Sam o sobie - Norman Davies - ebook

Sam o sobie ebook

Davies Norman

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy się urodził, mama karmiła go za pomocą wiecznego pióra z pompką. Nie wierzono, że przeżyje.

Uwielbiał podróże i świeże powietrze. Po studiach na Oksfordzie chciał zostać… przewodnikiem górskim. Sport miał we krwi. Nie znosił wylegiwania się na plaży, za to uwielbiał samodzielnie prać koszule w wannie i prasować je, stojąc na balkonie z widokiem na Pacyfik.

Wybitny historyk, autor przełomowego "Powstania ’44", jeden z najlepszych znawców Europy Wschodniej, wnikliwy obserwator rzeczywistości, po raz pierwszy opowiada tak osobistą historię: o rodzinie, dorastaniu w Bolton, karierze nauczyciela, związkach z Francją i Polską, samochodach, futbolu, trudnych decyzjach, odważnych celach. Wszystko w charakterystycznym, erudycyjnym Daviesowym stylu – pełnym anegdot i z szerokim tłem historycznym, a także z ostrym realizmem – bez grama idealizacji, za to ze szczyptą angielskiego humoru.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 1203

Data ważności licencji: 12/31/2035

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wszystkim, którzy obdarzyli mnie szerokim uśmiechem

PRZEDMOWA

Książka ta została w większej części napisana w erze brexitu. Doskonale pamiętam jedną z pierwszych obietnic pewnego ministra, który orędował za wyjściem z Unii. „Brexit – powiedział on z pełnym przekonaniem – będzie najłatwiejszą rzeczą pod słońcem”. Teraz przypominam też sobie podobne zapewnienia składane mi przez redakcję Znaku w związku z niniejszą autobiografią. Wszystkie one miały w zamyśle mnie uspokoić: „nie będzie problemu”, „wszystko pójdzie gładko”, „zobaczy pan profesor, już wydawaliśmy podobne książki bez trudności”. Wszystko to działo się jakieś dziesięć lat temu.

W pierwotnie przedstawionej mi propozycji – bodaj w gabinecie prezesa Znaku Henryka Woźniakowskiego – była mowa o nagraniu na taśmę pamiętnika, który czytałoby się niczym powieść napisaną techniką strumienia świadomości. Wystarczyło w tym celu usiąść w słonecznym miejscu z mikrofonem i magnetofonem, powiedzieć wszystko, co przyjdzie mi do głowy, bez zachowania specjalnego porządku ani sztywnej struktury, i być dobrej myśli. Całą ciężką robotę mieli za mnie wykonać redaktorzy, nadając zapisowi odpowiednią formę.

Postępując zgodnie z tymi instrukcjami, spędziłem zatem wiele beztroskich godzin, opowiadając do mikrofonu o tempi passati – zarówno odleg­łych, jak i tych bliższych. Stało się to moim stałym wakacyjnym zajęciem, lecz coraz częściej gubiłem wątek lub powtarzałem się, poprosiłem zatem o pomoc. W pewien pamiętny słoneczny weekend przyjechali do mnie do Kudowy-Zdroju z Krakowa redaktorzy Joanna Gromek-Illg i Maciej Gablankowski z długą listą pytań, które miały ukierunkować moje myśli. Wtedy wszystko to wyglądało obiecująco, lecz gdy otrzymałem transkrypcję nagrania, okazała się ona równie nieczytelna jak Finneganów tren Jamesa Joyce’a. To była dla nas ważna lekcja. Język mówiony przetwarza się na tekst wcale nie tak łatwo. Jest to jeszcze trudniejsze, gdy polskie słowa padają z ust nie-Polaka. Choćby mówił on gramatycznie, czasem nawet poetycko, transkrypcja przynosi przedziwne efekty.

Byłem bliski zwątpienia w sens całego przedsięwzięcia, ale redaktorzy uczynili wiele, by rozproszyć moje wątpliwości, przeto po kilku miesiącach zacząłem się przedzierać przez nieco uporządkowaną wersję, lecz i ta herkulesowa robota nie przyniosła zadowalających wyników. Ponieważ zwątpieniom autora towarzyszył niegasnący optymizm redaktorów, poddawaliśmy tekst kolejnym lekturom i obróbkom.

W 2016 roku autor zapadł jednak poważnie na zdrowiu i przez dwa lata nie był w stanie wrócić do normalnej pracy, a nawet gdy poczuł się już lepiej, priorytetem stały się z konieczności inne opóźnione książki, a mianowicie Na krańce świata i zamówiona przez wydawnictwo Penguin minibiografia króla Jerzego II.

Przerwa ta miała tę dobrą stronę, że wyłonił się wówczas pomysł spisania pewnej liczby tekstów na konkretne tematy, scenek i anegdot, a następnie wpasowania ich w tok opowieści.

W drugiej połowie 2018 roku napisałem mnóstwo takich dodatków. Zaczął się dla mnie okres nieprzebranej wprost płodności. Ilekroć sądziłem, że róg obfitości się wyczerpał, zdarzało się coś, co przypominało mi o rzeczach sprzed czterdziestu, pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu lat, i w efekcie pojawiały się nowe fragmenty książki. Do stycznia 2019 roku, gdy redaktor Gablankowski ostatecznie oświadczył, że zamyka książkę, zdołałem ich stworzyć niemal trzysta.

Pierwsze partie tekstu po adiustacji dostałem w marcu 2019 i naniosłem na nie końcowe poprawki podczas trzytygodniowego pobytu w Krakowie, gdy akurat dręczył mnie ból zęba. Korciło mnie, żeby dodać jeszcze fragment, który zaczynałby się od wzmianki o gazie rozweselającym wykorzystywanym siedemdziesiąt lat temu przez dentystę z Bolton (często wstawionego) Franka Howartha, a kończył w supernowoczesnych gabinetach doskonałych krakowskich stomatolożek doktor Iwony Magi i doktor Agaty Lipińskiej. Była to zaiste długa i niełatwa droga.

Teraz, przed samą publikacją tej książki, nie mogę szczerze powiedzieć, że niczego nie zrobiłbym inaczej. Dziś wiem o pułapkach pisania autobiografii znacznie więcej niż dziesięć lat temu. Dla historyka pisanie historii własnej jest doprawdy poważnym wyzwaniem. Z drugiej strony mam przekonanie, że nadeszła pora podać ten posiłek. Pierwsze menu było nieprzemyślane, a zupa się przypaliła, ale kucharzom udało się cudem wszystko uratować, zaś nowe składniki uczyniły dania smaczniejszymi.

Podobnie jak w przypadku wielu rzeczy, które robiłem w życiu, niniejsza książka jest wynikiem zbiorowych wysiłków i nie mogłaby powstać bez pomocy innych, szczególnie Anny Szulczyńskiej, Macieja Gablankowskiego i tłumacza Bartłomieja Pietrzyka. Dziękuję wszystkim i każdemu z osobna za wniesiony wkład, a czytelnikom życzę bon appétit.

Uff, ponad siedemset stron! I tyle jeszcze brakuje!

Norman Davies

Kraków, 29 marca 2019 roku

PS Dzisiejszy dzień był od dwóch lat wskazywany jako data wyjścia Zjednoczonego Królestwa z Unii Europejskiej, ale stało się inaczej. Zawsze twierdziłem, że jest to przedsięwzięcie właściwie niewykonalne, i mam nadzieję, iż nasi politycy, podobnie jak moi wytrwali redaktorzy, zdołają nas uratować przed katastrofą.

Wstęp

ŚWIADKOWIE

Często myślę o tym, jak trudno jest dobrze opisać historię, nawet własną. Nagie fakty i suche dokumenty w archiwach do tego nie wystarczą, a książki nieraz zawierają informacje nie do końca prawdziwe – z konieczności przedstawiają uproszczony obraz, bo przecież nie mogą pokazać niezmierzonych rozmiarów dziejów. Jest jeszcze jedna trudność: zawsze się staram, żeby za moimi sądami stały emocje, które dane mi było zobaczyć. Gdy piszę, widzę łzy w oczach starszej kobiety, która mi opowiadała, jak w dzieciństwie straciła na Sybirze rodziców i braci, pamiętam wzruszenie dysydenta po latach odzyskującego dobre imię, słyszę niepewne, niewyraźne słowa weterana. Wiem na przykład, że w Powstaniu Warszawskim zginęły tysiące żołnierzy, że cierpieli i umierali cywile, ale co innego dane statystyczne i informacje o rozmieszczeniu oddziałów, a co innego rozmowa z kobietą, której mąż poszedł walczyć mimo jej zaawansowanej ciąży. „Nie chciała go pani zatrzymać?” „To był jego obowiązek. Ani przez chwilę o tym nie pomyślałam”. To, jak się obruszyła, słysząc moje pytanie, powiedziało mi o sensie Powstania więcej niż wszystkie książki razem wzięte.

Tak, wiem, że historycy są podobni do magików, bo tworzą pewną iluzję. Pogodziłem się z tym, lecz nigdy nie zrezygnuję z patrzenia na fakty także z perspektywy naocznych świadków, którzy mi zaufali i powierzyli swoje historie. Jestem im wdzięczny za to, że opowiedzieli mi o tym, co przeżyli i na co patrzyli własnymi oczami.

Ze wszystkich stron docierają do nas tak zwane fake news, czyli fałszywe wiadomości – obecne czasy nazywa się nawet epoką postprawdy. Podzielam wiele obaw związanych z niepowstrzymanym zalewem cyfrowych informacji, podważaniem ugruntowanych autorytetów oraz tym, że współczesny świat wydaje się wprost stworzony dla szarlatanów, oportunistów, politycznych kanciarzy i populistów. Najgłośniej o fałszywych wiadomościach krzyczą ci, którzy sami je rozpowszechniają.

Jednocześnie jako historyk doskonale zdaję sobie sprawę, że fałszywe wiadomości są zjawiskiem towarzyszącym nam od zarania dziejów. Dezinformacja, oszustwo, maskirowka, wprowadzanie w błąd, propaganda, mitologia i głoszone oficjalnie kompletne fikcje to zjawiska, z którymi walczę od początku swojej kariery. W tej kwestii zgadzam się z izraelskim historykiem Yuvalem Noahem Hararim, który powiedział: „Homo sapiens jest gatunkiem przystosowanym do postprawdy, a jego władza zależy od kreowania fikcji i wiary w nią. W istocie prawda nigdy nie była dla ludzi szczególnie ważna”. W wywiadzie z 2018 roku Harari przytoczył liczne przykłady potwierdzające jego tezę: rosyjską mitologię narodową, propagandę nazistów, japońskie fałszywe państwo Mandżukuo, wątpliwe twierdzenia różnych religii, manipulacje związane z kreowaniem marek komercyjnych, a wreszcie niesławne hasło niektórych syjonistów „ziemia bez narodu dla narodu bez ziemi”.

