Mikrokosmos - Davies Norman - ebook

Mikrokosmos ebook

Davies Norman

0,0
62,99 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Historia jednego z najdynamiczniej rozwijających się miast Europy. Historyczny portret stolicy Śląska, miasta, które wielokrotnie zmieniało swoje powiązania polityczne i kulturowe i które zawiera w sobie esencję rozmaitych doświadczeń kształtujących Europę Środkową: bogatą mieszankę narodowości i kultur, niemiecki Drang nach Osten i powrót Słowian, znaczącą rolę Żydów, burzliwe losy władców imperialnych, a wreszcie złowieszczą obecność zarówno hitlerowców, jak i stalinowców. Słowem, miasta - mikrokosmosu Środkowej Europy. Ta książka, która dotyczy w większej mierze europejskiej historii regionalnej niż polskich dziejów narodowych, stawia sobie za cel przezwyciężenie historiograficznej rywalizacji, która doprowadziła do powstania dwóch konkurencyjnych wizji: „niemieckiego miasta Breslau” i „polskiego Wrocławia”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1059

Data ważności licencji: 12/31/2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



NormanDavies

MIKROKOSMOS

Tłumaczyła ELŻBIETA TABAKOWSKA Przekład autoryzowany

Wszystkim vratislavianom,

dawnym, teraźniejszym i przyszłym,

oraz Oskarowi

Przedmowa do polskiego wydania

Czytelnicy w Polsce, którzy już słyszeli, że Norman Davies pisze „Historię Wrocławia”, mogą być nieco zdziwieni, kiedy ten tom trafi w ich ręce. Może ich zdziwić tytuł. Może ich zdziwić podwójne autorstwo. A na pewno zdziwi ich to, że książka dotyczy w większej mierze europejskiej historii regionalnej niż polskich dziejów narodowych. Mam nadzieję, że ich zdziwienie przerodzi się w zaciekawienie.

Niniejsza książka nie mogła nosić tytułu „Dzieje Wrocławia” dokładnie z tych samych powodów, dla których wersja niemiecka nie mogła się nazywać „Die Geschichte Breslaus”. Nasi niemieccy wydawcy w pierwszej chwili nie chcieli się z tym pogodzić. Ich dział marketingu twierdził, że nikt nie kupi książki bez nazwy miasta wybitej wielkimi czcionkami na okładce, bo nikt nie będzie wiedział, czemu jest poświęcona. Mimo wszystko upieraliśmy się przy swoim zdaniu. Uważaliśmy, że byłoby niewłaściwe, gdyby miasto, które wielokrotnie zmieniało swoje afiliacje polityczne i kulturowe, miało wystąpić pod jakimś jednym szyldem narodowym. Przedstawiliśmy więc trzy sugestie do wyboru: „Mikrokosmos”, „Kwiat Europy” oraz „Miasto wielu imion”. Zarówno angielski, jak i polski wydawca zdecydowali się na tytuł Mikrokosmos. Niemcy, po zastanowieniu, przystali na tytuł Die Blume Europas – zwrot zapożyczony od siedemnastowiecznego poety vratislaviańskiego.

Podwójne autorstwo jest wiernym odzwierciedleniem tego, jak książka została napisana. Podczas pierwszego spotkania z prezydentem Zdrojewskim podkreślałem, że jako historyk zajmujący się dziejami Polski mogę podjąć się tego zadania tylko w ścisłej współpracy z kompetentnym germanistą, który będzie miał czas na przestudiowanie źródeł niemieckich. Z tego powodu Roger Moorhouse, mój dawny student z Uniwersytetu Londyńskiego, który mieszkał później w Niemczech, został wyznaczony na głównego „researchera” tego projektu. Kiedy jednak przeszliśmy z fazy przygotowawczej do fazy twórczej, stało się oczywiste, że najlepiej będzie podzielić między siebie rozdziały książki, a potem wymieniać się wersjami wstępnymi w celu wprowadzenia uzupełnień i poprawek. W fazie końcowej korekta stylistyczna została przydzielona mnie – w nadziei, że tekst nabędzie owego dobrze znanego tonu i kolorytu prozy Daviesowskiej. W ostatecznym rozrachunku tylko bardzo zręczny egzegeta potrafiłby określić, które ustępy książki w jej pierwszej wersji wyszły spod czyjego pióra.

Od samego początku naszym celem było umieszczenie dziejów miasta w szerokim kontekście politycznym i kulturowym. Nie mieliśmy zamiaru napisać wąsko zakrojonej kroniki, która byłaby zamknięta w murach miejskich. Zawsze żywiliśmy bowiem przekonanie, że tę historię można opowiedzieć porządnie tylko wtedy, gdy zwróci się uwagę na jej dwie podstawowe cechy: zmieniający się kontekst polityczny w Europie Środkowej oraz wielonarodowy charakter ludności miasta w większości okresów. Chcieliśmy zakończyć spór między obrońcami polskiego Wrocławia i zwolennikami niemieckiego Breslau, pokazując, że żadna ze stron nie ma monopolu na prawdę. Zależało nam na uwypukleniu istotnych wątków czeskich i żydowskich oraz na zilustrowaniu tezy, że wątki polskie i niemieckie nie są bynajmniej jednorodne. Ostatecznie Polskę piastowską z roku 1000 łączy bardzo niewiele z Polską Ludową z roku 1945. Podobnie austriacki Presslaw bardzo się różnił od pruskiego Breslau, tak jak Śląsk w okresie cesarstwa czy republiki weimarskiej mało przypominał Śląsk z czasów Hitlera. Opisując krytyczne lata, kiedy Breslau stawał się Wrocławiem, chcieliśmy przekazać elementarną prawdę, iż niemieccy wypędzeni oraz polscy „repatrianci”, którzy przyjechali w ich miejsce, mieli bardzo wiele wspólnego. Tym samym uświadomiliśmy sobie, że również to miasto – mimo cech wyróżniających – łączyło wiele z jego sąsiadami w Czechach, w Niemczech i w Polsce. Stąd też nasze przekonanie, że mieliśmy do czynienia z „mikrokosmosem Europy Środkowej”.

Norman Davies

listopad 2001

Przedmowa

Pomysł napisania tej książki pojawił się na początku 1996 roku, kiedy zostałem przedstawiony prezydentowi Wrocławia, panu Bogdanowi Zdrojewskiemu. Ponieważ skończyłem właśnie pisać Europę. Rozprawę historyka z historią, opowiadałem Prezydentowi o moich długoletnich wysiłkach na rzecz przezwyciężenia sztucznego podziału w historiografii Europy na Wschód i Zachód. Stwierdziłem, że przyjęty sposób pisania o dziejach kontynentu wyłącznie z perspektywy zachodniej i traktowania wszystkiego, co znajduje się na wschód od Łaby, jako czegoś obcego i dalekiego stanowi, w moim przekonaniu, istotną przeszkodę dla dzisiejszych dążeń do ponownego zjednoczenia Europy po zakończeniu zimnej wojny. Ze swej strony Prezydent mówił o kłopotach Wrocławia z własną przeszłością i tożsamością. Sprawował wszak pieczę nad miastem, które od półwiecza było całkowicie polskie, ale przed rokiem 1945 znajdowało się przez wiele wieków w kręgu kultury niemieckiej i było zamieszkane głównie przez Niemców. Prezydent wspomniał o licznych gościach z Niemiec, również byłych breslauerach, których regularnie przyjmował w ratuszu, wiedząc o tym, iż ich wizja dziejów różni się radykalnie od perspektywy obecnych mieszkańców Wrocławia. Stwierdził następnie, że nowa historia miasta byłaby nader pomocna w pogłębianiu obecnego klimatu porozumienia, i dodał – nieco zaskakująco – że nie mógłby jej napisać „ani Niemiec, ani Polak”. Zakończył sugestią, że to ja powinienem być jej autorem.

Jak pamiętam, odniosłem się do tej propozycji z ostrożnością. Dobrze zdawałem sobie sprawę, jak ogromne jest to przedsięwzięcie; poza tym, choć miałem już jako historyk zajmujący się dziejami Polski ustaloną reputację, znałem własne ograniczenia. Krótko mówiąc, byłem mile połechtany i zaciekawiony, lecz przezorny. Odpowiedziałem więc, że pomysł jest kuszący, ale nie da się go urzeczywistnić bez pomocy ekspertów od spraw niemieckich. Żywiłem szczere przekonanie, że w tym miejscu projekt upadnie. Tymczasem Prezydent dalej drążył temat, zadając najbardziej praktyczne pytania: „Jak można zorganizować taką pomoc?”; „Ile to może kosztować?”. Tak przebiegała rozmowa, która zapoczątkowała całe przedsięwzięcie. Następnie podpisano kontrakt między miastem Wrocławiem a Zakładem Narodowym im. Ossolińskich, który zgodził się występować w roli koordynatora działań wspomagających. Powstał niewielki zespół miejscowych specjalistów, a mój dawny student, Roger Moorhouse, został wyznaczony na głównego asystenta.

W kolejnych miesiącach projekt rozwinął się pod wieloma względami. W roku 1997 awaryjnego wsparcia dostarczyła Fundacja Roberta Boscha, kiedy finanse miasta zostały nadszarpnięte przez wielką powódź. Dalszą pomoc hojnie zaofiarowały British Academy, Leverhulme Trust, a zwłaszcza Fundacja Alfried Krupp von Bohlen und Halbach. Liczne rozmowy z potencjalnymi wydawcami pomogły nam lepiej określić nasze cele i podjąć decyzję o trzech odrębnych wydaniach tej samej książki – angielskim, polskim i niemieckim – które miały się ukazać jednocześnie. Po rozmaitych perypetiach podpisaliśmy kontrakty z Jonathanem Cape w Londynie, Wydawnictwem Znak w Krakowie oraz Droemer Knaur w Monachium. Rychło zdaliśmy sobie sprawę z tego, że mamy do czynienia z historią wielo-, a nie jedynie dwunarodową. Należało dołożyć starań, żeby uwzględnić czeski i żydowski punkt widzenia – obok perspektywy polskiej i niemieckiej – żeby odróżnić austriackie od pruskiego, żeby oddzielić epokę imperialną od czasów weimarskich i Trzeciej Rzeszy, żeby odróżnić etos stalinowski pierwszych lat powojennych od etosu późnego PRL-u. Nie mniej interesujące okazały się związki miasta z międzynarodową galerią postaci, np. z córką króla szkockiego, z królową Francji, z przyszłym prezydentem Stanów Zjednoczonych bądź z prześladowanym uchodźcą macedońskim czy z wybitnym profesorem z Australii. W pewnym momencie uświadomiliśmy więc sobie, że umieszczamy doświadczenia jednego miasta w znacznie szerszym kontekście i że w gruncie rzeczy rekonstruujemy „mikrokosmos Europy Środkowej” (zob. Wprowadzenie).

Moja współpraca z Rogerem Moorhouse’em okazała się bardzo owocna. W pierwszej fazie zajmował się głównie kwerendą w Niemczech oraz lekturą niemieckich archiwaliów. W drugiej fazie napisał pod moim kierunkiem pierwsze szkice wielu rozdziałów, a tym samym jego wkład stał się wyraźnie większy, niż to pierwotnie zakładałem. W ostatniej fazie udziały mój i jego splotły się do tego stopnia, że wyniosły fifty-fifty. Dlatego też nie miałem najmniejszych wątpliwości co do tego, że należy go awansować z głównego asystenta na współautora.

