherców i odbierała sygnały 30 mikrowoltów wzmocnione w odbiorniku do 500 mikrowoltów. Do skutecznej obsługi urządzenia potrzeba było ekipy złożonej z telegrafisty, szyfranta, tragarza, zwiadowcy i posłańca; wymagało stałej dostawy prądu, a transformator miał niefortunną skłonność do przegrzewania się.
Niebezpieczeństwo przegrzania było równie realne jak niebezpieczeństwo wykrycia przez niemieckich zwiadowców. Ponadto ponieważ urządzenie zaprojektowano tak, aby emitowało jedynie minimalne fale przyziemne, nie nadawało się ono do celów lokalnej komunikacji. W efekcie ukryte stacje działające w tej samej sieci w jednym mieście mogły się ze sobą porozumiewać tylko za pośrednictwem oddalonego o ponad 1500 kilometrów Barnes Lodge[25]. (W połowie 1944 roku bardziej uniwersalne radiostacje typu AP-5 i amerykańskie handie-talkies o małym zasięgu typu SCR-300 były jeszcze w bardzo wczesnym stadium produkcji).
Ze wszystkich tych powodów wiele rządów emigracyjnych w Londynie powierzało najważniejsze informacje kurierom albo włączało je w ustalone z góry nonsensowne z pozoru wiadomości nadawane en clair przez BBC. Ostrzeżenia o zbliżającej się operacji „Overlord” BBC przekazało francuskiemu ruchowi oporu, nadając tajemnicze komunikaty w rodzaju „Je regrette les neiges d’antan” czy „Les sanglots longs des violons de l’automne...”.[26].
Nic więc dziwnego, że aby utrzymać stały kontakt ze swoimi niewidocznymi współpracownikami, ekipa z Barnes Lodge musiała się uciekać do najróżniejszych sztuczek. Tylko osiemnaście z trzydziestu dziewięciu nadajników, którymi dysponowano, było urządzeniami najnowszego typu i tylko na dwóch spośród wież radiostacji w Chipperfield znajdowały się odpowiednie romboidalne anteny. Sytuację dodatkowo utrudniał fakt, że środek roku 1944 stanowił najniższy punkt jedenastoletniego cyklu plam na Słońcu i przychodzące sygnały często zanikały lub ulegały zakłóceniom. Mimo to nie przerywano pracy. Jak wynika z ocalałego rejestru, w Barnes Lodge wysłano i odebrano w lipcu 2522 depesze, a w sierpniu – 4341[27].
Ponieważ pośpiech był tak istotny, radiotelegrafiści przechodzili najlepsze możliwe przeszkolenie. Telegrafista pierwszej klasy musiał umieć przekazać i odebrać minimum sto dwadzieścia liter na minutę, czyli dwie litery na sekundę. Telegrafiści drugiej i trzeciej klasy pracowali w tempie osiemdziesięciu i czterdziestu liter na minutę. Ponadto dla oszczędzenia czasu – przede wszystkim nadając sygnały rozpoczęcia i zakończenia transmisji – powszechnie używano długiej listy międzynarodowych sygnałów odbieranych „na słuch”:
VVV
Halo (sygnał wywoławczy)
QRK ?
Jak mnie słyszysz?
QRK 2
Ledwo cię słyszę
QRK 5
Słyszę cię dobrze
QTC ?
Ile masz wiadomości do nadania?
QTC 8
Mam 8 wiadomości
QTC 0
Nie mam żadnych wiadomości do nadania
Początek wiadomości
PSE
Proszę
TKS
Dziękuję
SRI
Przepraszam
YU
Ty, twoje, do ciebie, tam
OP
Operator
R
Zrozumiałem
K
W porządku
DE
Od
TO
Do
AS
Zaczekaj
......
Błąd
RPT
Powtórz
??!!