Jako twórca autobiografii muszę zmierzyć się z pytaniem, czy nie buduję przypadkiem fałszywego obrazu samego siebie, umniejszając swoje wady i porażki oraz przesadnie wychwalając swe osiągnięcia. Nie sądzę, abym świadomie był winien takich występków, trzeba jednak przyznać, że jest to problem złożony. Moją pierwszą reakcją na taki zarzut byłoby stwierdzenie, że wspomnienia mają z samej swojej natury charakter subiektywny, a ponadto – będąc epizodyczne i wybiórcze – nie są obliczone na kreację wizerunku. Ludzie znają mnie głównie z moich książek, a naturalnym pragnieniem starzejącego się autora jest zaprezentowanie czytelnikom portretu osoby, która te książki napisała.

Muszę wszakże przyznać, że kilka kwestii wymaga zastanowienia. Jedną z nich są powody, dla których spędziłem wiele lat, zgłębiając historię i kulturę krajów innych niż mój własny. Ciekawość jest określeniem zbyt słabym, bunt – zbyt mocnym. Z pewnością należy jednak mówić o niepokoju młodego człowieka, o jego potrzebie ujrzenia innego nieba. W pełni aktualne pozostaje pytanie Rudyarda Kiplinga: „Cóż wiedzą o Anglii ci, którzy tylko Anglię znają?”.

Kolejną ważną sprawą jest przekład. Wszystkie swoje książki napisałem po angielsku, po czym zostały one przetłumaczone na mniej więcej trzydzieści języków. W związku z tym moi czytelnicy budują sobie wizerunek autora na podstawie różnych wersji tekstu. Nie mam pojęcia, co sądzą o mnie i moich książkach ludzie w Chinach lub w Japonii. Jako że dobrze znam język polski, jestem lepiej zorientowany w opiniach odbiorców w Polsce, choćby dlatego, że często z nimi rozmawiam, ale i tak nie udaje się uniknąć pewnych nieporozumień. Niedawno rozmawiałem z panią, która nie mogła uwierzyć, że nie piszę po polsku. Zawsze przypominam słuchaczom na spotkaniach autorskich, że słowa, które czytają polscy czytelnicy, nie są słowami Normana Daviesa, lecz Elki Tabakowskiej.

Jeżeli chodzi o treść, muszę się przyznać, że o paru tematach celowo tylko napomknąłem (choć nie pominąłem ich całkowicie). Dyskrecja bywa cnotą, zwłaszcza gdy chodzi o uczucia żyjących jeszcze osób. W pełni uświadomiłem sobie tę kwestię, czytając dzieła swojego dalekiego krewnego Blake’a Morrisona, który zyskał sławę jako autor, brutalnie obnażając grzechy i wady członków własnej rodziny. W mojej szafie nie ma jednak licznej kolekcji szkieletów.

Ogólnie rzecz biorąc, jako pisarz regularnie korzystam ze sprawdzonych środków wyrazu, takich jak niedopowiedzenie, ironia czy aluzja, unikając bardziej prostackich metod wyrażania myśli. Istnieje wiele sposobów przedstawiania lub sugerowania prawdy, przy czym często najskuteczniejsze bywa dostarczenie czytelnikom tylko niezbędnych informacji i pozwolenie im na samodzielne wyciągnięcie wniosków. Mimo to zdarza się, że historyk musi wziąć głęboki oddech i w bezstronny sposób przedstawić nieprzyjemne fakty. Robiłem tak niejednokrotnie, zawsze gotowy za to zapłacić.

Wreszcie, trudno mi udawać, że w tworzeniu wizerunku poczytnych autorów nie biorą udziału inne osoby, na których działania nie mamy wpływu. Redaktorzy gazet zaciekle bronią swojego prawa do opatrywania publikowanych artykułów wybranymi przez siebie nagłówkami, które bywają niestosowne lub wręcz komiczne. Prezenterzy telewizyjni przeglądają w Wikipedii hasło o osobie, z którą mają przeprowadzić wywiad, po czym powielają zawarte w nim błędy, przedstawiając ją na wizji. Jedyną racją istnienia działów marketingu we wszystkich wydawnictwach jest sprzedawanie książek, a nie przedstawianie wyważonych ocen dotyczących życia pisarza i jego twórczości. Lista możliwych przeinaczeń jest bardzo długa.

Wiosną 1948 roku, kiedy miałem niespełna dziewięć lat, pojechaliśmy całą rodziną do Londynu. Rodzice uważali, że moja siostra i ja powinniśmy zwiedzić stolicę, obejrzeć najważniejsze historyczne miejsca i zabytki. „To są rzeczy, które każde dziecko powinno zobaczyć”. Pokazali nam Tower of London – fortecę Wilhelma Zdobywcy, klejnoty koronne, Parlament ze wspaniałym zegarem Big Benem i Trafalgar Square, na którym stoi wysoka kolumna admirała Nelsona. Rodzinne pielgrzymowanie skończyło się w Westminster Abbey, przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Nie było czasu, by wejść do National Gallery czy do British Museum. Największą frajdę sprawiło mi wtedy karmienie gołębi na Trafalgar Square – na wszystko patrzyłem zupełnie inaczej niż dorośli.

W tamtych czasach bezkrytyczne poszanowanie dla monarchii było prawie powszechne. Okresy panowania kolejnych królów tworzyły ramy postrzegania czasu. Mój ojciec urodził się w 1901 roku, niedługo po śmierci królowej Wiktorii, czyli za Edwarda VII. Matka, o dwa lata młodsza, też była „edwardianką”. Oboje szanowali królewską parę panującą za czasów mojego dzieciństwa, szczególnie króla Jerzego VI, który nieznośnie się jąkał, a na tron wstąpił niechętnie, po abdykacji brata. Matka, opowiadając nam o tej abdykacji, czasem płakała. Nie mogła przyznać, że król i cesarz Edward VIII był nieodpowiedzialnym playboyem, który wpadł w szpony dwukrotnie rozwiedzionej Amerykanki. Dawała jedynie do zrozumienia, że pani Simpson nie spełniała jej wygórowanych moralnych standardów, a królowi brakowało stanowczości. Powtarzała też, że Winston Churchill zapewne umiałby uchronić kraj od tego wstydu, i żałowała, że premier Baldwin był taki niezdecydowany. Historia, krótko mówiąc, była lekcją moralności.

Moi rodzice ciągle żyli w cieniu pierwszej wojny światowej, podczas której oboje stracili ukochanych braci. Było to dla nich czymś okrutnym, wydarzeniem nie do pojęcia, stanowiącym niemalże tabu. Pielęgnowali poczucie dumy z tego, że bracia dzielnie wypełnili obowiązek wobec ojczyzny, ale nie czerpali radości z rozważań nad przeszłością, nawet nie byli jej specjalnie ciekawi. Przeszłość była po prostu ciężarem, który trzeba było znosić. Nieśli ten bagaż z bogobojnym stoicyzmem.

Ojciec wspominał lata przed pierwszą wojną – czas swojej młodości – jak złoty wiek. Piosenki, których nauczył się w szkole, śpiewał głośno, kąpiąc się w wannie, nawet czterdzieści, pięćdziesiąt lat później. Poznałem cały jego repertuar. Wiele z tych dawnych przebojów miało podtekst historyczny: Heart of Oak jest hymnem Królewskiej Marynarki, Men of Harlech to marsz Walijczyków, The Bonnie, Bonnie banks of Loch Lomond zaś to melancholijna szkocka ballada napisana po stłumionym powstaniu jakobitów. Historia ujęta w ramy popularnych melodii bardzo przypadła mi do gustu.

Najszczęśliwszymi chwilami w życiu mojego ojca były te, kiedy bawił się ze swoim nieco starszym bratem Normanem, którego uwielbiał. Mój stryj i imiennik Norman Davies zapoczątkował niemały zbiór znaczków pocztowych, które układał w albumie starego typu, gdzie każdy kraj miał swoje wyznaczone strony. Nie wiem, jak chłopcy zdołali zgromadzić kilka tysięcy znaczków, i to z niemal każdego kraju na świecie! Po śmierci Normana jego album przeszedł na własność ojca, a potem ja go odziedziczyłem. Co ciekawe, w ciągu trzydziestu lat wiele krajów, których nazwy wypisano w albumie, przestało istnieć. Znikła monarchia austro-węgierska, królestwo Montenegro, a przede wszystkim kilkaset państw w brytyjskich Indiach. Pojawiła się za to masa krajów wcześniej nie istniejących. Nie było rady – ojciec kupił mi nowoczesny album w formie segregatora, do którego można dodać niemal nieograniczoną liczbę stron. Musiało to być pod koniec lat czterdziestych. Wieczorami siadywaliśmy z ojcem na dywanie przed kominkiem w salonie i systematycznie przekładaliśmy znaczki ze starego albumu do nowego. Ojciec, który miał ładny charakter pisma, kaligrafował nazwy nowo powstałych państw i ich stolic, na przykład: „POLAND, capital WARSAW”. Tak poznałem wszystkie historyczne zmiany na mapie Europy w pierwszej połowie XX wieku.

Potem już sam zajmowałem się rodzinnymi klaserami i przenosiłem znaczki ze starego albumu ojca do nowego. Zanim dotarłem do „P” jak Persja w sekcji zagranicznej, solidnie się namęczyłem. Moje zadanie dodatkowo komplikował niedawny nabytek – seria przedwojennych znaczków z podobizną szacha Rezy Pahlawiego, który zmienił nazwę państwa z Persji na Iran. Musiałem przewrócić stronę i tak jak uzgodniłem z ojcem, napisać nową nazwę na początku następnej karty.

Mój błąd polegał na tym, że postanowiłem się posłużyć piórem, przy czym nie zrobiłem na stole wystarczająco dużo miejsca i nie zachowałem należytej ostrożności. Włożyłem znaczki do klasera, zanurzyłem pióro w kałamarzu – zbyt głęboko – i w tym momencie niechcący potrąciłem stół. Klaser się przesunął i przewrócił kałamarz. Kiedy próbowałem ratować sytuację, ze stalówki kapnął atrament i granatowa kropla spadła prosto na piętnastodinarowy błękitny znaczek z 1936 roku. Znaczek był już nie do uratowania. Przerażony, natychmiast zaprzestałem przenoszenia persko-irańskich znaczków do nowego klasera i przez całe dziesięciolecia nie mogłem się przemóc, by wrócić do tego zadania.