W pracach tego rodzaju szczególnie istotne jest nazewnictwo. Nazwy nie tylko identyfikują ludzi i miejsca, ale przede wszystkim ujawniają punkty widzenia i przesądy tych, którzy się nimi posługują. Był to ten sam problem, z którym borykałem się na wielką skalę, pisząc Wyspy. Na przykład, nie można powiedzieć, że Juliusz Cezar wylądował w Anglii, bo w latach 55–54 p.n.e. Anglia jeszcze nie istniała. Nie można też powiedzieć, że miejscem jego lądowania była Brytania (Britain), czy nawet Britannia. Britain to nazwa współczesna, która nie pasuje do I wieku p.n.e., podczas gdy Britannia to łacińska nazwa prowincji rzymskiej, która powstała dopiero po podboju Cezara, a nie przed nim. A zatem do jakich właściwie brzegów przybił Juliusz Cezar? Szczerze mówiąc, nie wiadomo. Możemy tylko założyć, że znalazł się wśród niepiśmiennych plemion celtyckich, które prawdopodobnie nazywały swój kraj imieniem bardziej podobnym do współczesnej walijskiej nazwy Prydain niż do jakiegokolwiek wyrażenia angielskiego czy łacińskiego. Z kolei William the Conqueror (Wilhelm Zdobywca), który był sfrancuziałym wikingiem, nie był znany ani jako „William”, ani jako „the Conqueror”, lecz jako „Guillaume le Bâtard” (Wilhelm Bękart).

Podobnie miasto, które dzisiaj znamy jako „Wrocław”, w trakcie dziejów wielokrotnie zmieniało swoją nazwę. Zarejestrowano ponad 50 różnych określeń, z których każde nosi piętno czasu, miejsca i użytkowników. Nazwą „Breslau” zaczęto się posługiwać powszechnie dopiero pod koniec XVIII wieku, a nazwa „Wrocław” – jeśli pominąć tych, którzy myślą po polsku – przyjęła się po roku 1945. Tak więc te dwie główne nazwy mają ograniczone zastosowanie. Nie udało nam się znaleźć w pełni satysfakcjonującego rozwiązania tego problemu. Mamy jednak nadzieję, że posługując się inną nazwą miasta w niemal każdym rozdziale – Wrotizla, Wretslaw, Presslaw, Bresslau, Breslau i Wrocław – zwróciliśmy przynajmniej uwagę na jego istnienie.

Rzecz jasna, nasz „Wyspowy Gród” nie jest pod tym względem wyjątkowy. Europa roi się od miast, które przez stulecia zmieniały swoje powiązania etniczne i kulturowe. Jest też pełna ludzi, którzy bardziej trzymają się zakorzenionych w świadomości zbiorowej mitów niż rzeczywistości historycznej. W mojej Europie wskazałem na analogiczne doświadczenia takich miast, jak Strasbourg, Wrocław, Lvov i Kiev[1]. A może raczej powinienem napisać: Strassburg, Breslau, Lwiw i Kyjiw? Czesław Miłosz, Polak pochodzący z Litwy, nazwał swoje rodzinne Wilno/Vilnius/Vilna miastem „semantycznego nieporozumienia”[2]. Poeta przyznaje, że kiedy mieszkał w Wilnie jako młodzieniec, niewiele wiedział o jego żydowskim dziedzictwie, o znaczeniu miasta dla współczesnej Litwy czy o jego obliczu białoruskim: „W pewnym sensie mógłbym służyć za przykład deformacji umysłu przez wychowanie w duchu nacjonalistycznym, z czego musiałem później wyzwalać się z trudem”[3]. W podobnym duchu o swojej „krzywej edukacyjnej” pisze niemiecki autor Günter Grass, który urodził się przed wojną w mieście Danzig, ale utrzymuje bliskie kontakty z powojennym Gdańskiem. Grass podkreśla emocjonalne komplikacje, jakie niesie pamięć. Kiedy w roku 1958 powrócił po raz pierwszy po wojnie do swojego rodzinnego miasta, ciotka, która została na miejscu, szepnęła mu do ucha: „Ech waiss, Ginterchen, em Wästen is bässer, aber em Osten is scheener” (co w przybliżeniu znaczy: „Wiem, Günterku, na Zachodzie jest lepiej, ale na Wschodzie jest piękniej”)[4]. Kolorytu takiej wypowiedzi nie da się przełożyć – nawet na niemiecki. Wydobycie w pełni realności minionego czasu przekracza kompetencje prostych historyków.

Już na samym początku podjęliśmy decyzję o tym, by unikać wąskiej, prowincjonalnej perspektywy i objąć naszą książką możliwie najwięcej oddziaływań i perspektyw. Wydawało się nam, że ograniczanie narracji wyłącznie do zdarzeń, które rozegrały się w granicach miasta, nie ma najmniejszego sensu. Podjęliśmy próbę opisania – przynajmniej w zarysie – rozwoju regionu, którego nasz „Wyspowy Gród” stanowił centrum; chcieliśmy naszkicować zmieniający się kontekst polityczny, kulturowy i gospodarczy, w którym przyszło mu istnieć; a wreszcie, postanowiliśmy przedstawić niektóre triumfy i klęski, które – w ich niemal nieprzebranej różnorodności – były udziałem rozmaitych vratislavian. W rezultacie nasza misja zaprowadziła nas w miejsca, które są na pozór bardzo odległe, ale w taki czy inny sposób okazały się ściśle związane z miastem. Szekspir zadał słynne pytanie: „Co nowego w Rialto?”. Gdybyśmy mieli zadać podobne pytanie w dowolnym momencie ubiegłego tysiąclecia: „Co nowego nad brzegami Odry?”, odpowiedź przyszłaby z bliska i z daleka: z miast i miasteczek Dolnego Śląska; z okolicznych stolic: Krakowa, Pragi, Wiednia, Berlina, Paryża, Moskwy czy Warszawy; od uchodźców z Australii, od żołnierzy walczących we Francji albo w głębi Rosji, od szkockich czy amerykańskich podróżników, od ofiar hitlerowskich obozów koncentracyjnych i sowieckich gułagów, od zastępów artystów, uczonych i pisarzy, którym bliskie było imię Wrotizla (bądź Wretslaw, Presslaw, Bresslau, Breslau czy Wrocław).

Nad wyborem tytułu musieliśmy się porządnie nabiedzić. Zważywszy na wielonarodową perspektywę, od początku było oczywiste, że książka nie może się nazywać ani „Historia Wrocławia”, ani „Historia miasta Breslau”. Tytuł o brzmieniu: „Historia miasta Vratislavia-Breslau-Wrocław”, byłby beznadziejnie niezręczny i nie całkiem precyzyjny. Nie przyszedł nam wówczas do głowy żaden lepszy pomysł. Z czasem pojawiły się trzy kandydatury. Pierwsza wersja – „Miasto wielu imion” – była adekwatna, ale dość bezbarwna. Kolejna – „Kwiat Europy”, wyrażenie wzięte od siedemnastowiecznego vratislavianina, poety Nikolausa Henela von Hennenfelda – była barwna, ale pod względem geograficznym niezbyt określona. Trzecia wreszcie – „Mikrokosmos: portret miasta środkowoeuropejskiego” – początkowo nie wydawała się obiecująca. Tytuł był wprawdzie zgodny z duchem nakreślonym we Wprowadzeniu i wyrażał główną ideę naszego przedsięwzięcia, lecz niektórzy uważali go za zbyt nieprecyzyjny. Jeden z naszych potencjalnych wydawców uznał nawet, że z takim tytułem książka nie nadaje się do publikacji. Niemniej jednak coraz bardziej się do niego przekonywaliśmy, a ponadto wyraźnie spodobał się naszym redaktorom w wydawnictwie Jonathan Cape. Odłożyliśmy więc na bok wahania, zebraliśmy się na odwagę i oto mamy Mikrokosmos.

Sądzę, że na koniec całego przedsięwzięcia mogę dać wyraz trzem odrębnym emocjom. Pierwsza z nich to zdumienie w obliczu nieprzebranych bogactw – ludzkich osobowości i osiągnięć kultury – do których dotarliśmy podczas naszych studiów. Druga to głęboka sympatia nie tylko dla miasta, które było przedmiotem naszych eksploracji, ale również dla całego zastępu osób różnej narodowości, które napotkaliśmy na naszej drodze i które często mają podobne, słodko-gorzkie wspomnienia. Trzecia emocja to niewątpliwie obawa. Obawa w związku z przedstawieniem tego portretu światowej wspólnocie vratislavian, którzy nieuchronnie będą mieli czasem inny pogląd na sprawę niż my.

Podziękowania należą się bardzo wielu osobom. Odkładając na bok prywatne zobowiązania, chciałbym w tym miejscu wyrazić wdzięczność:

– dr Adolfowi Juzwence, który od z górą trzydziestu lat jest moim przyjacielem i zaaranżował owo pierwsze spotkanie z prezydentem miasta;

– Prezydentowi Bogdanowi Zdrojewskiemu, którego energia i przedsiębiorczość stanowią ucieleśnienie cnót nowego Wrocławia;

– rozmaitym sponsorom, którzy wyrazili osobiste zainteresowanie tym projektem: Urzędowi Miejskiemu Wrocławia, Fundacji Roberta Boscha, British Academy, Fundacji Alfried Krupp von Bohlen und Halbach oraz Leverhulme Trust;

– Zakładowi Narodowemu im. Ossolińskich we Wrocławiu, który uprzejmie zgodził się pilotować to przedsięwzięcie w Polsce;

– naszemu zespołowi asystentów i korespondentów, do którego należeli: Roman Aftanazy, dr Heinz Wolfgang Arndt, dr Arkadiusz Bagłajewski, dr Joachim Bahlcke, dr Jaroslav Bakala, Gillian Beeston, Katarzyna Benda-Pawłowska, Andrzej Biernacki, dr Ulrich Bopp, dr Karl Brokstad, Mark Burdajewicz, Norbert Conrads, dr Rebecca Cox-Brokstad, Beata Długajczyk, dr Mariusz Dworsatschek, Małgorzata Dzieduszycka-Ziemilska, Wojciech hrabia Dzieduszycki, dr Cyril Edwards, Robert Evans, Ulrich Frodien, dr Dan Gawrecki, prof. Józef Gierowski, Zbigniew Gluza, dr Ted Harrison, Denis Healey, Ewa Huggins, dr Michał Kaczmarek, prof. Maria Kalinowska, Henry Kamm, Piotr Kendziorek, Agnieszka Klimczewska, dr Beata Konopska, dr Maria Korzeniewicz, dr Jakub Kostowski, Ute Krebs, dr Karen Lambrecht, prof. Walter Laqueur, Irene Lipmann, dr Horst Dieter Marheinecke, dr Alison Millett, dr Rudolf Muhs, Jane Neal, Hélène Neveu, Hanna Nyman, prof. Hartmut Pogge von Strandmann, Daša Rohelová, Joanna Schmidt, Sabine Schulenburg, Evelyn Smellie, dr Melissa Smellie, dr Paul Smith, dr Beate Störtkuhl, Rupert Graf Strachwitz, dr Krzysztof Szwagrzyk, dr Jacek Tebinka, Michaela Todorova, Magdalena Turczyn, dr Jakub Tyszkiewicz, Gary Wiggins, Wanda Wyporska, dr Roman Wytyczak;

– mojemu agentowi, Davidowi Godwinowi, który nadzorował ostateczny kształt umowy wydawniczej;

– moim redaktorom i tłumaczom, a zwłaszcza Willowi Sulkinowi i Jörgowi Hensgenowi z Random House, Henrykowi Woźniakowskiemu i Jerzemu Illgowi ze Znaku oraz Klausowi Fricke z Droemer Knaur, Thomasowi Bertramowi i Andrzejowi Pawelcowi;

– brygadierowi Alanowi Gordonowi, skarbnikowi Wolfson College w Oksfordzie, który zajmował się księgowością całego przedsięwzięcia

– oraz wszystkim, którzy trzymali za nas kciuki.