Tracę cierpliwość
73
Pozdrawiam
88
Moje kondolencje
MY
Ja, my, nam, moje, do mnie, nasze
OB
Kolega
AR
Koniec wiadomości
VA
Koniec transmisji
999
Sprawy operacyjne i bojowe
Wysiłki Wielkiej Brytanii zmierzające do skoordynowania działań podziemia w okupowanych krajach alianckich kontrolowało głównie Kierownictwo Operacji Specjalnych (SOE). Powstało w lipcu 1940 roku z połączenia oddziału sabotażu w MI-6 (Tajna Służba Wywiadowcza), Wydziału Badań w Ministerstwie Wojny oraz jednego z wydziałów propagandy Ministerstwa Spraw Zagranicznych; miało swoich agentów i przedstawicieli na wszystkich kontynentach. Jego kwatera główna mieściła się pod tajnym adresem przy Baker Street – w pobliżu dworca kolejowego Euston i (nieistniejącego) mieszkania Sherlocka Holmesa. Podlegało bezpośrednio brytyjskiemu szefostwu sztabu; od roku 1943 szefem operacyjnym SOE był urodzony w Yokohamie dziarski szkocki oficer, major Colin Gubbins. Trzon ekipy stanowiła grupa około 13 000 dzielnych mężczyzn i kobiet – wszyscy byli ochotnikami. Ale agentami SOE byli głównie cudzoziemcy, którzy przeszli szkolenie mające ich przygotować do służby wywiadowczej w okupowanych ojczystych krajach. Obozy szkoleniowe znajdowały się daleko w górach Szkocji oraz w Beaulieu House w Hampshire. Inne rozmieszczono za granicą: w „Obozie X” w Oshawa w stanie Ontario (Kanada), na górze Karmel w Palestynie oraz w Singapurze. Transport zapewniały – czasami niechętnie – jednostki RAF-u wyspecjalizowane w zrzutach spadochronowych, a niekiedy także łodzie podwodne Królewskiej Marynarki Wojennej. Łączność utrzymywał autonomiczny oddział sygnalizacji, który na skutek szeregu przypadkowych zdarzeń stał się głównym kanałem łączącym Londyn z Waszyngtonem i który – między innymi – wynalazł niemożliwy do złamania system jednorazowego kodowania. Churchill kochał Kierownictwo Operacji Specjalnych. Natomiast MI-6 i Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie cierpiały go[28].
Powszechne powstania, czyli zbrojne insurekcje, organizowano jako kulminację alianckich planów zmierzających do osłabienia hitlerowskiego panowania. W początkowych latach wojny opór ograniczał się do sabotażu, antyhitlerowskiej propagandy, akcji partyzanckich prowadzonych na niewielką skalę oraz pojedynczych zamachów. Spektakularny – i spektakularnie pomszczony – udany zamach na SS-Obergruppenführera Reinharda Heydricha, przeprowadzony w maju 1942 roku w Pradze przy poparciu SOE, ujawnił zarówno możliwości, jak i ryzyko działania[29]. W miarę rozwoju działań wojennych, gdy pozycja aliantów zaczęła się umacniać, akcje wywrotowe ze strony zarówno ludności cywilnej, jak i wojskowych zaczęto planować na coraz szerszą skalę. Okoliczności były oczywiście bardzo różne w różnych miejscach. Ogólnie rzecz biorąc, okupacyjny reżim hitlerowców był o wiele łagodniejszy w Europie Zachodniej niż w krajach położonych na wschodzie kontynentu, które hitlerowcy przeznaczyli na swoje przyszłe rasowe Lebensraum. Tak więc działalność wywrotowa była o wiele mniej ryzykowna we Francji czy we Włoszech niż w Polsce czy Jugosławii. Mimo to ogólna tendencja rysowała się bardzo wyraźnie. Stając się przedmiotem ataków wojsk alianckich, niemieckie siły okupacyjne mogły również oczekiwać kłopotów ze strony zorganizowanych grup lokalnych patriotów i partyzantów.
Bardzo istotnym czynnikiem w planowaniu przyszłych powstań były siły lotnicze na Zachodzie. Przez dwa poprzednie lata samoloty Bomber Command bezkarnie zasypywały niemieckie miasta bombami; podczas operacji „Overlord” taktyczna pomoc z powietrza była jednym z elementów bitwy, w której Brytyjczycy i Amerykanie mieli bezwzględną przewagę. Wobec tego w połowie 1944 roku wszyscy przyszli powstańcy wiedzieli już, że alianci mają możliwości wspomagania ich zrzutami, że mogą bombardować lotniska, przeszkadzać w akcjach koncentracji wojsk i dostarczać posiłków w formie zrzutów spadochronowych. Jeśli ruch oporu miał pomóc aliantom –a w tej sprawie panowała powszechna zgoda – to można było także oczekiwać, że alianci pomogą ruchowi oporu.
Wrogie strony zwracały szczególną uwagę na stolice państw. Niemcy chcieli się w nich okopać i bronić ich jako symboli własnej wszechpotężnej supremacji. Ruch oporu chciał je zdobyć, potwierdzając w ten sposób fakt przywrócenia niepodległości narodowej. Najważniejsze było, żeby wybrać dobry czas. Gdyby źle uzbrojeni patrioci wyszli na ulice za wcześnie, nie mogliby się zbyt długo opierać o wiele potężniejszej sile ognia Niemców. Gdyby natomiast czekali z powstaniem zbyt długo, mogliby stracić szansę na wymierzenie ciosu znienawidzonym hitlerowcom. Momentem idealnym byłaby chwila, w której spanikowany niemiecki garnizon zostanie zaatakowany przez nadchodzące wojska alianckie. Przy odrobinie szczęścia powstańcy musieliby tylko utrzymać swoją stolicę przez dwa czy trzy dni, do czasu kapitulacji Niemców. Jak to się robi, pokazano w Rzymie 4 czerwca 1944 roku – dwa dni przed operacją „Overlord” – gdy do Wiecznego Miasta weszły amerykańskie wojska, a Komitet Wyzwolenia Narodowego Ivanoe Bonomi runął na wycofujących się Niemców i przechwycił władzę we włoskim rządzie[30]. Za Rzymem ustawiła się długa kolejka kandydatów do kolejnego powstania. Stanęły w niej Paryż, Bruksela, Amsterdam, Oslo, Kopenhaga, Warszawa, Belgrad, Budapeszt i Praga. Wszystko zależało od trasy i tempa marszu aliantów. Minęła jednak reszta czerwca i cały lipiec i nie wybuchło żadne kolejne powstanie.