Sześćdziesiąt lat później, w 2011 roku, mój młodszy syn Christian odwiedził Iran. W zachodniej prasie było wtedy dużo nieprzychylnych artykułów o tym kraju, jemu jednak bardzo się spodobał. Tuż przed powrotem wybrał się do sklepu z pamiątkami w Teheranie, gdzie można było kupić stare perskie znaczki. Nigdy nie interesowała go filatelistyka ani moje klasery, wiedząc jednak o moim hobby, postanowił mi kupić znaczek w prezencie. Sprzedawca pokazał mu serię z szachem, w której był znaczek czerwony, zielony, fioletowy, pomarańczowy, brązowy i błękitny. Christian wybrał błękitny, gdyż spodobał mu się kolor.

Gdy wręczył mi prezent po powrocie do Oksfordu, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Zaniemówiłem z wrażenia, po czym popędziłem na górę po klaser, w którym pokazałem mu stosowną kartę. Nadal znajdował się tam zniszczony znaczek z plamą atramentu, a ten, który dostałem teraz – w ideal­nym stanie – był identyczny.

Z matematycznego punktu widzenia prawdopodobieństwo, że Christian dokona takiego wyboru bez instrukcji z mojej strony ani świadomości tego, co się niegdyś zdarzyło, było znikome, znacznie mniejsze od szansy na główną wygraną w loterii. Tak się jednak stało. Nie wydało mi się to zwykłym przypadkiem.

Moje rodzinne Bolton raczej trudno nazwać pępkiem świata, lecz gdy tam dorastałem, a więc na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych, spotkałem dużo ludzi, którzy wiele widzieli i chętnie dzielili się swoimi wspomnieniami z dawnych dni i z odległych krajów: opowiadali o wiktoriańskim przemyśle, dalekich zakątkach imperium brytyjskiego czy obydwu wojnach światowych.

Na przykład mój stryj Don podczas pierwszej wojny światowej był pilotem i opowiadał mrożące krew w żyłach historie o niebezpieczeństwach i emocjach, które towarzyszyły lataniu na prymitywnych dwupłatowcach, bez radia i spadochronu. Epizody, które stryj pomijał milczeniem, takie jak złe traktowanie w niemieckim obozie jenieckim, uzupełniał ojciec. Mój nauczyciel greki i łaciny walczył jako pilot myśliwca w bitwie o Anglię, a jeden z moich skautmistrzów służył w armii indyjskiej i opowiedział mi o przełęczy Chajber, na której Afgańczycy zmasakrowali kiedyś Armię Indusu, oraz o tym, jak trudno mu było się nauczyć języka urdu. Jako aptekarz mój ojciec był zwolniony ze służby wojskowej, ale ojcowie kilku moich szkolnych kolegów wrócili do domu w 1945 i 1946 roku, przynosząc liczne historie o życiu w armii, marynarce i lotnictwie. Nasz lokalny pułk – fizylierzy ze wschodniego Lancashire – w 1941 roku trafił do Singapuru, więc weterani raczyli nas opowieściami o walkach z Japończykami w Birmie i Malezji, o nocnych zasadzkach na ścieżkach w dżungli i okropnościach, które spotykały jeńców wojennych.

Bolton było miastem przemysłowym, z ogromnymi fabrykami włókienniczymi, a na południu także kopalniami węgla kamiennego. Dziś żadne z tych przedsiębiorstw już nie działa, ale w moich szkolnych latach wciąż pracowały na pełnych obrotach, napełniając nasze płuca czarnym dymem, a serca dumą. Jeszcze w szkole podstawowej zwiedzałem ze swoją klasą kopalnię i było to przerażające, niezapomniane doświadczenie. Wszystkim kazano włożyć ciężkie kaski, po czym winda klatka pomknęła w głąb ciemnego szybu. Temperatura i zapylenie w chodnikach były trudne do wytrzymania. Górnicy pokazali nam nowoczesny sprzęt i elektryczną kolejkę, która pozwalała wygodnie dotrzeć do ściany, ale opowiedzieli też o dawnych, ciężkich czasach, gdy trzeba było godzinami leżeć na plecach i kuć pokład wielkim kilofem, kopalniane kucyki spędzały całe życie pod ziemią, nie widząc w ogóle światła dziennego, a wielu ludzi ginęło w wypadkach. Po powrocie do domu opowiedziałem o tym rodzicom przy podwieczorku. „Właśnie tam skończysz – rzekł mój ojciec – jeżeli nie zdasz egzaminów”.

Tak więc od wczesnej młodości miałem świadomość, że moja rodzina należy do klasy średniej. W domu nie rozmawialiśmy otwarcie o naszej pozycji społecznej, ale nietrudno było dostrzec, że mój ojciec ma własną aptekę, a rodzice nie są robotnikami ani pracownikami najemnymi, takimi jak ci, których widywałem niemal każdego wieczoru, gdy wracali z fabryk. Jednocześnie nie byliśmy szczególnie zamożni i nie mieliśmy nic wspólnego z arystokratami czy ziemianami, których zresztą wtedy nie widziałem na oczy. Tak naprawdę Bolton żywiło zadawnioną niechęć do arystokracji – najważniejszym zabytkiem w mieście, który pokazywano również naszej klasie, był wielki krzyż z czarnego kamienia postawiony w miejscu, gdzie w 1651 roku stracono hrabiego Derby. W siedemnastowiecznej wojnie domowej miasto opowiedziało się po stronie Parlamentu, który ostatecznie zwyciężył, i przeciwko królowi, a hrabiego ścięto za udział w straszliwej masakrze, której dopuściły się w Bolton siły królewskie.

Z perspektywy czasu widzę jednak, że z klasą robotniczą wcale nie miałem więcej kontaktu niż z arystokratami i nie zyskałem głębszego wglądu w bogatą historię społeczną Anglii. Pani Kelly, która sprzątała u nas w domu, była jedną z nielicznych osób mówiących mi o ciężkich warunkach życia i pracy wielu boltończyków. Jej najważniejszym celem w życiu było nigdy już nie wrócić do fabryki włókienniczej, w której pracowała jako młoda dziewczyna. Przed wojną syrena budziła ją o szóstej, po czym zaczynał się dwunastogodzinny dzień pracy w gorącej, dusznej i ciasnej hali fabrycznej. Brygadziści zastraszali robotnice i mogli je zwolnić nawet za drobne przewinienia, a bezrobocie oznaczało głód. Matka powiedziała mi, że mąż pani Kelly jest pijakiem, a do tego oboje są katolikami, co znaczyło, że uczestniczą w pielgrzymkach do sanktuariów maryjnych, moja matka zaś uważała kult maryjny za zabobon.

Świadków przeszłości jednak nie brakowało. Pewna starsza pani – znałem ją jako ciotkę Ces – po każdym nabożeństwie czekała na kogoś, kto zechce wysłuchać jej emocjonalnych opowieści. Brała udział w obchodach diamentowego jubileuszu panowania królowej Wiktorii w 1897 roku, opowiadała też, że w młodości pod długą suknią musiała nosić majtki do kolan i gorset i że do zapinania butów dziewczęta używały specjalnego przyrządu. Najchętniej jednak mówiła o polityce – jej rodzice byli zagorzałymi zwolennikami Gladstone’a i za największy sukces uważali wybory w 1906 roku, gdy jego Partia Liberalna odniosła wielkie zwycięstwo.

Niezamężna najstarsza siostra mojej mamy, ciotka Annie, pracowała jako gospodyni u emerytowanego inżyniera pana Cromptona, który stanowił kolejne nieocenione źródło informacji. Pan Crompton spędził kilkanaście lat w carskim Sankt Petersburgu, gdzie firmy z Bolton budowały przędzalnie bawełny na brzegach Newy. Wydaje mi się, że to właśnie on opowiedział mi o Rasputinie, którego wrzucono związanego do przerębli i który mimo to przeżył. Mówił mi też o carze Mikołaju, którego obalili dworzanie, i o bolszewikach, przed którymi musieli uciekać boltońscy inżynierowie. Wiele lat później, gdy sam pojechałem do Sankt Petersburga, zwanego wtedy Leningradem, odwiedziłem fabryki włókiennicze nad Newą i oglądałem importowane z Bolton maszyny, ciągle działające bez zarzutu.

W latach powojennych w Anglii łatwo też było spotkać bezrobotnych chrześcijańskich misjonarzy, z których wielu wydalono z Indii lub Chin. Często w kościołach i szkółkach niedzielnych organizowano pogadanki dla dzieci z ich udziałem. Miałem wobec nich mieszane uczucia. Wiedziałem, że uchodzą za dobrych ludzi, ale nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego – skoro byli tacy dobrzy – ci, którym pomagali, zwrócili się przeciwko nim. Do dziś pamiętam fragmenty tych pogadanek. Jeden z misjonarzy usiłował nas wprowadzić w zawiłości języka mandaryńskiego. Powiedział nam mianowicie, że w tym języku wyraz można wypowiedzieć różnym tonem, odpowiednio modulując głos, i w ten sposób zupełnie zmienić jego znaczenie. Na przykład chińskie słowo „Jezus” wypowiedziane innym tonem brzmi jak „świnia”. Siedząc w kręgu na podłodze, usiłowaliśmy chórem powtarzać słowa różnym tonem. Było to jedno z moich pierwszych doświadczeń związanych z innymi kulturami.

Częściej jednak napotykałem na swojej drodze południową Afrykę. Moja kuzynka Sheila wyszła za mąż za bogatego właściciela ziemskiego z prowincji Natal. Regularnie dostawaliśmy od niej zuluskie paciorki i malowane wizerunki zwierząt. W Bolton zaś ciotka Doris, druga starsza siostra mojej matki, zaprzyjaźniła się z byłym misjonarzem, który kilkadziesiąt lat spędził w Rodezji. Z entuzjazmem neofitki zdecydowała, że afrykańskie jedzenie będzie najlepszym wyborem dla całej rodziny – w rezultacie do dziś nie znoszę konserwowej gujawy.

Ze wszystkich bliskich krewnych właśnie kuzynka Sheila Henderson (z domu Davies, najstarsza córka stryja Dona) była tą osobą, którą widywałem najrzadziej, a zarazem najczęściej o niej myślałem. Sheila mieszkała w Południowej Afryce i wielokrotnie oświadczała, że nigdzie już nie zamierza wyjeżdżać. Odwiedziliśmy ją w 2014 roku, trzy lata przed jej śmiercią.

Sheila jednak była stale obecna, przynajmniej duchem, w moim życiu. Gdy dorosłem wystarczająco, by móc zostawać u stryja Dona i ciotki Gert, czyli jej rodziców, ona opuściła już dom rodzinny, ukończyła studia w Oksfordzie i popłynęła do Afryki. Jej narzeczony, pilot RAF-u, zginął na wojnie, a ona zdecydowała się podjąć pracę nauczycielki w Kapsztadzie, by zmienić otoczenie. Wkrótce poznała tam właściciela ziemskiego Charlesa Hendersona i wyszła za niego. Mieszkali na ogromnym ranczu w Górach Smoczych, gdzie Sheila jeździła konno, opiekowała się całym plemieniem Zulusów i urodziła sześcioro dzieci. Wszystkie te opowieści usłyszałem w domu jej rodziców – stryj Don był niezrównanym gawędziarzem.