Jestem pewien, że każdy z wymienionych przyłączy się do naszego toastu: „Floreat Vratislavia!”.

Norman Davies

[1] Lvov i Kiev – wersje przyjęte w dzisiejszej angielszczyźnie (przyp. tłum.).

[2] 1 października 2000 roku podczas Międzynarodowego Spotkania Pisarzy w Wilnie, zrelacjonowanego w „Rzeczypospolitej” 2000, nr 40 (406); por. Czesław Miłosz, Aby duchy umarłych zostawiły nas w spokoju, tamże, Plus Minus, D1–D2

[3] Tamże, D1.

[4] Günter Grass, Przekleństwo i łaska, tłum. D. Swinarska, tamże, D2.

Wprowadzenie

Nikt nie wie na pewno, kiedy idea „Europy Środkowej” przyszła na świat. Rok 1897 jest więc zapewne datą równie dobrą jak każda inna. W owym roku sir Halford Mackinder – założyciel oksfordzkiej szkoły geografii i „ojciec geopolityki” – wyznaczył autora dla kluczowego tomu w poświęconej regionom Europy serii, której był redaktorem. Tom nosił tytuł Central Europe i został wydany w Londynie w 1903 roku. Napisał go Joseph Partsch.

W czasach wcześniejszych centralnym regionom kontynentu europejskiego nie poświęcano szczególnej uwagi. Pokolenia badaczy kształconych na autorach starożytnych dostrzegały głównie podział między Południem i Północą – między antycznym światem śródziemnomorskim a położonym poza rzymskim limes światem barbarzyńskim. Inni uczeni kładli nacisk na utrwalony podział między cywilizowanym Zachodem a jakoby mniej cywilizowanym Wschodem. Podziały te były zbieżne z ważnymi pod względem kulturowym rozgraniczeniami: między protestantami i katolikami z jednej strony a katolikami i prawosławnymi – z drugiej. Każda z tych perspektyw podważała założenie, że państwa Środka łączy coś istotnego. Naturalnie istniały tu od wieków takie byty polityczne jak Święte Cesarstwo Rzymskie czy monarchia habsburska, których rola była tak znacząca, że utożsamiano je z regionem. Z kolei austriacki kanclerz Metternich wspominał niejednokrotnie o „przestrzeni naddunajskiej”. „Europa Środkowa” nie stała się jednak pojęciem obiegowym. Dziewiętnastowieczne encyklopedie zawierały hasła poświęcone Ameryce Środkowej, Azji Środkowej, a nawet Afryce Środkowej – ale nie Europie Środkowej.

W latach dziewięćdziesiątych XIX wieku oddziaływanie niedawno zjednoczonego i niesłychanie dynamicznego cesarstwa niemieckiego zmieniło wszakże postać rzeczy. W świetle potęgi politycznej, gospodarczej i kulturalnej nowych Niemiec mapa Europy zaczęła się jawić inaczej. Niemcy nie należały bowiem ani do Zachodu, w którym od dawna prym wiodła Francja, ani do Wschodu, który niemal w całości padł ofiarą wilczego apetytu Rosji. Związki Niemiec ze Skandynawią nie były silniejsze niż z Italią czy z Bałkanami. Coraz bardziej wyglądało na to, że Niemcy są filarem regionu, który wyróżnia się spośród wszystkich innych – regionu centralnego.

Sir Mackinderowi zależało w pierwszym rzędzie na ostrzeżeniu mocarstw zachodnich przed możliwym sojuszem Niemiec i Rosji. Gdy to niebezpieczeństwo minęło, myślał głównie o tym, jak utrzymać między nimi dystans – jeśli okazałoby się to konieczne – przez rozdzielenie ich kordonem silnych, niezależnych państw. W tym kontekście ukuł słynną formułę:

Kto włada Europą Wschodnią, panuje nad kontynentem;

kto włada kontynentem, panuje nad Wyspą Świata;

kto panuje nad Wyspą Świata, panuje nad Światem.

Tak czy inaczej, zasadnicza linia podziału w polityce europejskiej przebiegała wzdłuż granicy między cesarstwem niemieckim a rosyjskim. Nic zatem dziwnego, że Mackinder wybrał Partscha na autora tomu poświęconego Europie Środkowej. Partsch był bowiem profesorem geografii w mieście Breslau, które znajdowało się około 50 kilometrów od owej linii.

Książka Partscha była małym majstersztykiem. Otwiera ją zaskakująca konturowa mapa Europy Środkowej (zob. Dodatek); potem następuje systematyczny przegląd zagadnień poświęconych geologii, klimatowi, etnografii i cywilizacji regionu; dziełko zamyka analiza ówczesnych założeń strategicznych. Partsch – podobnie jak Mackinder – zwracał uwagę głównie na trwałą dominację Rosji na kontynencie eurazjatyckim i na wynikające z tego zagrożenie dla Niemiec ze Wschodu. „Niemcy nigdy nie zapragną ani piędzi rosyjskiej ziemi” – oświadczył nieco świętoszkowato – ale „nikt nie zagwarantuje, że rosyjski kolos w swojej nieustającej ekspansji nie spróbuje raz jeszcze przesunąć dalej swoich zachodnich granic”[5] . Partsch obawiał się również tego, że Francja, chcąc odzyskać Alzację-Lotaryngię, może „spiskować z ogromnym imperium Wschodu na rzecz zniszczenia cesarstwa niemieckiego”[6]. Rozwiązaniem niepokojącego problemu możliwej wojny na dwóch frontach miał być wyprzedzający atak na Rosję: „Cała sytuacja obronna wzdłuż wschodniej granicy – pisał – wskazuje na to, że [...] poważnych strat można uniknąć jedynie dzięki zdecydowanemu natarciu”[7]. Być może Partsch doszedł do takiego przekonania dlatego, że mieszkał w Breslau. Wybrał bowiem dokładnie odwrotne rozwiązanie niż szef sztabu generalnego von Schlieffen, którego plan obrony Niemiec – ujawniony dwa lata po wydaniu książki Partscha – przewidywał wyprzedzające uderzenie na Francję.

Należy natychmiast dodać, że Partsch nie był podżegaczem wojennym – nie nawoływał do wojny. Jego spekulacje strategiczne były prowadzone w takim samym duchu jak w przypadku większości specjalistów od wojskowości z innych państw, którzy pragnęli, by „wielki pokój europejski” trwał na wieki, ale musieli brać pod uwagę możliwość konfliktu zbrojnego. Rzeczywistym celem Partscha było rozbudzenie solidarności wśród narodów Europy Środkowej, których położenie tak precyzyjnie opisał. Swoje dzieło zakończył następującym żarliwym wezwaniem:

Europa Środkowa była już od tak dawna polem bitwy dla wszystkich nacji, że powinna zapobiec kolejnym cierpieniom. [...] Oby ów wielki monument na lipskim polu bitewnym, gdzie powstrzymano zbrodniczą próbę ujarzmienia całego kontynentu [...], nie przestał być [...] ostrzeżeniem dla wszystkich przyszłych żądnych władzy tyranów, a zarazem napomnieniem dla narodów Europy Środkowej, by pozostały zjednoczone, zachowały pokój i broniły pokoju[8].

Dla Niemca z początku XX wieku takie wyrażenia jak „zbrodnicze jarzmo” czy „żądny władzy tyran” odnosiły się jeszcze do Napoleona.

Podczas pierwszej wojny światowej, kiedy Rosja i Niemcy prowadziły długotrwałe kampanie na froncie wschodnim, złowieszczy konflikt przewidziany przez Partscha stał się rzeczywistością. We wrześniu 1914 roku carskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych opublikowało oficjalną mapę pod nazwą „Przyszłość Europy”. Przedstawiała ona ambicje terytorialne Rosji, które obejmowały reaktywowane – pod rosyjskim protektoratem – Królestwo Polskie sięgające po Odrę i Nysę Łużycką. (W istocie mapa ta stanowiła dokładną zapowiedź planów ekspansji wprowadzonych w życie trzydzieści lat później przez Stalina). Niemcy miały więc bezspornie powody do niepokoju. Ryzyko utraty ziem i ludności było większe na wschodzie niż na zachodzie – w gruncie rzeczy wysunięto bowiem jawne roszczenia w stosunku do przeważającej części historycznego terytorium Prus. Tymczasem Austro-Węgry znalazły się już za burtą i nie było nadziei na znalezienie innych liczących się sojuszników. Szybka reakcja była jednak konieczna – zarówno w kategoriach działań militarnych, jak i koncepcji strategicznych. Odpowiedzi wojskowej udzielił niezwłocznie generał Hindenburg, zadając Rosjanom druzgocące klęski w bitwach pod Tannenbergiem i nad jeziorami mazurskimi. Myśleniem strategicznym zajął się Friedrich Naumann.

Wśród przeciwników Niemiec Naumann uchodził powszechnie za niebezpiecznego imperialistę. A ponieważ Niemcy wkrótce przegrały wojnę, nikt szczególnie nie troszczył się o poprawę jego wizerunku. Ten były luterański pastor i przyjaciel Maxa Webera był zatwardziałym przeciwnikiem Imperium Brytyjskiego. Jak wielu mu współczesnych, był „darwinistą” i bez skrępowania mówił o Niemczech jako o państwie najlepiej „przystosowanym”. Zresztą zamiast o państwach zwykł raczej mówić o „rasach”; w odniesieniu do Niemców posługiwał się nawet określeniem Herrenvolk, czyli „rasa panów”. Ponieważ opowiadał się za ścisłym sojuszem między Niemcami i Austrią, jego Mitteleuropa (1915) została przyjęta na Zachodzie nader podejrzliwie, a we Francji zdemaskowana jako „une idée de guerre”[9]. W rzeczywistości ten łagodny Prusak nie był wcale ekstremistą, a jego apel o federację narodów Europy Środkowej nie miał nic wspólnego z późniejszymi pohukiwaniami nazistów domagających się Lebensraum. Naumann wywodził się z tradycji chrześcijańskiego socjalizmu i był pionierem współczesnego niemieckiego liberalizmu. Niegdysiejszy współpracownik Naumanna, Theodor Heuss, miał zostać zarówno jego głównym biografem, jak i pierwszym prezydentem Republiki Federalnej Niemiec[10]. Naumann był zdecydowanym przeciwnikiem Bismarckowskiej germanizacji; otwarcie potępiał antysemityzm; co więcej, koncepcje przedstawione w jego książce nie wywarły żadnego wpływu na wojskowych, których Ostpolitik sprowadzała się w następnych latach do podboju. Można mu zarzucić konfuzję semantyczną, gdyż opowiadał się zarówno za Staatenbund, czyli „ligą państw”, jak i za Oberstaat, czyli „państwem naczelnym”; zapewne kładł też zbyt wielki nacisk na to, że Europa Środkowa stanowi wyłączną domenę interesów niemieckich. Nie był jednak potworem, jak przedstawiali go przeciwnicy. Powinno wszak być oczywiste, że niemieckie wpływy i kultura musiały dominować w nowej konfiguracji narodów tego regionu, a Naumann, opowiadając się zdecydowanie przeciwko polityce zaborczej, szukał miejsca dla wszystkich.