Dzień 1 sierpnia 1944 roku wypadł we wtorek. Nikt, kto tego dnia czytał „Timesa” – w Londynie lub stojąc na peronie stacji w King’s Langley – nie znalazł w nim żadnych szczególnie sensacyjnych doniesień wojennych. Więcej: doniesienia wojenne jako takie pojawiły się dopiero na czwartej stronie. Stronę pierwszą jak zwykle wypełniały nekrologi oraz zawiadomienia o narodzinach dzieci i o ślubach. Na stronie drugiej były wiadomości z kraju – artykuł zatytułowany „Dzieci pod opieką kuratora” i długi list do redakcji, którego autor argumentował, że deklaracja Balfoura nie zawiera obietnicy poparcia dla żydowskiego państwa, lecz dla ojczyzny żydowskiego narodu. Prognoza atmosferyczna przynosiła zapowiedź dalszej pięknej, upalnej pogody. Stronę trzecią zarezerwowano dla wiadomości „z imperium i z zagranicy”. Najobszerniejszy artykuł mówił o „Sztuce renesansowej w Rzymie”. Obok znalazły się inne materiały: „Wspomnienia Rosjan z 1914 roku”, „Misja Armii Czerwonej w Grecji”, „Atak na wzgórzach Normandii” i „Radość w wyzwolonym francuskim miasteczku” – materiał dotyczący miejscowości La Haye Pesnel w pobliżu Avranches. Jedyny komentarz dyplomatyczny dotyczył „Misji w Moskwie”, o której jeszcze wtedy nie można było powiedzieć nic istotnego.
Wśród wiadomości wojennych na stronie czwartej zamieszczono kilka ważniejszych doniesień. Pierwsze nosiło tytuł „Amerykanie oczyszczają wybrzeża Normandii”. Jego optymistyczny ton kontrastował z tonem pełnego wątpliwości artykułu pod tytułem „Dalszy postęp w działaniach w Caumont”. Trzecie doniesienie nosiło tytuł „Zacięte ataki z powietrza”. „Wczorajsze akcje bombowców – pisał autor – utrudniło z początku to, co Amerykanie nazywają smog – mieszanina dymu i mgły”. Artykuł czwarty dotyczył „Zaciekłych walk o Florencję”. Piąty wypełniał całą prawą połowę stronicy i opisywał „Szybki marsz Armii Czerwonej na Prusy Wschodnie”. Składał się z dwóch części: pierwsza mówiła o „walkach ulicznych w Kownie”, a druga o „zażartej bitwie o Warszawę”. Ten ostatni temat poruszało także jedno z „krótkich doniesień” na następnej stronie: „Siły Rosjan stojące w polu widzenia mieszkańców Warszawy zbierają się na brzegu Wisły, gdzie linia południowa stanowi realne niebezpieczeństwo dla Niemców”.
Ten numer „Timesa” zawierał dwa główne artykuły redakcyjne. Tytuł „Narodowa służba medyczna” zapowiadał omówienie bieżących spraw krajowych. Artykuł zatytułowany „Zbliżając się do Warszawy” komentował najnowsze wydarzenia z frontu: „Według niemieckich doniesień, oddziały marszałka Rokossowskiego walczą w odległości dziesięciu kilometrów od Warszawy. Tak więc pierwsze z udręczonych miast Europy, które przeżywa potworności niemieckich bombardowań z powietrza i rządów narodowych socjalistów, jest także pierwszym, które patrzy, jak zbliża się ratunek”. Wnioski płynące z tej informacji ograniczały się do prognoz wojskowych. „Zbliżający się upadek Warszawy – konkludował »Times« – w połączeniu z faktem zdobycia Kowna (...) otwiera perspektywę równoczesnego ataku na Prusy Wschodnie”.
Przechodząc do strony szóstej, pilny czytelnik mógł opuścić okólnik sądowy. Biznesmeni jadący do londyńskiego City zapewne bardziej zainteresowali się rubryką „Handel i finanse” ze strony siódmej. Pewnie też przebiegli wzrokiem zwykłe dane statystyczne, opatrzone w tym dniu tytułem „Spadek obrotów na rynku”.