Jedną historię usłyszałem później. Mąż Sheili i jego brat bliźniak byli dziedzicami majątku wodza klanu Hendersonów (każdy szkocki klan ma własny tartan, czyli wzór kraty, i wodza, który mieszka w rodowym zamku). Ojciec chłopców – brat wodza – wyemigrował do Związku Południowej Afryki w 1911 roku, wkrótce po jego powstaniu. Niedługo po ślubie Charlesa z Sheilą jego stryj, czyli wódz, zmarł, a bracia musieli zdecydować, który z nich ma objąć jego funkcję w Szkocji, a który zostać w Natalu. Rzucili więc monetą i Charles został. Gdyby moneta spadła inaczej, Sheila stałaby się panią starego zamku w Perthshire, a zamiast plemienia Zulusów miałaby klan Hendersonów.

Wpływ intelektualny Sheili na moje życie miał trzy przyczyny: jej wygląd, najwyższej próby zasady moralne oraz talent epistolarny. Sheila i jej ojciec byli do siebie podobni jak dwie krople wody. Moja kuzynka wyglądała jak stryj Don, śmiała się jak stryj Don, nawet jej chód przypominał sposób chodzenia stryja Dona. Tak jak on była niska i mocno zbudowana. Ponad pięćdziesiąt lat po katastrofie lotniczej w Monachium, w której zginął stryj, gdy mówiła do mnie Sheila, wciąż słyszałem jego dźwięczny głos.

Sheila nie miała łatwego życia. Oprócz ojca przedwcześnie odeszło kilkoro innych członków jej rodziny – najmłodszy syn zmarł na białaczkę, jeden z zięciów zginął w katastrofie lotniczej, a siostra popełniła samobójstwo. Wszystko to moja kuzynka zniosła jednak niezwykle dzielnie, zmagając się z przeciwnościami losu z bezprecedensową odwagą. W erze apartheidu zarówno ona, jak i Charles trafili do więzienia za swoją aktywność polityczną.

Nierozerwalną więź między nami stworzyły przede wszystkim jej listy. Przez pół wieku Sheila co miesiąc siadała, by napisać długi list pełen informacji, uwag i pytań – najpierw kierowanych do jej rodziców, potem do moich, a w końcu do mnie. Tęskniła za domem, ale kochała też swój przybrany kraj, a każdy jej list był literacką perełką – ciepły, zabawny, wyrafinowany i stylowy. Mieszkała osiem tysięcy kilometrów od nas, ale pisała tak, jak gdyby siedziała właśnie obok nas przy kominku, śmiejąc się, żartując i rozmawiając. To było moje osobiste połączenie z dalekim światem i z osobą, która pokazała nam wszystkim, jak wiele znaczy rodzina. Sześćdziesiąt lat później, w epoce poczty elektronicznej, Sheila wciąż ręcznie pisała listy. Podobnie jak ja, po prostu nie potrafiła przestać. Była jedyną osobą w rodzinie, która zwracała się do mnie: „Mój najdroższy Normanie”.

Gdy sam zacząłem podróżować, zorientowałem się, że doświadczenia wojenne krajów kontynentalnych bardzo się różnią od brytyjskich. Francuzi przyciszali głos, mówiąc o reżimie Vichy. W wiosce w Owernii, w której przez jakiś czas mieszkałem, podczas wojny stacjonowali żołnierze niemieccy. Zaskoczyło mnie, że – przynajmniej w tej wiosce – nie dało się odczuć jakiejś szczególnej wrogości wobec Niemców. Z kolei w Perugii okazało się, że moja urocza gospodyni signora Liberatore nadal ciepło myśli o Mussolinim, ma natomiast mnóstwo obraźliwych określeń na łajdaków i złodziei trzęsących powojenną włoską polityką. Mussolini, jak powiedziała, „uratował Włochy przed komunistami”. To była dla mnie nowość. Do tej pory sądziłem, że faszyści i naziści byli przestępcami, którzy zagarnęli władzę siłą i nigdy nie cieszyli się większym poparciem społecznym. Najwyraźniej jednak historia nie była czarno-biała. Francuskie i włoskie zabytki zapierają dech w piersiach, lecz jeszcze bardziej fascynujące jest to, jak Francuzi i Włosi postrzegają przeszłość swoich krajów.

Ameryka również ma wiele do zaoferowania miłośnikom historii. Niektóre cechy Amerykanów mnie drażnią – część z nich to konserwatywni, hałaśliwi i pewni siebie materialiści (modelowym przykładem jest Donald Trump). Lubię za to spokojnych Amerykanów. Jeden temat zawsze budzi ich zainteresowanie – genealogia. Zapytaj pierwszego lepszego Amerykanina, skąd pochodzi jego babka, a masz przed sobą cały wieczór fascynującej rozmowy, gdyż mieszkańcy Stanów Zjednoczonych wywodzą się ze wszystkich krajów i kultur świata, a poza tym chętnie opowiadają, jak oni oraz ich przodkowie trafili do „tygla narodów”. Pewna studentka w Kalifornii powiedziała mi, że jej dziadek ze strony matki był Czirokezem, dzięki czemu dostała stypendium. Inni określali siebie jako z jednej strony mieszankę Szkotów i Irlandczyków, a z drugiej pół Szwedów, pół Niemców, z domieszką latynoską. W Chicago trafiłem kiedyś do dzielnicy portorykańskiej, w której dzieci nieźle rozmawiały po polsku.

Podczas pierwszej wizyty w Stanach mieszkałem przez jakiś czas u pewnej rodziny w Concorde w stanie Massachusetts, w sercu Nowej ­Anglii i centrum wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych. W 1940 roku rodzina ta zaofiarowała się, że przyjmie do siebie ewakuowanego z Londynu chłopca, i właśnie ten chłopiec wiele lat później został moim starszym kolegą w Oksfordzie. W ten sposób i ja otrzymałem zaproszenie do pięknego domu w stylu kolonialnym. Przodkowie jego mieszkańców osiedlili się w tej okolicy w połowie XVII wieku i stali się filarami miejscowej społeczności. Byli białymi anglosaskimi protestantami, którzy niegdyś dominowali w Ameryce. Teraz utracili tę pozycję, nadal jednak do ich poziomu aspiruje większość Amerykanów. Każdy przybysz z Anglii natychmiast dostrzega, jak wiele mamy z sobą wspólnego.

Kiedy już byłem dyplomowanym historykiem i mieszkałem w Polsce, miałem okazję zetknąć się bezpośrednio z przeszłością przemilczaną, zafałszowywaną, ukrywaną. Tę nieoficjalną wersję historii opowiadał mi mój teść Marian Zieliński, wspaniały człowiek, z którym byłem zaprzyjaźniony i który był kopalnią wiedzy historycznej. To dzięki niemu poznałem wiele faktów, o których w PRL-u mało się mówiło.

W 1920 roku jako kilkunastoletni chłopak, podając się za starszego, niż był, zaciągnął się do wojska i wziął udział w wojnie polsko-sowieckiej. W czasie drugiej wojny światowej więziono go w niemieckich obozach, a potem dostał się do więzienia sowieckiego. Był biologiem, lecz po wojnie wyrzucono go z pracy, gdy publicznie skrytykował teorie sowieckiego uczonego Trofima Łysenki. Ten ulubieniec Stalina zasłynął między innymi jako wynalazca (nieskutecznej, jak się jednak okazało) metody schładzania pszenicy przed siewem, co miało skutkować nadzwyczajnym zwiększeniem plonów. Przed wojną Marian Zieliński był w swoim miasteczku ważną figurą – dyrektorem gimnazjum, po wojnie zaś, gdy musiał pracować jako nauczyciel w sąsiednim powiecie, mog­łoby się zdawać – nikim: szarym, skromnym, jednakże powszechnie szanowanym obywatelem.

To jego wpływ sprawił, że gdy w latach sześćdziesiątych po dłuższym pobycie w Polsce wróciłem do Anglii, nawiązałem kontakt z Polonusami, nie zawsze mówiącymi po angielsku. Wiadomo, że inaczej się rozmawia z kimś, kto zna język, realia geograficzne, historię danego kraju, i oczywiście Polak na emigracji inaczej rozmawiał z Anglikami, a inaczej ze swoimi. Kiedy jednak spotykali Brytyjczyka, który sporo wiedział o ich historii, o tragicznym polskim losie, bardzo chętnie, wręcz entuzjastycznie otwierali serca. Poza tym byłem człowiekiem z zewnątrz, nie dotyczyły mnie emigracyjne swary i wewnętrzne podziały tego środowiska, mogli mnie więc obdarzyć zaufaniem.

Wśród Polaków, szczególnie tych, którzy przyjechali do Anglii w czasie wojny, kiedy pod groźbą kary nie wolno było krytykować ZSRR, nawet wiele lat po wojnie żywe były obawy o konsekwencje szczerych wypowiedzi na temat zbrodni stalinizmu. Związek Sowiecki był sojusznikiem wojennym i Brytyjczycy też nie mogli mówić całej prawdy o Stalinie, wtedy wielkim sprzymierzeńcu w walce ze wspólnym wrogiem. Milczeli także zawodowi historycy. W latach siedemdziesiątych, a nawet osiemdziesiątych wielu nie miało pojęcia o istnieniu gułagów, o rozmiarze sowieckiego terroru. Ja jednak już w latach sześćdziesiątych dowiedziałem się o tym wszystkim od swojego teścia. Dopiero Sołżenicyn spowodował, że sytuacja powoli zaczęła się zmieniać. Dziś wiedza na ten temat jest bardziej powszechna, jednak nadal uwrażliwienie na przestępstwa sowieckie jest mniejsze niż na okropności popełnione przez hitlerowców.