Paradoksalnie, przedstawiona przez Naumanna idea Europy Środkowej została najlepiej rozpropagowana przez jej oponentów. Postaci takie jak Tomáš Garrigue Masaryk, przyszły prezydent Czechosłowacji, postrzegały Naumanna jako ucieleśnienie wszelkich ciemnych mocy, które stały na przeszkodzie wyzwoleniu ich własnej ojczyzny. Wszelako, zwracając uwagę na złowieszczość tych koncepcji, nieuchronnie uwiarygodniali oni przesłankę, iż Europa Środkowa w takiej czy innej postaci powinna istnieć czy nawet już istnieje.

Na przykład w Wielkiej Brytanii krąg publicystów i polityków, którzy w 1917 roku zaczęli wydawać pismo „The New Europe” („Nowa Europa”), zajmował się głównie problemami Austro-Węgier, udzielając poparcia tamtejszym ruchom narodowym. Na czele tej grupy stali Robert Seton-Watson, autor licznych prac poświęconych Europie Środkowej, oraz Henry Wickham-Steed, wcześniej korespondent „The Times” w Wiedniu; najsłynniejszy wśród nich był przyszły prezydent Republiki Czechosłowackiej, Tomáš Masaryk. Silne więzy łączyły ich z konstytucyjnymi demokratami (tzw. kadetami) w Rosji, której Wielka Brytania była sojusznikiem. Z tego powodu nie mogli z początku okazywać wiele sympatii podobnym ruchom narodowym w Polsce czy Finlandii. Niemniej jednak ich wizja przyszłości Europy Środkowej była jasna i spójna. Przewidywali powstanie strefy niewielkich demokratycznych państw narodowych, które oddzielą Niemcy od Rosji i będą naturalnymi klientami mocarstw zachodnich. Wizja ta pokrywała się w dużej mierze z koncepcjami francuskimi, które po roku 1918 przyjęły postać idei cordon sanitaire przeciwko bolszewizmowi[11].

W okresie międzywojennym, kiedy Niemcy znalazły się w politycznej zapaści, termin Mitteleuropa stał się politycznie niepoprawny. Kojarzył się bowiem z niemiecką dominacją i był nie mniej odstręczający dla nowo powstałych bądź odrodzonych państw, takich jak Czechosłowacja czy Polska, niż dla zwycięskich mocarstw zachodnich. Dlatego też w jego miejsce pojawiło się kilka substytutów. Jednym z nich było określenie Zwischen Europa („Międzyeuropa”), tłumaczone czasem jako „The Lands Between” („kraje pomiędzy”). Odnosiło się ono do licznej grupy państw, do której nie należały ani Niemcy, ani Rosja.

Używano również terminu „Europa Środkowowschodnia”. Choć jego zakres pokrywał się w pewnej mierze z ideą Europy Środkowej Partscha i Naumanna, środek ciężkości przesunął się teraz znacznie na wschód i na południe. Praga, Wiedeń i Budapeszt znajdowały się w Europie Środkowowschodniej, ale Berlin i Breslau – już nie. Kraje średniej wielkości – Polska na północy i Jugosławia na południu – stanowiły filary tego regionu, podczas gdy dwie konstelacje znacznie mniejszych państw – jedna biegnąca od Finlandii po Gruzję wzdłuż kresów byłego imperium carskiego, druga ulokowana na Bałkanach – tworzyły rozczłonkowane peryferie[12].

„Kraje pomiędzy” stanowiły łakomy kąsek dla drapieżnych totalitarnych sąsiadów. Rosja sowiecka zaczęła atakować i połykać niezależne republiki, które powstały za jej granicami, gdy tylko Armia Czerwona wyszła z opresji wojny domowej. W tej fazie wydarzeń sowieckiej napaści oparły się Finlandia, państwa nadbałtyckie i Polska. Kiedy w 1923 roku powstał Związek Sowiecki, wcielono do niego siłą wiele krajów, od Białorusi po Armenię. Projekt stworzenia obronnej federacji państw kresowych – wysunięty przez polskiego przywódcę, marszałka Piłsudskiego – nie został urzeczywistniony. Powstała jednak z inicjatywy Francji „Mała Ententa”. Kruchy pokój nie trwał długo. W sierpniu 1939 roku, w tajnych protokołach paktu Ribbentrop–Mołotow, Hitler i Stalin podzielili „kraje pomiędzy” na strefy wpływów, gdzie każda ze stron mogła działać bezkarnie. W ciągu dwóch lat cały region został pożarty: Hitler pochłonął osiem krajów, Stalin nadgryzł tylko pięć. Państwa, które formalnie pozostały neutralne, jak Węgry czy Rumunia, pod wpływem nacisków z Berlina musiały przyjąć osobliwe nastawienie „proniemieckiej niby-neutralności”. Ich suwerenność została mocno ograniczona.

W okresie wojny niemiecko-sowieckiej wszelkie myśli o Europie Środkowej czy Środkowowschodniej zostały przesłonięte przez bezgraniczne ambicje obydwu antagonistów. W Trzeciej Rzeszy obszary na wschód od Niemiec określano mianem Lebensraum – „przestrzeni życiowej”, gdzie kultura i osadnictwo niemieckie miały mieć nieograniczony dostęp. Z kolei w Związku Sowieckim te same obszary przeznaczono dla nieuchronnej ekspansji zależnej od Moskwy władzy komunistycznej. Wizja moskiewska przeważyła. Jeden z alternatywnych planów przyszłości regionu – plan federacji środkowoeuropejskiej pod przywództwem Polski i Czechosłowacji – został przygotowany przez rządy obydwu tych krajów na uchodźstwie w wojennym Londynie. Pełny triumf Sowietów sprawił jednak, że plan ten nie miał szans na urzeczywistnienie. Mimo wszystko rodziły się kolejne pomysły. Autorka książki opublikowanej w 1944 roku – uciekinierka ze „Strefy Środkowej”, by użyć jej określenia – doszła do wniosku, iż najlepszym rozwiązaniem dla narodów schwytanych w pułapkę między Niemcami a Rosją byłoby przyłączenie się do Imperium Brytyjskiego w roli „członków stowarzyszonych”[13].

Po roku 1945 idea Europy Środkowej, jak się wydawało, zniknęła na dobre. Zimna wojna podzieliła Europę na dwa zwalczające się obozy po obydwu stronach „żelaznej kurtyny” – na Zachód i Wschód, Europę Zachodnią i Europę Wschodnią. Poza trzema niewielkimi państwami – Austrią, Liechtensteinem i Szwajcarią – nie pozostało więc żadne znaczące centrum. Niemniej jednak termin „Europa Środkowowschodnia” wrócił do obiegu. Pasował bowiem dobrze do grupy państw należących do obozu radzieckiego, ale nie pasował do Związku Radzieckiego. Ponieważ jej skład w znacznym stopniu pokrywał się z przedwojenną „Międzyeuropą”, wielu komentatorów zaczęło uznawać ten byt za trwałą kategorię, tak samo odrębną pod względem polityczno-gospodarczym od demokratycznej Europy Zachodniej, jak od ZSRR.

W latach osiemdziesiątych wspomnienia o jedności Europy odchodziły szybko w niepamięć. W wielu miejscach status quo zaczęto uważać za wieczny. Na Zachodzie termin „Europa” coraz częściej odnoszono jedynie do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, a następnie do Unii Europejskiej, sugerując tym samym, że reszta Europy nie jest w pełni europejska. Na Wschodzie władze komunistyczne używały terminów ideologicznych, takich jak „obóz socjalistyczny” czy „blok radziecki”, co miało oznaczać, iż państwa europejskie pod rządami Moskwy mają więcej wspólnego z Chinami bądź Kubą niż ze swoimi zachodnioeuropejskimi sąsiadami.

Tak przedstawiała się owa wysoce przygnębiająca sytuacja, w której grupa niezależnych pisarzy i intelektualistów z „obozu sowieckiego” wskrzesiła ideę „Europy Środkowej” dla własnych celów. Najbardziej znany wśród nich był Czech Milan Kundera (ur. 1929), ale było to grono nader zróżnicowane, łączące odmienne stanowiska i motywacje. Wszyscy jednak występowali w obronie tradycji swoich ojczyzn – nienawidzili ideologicznej „urawniłowki” narzuconej przez komunistyczne władze; wszystkim zależało też na przywróceniu ścisłych związków z kulturą zachodnią. W twórczości Kundery, jego rodaka Václava Havla, Węgra György Konráda, Polaka Adama Michnika i innych[14] zmaterializowała się sfera duchowa, której nie można znaleźć na mapie; ich wizje czerpią ze wszystkich poprzednich wariantów „Europy Środkowej”, a zarazem utrwalają ich poglądy na przeszłość, ich negację teraźniejszości i nadzieje na przyszłość. Choć najbardziej znane publikacje na ten temat pojawiły się w latach osiemdziesiątych, to wyrażane w nich idee nie były wcale nowe. Niektóre krążyły w formie nieoficjalnej od wielu lat, często w postaci na wpół żartobliwej – w formie dowcipów i anegdot. W jednym z czeskich zbiorków z lat siedemdziesiątych czytamy: „Nad Europą Środkową unosi się ciężka woń gotowanej kapusty, zwietrzałego piwa, czuje się mdły zapach przejrzałych arbuzów. Granice są nieostre i irracjonalne i tylko węch pozwoli je wytyczyć z całkowitą pewnością”[15].

W świecie zewnętrznym rozwinął się cały intelektualny przemysł, którego celem stało się zdefiniowanie granic tego nowego fenomenu i uzgodnienie jego niespójnych wartości. „Europa Środkowa powróciła – pisał jej główny analityk. – W trzydziestoleciu po roku 1945 [...] umieszczano ją w tej samej kategorii co Niniwę i Tyr [...], ale od paru lat znowu się o niej mówi, i to w czasie teraźniejszym”[16]. Niestety, nadal nie dawała się zdefiniować. Zwolennicy Europy Środkowej nie potrafili się zgodzić ani w kwestii jej geografii, ani co do treści samego pojęcia. Można było dostrzec u nich wyraźny nastrój nostalgii oraz przywiązanie do nowej formy dysydenckiej polityki bądź „antypolityki”, która polegała na podkreślaniu rangi kultury, pogardzie dla państwa i propagowaniu działań bez użycia siły; dostrzegalna była również zdecydowana niezgoda na zaakceptowanie świata takiego, jakim jest. Ponadto, wszystkie dyskusje rozpoczynały się i kończyły pytaniem: „Czy Europa Środkowa istnieje?”[17].