Fotografie znalazły się tylko u góry strony ósmej. Największa przedstawiała oddziały 2. Armii marszałka Montgomery’ego w zrujnowanym przez ostrzał mieście Caumont. Na innych widać było sceny przedstawiające „Króla we Włoszech”. Jedna nosiła podpis: „Król dokonuje dekoracji sipaja Kamala Ramala z 8. Pułku Pendżabskiego wstążką orderu Victoria Cross”.
Pod fotografiami znajdowały się informacje dnia. „Program radiowy” zaczynał się od „audycji krajowych: 7.00 Wiadomości, 7.15 Gimnastyka”; w dziale „Opera i balet” wymieniano występy dwóch grup teatralnych w Sadler’s Wells. W londyńskich teatrach grano sztukę Blithe Spirit („Wesoły duch”) Noela Cowarda (w teatrze Duchess), Makbeta Szekspira (w Lyric) oraz Arszenik i stare koronki Josepha Kesselringa (w The Strand). Teatr Windmill zapraszał miłośników rewii na pikantną Revudeville, pod dumnym hasłem „My nigdy nie przestaliśmy grać”.
1 sierpnia nikt z Barnes Lodge nie pojechał ani do Londynu, ani nigdzie indziej. Jeden z operatorów radiostacji wspomina, że „panował gorączkowy nastrój oczekiwania”[31]. Nawet nie czytając doniesień, które zjawiały się w ich notatnikach, wiedzieli, że nadchodzi decydujący moment. Kwatera główna być może zdążyła już ujawnić, że wydano strategiczne rozkazy i że niezwykle ważne odpowiedzi mogą nadejść w każdym momencie dnia i nocy. Kolejne zmiany radiotelegrafistów pochylały się nad odbiornikami, poprawiały słuchawki na uszach i trzymały w pogotowiu ołówki. Dyżurny kontroler trwał w stanie gotowości, żeby natychmiast popędzić z cennymi kartkami papieru do obsługi dalekopisów, która niecierpliwie czekała na moment, kiedy zacznie przekazywać informacje do centrali.
Podniecenie w Barnes Lodge było tym większe, że tydzień wcześniej wydarzył się pewien równie zagadkowy, co sensacyjny incydent. Otóż 25 lipca otrzymano dziwne niezaszyfrowane wiadomości. Brzmiały następująco: „Pułk X otoczony”. „Rozbrajają nas”. „Zbliżają się do nas”. Nastąpiła bardzo niezwykła wymiana informacji z centralą. Generał dyżurujący w biurze przy Upper Belgrave Street przesłał dalekopisem do Barnes Lodge następujące polecenie: „Zapytać, kto ich rozbraja”. Kiedy nadeszła odpowiedź, generał odpowiedział po prostu: „Nieprawda”. Transmisja urwała się nagle patetycznym: „Żegnajcie, bracia”[32].
Trudno sobie wyobrazić coś bardziej niepokojącego niż najwyraźniej istotne wiadomości przesyłane en clair. Według regulaminu należało je ignorować. Mogły przecież pochodzić od agentów wroga, którym udało się rozpoznać częstotliwości nadajników z podziemia, ale którzy nie znali niezbędnych procedur szyfrowania. Było wielce prawdopodobne, że wysyła je niemiecki wywiad nieprzerwanie prowadzący akcję dezinformacji.
Cała rzecz mogła się wydać tym dziwniejsza, że wieczorem 1 sierpnia w Barnes Lodge ponownie odebrano najwyraźniej bardzo doniosłą informację, którą także przesłano, nie stosując kodu. Tym razem okoliczności były szczególnie niepokojące. Transmisja rozpoczęła się zgodnie z oczekiwaniami w ustalonym czasie i pochodziła od operatora, którego radiowy „podpis” dobrze znano. Jak zwykle zaczęła się od sygnału wywoławczego „VVV VVV VVVE” – chytrze zmienionego ze standardowego „VVV VVV VVV”, co wykluczało możliwość, że telegrafista wpadł w ręce wroga i nadaje pod przymusem. Jednak wiadomości nie poprzedzono stosowanym zwykle nagłówkiem. Natomiast kolejna grupa liter i znaków, „QTC 0 =”, zawierała dwie sprzeczne ze sobą informacje: „QTC 0” oznaczało „nie mam żadnych wiadomości do nadania”, a „=” – „początek wiadomości”. Radiotelegrafista w Barnes Lodge zapisał słowa, które – ponieważ nie były zaszyfrowane – dały się natychmiast odczytać:
[33]
Przekaz brzmiał: „JUŻ WALCZYMY...”[34]