Daniel, mój starszy syn, chodził w Oksfordzie na lekcje polskiego do pani Zofii Litewskiej, przedwojennej nauczycielki. Spotkania z nią były dla mnie ważnymi lekcjami historii. Pani Litewska, urodzona w Barwałdzie koło Wadowic, po studiach wyjechała na wschód – zamieszkała nad Niemnem i pracowała w szkole. Jej mąż był leśnikiem, dyrektorem Lasów Państwowych. 1 września 1939 roku wsiadł na konia i pojechał do swojej jednostki wojskowej. Pani Zofia z czwórką dzieci została zesłana na północ, do obozu pracy pod Archangielskiem. Jej opowieść o przeżyciach z tamtego czasu to prawdziwa saga o odwadze, dzielności, ludzkiej solidarności. Po półtora roku pracy przy wyrębie lasu udało się jej wydostać z tego piekła i pieszo wyruszyła z dziećmi na południe. Po drodze najmowała się do pracy w kołchozach, żeby zarobić na jedzenie. Przebyli setki kilometrów i gdy w pewnym momencie wydawało im się, że już nie dadzą rady iść dalej, spotkali młodego Rosjanina, który szedł do wojska, do poboru. Powiedział do pani Zofii: „Żenszczina, mam przeczucie, że nie wrócę z tej wojny”, otworzył portfel i oddał jej wszystkie swoje pieniądze. Dzięki temu mogła kupić bilet na pociąg i kontynuować tę szaloną podróż. W końcu udało im się odnaleźć męża i ojca, który z niewoli trafił do armii Andersa. Razem dotarli do Iranu, gdzie pan Litewski zmarł, jak wielu byłych więźniów, którzy w łagrach stracili zdrowie. Został pochowany na Cmentarzu Polskim w Teheranie.

Przez lata zajmowania się historią Polski nauczyłem się, że nie można wierzyć we wszystko, co wydaje się oczywiste, co jest napisane w podręcznikach, i wielokrotnie się przekonywałem, że za oficjalną fasadą można znaleźć coś o wiele ciekawszego. Myślę, że ewolucja moich poglądów jako historyka zaczęła się od trudu wydobywania na światło dzienne ukrytych tematów z dziejów Polski. To odkrywanie ciągle mnie niezwykle cieszy i satysfakcjonuje.

W czasie studiów w Oksfordzie poznałem pana Kazimierza Michalskiego, który był wówczas szefem działu zagranicznego w mojej ulubionej księgarni Blackwell’s. Wtedy jeszcze nie miałem nic wspólnego z Polską – rozmawiałem z nim, bo sprzedawał i zbierał książki z zagranicy. Często szukałem jakichś pozycji po francusku czy po włosku i on mi w tym pomagał. Potem przez wiele lat byliśmy sąsiadami w Summertown. Zmarł niedawno w wieku stu sześciu lat.

Przed wojną pan Kazimierz studiował prawo we Lwowie, a później był sędzią w Jarosławiu. Po wkroczeniu Armii Czerwonej został aresztowany i zesłany na Syberię, a jego rodzinę wywieziono do Kazachstanu. Z armią Andersa dotarł do Palestyny, później walczył pod Monte Cassino. Wstrząsnęły mną jego opowieści o losach żołnierzy Andersa. Nawet po wojnie, kiedy część z nich przyjechała do Anglii, ich los niewiele się poprawił. On sam, prawnik z wykształcenia, pracował w fabryce pasty do butów. Opowiadał anegdoty o tej brudnej – dosłownie – robocie, po której żona codziennie musiała go szorować szczotką.

Gdy pracowałem na Uniwersytecie Londyńskim, organizowałem cotygodniowe seminarium otwarte dla publiczności. Uczestnikami tych seminariów byli rozmaici wybitni ludzie. Nie tylko Polacy oczywiście, choć zdarzały się spotkania zdominowane przez Polaków, którzy chcieli dyskutować o historii w gronie nie podzielonym na endeków i piłsudczyków.

Częstym gościem na tych seminariach był Edward hrabia Raczyński, przedwojenny ambasador Polski w Londynie, a dużo później, w latach 1979–1986, prezydent Rzeczypospolitej Polskiej na uchodźstwie. (Jego setne urodziny obchodzono w polskiej ambasadzie, do której po wielu latach mógł powrócić jako gość honorowy). Pan ambasador zawsze miał coś ciekawego do powiedzenia, bo dyplomatyczne tło najważniejszych wydarzeń minionego półwiecza znał z pierwszej ręki.

Przyjechał do Anglii w 1934 roku i sprawował funkcję polskiego ambasadora do końca wojny. Podczas jednego z naszych seminaryjnych spotkań padło pytanie: „Czy pan ambasador pamięta moment wkroczenia Sowietów?”. „We wrześniu 39 roku rozmawiałem w brytyjskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych o wydaniu deklaracji uzasadniającej przystąpienie Wielkiej Brytanii do wojny w obronie niepodległości Polski – odrzekł. – Gdy 17 września Armia Czerwona wkroczyła do Polski, poszedłem do ministerstwa w nadziei, że Wielka Brytania zadeklaruje przystąpienie do wojny ze Związkiem Sowieckim. Wtedy zobaczyłem, że Brytyjczycy byli zszokowani tą sytuacją, kompletnie nieprzygotowani na taki rozwój wydarzeń. Jeden z urzędników uczestniczących w spotkaniu powiedział: »Pan ambasador chyba zwariował. Czy pan chce, żebyśmy walczyli z Rosją i z Niemcami jednocześnie? To jest niemożliwe«”.

Ukrainiec pan Konstanty Zelenko przychodził na moje seminaria ze względu na swoją misję budowania przyjaźni polsko-ukraińskiej. W Londynie żyje duża grupa Ukraińców. Niektórzy w czasie wojny walczyli w 14. Dywizji Grenadierów SS, utworzonej przez Niemców z ukraińskich ochotników z Galicji i zwanej Dywizją SS-Galizien, inni przyjechali po wojnie jako dipisi, czyli ludzie uwolnieni przez aliantów z obozów. Obecność pana Konstantego była niezwykle inspirująca – zawsze miał własny, zaskakujący punkt widzenia i bardzo dużo wiedział o konfliktach polsko-ukraińskich w czasie wojny.

Historia jego życia także była niezwykła. Konstanty Zelenko mieszkał niedaleko Lublina – należał do dużej grupy Ukraińców osiedlonych po zachodniej stronie Bugu. W czasie okupacji Niemcy wysiedlali Polaków z Zamojszczyzny, żeby móc tam później sprowadzić osadników niemieckich. W tym okresie konflikt między Polakami i Ukraińcami na wschodnich ziemiach ówczesnej Polski przybrał ogromne rozmiary. Kilkunastoletni Konstanty znalazł się we wsi zamieszkanej przez Ukraińców, którą zaatakowali Polacy. Przeżył jakimś cudem pod stosem trupów. Życie uratował mu lekarz z oddziału AK, który wieczorem przyszedł do wioski i przepędził tamtą bandę. Pan Zelenko nigdy się nie dowiedział, kim byli Polacy, którzy zaatakowali wieś. Przypuszczał, że był to akt odwetu – w tym czasie zdarzało się ich wiele po obu stronach. Ukraiński nastolatek, którego całą rodzinę zabili Polacy, został wyciągnięty ze stosu trupów i uratowany przez Polaków. Nic nie jest proste ani oczywiste, szczególnie w czasie wojny. Potem całe życie pan Konstanty poświęcił na łagodzenie konfliktów polsko-ukraińskich.

Uczestnicy seminariów poznawali nie tylko nieznane fakty historyczne, lecz także towarzyszące im emocje, niezwykle różnorodne, zależne od punktu widzenia naocznych świadków. Na seminariach bywał pan Zbigniew Siemaszko, młodszy o pokolenie od Edwarda Raczyńskiego żołnierz radiotelegrafista, łącznik rządu w Londynie z Armią Krajową. Pamiętam dyskusję na temat tego, że Polacy nie byli zaproszeni na paradę zwycięstwa w Londynie w 1945 roku, w której brali udział wszyscy sojusznicy. Anglicy współczuli mu, że nie mógł w tej paradzie maszerować: „Widzimy teraz, jaka to była okropna niesprawiedliwość, że polskiego wojska na nią nie zaproszono”. Na co pan Siemaszko odpowiedział: „Proszę tak nie mówić. Przyznam się, że nie miałem najmniejszej ochoty iść na paradę zwycięstwa, bo dla nas, Polaków, to nie było żadne zwycięstwo. My przegraliśmy wojnę, a nasi sojusznicy nie stanęli na wysokości zadania. Dziś nie mogę nawet mieszkać w swoim kraju”.

W latach osiemdziesiątych zostałem zaproszony do Nowego Jorku przez grono mieszkających tam polskich Żydów. Starszy pan, który mnie gościł, bundysta, był redaktorem gazety w języku jidysz – bundyści bowiem nie używali hebrajskiego. Byli socjalistami, demokratami, przed 1918 rokiem zwolennikami piłsudczykowskiej Polskiej Partii Socjalistycznej, często członkami jednocześnie PPS i Bundu (Powszechnego Żydowskiego Związku Robotniczego). Ich poglądy różniły się zasadniczo od poglądów syjonistów: syjoniści ciągle podkreślają antysemityzm Polaków i uważają Polskę za kraj niegodny tego, żeby Żydzi w nim mieszkali, bundyści natomiast szukali w Polsce sojuszników, chcąc stworzyć kraj lepszy dla wszystkich.

Innym razem po moim wykładzie w Kansas zaprosili mnie na kolację obecni na nim Amerykanie. Dowiedziałem się, że z pochodzenia byli Niemcami i przed wojną mieszkali w Bielsku, które od czasów Austro-Węgier było ośrodkiem włókiennictwa i w którym mieszkało wiele niemiec­kich rodzin. Znałem powojenne Bielsko i w czasie wykładu wspomniałem o tamtejszych zakładach włókienniczych. Moi gospodarze okazali się ich przedwojennymi właścicielami. Wszystko stracili, chociaż nie byli nazistami. Nikogo jednak nie obchodził ich los, choć zostali bez grosza, bez dachu nad głową – byli Niemcami, więc nikt im nie współczuł.

Wśród osób, dzięki którym poznawałem historię, szczególne miejsce zajmuje Irena Bellert z domu Zieleniewska. Spotkałem ją w Montrealu, na Uniwersytecie McGill. Pracowałem tam przez rok, a ona była profesorem filozofii. Przyjaźniliśmy się również z jej synem Andrzejem Findeisenem. Klub dyskusyjny, który Irena prowadziła, zaprosił mnie na wykład. Jakiś czas później gościła mnie w swoim górskim domku. Spędzała tam czas, jeżdżąc na nartach ze swoim towarzystwem: zaprzyjaźnionym gronem intelektualistów i naukowców. Ja niestety odstawałem od nich poziomem umiejętności narciarskich i w gęstej mgle, przy bardzo niskiej temperaturze zgubiłem się w górach. Znalazła mnie dopiero ekipa ratunkowa. Tymczasem Irena, starsza ode mnie o jakieś dwadzieścia lat, doskonale sobie radziła na zlodowaciałym śniegu. Mając prawie sześćdziesiątkę, żyła jak młoda kobieta. Powoli poznawałem jej historię i lepiej zaczynałem ją rozumieć.