Wreszcie w roku 1989, kiedy „żelazna kurtyna” przestała istnieć i dialektyczne podziały Europy zniknęły, Europa Środkowa znów mogła zaistnieć jako twór realny. Tym razem system przecinających się powiązań i podziałów okazał się nader skomplikowany. „Zachód”, który przez cztery dekady pokrywał się zasadniczo z członkostwem w NATO i Wspólnocie Europejskiej, wysunął swoje macki daleko na wschód. Na przykład UE przyjęła w swoje szeregi Finlandię i tym sposobem uzyskała długą granicę bezpośrednio z Rosją. NATO przyjęło Polskę, Republikę Czeską i Węgry, a w kolejce czeka wielu następnych kandydatów. „Wschód”, przez dziesięciolecia pod kuratelą ZSRR, dowiedział się, że Związku Radzieckiego już nie ma. Został on w rzeczywistości zredukowany do tak zwanej WNP, czyli Federacji Rosyjskiej oraz wianuszka słabowitych byłych republik radzieckich, które Rosja uznała za „bliską zagranicę”. Środek, jak zwykle ulokowany między Zachodem a Wschodem, składał się z grupy państw – od Polski po Bułgarię – które mogły teraz same decydować o własnej tożsamości. Choć zachowały one wiele ideałów i marzeń z początku lat osiemdziesiątych, które tak bardzo nadwerężyły radzieckiego kolosa, to teraz miały ustrój demokratyczny, wolnorynkowy program gospodarczy i optymistyczne perspektywy, co odróżniało je zarówno od byłych towarzyszy z ZSRR, jak i od pogrążonych w wojnie sąsiadów z Jugosławii. Była NRD, niegdyś rządzona przez ortodoksyjnych komunistów, po zjednoczeniu Niemiec w 1990 roku znalazła się w Unii Europejskiej. Neutralna Austria wraz ze Szwecją i Finlandią poszły jej śladem w roku 1995. Polska, Republika Czeska, Węgry i Słowenia znalazły się na czele kolejki kandydatów do Unii. Wszystkie te kraje podjęły decyzję o „powrocie do Europy”, by zacytować słynną formułę prezydenta Czech Václava Havla. Po raz pierwszy od kilku pokoleń ich mieszkańcy mogli wreszcie szczycić się wspólnym europejskim dziedzictwem.

Pomimo zmieniających się granic i konkurencyjnych wizji Europa Środkowa ma pewne wspólne dla wszystkich jej państw cechy wyróżniające, które stanowią naturalną konsekwencję warunków życia w regionie rozciągającym się między Wschodem a Zachodem. Na przykład – to po pierwsze – zawsze pojawiało się tu wielu rozmaitych przybyszów i osadników. W całych zapisanych dziejach, a zapewne również wcześniej, Europa Środkowa była wielokrotnie areną inwazji wędrownych plemion i podbojów wojskowych, a także obszarem wieloetnicznego osadnictwa. Spośród plemion wędrownych można wymienić Scytów, Sarmatów, Hunów, Madziarów i Mongołów. Wśród ludów bardziej osiadłych odnajdujemy plemiona o korzeniach celtyckich, germańskich, słowiańskich i semickich. Na liście historycznych zdobywców figurują między innymi Gustaw Adolf, Jan Sobieski, Karol XII, Piotr Wielki, Fryderyk Wielki, Napoleon, Hitler i Stalin. Nic więc dziwnego, że mieszkańcy Europy Środkowej przebywali w świecie wielu języków, kultur, religii i narodowości. Od niepamiętnych czasów ten etniczny kalejdoskop był czymś naturalnym. W „wieku nacjonalizmów”, kiedy każda współczesna nacja domagała się wyłącznych praw do własnego poletka, okazał się on wszakże wyjątkowo niewygodny. Europa Środkowa stała się nieuchronnie wylęgarnią perwersyjnych i konkurencyjnych historii nacjonalistycznych, z których każda wysuwała roszczenia do „rdzenności”.

Po drugie, wśród wielu przypływów i odpływów osadnictwa dwie fale były szczególnie ważne. W średniowieczu, po okresie migracji na zachód, niemieccy osadnicy ruszyli masowo na wschód, przekraczając Łabę i Odrę. Dotarli daleko w głąb terytoriów między innymi Polski i Czech, które od jakiegoś czasu były zasiedlone przez Słowian. Ten Drang nach Osten, czyli „marsz na wschód”, nie był niczym wyjątkowym. W tym samym okresie Polacy posunęli się przecież daleko w głąb Litwy i Ukrainy, a nieco później Rosjanie wykonali „drang” przez Eurazję do brzegów Oceanu Spokojnego i zawędrowali na Alaskę, a nawet do Kalifornii. Przez wiele stuleci fala osadnictwa toczyła się na wschód. Potem jednak – w XIX i XX wieku – zatrzymała się i zawróciła. Narody słowiańskie odzyskały podmiotowość zarówno pojedynczo, jak i kolektywnie – pod wpływem panslawizmu. Po pierwszej wojnie światowej, na skutek klęski Niemiec i Austrii, Polacy, Czesi wraz ze Słowakami oraz Jugosłowianie ustanowili swoje państwa. Po drugiej wojnie światowej zwycięskie rządy aliantów postanowiły wypędzić wszystkich Niemców mieszkających na wschód od przesuniętych granic Niemiec i Austrii.

Po trzecie, Europa Środkowa była najważniejszą przystanią dla europejskich Żydów. W tych wiekach, kiedy Żydzi byli deportowani z Anglii, prześladowani w Niemczech i całkowicie wykluczeni z Rosji, z natury rzeczy gromadzili się w „krajach pomiędzy”. Jedną z takich fal migracyjnych, niezbyt silną, było osadnictwo z południa i ze wschodu Żydów chazarskich. O wiele potężniejszą falę, która osiągnęła apogeum w połowie XIV wieku na skutek pogromów w czasach zarazy, stanowili Żydzi aszkenazyjscy uciekający na wschód w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia w Czechach, na Węgrzech, a zwłaszcza w Polsce i na Litwie. Owi Żydzi, posługujący się jidysz, stworzyli prężne wspólnoty nie tylko w miastach takich jak Wilno, Kraków, Praga czy Budapeszt, ale również w niezliczonych miasteczkach – „sztetłach” – gdzie stanowili główny element klasy średniej, a niejednokrotnie najliczniejszą grupę etniczną. W czasach nam bliższych wielu z nich migrowało jeszcze dalej – najpierw do Wiednia, Berlina i Moskwy, a potem do Francji, Anglii i Stanów Zjednoczonych. We wszystkich krajach, do których się przenosili, tworzyli w wysokim stopniu zasymilowaną inteligencję i elitę biznesu. Tradycyjne wspólnoty żydowskie trwały jednak nadal w swoich pierwotnych siedzibach w Europie Środkowej aż do straszliwego Holocaustu w latach 1941–1945. Żydowskość Europy Środkowej to dla niektórych jedna z jej cech wyróżniających.

Po czwarte, otwarte położenie geograficzne w połączeniu z kalejdoskopem etnicznym przyczyniły się do powstania areny politycznej, gdzie państwa narodowe musiały być niewielkie i słabe, a imperia dynastyczne – wielkie i silne. Już w XV wieku włości Jagiellonów, obejmujące Czechy, Węgry, a także Polskę i Litwę, stanowiły zapowiedź przyszłych wydarzeń. Po brzemiennej w skutki śmierci Ludwika II Jagiellończyka w roku 1526 rolę Jagiellonów przejęli Habsburgowie, którzy sprawowali kontrolę nad Świętym Cesarstwem Rzymskim i władali rozległymi posiadłościami dynastycznymi w dorzeczu środkowego Dunaju. Jako promotorzy kontrreformacji Habsburgowie stworzyli własną odmianę cywilizacji rzymskokatolickiej, która w pewnych kręgach była utożsamiana z istotą Europy Środkowej. Z kolei w wieku XVIII i XIX ich dominację zakwestionowało dwóch nowych konkurentów. Hohenzollernowie z Brandenburgii i Prus, których pierwotna siedziba znajdowała się na wschód od Świętego Cesarstwa Rzymskiego, stali się główną siłą w Niemczech. Romanowowie z Moskwy, którzy rozpoczęli karierę jako samozwańczy carowie w jednym tylko księstwie rosyjskim, w ciągu kolejnych 150 lat podbijali terytoria w tempie – jak obliczono – 140 kilometrów kwadratowych dziennie. Do roku 1900 zbudowali imperium rozciągające się na przestrzeni ponad 8 tysięcy kilometrów – od Cieśniny Beringa po granice Niemiec i Austrii. (W Mysłowicach [Myslowitz] na Śląsku znajdował się słynny trójkątny punkt graniczny znany jako Dreikaiserreichsecke, czyli „Zakątek Trzech Cesarzy”, gdzie turyści mogli postawić jedną stopę w posiadłościach Hohenzollernów, drugą – na ziemiach Habsburgów, a rękami dosięgnąć włości Romanowów). Długotrwała rywalizacja tych dynastii zakończyła się raptownie w latach 1917–1918, kiedy wszystkie trzy zostały obalone.

Na koniec, w XX wieku Europę Środkową spotkało to nieprzyjemne wyróżnienie, że zaserwowano jej podwójną dawkę totalitaryzmu. W przeciwieństwie do Europy Zachodniej, która doświadczyła jedynie krótkiego panowania faszyzmu, i w odróżnieniu od Rosji, która znosiła o wiele dłużej jarzmo komunizmu, wszystkie „kraje pomiędzy” padły kolejno ofiarą faszyzmu i komunizmu. Od Berlina po państwa bałtyckie, od Wiednia po wschodnią Ukrainę, od Zagrzebia i Tirany po Morze Czarne szmat Europy wpadł najpierw w łapy takiego czy innego gatunku faszystów, a zaraz potem – komunistów. Wszystkie narodowości i grupy społeczne zostały przepuszczone przez maszynkę do mielenia przez jednych bądź przez drugich. Ludobójstwo, masowe mordy, czystki etniczne, praca niewolnicza i inżynieria społeczna były tu praktykowane na wielką skalę. Odważni ludzie, którzy mówili „nie” Hitlerowi i Stalinowi, byli likwidowani. Ten koszmar trwał przeciętnie pół wieku; w przypadku wschodnich Niemiec – 57 lat. Strat w ludziach i szkód cywilizacyjnych nie da się oszacować. Okres powrotu do normalności musi być długi.

Historia Europy Środkowej nie jest więc w żadnym razie prosta. W istocie jest ona wyjątkowo zagmatwana i niełatwo przedstawić ją szerokiej publiczności. Pojawiają się wprawdzie liczne prace specjalistyczne i cząstkowe, lecz syntezy, które oddają ducha całości, to – jak mawiają Polacy – „białe kruki”.

Jedną z możliwych metod jest oczywiście zagłębienie się w dziejach poszczególnych miast i przez ten lokalny pryzmat skrótowe ukazanie szerszej panoramy. Większość znaczących miast Europy Środkowej – Wiedeń, Praga, Berlin, Kraków, Budapeszt itd. – od dawna posiada historie tego rodzaju. To podejście ma wszakże pewne ograniczenia. Po pierwsze, takie dzieła są na ogół pisane z wąskiej perspektywy narodowej, która jest sztucznie oddzielona od zasadniczo wielonarodowego kontekstu. Po drugie, tradycyjny gatunek Stadtgeschichte zazwyczaj odzwierciedla mentalność prowincjonalną, która ignoruje wszelkie zdarzenia i związki niemieszczące się w murach miasta.

Można też przypuszczać, że wielkie stolice nie są wcale reprezentatywne dla danego obszaru. Zajmując się dziejami Wiednia w oderwaniu od szerszego kontekstu, nie odsłonimy, na przykład, ogromnego zasięgu wpływów habsburskich w wielu krajach. Pod tym względem znacznie bardziej obiecujące wydaje się poświęcenie uwagi miejscom, które są zazwyczaj przedmiotem, a nie podmiotem władzy.

Z tych wszystkich powodów historyczny portret prowincjonalnego ośrodka średniej wielkości ma wiele do zaoferowania. Naturalnie dzieje stolicy Śląska mogą być uznane same w sobie za fascynującą historię, zwłaszcza przez tych, którzy tu mieszkają bądź mieszkali. Zawierają one jednak coś więcej – esencję rozmaitych doświadczeń, które ukształtowały Europę Środkową: bogatą mieszankę narodowości i kultur; niemiecki Drang nach Osten i powrót Słowian; szczególnie ważną rolę Żydów; burzliwe losy władców imperialnych; a wreszcie w czasach nam bliższych – złowieszczą obecność zarówno hitlerowców, jak i stalinistów. Słowem, jest to mikrokosmos Środkowej Europy.

W niniejszym tomie stawiamy przed sobą trzy zadania. Po pierwsze, pragniemy przezwyciężyć historiograficzną rywalizację, która doprowadziła do powstania dwóch konkurencyjnych wizji: „niemieckiego miasta Breslau” i „polskiego Wrocławia”. W tym celu podkreślamy znaczenie wątków czeskich, austriackich i żydowskich, a także przypominamy barwną galerię postaci – od Matthiasa Corvinusa i Lennarta Torstenssona po Elizabeth Stuart, Johna Quincy Adamsa i marszałka Koniewa – które nie sytuują się po żadnej stronie polsko-niemieckiego sporu. Po drugie, chcemy pokazać, że polityczne i kulturowe koneksje miasta wielokrotnie ulegały transformacji. Po trzecie, bardzo zależy nam na tym, by nie wpaść w pułapkę prowincjonalizmu, dlatego też szukamy powiązań między wydarzeniami i postaciami z dziejów miasta a kontekstem regionalnym czy europejskim.

Można by sprowadzić te trzy zadania do jednego celu nadrzędnego: przeciwstawiamy się rozmaitym formom selektywnej amnezji, która tak często wypaczała opisy historyczne. W pewnym okresie niemieccy historycy regularnie pomijali związki miasta z Polską albo ograniczali ten wątek do odległych czasów piastowskich. Po roku 1945 zaczęli postępować bodaj dokładnie odwrotnie, niemal wykreślając Breslau ze wszystkich ważniejszych panoram dziejów swojego kraju. W ostatnich latach Breslau można określić bez przesady mianem „utraconego miasta historii Niemiec”.

Z kolei polscy historycy nader często ulegali presji powojennych władz komunistycznych, żeby minimalizować albo nawet całkowicie eliminować wątek niemiecki. Po roku 1945 oficjalna propaganda niestrudzenie odmalowywała obraz pierwotnie polskiego miasta, które było wciąż brutalnie „okupowane”, podstępnie „przejmowane” bądź chytrze „infiltrowane” przez podłych cudzoziemców. Po upadku komunizmu ten fałszywy i ksenofobiczny portret nie jest ani konieczny, ani wskazany. Dzisiaj każdy może cieszyć się z osiągnięć innych i opłakiwać wspólne tragedie. Tak właśnie postępuje wielu polskich historyków najmłodszego pokolenia.

W wypadku większości państw środkowoeuropejskich kwestia nazewnictwa jest ciernistym problemem. Kiedy każda nacja wysuwająca roszczenia do danego miasta posługuje się własną nazwą, wybór jednej z nich stanowi deklarację polityczną i może być kamieniem obrazy. Niemniej jednak gotowe rozwiązanie pojawia się w momencie, kiedy uświadomimy sobie, że wybór nie ogranicza się do jednej jedynej alternatywy – Breslau lub Wrocław – lecz odnosi się do tuzinów wersji przekazanych przez źródła historyczne. W rzeczywistości historyk ma do dyspozycji co najmniej pięćdziesiąt nazw. Wybicie się na bezstronność nie jest więc aż takie trudne. Oczywistym wyborem jest użycie za każdym razem innej nazwy miasta – stosownej dla danego okresu. Tym sposobem możemy uwypuklić jedną z najbardziej elementarnych prawd historycznych: że przeszłość nie jest taka sama jak teraźniejszość. Dla przykładu, opisując czasy prehistoryczne – kiedy nie wiadomo, jak faktycznie nazywano to miejsce – używamy określenia „Wyspowy Gród”; w czasach piastowskich posługujemy się nazwą „Wrotizla”; w okresie czeskim – „Wretslaw”; w czasach austriackich – „Presslaw”. Nazwa „Breslau” jest zarezerwowana dla epoki imperialnej i okresu Trzeciej Rzeszy, a „Wrocław” – dla powojennej Polski. Nie chcemy oczywiście kwestionować faktu, że miasto miało znacznie więcej nazw, a niektóre wersje współczesne pojawiały się w określonych okolicznościach znacznie wcześniej. Pragniemy tylko zwrócić uwagę na prawdę oczywistą: że czasy się zmieniają. Kiedy mamy dylemat, posługujemy się wprowadzoną ponad tysiąc lat temu przez duchownych mówiących i piszących po łacinie nazwą, która jest używana do dzisiaj – Vratislavia.

[5] Joseph Partsch, Central Europe, London 1903, s. 333.

[6] Tamże.

[7] Tamże, s. 336.

[8] Tamże, s. 340.

[9] Zob. Jacques Le Rider, La Mitteleuropa, Paris 1994, s. 92–96.

[10] Theodor Heuss, Friedrich Naumann, Stuttgart 1949; zob. także P. Theiner, Sozialer Liberalismus und deutsche Weltpolitik. Friedrich Naumann in Wilhelminischen Deutschland, Baden-Baden 1983.

[11] Zob. H. i C. Seton-Watson, The Making of a New Europe: R. W. Seton-Watson and the Last Years of Austria-Hungary, London 1981.

[12] Zob. Piotr Stefan Wandycz, Cena wolności. Historia Europy Środkowowschodniej od średniowiecza do współczesności, Kraków 1995; a także: Alan Palmer, The Lands Between: A History of East-Central Europe since the Congress of Vienna, London 1970; oraz: Richard Crampton, Eastern Europe in the Twentieth Century, London 1994. Zob. także: Jerzy Kłoczowski, Europa Środkowowschodnia w historiografii krajów regionu, Lublin 1993.

[13] Odette Keun, Continental States: Marches of Invasion, Valley of Conquest, Peninsula of Chaos, London 1944.

[14] Zob. Václav Havel i in., The Power of the Powerless, London 1985; György Konrád, Antipolitics: An Essay, New York 1984; Adam Michnik, Letters from Prison and other essays, Berkeley 1985.

[15] Josef Kroutvor, Políze s dějinami , ok. 1978, cytat pochodzi z eseju, ktory ukazał się w przekładzie polskim pt.: Europa Środkowa: anegdota i historia, tłum. Jan Stachowski, Izabelin 1998, s. 7.

[16] Timothy Garton Ash, Does Central Europe Exist?, w: tegoż, The Uses of Adversity: Essays on the Fate of Central Europe, London 1999, s. 161–191.

[17] Tamże.

Prolog

götterdämmerung

Unicestwienie twierdzy Breslau, 1945

Rankiem 20 stycznia 1945 roku w lokalnej gazecie „Schlesische Tageszeitung” można było przeczytać uspokajający raport o sytuacji na froncie wschodnim. Choć w Europie druga wojna światowa wchodziła w ostateczną fazę, hitlerowska Rzesza udawała, że wszystko jest pod kontrolą: na odcinku środkowym armia sowiecka prowadzi kolejną ofensywę, a Wehrmacht wycofuje się na z góry ustalone, korzystniejsze pozycje. Artykuł obiecywał, że „kiedy [ewakuacja Breslau] stanie się koniecznością, [...] odpowiednie instrukcje zostaną wydane we właściwym czasie”[18]. Faktycznie, plany ewakuacji przygotowano już we wrześniu, ale nie uznano ich za priorytetowe. Gauleiter Karl Hanke, fanatyczny nazista, nie chciał bowiem przyjąć do wiadomości niczego, co trąciło defetyzmem. Dla zwykłych breslauerów Armia Czerwona była wciąż daleko – gdzieś w środku Polski. Wydawało im się, że nie ma żadnego bezpośredniego zagrożenia.

Tymczasem owego styczniowego ranka o dziesiątej na miasto spadł nieoczekiwany grom. W całym Breslau zadudniły megafony:

Achtung! Achtung! Mieszkańcy Breslau! Komisarz obrony Rzeszy i Gauleiter Śląska ogłaszają: Breslau będzie stopniowo ewakuowany. Nie ma żadnych powodów do niepokoju i paniki. Najpierw miasto opuszczą kobiety i dzieci. Należy zabrać bagaż podręczny. Kobiety z małymi dziećmi mają wziąć ze sobą kochery; NSV [nazistowska opieka społeczna] przygotuje kuchnie polowe i dystrybucję mleka. Bliższych informacji udzielają dzielnicowe punkty ewakuacyjne. Powtarzamy...[19]

Następne ogłoszenie było znacznie bardziej naglące:

Kobiety i dzieci mają natychmiast opuścić miasto! Idźcie w kierunku Opperau-Kanth. Tam czekają już na was pojazdy! Kobiety i dzieci mają natychmiast opuścić miasto![20]

Nazistowski aparat partyjny uległ panice. W tym momencie w Breslau przebywało około miliona osób, a w ciągu kilku dni należało ewakuować ponad dwie trzecie mieszkańców.

W rezultacie – jak to opisał w pamiętniku ksiądz Paul Peikert – w mieście zapanował chaos:

Prawdziwa panika i zamęt ogarnęły masy. Dworce kolejowe są całymi dniami tak przepełnione, że przebrnięcie przez tłumy jest prawie niemożliwością. Wszystko tłoczy się do pociągów, które mogą przyjąć tylko ograniczoną liczbę uciekinierów; największa część musi pozostać i próbować następnym razem. Tak więc większość ludzi zabiera wózki dziecięce i niezbędny bagaż, pieszo udając się szosą w niepewne[21].