Urodziła się i wychowała w Warszawie. Jako czternastolatka została uwięziona przez Gestapo na Pawiaku za kolportowanie ulotek. Udało jej się stamtąd wydostać. Mając osiemnaście lat, wyszła za mąż za żołnierza Armii Krajowej, który potem zginął w pierwszych dniach Powstania. W 1946 roku została aresztowana za związki z AK. Wdowa mająca dwoje malutkich dzieci! W więzieniach spędziła dziewięć lat, najpierw na Rakowieckiej na Mokotowie, potem w Fordonie. Przesłuchiwał ją, próbował nakłonić do współpracy i torturował osobiście oprawca Różański. Większość czasu w więzieniu Irena spędziła w karcerze. Wytrzymała to wszystko.

Miała do mnie zaufanie i opowiedziała mi o rzeczach, o których mówiła niechętnie. Straciła całą młodość, ale nie użalała się nad sobą, po prostu żyła jak dwudziesto- czy trzydziestolatka, mając w metryce znacznie więcej. Jej opowieści przybliżały mi nie tylko wydarzenia historyczne – dowiedziałem się wiele o granicach ludzkiej wytrzymałości i o mądrości, która pozwala cieszyć się życiem mimo ran z przeszłości.

Skoro mowa o historii, chciałbym złożyć tutaj hołd moim studentom i kolegom po fachu, z którymi miałem niemal nieustanny kontakt. Nie miejsce tutaj na długie wyliczanie przykładów, ale studenci przynosili mi do wglądu pamiętniki i kroniki rodzinne. Pewna dziewczyna przedstawiła gruby pamiętnik swojego dziadka czy pradziadka, ziemianina z dalekiej Ukrainy na początku XX wieku. Nazwiska nie pamiętam, ale jeden szczegół utkwił mi w pamięci: aby na Boże Narodzenie dostać się do najbliższych sąsiadów katolików, cała rodzina w grubych futrach, okryta niedźwiedzimi skórami jechała saniami cztery dni i cztery noce.

Koledzy dostarczali mi równie ciekawe materiały. Nie tak dawno Antony Beevor, autor słynnego Stalingradu, nobilitowany przez królową sir Antony, hojnie podzielił się ze mną paroma dokumentami z Archiwum Państwowego Federacji Rosyjskiej:

Drogi Normanie, myślę, że będziesz chciał zobaczyć te dokumenty z GARF-u, jeśli ich jeszcze nie znasz. Uderzające jest to, że w lecie 1945 roku 10 pułków NKWD zostało wyznaczonych do okupacji Niemiec i 15 do Polski. Najlepsze życzenia, Antony.

Wszyscy ci ludzie – i wielu innych – ofiarowywali mi wiedzę, która otwierała mój umysł. Wciąż na nowo dziwiłem się własnej ignorancji i znów zaczynałem szukać nieznanych faktów. Dla historyka nie ma nic lepszego niż świadomość własnej niewiedzy, szczególnie jeśli wydaje mu się, że zbadał już prawie wszystko.

Emocje zawarte w tych opowieściach są obecne w moich książkach, nawet jeżeli nie przytaczam konkretnych historii. Stałem się depozytariuszem historii jednostek i w swych książkach przenoszę ducha ich wspomnień. Polacy – i nie tylko Polacy – w Polsce i na całym świecie relacjonowali mi swoje przeżycia w Niemczech, w Rosji, na Bliskim Wschodzie i we wszystkich zakątkach świata. To jest właśnie prawdziwa historia, nie zawsze precyzyjna i na pewno niekompletna, lecz będąca opowieścią ludzi, którzy mówili o tym, co przeżyli. Dzieje opisane przez naocznych świadków.

Rozdział 1

DZIECKO

Bolton w hrabstwie Lancashire, gdzie przyszedłem na świat, należy do ogromnej konurbacji, podobnej do polskiej konurbacji górnośląskiej, tylko jeszcze większej. W jej środku leży Manchester – kiedyś ośrodek rewolucji przemysłowej, a dziś stolica angielskiej piłki nożnej, z czołowymi klubami ligi: Manchesterem City i Manchesterem United. Bolton, oddalone od centrum Manchesteru o jakieś piętnaście kilometrów, położone jest u stóp gór. W dawnych czasach spływające z nich bystre potoki wprawiały w ruch koła młynów wodnych dostarczających siły napędowej do pierwszych fabryk włókienniczych, a przy okazji zapewniały krystalicznie czystą wodę niezbędną w procesie wybielania. My, boltończycy, zawsze byliśmy dumni z naszej wody. Gdy ojciec przygotowywał sobie kąpiel, często mówił donośnym głosem: „To najlepsza woda na świecie!”. I miał rację. Woda w Bolton przesączała się przez różne odmiany piaskowca, dzięki czemu była jedwabista w dotyku i słodka w smaku – o niebo lepsza od nijakiej cieczy płynącej z kranów w Oksfordzie czy Krakowie.

Manchester był miastem, w którym bogaci stawali się jeszcze bogatsi. Bolton zaś szczyciło się nie tylko jakością wody. Było to miasto, w którym twardzi ludzie robili konkretne rzeczy. Miasto przędzalni i zakładów mechanicznych, w których powstawały rozmaite maszyny, lokomotywy, a później również samoloty. W Bolton w połowie XVIII wieku urodził się Samuel Crompton, wynalazca przędzarki do bawełny, a sto lat później ­William Lever, potem lord Leverhulme, założyciel firmy Unilever, niegdyś jednej z największych potęg przemysłowych. W czasach swojej świetności, w epoce wiktoriańskiej, Bolton było największym angielskim okręgiem miejskim bez tytułu city, choć szczyciło się wspaniałym ratuszem, którego niejedno miasto mogło mu pozazdrościć. Nie brakowało tu wzorowo utrzymanych parków, eleganckich dzielnic mieszkaniowych, pięknych widoków ani ośrodków rekreacyjnych. Lokalny klub piłkarski Bolton Wanderers F.C. jest jednym z założycieli Football League i powstał wcześniej niż Manchester United. I jak tu nie być dumnym, że się pochodzi z takiego miasta?

Przypuszczam, że mój dziadek – wcześnie osierocony, zawsze trzymający się na uboczu – i babcia, nieślubna córka górnika, z chęcią dołączyli do dumnych boltończyków, kiedy w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, gdy coraz bardziej powiększała im się rodzina, zdecydowali się na przeprowadzkę. W dedykacji dla Richarda Samsona Daviesa zamieszczonej na pierwszej stronie mojej historii The Isles. A History (Wyspy. Historia) opisałem go jako „Anglika z urodzenia, Walijczyka z przekonania, Lancasterczyka z wyboru, Brytyjczyka z przypadku”.

Oficjalna, historyczna nazwa Bolton, „Bolton-le-Moors”, przypomina, że na miasto rzucają cień mroczne, niezalesione wzgórza otaczające je od północy. (Moor – od germańskiego meer – to bardzo stare słowo, które na południu Anglii oznacza nieurodzajny teren lub wrzosowisko, a na północy kojarzy się z pustymi, pagórkowatymi wiejskimi krajobrazami). Nasz dom wzniesiono na dość stromym zboczu, przy drodze łączącej centrum z terenami położonymi wyżej. Pięciominutowa podróż autobusem linii dziewiętnaście lub dwadzieścia pozwalała uciec od fabryk i zatłoczonych ulic do zupełnie innego, bezludnego świata wrzosów, paproci, silnej nadmorskiej bryzy i głosów kulików.

W czasie drugiej wojny światowej wśród tych wzgórz wybudowano coś w rodzaju fałszywego miasta, wzorowanego na planie portu w Liverpoolu. Były tam nawet światła mające imitować lampy uliczne. Piloci niemieccy posługiwali się wtedy tak zwaną latarnią radionawigacyjną – orientowali się w przestrzeni dzięki sygnałom radiolatarni, które pozwalały na określenie położenia samolotu. Właśnie to urządzenie umożliwiło precyzyjny atak bombowców na Coventry w listopadzie 1940 roku. W latach czterdziestych Brytyjczycy skonstruowali aparaturę zaburzającą pracę systemu nawigacji lotniczej, która powodowała zakrzywienie fal i pozwalała naprowadzić bombowce na fałszywy cel. W ten sposób Niemcy zbombardowali „Liverpool” koło Bolton. Tak przynajmniej mi opowiadano.

Najulubieńszą lekturą mojej mamy była Wędrówka pielgrzyma. Książka ta przez całe lata leżała na stoliku obok jej łóżka jak wyraz milczącej dezaprobaty dla Hrabiego Monte Christo, ulubionej książki ojca, leżącej z drugiej strony łóżka obok jego poduszki. Ci dwaj bohaterowie uosabiali krańcowo odmienne sposoby myślenia moich rodziców. Mam wszelkie powody, aby przypuszczać, że „Pielgrzym” i „Hrabia” dyskretnie czuwali nad wydarzeniem, które dało początek mojej własnej karierze.

Przyszedłem na świat w czerwcu 1939 roku. Dla moich rodziców ważniejsze od sytuacji politycznej, a nawet groźby wojny, było utrzymanie mnie przy życiu. Byłem wcześniakiem – urodziłem się kilka tygodni przed planowanym terminem, w dodatku z wadą przewodu pokarmowego: zwężeniem odźwiernika. Charakterystycznym objawem pylorostenosis congenita są gwałtowne wymioty po każdym posiłku i idąca za nimi szybka utrata wagi. W latach trzydziestych nie umiano jeszcze operować noworodków z tą wadą i leczono je wyłącznie zachowawczo. Jeśli wada była rozwinięta w małym stopniu, takie leczenie wystarczyło, w innym wypadku dziecko umierało. Rodzicom więc pozostawało jedynie czekać. Parę lat wcześniej siostra mojej matki urodziła chłopca z taką samą wadą i on nie przeżył. Przez pół roku albo nawet dłużej mieszkała w naszym malutkim mieszkaniu zawodowa pielęgniarka, siostra Bradley, zatrudniona do opieki nade mną.

Od najwcześniejszych lat słyszałem: „To cud, że żyjesz!”. Mówili to rodzice, wszyscy krewni, nawet moja opiekunka. Opowiadała mi, jak matka karmiła mnie za pomocą wiecznego pióra z pompką, którym można było wlewać do buzi po maleńkiej kropelce mleka. Mama albo pielęgniarka musiały to robić niemal bez przerwy, dzień i noc. Trudno mi sobie wyobrazić, jak sobie poradziły z tą sytuacją. Przez rok mama prawie wcale nie spała. Nasz lekarz domowy, Hindus, doktor Sashua, powiedział jej, że jeśli zdoła utrzymać mnie przy życiu do ukończenia pierwszego roku, to problem sam zniknie i będę się rozwijać normalnie. I rzeczywiście – gdy skończyłem rok, zacząłem normalnie jeść. Szybko rosłem, przybierałem na wadze. Wcześnie zacząłem chodzić i mówić, a gdy poszedłem do szkoły, nie miałem żadnych problemów z nauką.

Tymczasem mojej siostrze, starszej ode mnie o półtora roku, wszystko przychodziło z większym trudem. To była druga, ciemna strona poświęcenia naszej matki. Ann na pewno ucierpiała na tym, że matka była całkowicie pochłonięta jej chorym braciszkiem. Wolniej się rozwijała, co dla mamy było wielkim zmartwieniem, bo sądziła, że doskonale wie, co jest tego przyczyną.

Dwadzieścia lat później, kiedy studiowałem w Oksfordzie, podczas meczu piłki nożnej doznałem urazu karku. Kontuzja była na tyle poważna, że musiałem pójść do szpitala, gdzie zrobiono mi rentgen kręgosłupa. Lekarz radiolog powiedział wtedy: „Masz świetne kości. Byłeś bardzo dobrze odżywiany we wczesnym dzieciństwie”. Gdy powtórzyłem to matce, rozpłakała się. Słowa lekarza potwierdziły sens jej bezgranicznego oddania.

Myślę, że przeświadczenie o cudownym ocaleniu miało wpływ na całe moje życie. Wiara w przychylność opatrzności to wspaniałe uczucie, nawet dla małego dziecka, które przecież tego nie analizuje, tylko myśli: „Bóg nade mną czuwa”. Kiedy już byłem starszy, towarzyszyła mi wiara, że dam radę przezwyciężyć każdą przeszkodę. Matka nie tylko uratowała mi życie, ale także wyposażyła mnie w szczególny psychiczny kapitał – przekonanie, że urodziłem się pod szczęśliwą gwiazdą.

Matka była drobną, energiczną blondynką. Odkąd pamiętam, nosiła okulary zsunięte na czubek nosa. Była osobą zasadniczą i poważną, w każdej sytuacji bardzo correct. Ojciec, ciemnowłosy, był jej przeciwieństwem. Wesoły, pogodny i obdarzony błyskotliwym, żywiołowym poczuciem humoru, roztaczał wokół siebie atmosferę radości. Miał na imię Richard, zdrobniale – Dick, a dick to, jak wiadomo, także nieprzyzwoite słowo. Matkę to denerwowało i walczyła o to, żeby wszyscy zwracali się do niego „Richard”. Oczywiście krewni zawsze zapominali i mówili „nasz Dick”. Ona sama w metryce miała imię Lizzie, zdrobnienie od Elizabeth. Siostra mówiła o niej „nasza Lizzie”, co ją złościło. Protestowała: „Co ty mówisz?! Jestem Elizabeth!”. Najwyraźniej uważała, że to nie w porządku mieć w metryce zdrobnienie, tak jakby to odbierało człowiekowi powagę. Po jej śmierci dowiedziałem się, że formalnie zmieniła imię w sądzie i została legalną Elizabeth.

Rodzice poznali się na korcie tenisowym w Bank Top, na przedmieściach Bolton. W latach międzywojennych tenis był modnym sportem i garnęli się do niego ludzie, którzy marzyli o awansie społecznym. Ojciec był czempionem, wygrał turniej miejski, co dawało pewien prestiż. Sądzę, że miał wielki talent. Matka nie miała żadnych uzdolnień sportowych. Chodziła na korty, bo jej siostra Alice grała w tenisa. Wówczas popularne były turnieje par mieszanych i ojciec występował właśnie z Alice, a matka przyszła jej kibicować. Wtedy zobaczyli się po raz pierwszy.

Kiedy już się zaręczyli, przedstawili się rodzinom i wszystko zmierzało do upragnionego celu, Elizabeth stanowczo oświadczyła, że nie zamierza wychodzić za mąż za człowieka bez wykształcenia.

Richard, choć sprawiał wrażenie lekkoducha, miał na tyle rozsądku, żeby spełnić warunek postawiony przez narzeczoną, i zapisał się na wieczorowe studia farmaceutyczne. W ciągu dnia pracował jako asystent w aptece, po południu wsiadał w pociąg i jechał do Manchesteru na zajęcia, wracał pewnie koło północy i wtedy zabierał się do nauki. Potem jednocześnie podjął studia optyczne, których ukończenie dawało uprawnienia do prowadzenia gabinetu optometrycznego przy aptece. Ojciec był znakomitym studentem, mimo obciążenia pracą i męczącymi dojazdami. Zajął pierwsze miejsce w całej Wielkiej Brytanii w konkursie organizowanym przez Worshipful Company of Spectacle Makers, istniejący od XVII wieku cech optyków. Jako laureat dostał rodzaj honorowego obywatelstwa Londynu.

Rodzice pobrali się po pięciu latach narzeczeństwa i długo nie mieli dzieci. Najpierw chcieli osiągnąć niezależność finansową, mieli też inne problemy. Przez pierwsze osiem lat małżeństwa ciężko pracowali, żeby móc kupić aptekę, ale potem wiodło im się dobrze. Siostrze i mnie nigdy niczego nie brakowało.

Lata trzydzieste nie były łatwe. Jako młoda mężatka mama pomagała w rodzinnej firmie budowlanej. Miała dyplom księgowej i prowadziła swemu ojcu całą księgowość. Firma była niewielka, dobrze prosperowała, jednak w czasie światowego kryzysu zbankrutowała: dziadek wybudował kilka domów, lecz nie był w stanie ich sprzedać. Przyszedł taki dzień, że musiał zdecydować, czy zapłacić robotnikom i splajtować, czy im nie zapłacić, skazując ich niemal na śmierć głodową, i uratować firmę. Postąpił honorowo: zapłacił wszystkim, a sam został z niczym.

Mama bardzo to przeżyła. Musiała zamknąć wszystkie sprawy finansowe i załatwić kwestie prawne. Wiele razy słyszałem, jak mówiła, że bankructwo to katastrofa. W tamtych czasach uważano ponadto, że to wstyd, wielki wstyd. Nic dziwnego, że długo nie mogła się otrząsnąć.

Dom na Chorley Old Road, w którym się urodziłem i wychowałem, rodzice kupili w 1933 roku. Na parterze był mały sklepik, który stał się ich pierwszą apteką. Parę lat później dokupili sąsiedni sklep i powiększyli ją. Zamieszkali na piętrze nad apteką. Można zobaczyć, jak to miejsce wygląda teraz, posługując się na przykład Google Street View. W naszej dawnej aptece jest dzisiaj zakład fryzjerski o włosko brzmiącej nazwie Fratelli.

Mieszkanie nad apteką było niewielkie i wszystko w nim było malutkie: niewielka kuchnia, miniaturowe sypialnie, pokój dziecięcy niemal jak domek dla lalek, łazienka z wanną, też malutką – podobno tam właśnie się urodziłem. Największym pomieszczeniem był salon, ale i tak spędzaliśmy czas głównie z mamą w kuchni. W sypialniach nie było ogrzewania. W zimie do łóżka szło się z gumowym termoforem wypełnionym gorącą wodą. W kuchni natomiast było bardzo gorąco, bo matka gotowała na piecu, który nazywał się bungalow range. Było to połączenie otwartego paleniska z kuchnią węglową. Jedna część była żeliwna, a druga ceramiczna, kaflowa. W tym piecu matka piekła chleb i ciasta, a na płycie gotowała.

Na początku mieliśmy z siostrą wspólny pokój, który potem został podzielony na dwa wąskie pomieszczenia. Każde z nas miało dziecięce łóżko, szafę i komodę. Okno wychodziło na ulicę. Godzinami wyglądałem przez nie, patrząc na przejeżdżające autobusy i samochody, których wówczas nie było tak znowu dużo. Trwająca wojna nie burzyła naszego dziecięcego świata. Rodzice zmagali się z różnymi trudnościami, ale dzieci nic o tym nie wiedziały.

Od początku wojny wszyscy w Wielkiej Brytanii spodziewali się niemieckich bombardowań. Bolton jako duże miasto przemysłowe także było zagrożone, toteż władze zarządziły, by wszyscy mieszkańcy, którzy mieli po temu warunki, budowali schrony.

Mieszkaliśmy na piętrze, a schron – ze wzmocnionym stropem – został przygotowany w przedpokoju na parterze, ponieważ w domu nie było piwnicy. Musieliśmy więc ćwiczyć szybkie zejście z piętra na wypadek nalotu. Kiedy odzywała się syrena, biegliśmy na dół po stromych schodach. Rodzice, obawiając się, że z nich spadniemy, zabraniali nam, maluchom, samodzielnego schodzenia. Często słyszałem opowieść o tym, jak w czasie alarmu przeciwlotniczego pokonałem te schody samodzielnie, dwoma skokami. Byłem z tego niezwykle dumny, choć matki nie zachwyciłem. Krzyczała, że kiedyś skręcę sobie kark. Myślę, że to było w czasie nalotu na Manchester w 1941 roku. Spaliły się wtedy zbombardowane doki portowe (Manchester jest w pewnym sensie portem morskim – Kanał Manchesterski łączy go bowiem z Morzem Irlandzkim). Pamiętam, jak ojciec, stojąc w oknie, trzymał mnie na rękach i patrzyliśmy na płonące i wybuchające rafinerie, co w oczach dziecka było pięknymi fajerwerkami. Nie wiem, czy to autentyczne wspomnienie, czy pamięć wtórna, bo wiele razy mi to opowiadano. Na szczęście to było jedyne bombardowanie, którego byliśmy świadkami.

Ojca ominął udział w walkach na frontach obu wojen. Kiedy osiągnął pełnoletność, wielka wojna na szczęście właśnie się skończyła. Kiedy rozpoczęła się następna wojna, pracował już jako aptekarz i w związku z tym był zwolniony ze służby czynnej, należał za to do korpusu cywilnej obrony przeciwpożarowej. Zadaniem tego korpusu było gaszenie pożarów. Ojciec na wypadek nalotu musiał nocami dyżurować na dachach domów w naszej dzielnicy. Bolton na szczęście naloty ominęły, jednak dyżury obowiązywały przez prawie całą wojnę. Traktowano je bardzo poważnie i strażacy ochotnicy siedzieli na dachach niezależnie od pory roku i od pogody. W listopadzie, kiedy lał deszcz i było przeraźliwie zimno, pili whisky, żeby nie zamarznąć, ale mimo to przeziębiali się i chorowali.

Pewnej nocy ojciec tkwił na służbie razem z policjantem, który okropnie kaszlał. Ojciec chciał mu ulżyć, no i pewnie miał dosyć słuchania nieustannego kaszlu, więc następnego wieczoru przyniósł butelkę syropu własnej produkcji. Robił w aptece mnóstwo mikstur, syropów, proszków i tych wszystkich lekarstw, których używało się w tamtych czasach, nie było to zatem nic nadzwyczajnego. Tym razem jednak zmodyfikował recepturę i dodał składnik rozszerzający oskrzela. Następnego dnia przed apteką ustawiła się długa kolejka kolegów tego policjanta oraz ich krewnych i przyjaciół, bo lekarstwo szybko całkowicie wyleczyło kaszel. Do końca wojny ojciec korzystnie sprzedawał ten syrop pod nazwą Policeman’s Friend (Przyjaciel Policjanta). Przyznał się później, że syrop zawierał chloroform.

W Anglii w czasie wojny żyło się bardzo skromnie. Brakowało jedzenia, wszystko podlegało reglamentacji. System kartkowy obejmował nawet rodzinę królewską. Oczywiście chleb też był na kartki. Na naszej ulicy, jakieś sto metrów od naszego domu, była piekarnia. Ponieważ znajdowała się po tej samej stronie ulicy, wolno mi było – cztero-, pięciolatkowi – samemu iść po chleb. Oddawałem kupony i w zamian dostawałem pieczywo.

Mimo że na Wyspach nie toczyły się działania militarne, nie dało się zapomnieć, że trwa wojna. Bolton leży na północy i ryzyko nalotów było tu mniejsze, w związku z czym miasto stanowiło doskonałe zaplecze dla przemysłu zbrojeniowego. Były tu zakłady lotnicze De Havilland, gdzie produkowano części do spitfire’ów. Nieraz mieliśmy okazję przyglądać się oblatywaniu nowych maszyn i lotniczym akrobacjom. Zadbano też o to, by sprzęt wojskowy było jak transportować – czteropasmową obwodnicę Bolton rozbudowano i poszerzono, tak że miała chyba ze dwanaście pasów brukowanych kostką granitową. Tam właśnie w 1944 roku rozegrała się scena, która mocno zapadła mi w pamięć. Usłyszeliśmy okropny hałas i wybiegliśmy z domu zobaczyć, co się dzieje. Nasza ulica prowadziła pod górę, do tej właśnie obwodnicy, po której jak okiem sięgnąć jechały czołgi, całe kolumny czołgów, setki, może tysiące pojazdów pancernych oraz samochody wojskowe. Patrzyłem, podniecony tym niecodziennym widokiem. Musiało to być ze dwa, trzy tygodnie przed lądowaniem wojsk alianckich w Normandii.

W moich wspomnieniach z czasu wojny ważne miejsce zajmuje motorower ojca. W tamtych czasach było niewiele gotowych leków, większość przygotowywano w aptece na receptę, co trochę trwało, i żeby oszczędzić chorym wysiłku, apteki często dostarczały lekarstwa do domu. W czasie wojny benzynę sprzedawano na kartki, w dodatku przydziały były skąpe, ojciec musiał więc kupić bardziej ekonomiczny od samochodu motorower. Nie używało się wtedy jeszcze kasków motocyklowych i ojciec jeździł w skórzanej pilotce, którą uwielbiałem i często biegałem w niej po podwórku.

Zimą 1941 czy 1942 roku kłopoty z zaopatrzeniem były coraz większe i wszystko wskazywało na to, że nie będziemy mieli tradycyjnego indyka na Boże Narodzenie. Rodzice bardzo się tym martwili. Ktoś powiedział ojcu, że w jednej z górskich wiosek gospodarz ma gęsi na sprzedaż. Ojciec wsiadł na motorower i pojechał po gęś. Rzeczywiście, przywiózł wielkie martwe ptaszysko, ale okazało się, że jazda w grudniu po górach to dopiero początek przygody. Gęś nie była ani wypatroszona, ani oskubana. Matka wychowała się w mieście i nigdy czegoś takiego nie robiła. Nasza mała kuchnia przez długie godziny była pełna gęsich wnętrzności i fruwających wszędzie piór.

Rodzice pochodzili z typowych dla tego okresu wielodzietnych rodzin: ojciec był szósty z dziewięciorga, a matka piąta z sześciorga dzieci. Oboje, jak wspominałem, stracili w czasie pierwszej wojny braci. Dla obu rodzin to był straszny cios. I ojciec, i matka gdzieś głęboko w psychice mieli zakodowane poczucie, że muszą zrekompensować swoim zrozpaczonym rodzicom tę stratę. Obydwoje byli niezwykle pracowici, wszystko w życiu robili z ogromną starannością, tak jakby to była jakaś misja.

Ta misja w jakiś sposób objęła i mnie, choć należę do następnego pokolenia. Imię otrzymałem właśnie po bracie ojca, Normanie, który zginął na froncie zachodnim, we Francji, we wrześniu 1918 roku. Podczas próbnego lotu zepsuł się silnik w samolocie; pilot nie miał spadochronu.

Śmierć brata matki była jeszcze okrutniejsza – jeśli tragedię można stopniować. James Bolton (rodzina matki nosiła nazwisko Bolton, takie jak nazwa miasta) zmarł 11 listopada 1918 roku, czyli w ostatnim dniu wojny. Cała rodzina świętowała koniec koszmaru, wszyscy się cieszyli, a następnego dnia przyszedł telegram z wiadomością, że James nie żyje. Babcia, matka mojej mamy, dostała wtedy ataku serca i już nigdy nie wróciła całkiem do zdrowia.

Mało kto wie, że w pierwszej wojnie światowej walczyło niemal o cztery miliony więcej brytyjskich żołnierzy niż w drugiej. W każdej historii rodzinnej, której słuchałem jako dziecko, wielka wojna była ważnym tematem. W świadomości moich rodziców stanowiła cezurę oddzielającą lepsze czasy od gorszych, mimo że w tych „gorszych” zaznali wiele szczęścia i radości, a te „lepsze” zapewne nie były pozbawione trosk.

Nie znam dokładnie pochodzenia rodziny matki, wiem tylko – co stanowiło rodzinną tajemnicę – że jej dziadek, James Slater Isherwood, był nieślubnym dzieckiem jakiegoś dżentelmena, który łożył na jego wykształcenie. Niestety, mój pradziadek popadł w alkoholizm i nie wykorzystał tej szansy. Nie da się ukryć, że alkoholizm był wówczas plagą społeczną. Jego córka, a moja babcia, już jako dorosła kobieta, mężatka, mieszkała w sąsiedztwie i obserwowała na co dzień tragiczny upadek własnego ojca. Często przestrzegała swe dzieci przed pijaństwem. Kiedy moja matka miała dwanaście lat, musiała podpisać zobowiązanie, że do końca życia nie tknie alkoholu, i konsekwentnie trwała w tym postanowieniu. Nie wypiła ani kropli aż do dnia, kiedy ukończyłem studia w Oksfordzie. Dopiero wtedy dała się namówić na kieliszek cydru i chyba była zadowolona, że już może to zrobić. W jakimś sensie poczuła się wolna – jej dążenie do zapewnienia dzieciom lepszego losu zrealizowało się.

Wykształcenie dzieci było przedmiotem ambicji moich rodziców również dlatego, że oznaczało awans społeczny. Oni sami i ich rodzeństwo zapoczątkowali mozolną drogę z biednych nizin do świata „białych kołnierzyków”, wolnych od konieczności pracy fizycznej. Myślę, że presja marzenia o przejściu do lepiej sytuowanej grupy społecznej była bardzo silna. W wypadku matki abstynencja miała pomóc w drodze do lepszego świata.

Dziadek Davies miał trudniejszy start niż najuboższe nawet dziecko boltońskich proletariuszy. Uważał się za Walijczyka, był sierotą. Jako szesnastolatek przyszedł pieszo do Manchesteru w poszukiwaniu pracy. Jak wielu biedaków w tym czasie zaczął pracować w przędzalni. Po dwudziestu latach pracy, dzięki pracowitości i zapewne swym uzdolnieniom, został kierownikiem. Był kimś – w tamtych czasach to było poważne, dobrze płatne stanowisko. Dom, w którym mieszkał z rodziną, stoi do tej pory. Jest ze dwa razy większy od tego, którego ja się dorobiłem jako profesor.

Pewnego dnia jednak fabryka spłonęła. Nie była ubezpieczona, nikt nie dostał odszkodowania za utratę pracy. Nie znam szczegółów, bo rodzice chyba nigdy o tym nie rozmawiali. Być może dziadek w jakiś sposób był za to odpowiedzialny, czy też oskarżono go o jakieś zaniedbania, w każdym razie stracił źródło dochodów i musiał zaczynać od nowa, wprawdzie nie od zera, lecz na pewno z niższego poziomu. A miał na utrzymaniu żonę i dziewięcioro dzieci.

Moja najstarsza ciotka była jedną z pierwszych studentek w Cambridge, gdzie wcześniej kobiety nie miały wstępu. Dziadek był wtedy zamożny i mógł finansować studia jej i najstarszego syna. Mój ojciec miał czternaście lat, kiedy spłonęła fabryka i nastąpiło to rodzinne trzęsienie ziemi. Musiał rzucić szkołę i pójść do pracy. Jego młodość nie była, niestety, beztroska.

Ojciec był niezwykle inteligentny, lecz w młodości nie miał możliwości zabłyśnięcia. Żył w cieniu dwóch starszych braci, którzy od najmłodszych lat przodowali w szkole, w sporcie, we wszystkim. Ludzie mówili, że Norman Davies jest nadzieją całego miasta, rodzice byli z niego dumni… Nie zdążył pójść na studia, a cała rodzina spodziewała się, że będzie pierwszym Daviesem w Oksfordzie. Mój ojciec, mimo że też był zdolny, nie dostał takiej szansy.

Wspomnienia ciężkich czasów, o których z ulgą można było powiedzieć, że minęły, często pojawiały się w rozmowach w rodzinnym gronie. Stanowiły też zapewne powód, dla którego rodzice poczuwali się do solidarności z ubogimi i potrzebującymi pomocy. Pomaganie innym było dla nich nakazem moralnym, po części wynikającym z religijnego, purytańskiego wychowania, a po części z własnych doświadczeń. Oboje wiedzieli, że czasami człowiek nie może sobie poradzić bez czyjejś pomocy. Jak dalece byli zaangażowani w to czynienie dobra – sami w swojej skromności nigdy by tego tak nie określili – dowiadywałem się dopiero po latach, nawet jeszcze po ich śmierci. Matka zajmowała się chorymi, ojciec finansował naukę ubogich dzieci z naszej ulicy. Wiele osób nosiło w sercu wdzięczność dla nich.

Jako małe dziecko wiedziałem jedynie, że mam na imię Norman. Powiedziano mi, że to imię nadane na chrzcie – chociaż wcale nie jest ono chrześcijańskie; tak kiedyś nazywano wikingów. Gdy trochę podrosłem, dowiedziałem się, że nazwisko mojej rodziny brzmi Davies. Tuż pod oknem mojej sypialni na wielkim podświetlonym szyldzie widniało zresztą przecież nazwisko mojego ojca Richarda Daviesa – właściciela apteki, nad którą mieszkaliśmy.