Szacuje się, że tego dnia w temperaturze dochodzącej do –20°C 60 tysięcy kobiet i dzieci wyszło z Breslau w kierunku Kanth. Ten tłum przyłączył się do 600 tysięcy uchodźców śląskich, którzy już wcześniej zapełnili drogi prowadzące na zachód i na południe. Parki w Breslau powoli zaczęły zmieniać swoją funkcję, przekształcając się w tymczasowe cmentarze. Rankiem dwudziestego pierwszego w Neumarkt pochowano ciała 40 dzieci, a w Südparku pogrzebano kolejnych 48[22]. Następnego dnia służby miejskie zebrały ciała 400 uchodźców. Według szacunków, podczas „marszu śmierci” do Kanth zginęło około 18 tysięcy osób[23], głównie ludzi chorych i dzieci. W sumie podczas ewakuacji miało stracić życie 90 tysięcy breslauerów.

W ciągu kolejnych dni, kiedy różne grupy otrzymywały rozkaz opuszczenia miasta, wielokrotnie rozgrywały się te same sceny. Dwudziestego pierwszego ewakuowano urzędników nie podlegających mobilizacji do Volkssturmu; cztery dni później przyszła kolej na pozostałych mieszkańców niezdolnych do służby wojskowej. Elisabeth Erbrich była lepiej przygotowana do wędrówki niż większość uchodźców:

Wiadomość była tak niespodziewana, że dochodziło do dantejskich scen. Wiele kobiet [...] dostawało spazmów. Spanikowani ludzie biegali po ulicach bez ładu i składu. Na dworcu uchodźcy koczowali dzień i noc ze swoim mizernym dobytkiem, czekając na szansę wyjazdu w głąb Rzeszy. Był to rozdzierający serce widok, którego nigdy nie zapomnę.

W poniedziałek 22 I 45 o 10 rano przyszedł rozkaz opuszczenia miasta piechotą, ponieważ nie było żadnych środków transportu. Miał to być najtrudniejszy dzień w moim życiu. Z ciężkim sercem pożegnałam ukochane miasto rodzinne. Ucieczkę rozpoczęłam z plecakiem, do którego włożyłam tylko rzeczy niezbędne, z tyloma warstwami odzieży, ile udało mi się nałożyć, z parą mocnych butów i z torbą, w której miałam pieczonego kurczaka i prowiant na parę następnych dni. [...] Wysoko na niebie, niemal niewidoczne dla oka, rosyjskie myśliwce zrzucały ulotki: „Niemcy! Poddajcie się! Nie spotka was nic złego!”.

Był lodowaty, pogodny dzień zimowy, –16°C. Po pełnym łez pożegnaniu o 12.30 wyruszyłam w kierunku Zobten. Przyłączyłam się do grupy kobiet zmierzających w tę samą stronę. Uchodźcy maszerowali niczym karawana, ciągnąc ze sobą resztki dobytku na wozach, wózkach, a nawet w samochodach czy pojazdach konnych. Czarna linia na skrzącym się, białym śniegu; setki tysięcy piechurów, wśród nich uchodźcy z wiosek na lewym brzegu Odry, którzy byli w drodze już od wielu dni. Na swoich furmankach wieźli wiele ciał ludzi zmarłych na skutek mrozu i trudów wędrówki, które musieli potem zostawić przy drodze, ponieważ w zamarzniętej ziemi nie dało się nikogo pochować. Wyczerpana, z odparzonymi stopami, dotarłam o 16.00 do Roßlingen [22 kilometry od Breslau][24].

Bardziej uprzywilejowaną uciekinierką była Ilse Braun, siostra wybranki Hitlera – Evy – mieszkająca od pewnego czasu w Breslau. Wieczorem 20 stycznia Ilse znalazła miejsce w pociągu do stolicy. Następnego ranka na Schlesischer Bahnhof w Berlinie czekała już limuzyna SS, która zawiozła ją do ekskluzywnego hotelu Adlon w pobliżu Bramy Brandenburskiej, gdzie swój apartament miała jej siostra. Tego wieczoru podczas kolacji w Kancelarii Rzeszy obie panie omawiały ostatnie wydarzenia. Rychło stało się oczywiste, że Eva nie ma pojęcia o klęsce, która spadła na niemiecki „wschód”. Szczebiotała o chwili, kiedy Ilse będzie mogła wrócić „do domu” w Breslau. Punkt widzenia Ilse był radykalnie odmienny. Opowiadała emocjonalnie o tym, co widziała i słyszała: o uchodźcach, śniegu i grozie okupacji rosyjskiej. Kiedy stwierdziła, że Hitler wciąga Rzeszę w otchłań, wybuchła awantura. Eva oburzyła się na niewdzięczność siostry i uznała, że należałoby ją rozstrzelać[25].

Po cywilach przyszła pora na ewakuację z Breslau administracji miejskiej i państwowej. 21 stycznia opuścił miasto jego biskup, kardynał Adolf Bertram, by schronić się w Javorniku w Czechach. Cenne wyposażenie większości kościołów przeniesiono do Kamenz w Saksonii. Dzień później przerzucono na zachód urzędników poczty, telegrafu i kolei. Dwudziestego trzeciego wszystkie okoliczne obozy koncentracyjne ewakuowano do Gross-Rosen pod Schweidnitz. Chorych i rannych w KZ Fünfteichen pozostawiono swojemu losowi, a w Dyhernfurth – rozstrzelano[26]. Z Breslau ewakuowano również szpitale wojskowe oraz wywieziono tajne archiwa SS i SD. Miejski urząd skarbowy przeniesiono do Liegnitz, a administrację miasta do Waldenburga. Uniwersytet i Wyższą Szkołę Techniczną ewakuowano do Drezna, podobnie jak Radio Breslau, które dotarło na miejsce wieczorem w dniu pierwszego nalotu RAF[27].

Kończono przygotowania do ostatecznej rozgrywki. Kiedy 22 stycznia czołówka armii sowieckiej osiągnęła Odrę w Steinau, na północny zachód od Breslau, zmobilizowano wszystkich mężczyzn, którzy pozostali w stolicy Śląska. Gauleiter Hanke ogłosił: „Wzywam wszystkich mężczyzn w Breslau, by przyłączyli się do obrony Twierdzy Breslau. Będziemy jej bronić do samego końca”[28].

Opisując desperacką strategię Niemiec w tych ostatnich miesiącach, często używa się Wagnerowskiego określenia Götterdämmerung – zmierzch bogów. W miarę jak walki nieubłaganie przybliżały się do serca Rzeszy, Niemców opętał szał samopoświęcenia. Agonia nazizmu pogrążała kraj i jego wiernych sojuszników w otchłani. Chociaż Hitler i jego świta z pewnością cierpieli na rozmaite urojenia, niemiecka strategia militarna i polityczna u schyłku wojny nie była całkowicie irracjonalna. Hitler był zapewne coraz bardziej oderwany od rzeczywistości, nie utracił jednak całkiem władz umysłowych. Zdawał sobie sprawę z fundamentalnej niezgody skierowanych przeciwko niemu wojsk sojuszniczych i próbował to wykorzystać, tworząc właśnie Festungen, czyli „twierdze”. Ich cel został sformułowany w rozkazie Führera Fester Platz z 8 marca 1944 roku:

„Miejsca umocnione” będą odgrywać rolę fortec z dawnych okresów historycznych. Dzięki nim wróg nie zajmie obszarów o decydującym znaczeniu operacyjnym. Zostaną otoczone, związując w ten sposób jak największe siły przeciwnika i stwarzając warunki umożliwiające skuteczny kontratak. Lokalne twierdze, które znajdą się głęboko w strefie walk, będą zażarcie bronione w razie ataku nieprzyjaciela. Znajdując się na głównej linii bitwy, będą stanowić dodatkową rezerwę sił obronnych, a w razie przerwania dotychczasowego frontu przez nieprzyjaciela utworzą zrąb nowego – dostarczając pozycji do przeprowadzenia kontrataków[29].

Co prawda żadna z trzech pierwszych „twierdz” – Mohylew, Bobrujsk i Witebsk[30] – nie zdołała powstrzymać sowieckiej ofensywy, jednak apogeum nowej strategii przypadło na następne miesiące. Kolejne miasta i miasteczka wschodnich Niemiec były podnoszone do rangi Festungen: Breslau, Danzig, Frankfurt am Oder, Kolberg, Königsberg, Küstrin, Glogau, Graudenz, Oppeln, Posen, Ratibor i Thorn. W założeniu miały one stanowić platformę dla przyszłej niemieckiej kontrofensywy. W najgorszym razie miały zostać poświęcone, dzięki czemu Berlin zyskałby na czasie, a przy tym mogłyby dojść do głosu ukryte antagonizmy między wrogami Niemiec, osłabiając ich potencjał bojowy. Dla Hitlera każdy dzień zwłoki był na wagę złota.

Z wygodnej perspektywy komentatora post factum strategia forteczna może się wydawać piramidalnym błędem. Nie należy jednak zapominać, że na początku 1945 roku położenie Niemiec nie było jeszcze rozpaczliwe. W rzeczywistości istniały powody do ostrożnego optymizmu. Na zachodzie alianci nadal dochodzili do siebie po szoku, jakim była ofensywa w Ardenach, i nie przekroczyli jeszcze Renu, a na wschodzie Sowieci od dobrych paru miesięcy nie czynili użytku ze swoich wiślanych przyczółków i ciągle nie mogli zdobyć Budapesztu. Chociaż przewaga liczebna wroga była przytłaczająca, linie komunikacyjne na wschodzie były teraz znacznie skrócone, a nieprzyjaciel ryzykownie wydłużył własne. W tym świetle strategia forteczna nie wydaje się całkiem bezsensowna. Ostateczny sukces Sowietów nie był jeszcze przesądzony.

Ofensywa Rosjan znad Wisły w kierunku Odry rozpoczęła się w piątek 12 stycznia, o 5 rano. Trwający godzinę i trzy kwadranse ostrzał artyleryjski z katiusz zniszczył wszystko, co znalazło się na jego drodze. Około południa czołgi zaczęły opuszczać przyczółki za Wisłą. Siły sowieckie zostały podzielone na cztery „fronty”. Celem 3. frontu białoruskiego pod dowództwem Czerniachowskiego był Bałtyk; równolegle do niego prowadził ofensywę 2. front białoruski dowodzony przez Rokossowskiego. Centrum zajął 1. front białoruski Żukowa, a 1. front ukraiński pod dowództwem Koniewa wyruszył z południowego przyczółka pod Sandomierzem. To właśnie Koniew zmierzał w kierunku Śląska.

Według szacunków dowództwa niemieckiego, podczas tej ofensywy Rosjanie mieli pięciokrotną przewagę w ludziach, pięciokrotną pod względem liczby czołgów, siedmiokrotną w artylerii i siedemnastokrotną w powietrzu[31]. Koniew i Żukow mogli rzucić do walki osiem armii piechoty, dwie armie pancerne i armię lotniczą – w sumie niemal 2 miliony 250 tysięcy ludzi. Po przeciwnej stronie zgrupowanie armii A Harpego składało się z 9. i 17. armii oraz 4. pancernej – liczących w sumie zaledwie 400 tysięcy żołnierzy.

Choć na skutek złej pogody Sowieci nie mogli wykorzystać przewagi w powietrzu, to ostry mróz i cienka pokrywa śniegu stworzyły idealne warunki do błyskawicznej ofensywy czołgów. Już pierwszego wieczoru Koniew wdarł się niemal 20 kilometrów w głąb niemieckich linii obronnych na niemal czterdziestokilometrowym froncie. Kielce zostały zdobyte piętnastego, a Częstochowa – trzy dni później. Od tej chwili nie było wątpliwości, że celem Koniewa na Śląsku będzie Breslau:

[...] zgodnie z raportem wywiadu, każdy atak Rosjan bezpośrednio na zachód napotka zmasowaną obronę niemiecką na dobrze przygotowanych pozycjach defensywnych. W celu szybkiego przełamania linii frontu i rozpoczęcia marszu na zachód Żukow zaproponował, by jego armie uderzyły najpierw na Łódź, a dopiero potem ruszyły na Poznań. Stalin wyraził zgodę [...], a zrewidowane plany dla 1. frontu białoruskiego zostały włączone w ogólny plan ofensywy. Po tym fakcie zniknęła potrzeba przesunięcia kierunku natarcia wojsk Koniewa na północ, a głównym celem 1. frontu ukraińskiego w miejsce Kalisza stał się Breslau[32].

Do końca stycznia Sowieci właściwie zakończyli operację zajęcia linii Odry. Ich wojska wtargnęły daleko w głąb granic dawnej Rzeszy. Königsberg, Posen i Thorn znalazły się w okrążeniu, a cały Górny Śląsk został zajęty. Na Dolnym Śląsku po przeciwnych stronach Breslau zdobyto dwa przyczółki na Odrze – w Steinau i Briegu. Już 23 stycznia zajęto Militsch, zaledwie 45 kilometrów na północny zachód od stolicy Śląska, która sama znalazła się pod ogniem artyleryjskim z pozycji rosyjskich na wzgórzach Trebnitz.

Potem jednak tempo ofensywy sowieckiej znacznie spadło. Po pokonaniu w 8 dni 300 kilometrów od przyczółków pod Sandomierzem Rosjanie zużyli kolejnych 8 dni na ostrzeliwanie Breslau. Powody tego stanu rzeczy są oczywiste. Nie ustalono jeszcze strategii na następny etap ofensywy, więc w związku z szybkim zdobyciem przyczółków na Odrze pewna zwłoka była nieunikniona. Ponadto, na skutek błyskawicznego tempa natarcia pojawiło się ryzyko przerwania linii zaopatrzenia. Czołówka frontu, która przekroczyła granicę Śląska w Namslau, wyczerpała już niemal zapasy amunicji i paliwa[33]. Co gorsza, „lodowa autostrada”, która ułatwiła ofensywę, zaczęła topnieć. Jednocześnie opór ze strony niemieckich oddziałów wzmógł się, ponieważ żołnierze walczyli teraz w obronie własnych miast i wsi. W Berlinie, a być może również w Breslau mogło się wydawać, że strategia forteczna przyniesie jeszcze rezultaty.

Generał Johannes Krause, pierwszy Festungskommandant, przybył do Breslau pod koniec września 1944 roku, ale zrobił stosunkowo niewiele, by przygotować miasto do oblężenia. Bezpośrednio w jego gestii znajdowała się bowiem tylko jedna dywizja, a rozmaite siły – Wehrmacht, Luftwaffe, Waffen SS i Volkssturm – miały przejść pod wspólne dowództwo dopiero w razie zagrożenia. Jakby położenie miasta nie było już wystarczająco trudne, Gauleiter Hanke, który objął urząd Reichsverteidigungskommissar (komisarza ds. obrony Rzeszy), ciągle wtrącał się w prowadzone przygotowania. Powagę sytuacji doceniono dopiero 20 stycznia, gdy jednostki rosyjskie wkroczyły pod Namslau na terytorium Dolnego Śląska.

Pierwsza linia obrony Breslau, składająca się głównie z umocnień ziemnych, objęła Trebnitz, Oels, Ohlau i Kanth. Stanowiła fragment większego systemu fortyfikacji, który w poprzednich miesiącach zbudowali w ramach „operacji Bartold” robotnicy przymusowi. Pod koniec stycznia wznoszono w mieście barykady, używając do tego celu m.in. płyt nagrobnych i tramwajów. W Ogrodzie Botanicznym, w Neumarkt i w ogrodach pałacu biskupiego ulokowano stanowiska obrony przeciwlotniczej oraz artylerii. Na wieżach kościołów umieszczono gniazda karabinów maszynowych[34]. Mosty na Odrze zostały zaminowane.

Siły regularne w mieście, podzielone na 8 pułków, liczyły 30 tysięcy ludzi[35]. Trzy pułki piechoty („Hanf”, „Sauer” i „Mohr”) składały się głównie z rezerwistów oraz kadetów Akademii Wojskowej we Frankensteinie. W pułku „Besslein” służyli rezerwiści Waffen SS z niemieckiej Lissy, a w pułku „Wehl” – obsługa naziemna Luftwaffe. 609. dywizja obejmowała trzy kolejne pułki piechoty, o nazwach „Kersten”, „Reinkober” i „Schulz”. Była to jednak formacja sklecona naprędce w Dreźnie ledwie parę tygodni wcześniej; wśród jej oficerów sztabowych tylko dwóch służyło wcześniej na szczeblu dywizji[36]. Ponadto w Festung znajdowało się około 200 włoskich żołnierzy wcielonych do służby niemieckiej, rozmaite oddziały Hitlerjugend i Volkssturmu, a także pułk saperów. Co najbardziej istotne, w Breslau znalazły się dwa bataliony spadochroniarzy, Fallschirmjäger. Te liczące razem tysiąc ludzi jednostki – 2. batalion 25. pułku i 3. batalion 26. pułku spadochronowego – przerzucono do miasta pod koniec lutego. Stanowiły ostatnią grupę słynnych Fallschirmjäger, którzy podczas drugiej wojny światowej wzięli udział w walce. W sumie więc twierdzy broniło około 65 tysięcy żołnierzy, bardzo różniących się wzajemnie pod względem przydatności.

Do jednostek pomocniczych należał pułk artylerii dysponujący 32 działami, Panzerjägerabteilung (batalion przeciwczołgowy) z 19 samobieżnymi działkami rozmaitych typów, a także cały pociąg „goliatów” – zdalnie sterowanych miniaturowych czołgów. Zapasy dla cywilów i wojska były gromadzone od miesięcy i – przynajmniej w teorii – nie powinno ich zabraknąć. To, czy dowództwo twierdzy potrafiło dostarczyć zaopatrzenie w porę, było naturalnie zupełnie inną kwestią.

Przynajmniej na papierze Breslau był zatem groźną twierdzą. Jakość broniącego miasta garnizonu była jednak bardzo nierówna. Zaprawieni w boju weterani SS walczyli obok surowych rekrutów. Nawet wśród regularnych jednostek brak podstawowego wyszkolenia był zjawiskiem powszechnym. Czterdziestodwuletni Hugo Hartung, zmobilizowany we wrześniu 1944 roku, tak opisywał niedostatki dowodzenia:

Rozkazy są wycofywane. Wyznaczono termin szkolenia przeciwczołgowego, którego dotąd nie przeszliśmy, a potem je odwołano. Tymczasem mamy się spakować i przygotować do natychmiastowego wymarszu. Ale i ten rozkaz jest zmieniony. Dostajemy ostrą amunicję i mamy zająć północny skraj lotniska. Dowodzi generał Mętlik[37].

Volkssturm stanowił przedmiot kpin propagandy sowieckiej. Ulotka zrzucona na Śląsku w grudniu 1944 roku wyśmiewała ostatnią „cudowną broń” Himmlera w takim oto zgryźliwym wierszyku:

[...] Chodźcie tu zuchy – lotnicy, piechurzy

Ze szkoły i przedszkola.

Choć mokro w portkach i gile w nosie,

To nic! Volkssturm was woła[38].

Relacje Niemców nie były bardziej pozytywne. Otto Rothkugel prowadził dziennik w Volkssturm Kampfbatallion 46:

Kiedy zameldowałem się w mojej kompanii, zobaczyłem, jaka to zbieranina. Dali mi stary włoski karabin i dziesięć nabojów, ale nie powiedzieli, jak się z tym obchodzić. Wszędzie panował chaos. A po drugiej stronie Odry byli Rosjanie. [...] W każdym razie, byłem teraz volkssturmanem w 46 batalionie Peschkego. Ucieszyłem się, że mamy wymaszerować, bo w tym stanie, w jakim się znajdowaliśmy, po prostu wzięlibyśmy Rosjan przez zaskoczenie[39].

Trudno oszacować potencjał bojowy sił niemieckich. Z pewnością Breslau nie był bezbronny. Ale jego możliwości obrony były ograniczone na skutek obecności znacznej liczby cywilów, którzy zostali w mieście. W dniu, w którym Rosjanie zamknęli pierścień oblężenia, według – by nie użyć mocniejszego słowa – ostrożnych szacunków niemieckich statystyków, w Breslau znajdowało się ich 80 tysięcy; inne źródła i komentatorzy podają liczbę bliższą 200 tysięcy[40]. W tej sytuacji trudno zrozumieć, co skłoniło brytyjskiego historyka wojskowości do stwierdzenia, iż w krótkim czasie Breslau przemienił się „w twierdzę, która zdumiewała prężnością i nieustępliwością”[41] .

W lutym 1945 rosyjska ofensywa znad Wisły osiągnęła swój cel – zgrupowanie armii „Środek” Wehrmachtu zostało rozbite. Choć Berlin znalazł się kusząco blisko, tempo natarcia znacznie osłabło. Niektórzy sowieccy dowódcy chcieli je kontynuować i doprowadzić do szybkiego zakończenia wojny, Stalin jednak zalecił – acz niechętnie – ostrożność. Szeroki łuk rosyjskiej linii frontu należało najpierw wyprostować, systematycznie eliminując wysepki niemieckiego oporu: Königsberg, Küstrin, Posen i Breslau. O główną nagrodę – zdobycie Berlina – miały konkurować 1. front białoruski marszałka Żukowa i 1. front ukraiński marszałka Koniewa. Między tymi dowódcami od dawna toczyła się ostra rywalizacja; Koniew, który przez większą część kariery pozostawał w cieniu Żukowa, bardzo chciał dotrzeć do Berlina pierwszy. Niemniej jednak perspektywa ofensywy na Berlin była uzależniona od tego, czy lewa flanka utrzyma Śląsk i usunie groźbę niemieckiego kontrataku.

Plan Koniewa był skomplikowany. Pierwotnie zamierzał wywabić obrońców z miasta i wyeliminować ich w otwartej bitwie. Podobna taktyka przyniosła mu pewne sukcesy na Górnym Śląsku. Utworzenie Festungen takich jak Breslau zmusiło go jednak do szukania innych rozwiązań. Po umocnieniu pod koniec stycznia przyczółków na Odrze postanowił nacierać na zachód, okrążając jednocześnie nieprzyjacielskie ośrodki oporu – jeśli taka konieczność by zaistniała. Tę strategię – oraz kluczowe znaczenie Breslau – opisał w swoich pamiętnikach: