Akrobaci - Zofia Mossakowska - ebook

Akrobaci ebook

Zofia Mossakowska

0,0

Opis

Gdyby nie piękna Helena, Antek - młody, utalentowany i nadwrażliwy - wcale nie wychodziłby z domu, uwięziony w inwalidzkim wózku. Gdyby nie Antek, Helena skupiłaby się wyłącznie na własnym życiu - i być może udałoby się jej zostać czyjąś żoną, tłumaczyć Owidiusza. Ale gdyby nie oni oboje, spory światek ludzi zapomnianych tkwiłby w swoich chorobach, lękach, uprzedzeniach, samotnościach. Tymczasem jej wpadł do głowy pewien pomysł, a on stał się twórczym jego realizatorem - wspólnie ożywili umierający w czasach fejsbuka staroświecki zwyczaj pisania listów. Nie bez niespodzianek, napięć i rozczarowań. Ale i tak ratujący stali się uratowanymi. Rozesłane uczucia wróciły powrotną pocztą.  

Autorka o książce:

Przechowuję wszystkie ważne listy. Od siedemnastoletniego chłopaka, który później został moim mężem; od nieżyjącej mamy, która miała piękny charakter pisma i nawet jej recepty były miłe dla oka, stała się ulubienicą aptekarek; od babci, której w wieku dziewięćdziesięciu lat mocno drżały ręce, ale pisała. List to ofiarowany czas; dla siebie piszącego, dla adresata. Nie może być krótszy niż strona, wymaga pewnej elegancji, sam w sobie jest artefaktem. Zamknięcie słów w kopercie wiąże się z odpowiedzialnością. Adresat nie zareaguje od razu, to pozwala na więcej. Czujemy to, pisząc list. To inna czynność niż posługiwanie się gotowymi klawiszami. Dzięki technice dziś wymiana słów na odległość to często kwestia minut, sekund, ale równie szybko następuje zapominanie. Akrobaci są książką, która ma coś z przemijającego myślenia o listach.

Zofia Mossakowska

Z wykształcenia romanistka; pisarka, tłumaczka. Autorka m.in. powieści „Tęsknoty wasze bez granic”, „Że cię nie opuszczę aż do śmierci”, „Portrety na porcelanie”, „Ich dwoje i Julia”, „Kobiety z Ptasich Wysp”, „Żegnaj kochanku” oraz opowiadań w trzech zbiorach. Mieszka w Mönchengladbach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 361

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zofia Mossakowska

AKROBACI

Für Doktor Sherko Kümmel. I dla doktora Prystupy. I jeszcze dla doktor Agatki.

1

Znowu miałem ten sen.

Czekam przed zasłoną. Jest przecięta przez środek. Nagle widzę błysk i dwa sznury ściągają ją na boki. Kurtyna staje się przepołowioną kokardą.

Między jej skrzydłami stoję ja. Mam kosmiczny strój, ale – jak to w snach – wcale mnie to nie dziwi. Przeciwnie! Bardzo podobam się sobie w pąsowym kostiumie, który na dodatek cały ozdobiony jest cekinami. Mam też odlotowe buty. Patrzę na nie i przypominam sobie – te buty są cholernie ważne. Wszystko zależy od obutych stóp, moje życie zależy od…

Niestety, nie mam czasu na dalsze rozważania, bo eksplozja reflektorów oślepia mi oczy. Mrużę powieki i zaraz się tego wstydzę; powinienem być przyzwyczajony. Przypominam sobie i wiem: przecież ja wychodzę zza tej kurtyny od dawna, od miesięcy, może lat. Jestem profesjonalistą! Uzbrajam twarz w reklamowy uśmiech. I rozkładam szeroko ręce: jestem tu! I natychmiast ogarnia mnie niebiańska ulga. Poprawiam uśmiech, poprawiam ciało, wystawiam się na szalejące światło reflektorów. Oto ja, Szanowna Publiczności! Patrzcie na mnie! Dzięki mnie zapomnicie o całym waszym świecie. To ja, Akrobata! Sprawię, że rozpłyniecie się w zachwycie. Odfruniecie ze mną pod nieboskłon.

A publiczność rzeczywiście szaleje. Rozpoznaję parę znanych twarzy, ale nie zamierzam się nimi zajmować. Pod deszczem oklasków robię trzy kroki, pod stopami czuję piach. Wiem, że te trzy pierwsze kroki na arenie, która mimo zamiatania zawsze jest trochę zapiaszczona, mają magiczną wartość. Dzięki nim nakręcam sprężynę wewnętrznego patefonu, jestem derwiszem, który inicjuje cud.

Moje pewne taneczne kroki prowadzą mnie do błyszczącego słupa i kapryśnej ruchomej drabinki. Kiedy do nich docieram, sen się urywa.

Teraz leżę i gorączkowo się nad nim zastanawiam.

Jak to możliwe, że pamiętam jego dalszy ciąg? Nigdy nie dośniłem tego snu do końca, a jednak gdzieś w mojej przyczajonej pamięci wszystko jest zapisane. Krok po kroku, nuta po nucie cyrkowej orkiestry. Pamiętam każdą drobinę piasku areny i chłód stopni metalowej drabinki. Każdy odcień oklasków posyłanych mi pod kopułę namiotu, okrzyków dla dodania odwagi.

Mnie nie brakowało odwagi. Ani siły. Może tylko trochę pokory.

Wiem natomiast, że zdarzyło się coś złego.

Jakiś pieprzony błąd.

2

– Cześć, Akrobato!

Dopiero zbliżała się do progu mojego pokoju. Uprzedzała mnie, zupełnie jakbym mógł myśleć, że ktoś inny mnie odwiedza.

– Fajnie, że cię zastaję w domu.

To była nasza gra. Zawsze ta sama.

– Już miałem wyjść, ale przyszło mi do głowy, że wpadniesz. To zrezygnowałem.

– Cholernie miło z twojej strony. Zajebiście.

– Wiem. Ja po prostu taki jestem: zajebisty.

Wyglądała jak zwykle, czyli zmęczona i niedospana.

To dla mnie zagadka, co doprowadza ją do tego stanu. Teoretycznie mogła i odpocząć, i porządnie się wyspać. Chciałem wiedzieć, dlaczego tego nie robiła. Zamiast tego miałem pewność, że ominą mnie wszelkie wyjaśnienia. Niekoniecznie z braku zaufania czy dlatego, że jako facet nie zrozumiem. Ona i ja generalnie się rozumieliśmy. Więcej, byliśmy przyjaciółmi. I całkiem nieźle się nam to udawało, mimo teoretycznie konfliktogennego układu.

Facet i kobieta. Należy dodać, że dwukrotnie starsza.

– To chyba głupio brzmi, kiedy stara ciotka używa takich słów, co? – zapytała. W założeniu miało być chyba dowcipnie. Wypadło tak sobie.

– Takich jak „zajebisty”?

– Na przykład… Ale znam gorsze.

– Wierzę ci. – Nie chciałem jej zachęcać. Czasem inicjowała takie wprawki, bez zachwytu z mojej strony. Poza tym wiedziałem, że za chwilę wejdzie mama. – Nie jesteś stara. A ciotka z ciebie przyszywana, żadna prawdziwa.

– To coś zmienia?

– Właściwie nie – przyznałem. Oboje roześmieliśmy się, prawie w tej samej chwili.

Była jedyną osobą, z którą umiałem się śmiać.

Jak zawsze przyniosła swoją wierną torbę. Był to przeogromny egzemplarz, ciężki i nieporęczny. Siadając na moim łóżku – ja jak zwykle okupowałem miejsce przy biurku – przekładała ją sobie z ramienia na kolana. Wyglądało to tak, jakby ją tuliła. Zamiast dziecka, którego nie miała.

Ktoś – ktoś głupi – mógłby tak pomyśleć.

Pogładziła tę torbę. Był to bardzo czuły gest.

– Dla ciebie. – Jej dłoń zanurkowała głęboko. Wróciła wypełniona aksamitem. Pąsowe etui, doskonale mi znane. Podobnie jak ten kolor. Majestatyczna czerwień. Często myślałem, że wybrała ją ze względu na mnie.

– Dzięki. – Odebrałem od niej etui. Taką czerwienią mienił się mój cyrkowy kostium. – Dużo tego?

– Do pełna.

– Super. Przyda się na wakacje nad morzem.

– Chcesz jechać nad morze?

– Ja nie, matka. Uważa, że tego potrzebuję.

– Pewnie tak jest.

– Może.

Ponowny wspólny śmiech.

– A ty nie masz ochoty?

– Nie wiem. – Byłem z nią szczery. – Sto lat nie byłem nad morzem.

– Można wiedzieć, jak ty to liczysz, smarkaczu?

– I tak byś nie zrozumiała.

– Fakt – potwierdziła natychmiast. – W liczeniu jestem kompletnym matołem.

Oczywiście kłamała.

– A jakbyśmy tak razem pojechali? – zapytała po chwili, z uśmiechem.

– My? – Chciałem to przedłużyć. Jej uśmiech zawsze mnie powalał. Choć w moim wypadku jest to może głupie określenie.

– Może nad morze? – rzuciłem w powietrze.

– Może. – Ale może miała na myśli „morze”. Nie wiem.

– Ja, ty i matka?

Pokręciła głową. Jakby mnie karciła.

– Nie, smarkaczu, w odwrotnej kolejności.

Teraz ja pokręciłem głową, trochę za szybko.

Nie. Żadnego wyjazdu.

Poczułem jej dłoń na swojej. Była zimna. Jak dotąd nie pojąłem, dlaczego ktoś taki jak ona ma zimne dłonie.

– Spacer? – zaproponowała łagodnie. – Co powiedziałbyś na cudowny spacer dookoła bloku?

Potrzebowałam paru sekund.

– Okej – zgodziłem się. – Może być nawet do naszego cudownego parku.

– Wow, smarkaczu! – powiedziała. – Naprawdę odważny z ciebie facet.

Zajrzała mi w oczy. Ktoś może dodałby: „zalotnie”.

– Zaraz tam smarkacz.

Wypchnęła do przedpokoju wózek inwalidzki.

Oraz mnie. W nim siedzącego.

Teraz już wiecie.

Jestem akrobatą i mam niesprawne ciało. Tak na dobre.

Co oznacza, że nigdy nie będę chodził. Nie tylko tak jak wcześniej, czyli jak cyrkowiec. Po linie, równoważni albo po barierce. Nie, ja nie będę chodził wcale. Nie stanę w pozycji pionowej, na dwóch nogach. Moje stopy mnie nie podeprą. Nie poczuję ani tych nóg, ani tych stóp, ponieważ moje czucie kończy się mniej więcej na splocie słonecznym.

Dobrze, że pozostał mi ten splot. Słoneczny.

Istnieją teorie twierdzące, że splot słoneczny jest jednocześnie odbiornikiem i nadajnikiem łączącym jednostkę – czyli człowieka – ze wszechświatem. Jest rodzajem czułej membrany reagującej na drgnienia cząsteczek kosmosu.

Czułej, inaczej drażliwej.

O, tak. To na pewno.

3

Wspominałem już o wielgaśnej torbie mojej cioteczki.

Podobno kobiety uwielbiają torebki. Tak przynajmniej głoszą ogólnie dostępne źródła wiedzy o kobietach. Nie, żeby mnie fascynowały. Źródła wiedzy, nie kobiety. Kobiety, owszem.

Czy pasjonuje mnie moja cioteczka? Ktoś mógłby powiedzieć, że wszystko na to wskazuje.

Ale skupmy się na torbie. Cioteczka od lat nosiła tę jedną i jedyną; do każdego stroju, a w kwestii ubrań nie była monotematyczna. Zdążyłem już przyzwyczaić się do tej torby. Gdyby przyszła bez niej albo zastąpiła inną, odebrałbym to jako niebezpieczną zmianę wizerunku.

– Mam coś dla ciebie, Akrobato.

Lubiłem patrzeć, jak sięga do tej swojej torby.

Miała kilka sposobów. Czasami wyławiała z niej rzeczy w ciemno, bez patrzenia. W takich chwilach przypominała rybaka z hodowlanego stawu. Innym razem robiła to tajemniczo. Długo szukała ręką i niemal miłośnie zaglądała w głąb. A czasem po prostu w niej nurkowała. Wszystko zależało od tego, co akurat przyniosła.

– Sekundę jeszcze… – Grzebała w torbie już od dłuższej chwili, prawie schowała w niej głowę. Starałem się brać udział, przyjąłem rolę zaciekawionego. – Cobyś się nie nudził, mały.

Powyciągała filmy na dvd. Jeden po drugim, chyba siedem.

– Nie taki mały – zaoponowałem; wyłącznie dla porządku. – Cały czas jestem wyższy od ciebie.

– Zwłaszcza jak stoisz na linie.

– Zwłaszcza.

– Niech ci będzie, smarkaczu.

– No no no. – Zacząłem przeglądać te jej filmy. Dżizas, co ona mi przyniosła. „Pan Wołodyjowski”, „Potop”, „Ogniem i mieczem”, „Zezowate szczęście”, „Giuseppe w Warszawie”… Ostatni może i zabawny. – Zapomniałaś „Samych swoich”.

– Za często powtarzają.

– A tych Wołodyjowskich niby nie? Przecież ja już to wszystko widziałem!

– Pomyślałam, że może miałbyś ochotę jeszcze raz. – W oświadczeniu brzmiał całkiem ładny spokój. – W jakiś dziwny wieczór.

– To musiałby być megadziwny.

– Zdarza się. Chętnie posiedzę razem z tobą.

Aha. Jakoś nie pamiętam, żebyśmy kiedyś razem oglądali telewizję. Ale niezły pomysł. Tylko po diabła potopy, mógłbym ściągnąć coś z internetu. Coś dla dorosłych.

– Dziecko, chyba nie myślisz, że będę z tobą oglądała pornole.

To by było.

– Dlatego ci nie proponuję, droga ciociu.

Właściwie… czemu nie? Ona i ja przy pornolach.

– Mam nadzieję.

Odpuściłbym sobie wizję. Nic, tylko jej miny.

– Ale gdybyś zmieniła zdanie…

Kiedyś o tym gadaliśmy. Powiedziała, że właściwie to nie ogląda pornoli. I była wściekła na mnie, bo zacząłem się śmiać. Najbardziej z tego, że mówiła prawdę.

– To nie jest rzecz z gatunku „100 things to do before you die”– powiedziała ciocia.

– Aha? – Byłem zaciekawiony. Akurat o tym nigdy nie wspominała. Sam wygrzebałem w necie.

Lista rzeczy, dzięki którym życie staje się spełnione. Zachód słońca nad Tadż Mahal, jazda jeepem po pustyni, motolotnia w Górach Stołowych, tramwaj w San Francisco… Oraz survival i Kamasutra.

O dwie ostatnie ją kiedyś zagadnąłem, ale natychmiast się wykręciła. I szkoda. Wolałbym wiedzieć, którego niespełnienia zechciała mi oszczędzić.

– Mam na myśli pornole, dzieciaku.

– Rozumiem.

– Nie uważam, że trzeba przez to przejść – powiedziała. I natychmiast się poprawiła: – W sensie zaliczyć.

Wiedziałem od niej, że widziała w życiu kilka pornosów. I jak sama przyznała, nie była z tego dumna; ani wtedy, ani potem. A były to same zabawne softy, klasyka. „Caligula”, „Historia O.” i jeszcze jakieś dwa czy trzy bzdety. Podobno chodziło o to, by nie lekceważyć żadnego z filmowych gatunków. One też tworzyły historię kina.

To też uznałem za zabawne. I trochę dziwne. Cioteczka była dorosła i mogła pełnoprawnie obsłużyć się w każdej wideotece. Zastanawiałem się kiedyś, co ja bym zrobił z tak oszałamiającą wolnością. Tak samodzielnie pójść sobie do wideoteki? Mieć możliwość wypożyczenia wszystkich dostępnych hardcorów? Tych, których nie mogę albo zwyczajnie boję się ściągnąć z netu?

Pytanie czysto teoretyczne. Po pierwsze, musiałbym być pełnoletni. Po drugie, pełnosprawny.

Przy czym pełnoletniość jest tu całkowicie drugorzędna.

Wyszło mi na to, że wnioski nie kolidują z myśleniem cioci Neli. Też niekoniecznie rzucałbym się na pornole. Przynajmniej nie przez dłuższy czas. Jakieś dwa, może trzy lata po odzyskaniu władzy w nogach.

Myślę, że taki czas wystarczyłby na wstępne spowszednienie paru rzeczy. Bieganie, rower, deskorolki, rolki, łyżwy. Surfing, kitesurfing, wspinaczka. Jazda samochodem, bo zrobiłbym prawo jazdy i zarobił na odpowiedni pojazd. Podróże, mogą być z listy „100 things to do…”. I jeszcze ten survival. I, przy szczególnym farcie, wspomniana Kamasutra.

Poza tym musiałbym znaleźć czas między treningami na linie.

– Obiecuję – powiedziałem, kretyńsko się krzywiąc. – Nie będę przez to przechodził. Chciałem powiedzieć, zaliczał.

Zrobiła spłoszoną minę, lapsus dotarł do niej z zasłużonym opóźnieniem. I ze zdwojoną energią powróciła do „Potopu”.

– Ale właściwie dlaczego chcesz to oglądać, cioteczko? Twoi staruszkowie ci się udzielają?

– A żebyś wiedział. Oni często piszą o ulubionych książkach i o filmach.

Jakbym nie wiedział.

– O pornolach też?

– Z wyjątkiem jednego dziadka. – Zlekceważyła mnie. – Oni odpadają od współczesnego kina, wiesz? Teraz w filmach wszystko dzieje się za szybko, starsi ludzie nie nadążają.

– Mają kupę innych rzeczy do dyspozycji. Dobranocki, seriale…

– Co ty powiesz?

– „M jak miłość”, „Złotopolscy”, „Na wspólnej”… Jeżeli jeszcze potrafią przełączać kanały, zabezpieczony cały boży dzień.

Wzruszyła ramionami.

– A swoją drogą – uśmiechnąłem się przymilnie – sądzisz, że matka ogląda „Na dobre i na złe”, bo nie jest w stanie zajarzyć „Matrixa”? Bo oficjalnie twierdzi, że to z powodu niektórych doktorów.

– Ja też lubię niektórych doktorów. – Jako lojalna przyjaciółka mamy wkurzała się na kpiny. – Zwłaszcza tego łobuza Falkowicza.

– A myślałem, że wolisz młodsze ciacha?

– Wyobraź sobie, że nie.

Trochę głupio mi się zrobiło. Najpierw tnę o pornolach, potem o zdrowotnej służbie… Po co.

– A tak swoją drogą, matka mówiła, że jako dziecko byłem panicznie zazdrosny o takiego jednego doktora. Wyłem na jego widok, a kiedy podchodził, tłukłem go pięściami. Ja, pacyfista od najmłodszych lat.

– Wszyscy potrzebują action, smarkaczu. Też całkiem starzy chłopcy.

Wróciłem na ziemię.

– Tak?

– Staruszkowie też chcą, by coś się działo. Ktoś kogoś gonił, z kimś walczył, zwyciężał, zły przegrywał, dobry wygrywał… Wiesz, jak oni chętnie oglądają stare westerny?

– Ale te Wołodyjowskie to żaden western! – zaprotestowałem.

– Nie. – Całkiem poważnie spojrzała mi w oczy. – Ale coś o wiele lepszego i to nie tylko dla staruszków, kawalerze.

O ty w życiu.

– Rany, mościa panno… – Miało być, że zabrakło mi słów. Gdybym tylko miał pod ręką jakiś kapelusz… Kiedyś faktycznie śniło mi się, że macham przed nią pawim piórem.

– Ale wracając do naszych staruszków…

Przepraszam.

Tę jedną sprawę powinienem wyjaśnić na samym początku. I jest to coś całkiem ważnego. Aż wstyd, jaki jestem niezorganizowany.

Otóż cioteczka Nela pracuje ze starymi ludźmi.

– Tak, mały?

– Za bardzo się nimi przejmujesz.

Jak miałbym to dokładniej określić… Hmm. To taka niemedyczna geriatria. Nic budującego ani tym bardziej tchnącego optymizmem. Nigdy tego nie pochwalałem. Każde mądre źródło nawołuje do otaczania się ludźmi naładowanymi energią i siłą – czytaj młodymi i w dobrym zdrowiu. A cioteczka co? Wybrała odwrotną stronę mocy. Jej pupile, ci, dla których wylewa swój wartościowy pot, nie dysponują żadnym z tych boskich fluidów. Jedyne, co mogą jej zaoferować, to strach, samotność i demencja. I może jeszcze artretyzm.

– Naprawdę tak uważasz?

– Nie, tylko tak sobie ględzę.

Z nudów. Rozmawialiśmy o tym, stawiam, że ponad sto razy. Pytałem ją, czy wszystko przekalkulowała. Odpowiedź? Że na razie woli myśleć o czym innym. Co też jest jakimś wyjściem. Także dla mnie.

– Poza tym, kto to mówi?

Kto, kto. I to jest kolejna rzecz, którą powinienem wcześniej wyjaśnić. Helena i ja nie tylko się przyjaźnimy.

My też razem pracujemy.

A konkretnie mówiąc, w tej wesołej profesji jestem jej prawą ręką.

4

Zajrzała do nas sąsiadka z parteru, pani Leokadia Kusidowska.

– A pani wie, że o moim Przyjacielu piszą w gazecie?

– O pani przyjacielu?

Mama przybrała dziwny wyraz twarzy. Jej oczy zwęziły się, spanikowanym wzrokiem wbiła się w rozmówczynię. A ja w nią, ponieważ mnie zaskoczyła. Walczyła z wybuchem śmiechu! Pierwszy raz od… Coś tak od stu wieków.

– A tak, o Przyjacielu! Nie słyszała o nim pani? – Sąsiadka najpierw się zdziwiła, potem jakby zawstydziła. – To ja o nim nie opowiadałam?

– Nie – zaprzeczyła mama, wyjątkowo grzecznie.

– Ojej… A już piszą o nim w gazecie – powtórzyła sąsiadka: w jej głosie brzmiał szacunek. – Niedługo będzie tak sławny jak Bill Gates!

Gates. A ja dałbym głowę, że ostatnim celebrytą zapamiętanym przez sąsiadkę był marszałek Piłsudski. Ale to nie ona wymyśliła skojarzenie. Znalazła w gazecie.

– I może też będzie bogaty jak ten cały Bill Gates. – Sąsiadka pokazała mamie artykuł z brukowca. Nazwisko wymawiała, jak napisano. – Bo wszyscy go potrzebują i ma więcej klientów, niż może obrobić.

Była szczęśliwa, bo ją, dzięki Bogu, „obrabiał”. Jej własne określenie.

Mogłem się wykręcić i pojechać do siebie. Bez niczyich pretensji. Ale zostałem. Byłem ciekawy. We troje znaleźliśmy się w kuchni.

– Napije się pani herbaty?

Mama robiła, co mogła, by okazać szacunek. Obojgu, jak sądzę, sąsiadce i jej przyjacielowi. Oraz pewnie dla idei.

– A wie pani, że chętnie.

Mama posadziła panią Kusidowską przy stole. Przedtem wygładziła dłonią prawie nową serwetę w kratę. Zapytała, czy jest wygodnie i czy nie przymknąć okna. Poprawiła firankę i roślinę na parapecie. Potem wstawiła wodę i zajęła się filiżankami. Znowu była zwyczajna, straciła ochotę na śmiech.

– Bo ja, proszę pani, jestem stałą klientką Przyjaciela – oświadczyła pani Leokadia.

Mama uderzyła łyżeczką o talerzyk. Niechcący.

– I żeby pani wiedziała, ile to radości…

Odkryła go dzięki poczcie pantoflowej. A żeby było jeszcze ładniej, symboliczniej, przez listonosza. Jak w amerykańskim filmie. Listonosz opowiedział jej, że jeśli chce, może dostawać listy choćby i co dwa miesiące. Takie prawdziwe. W kopercie, ręcznie napisane. I kartki na święta, na imieniny oraz urodziny, wedle życzenia. Jest taki jeden, co to robi, powiedział listonosz, podpisuje się Przyjaciel. Pisze listy do ludzi, do których od dawna nikt już nie napisał.

– To trochę kosztuje, proszę pani – powiedziała pani Kusidowska, w tym fragmencie trochę zakłopotana – ale co tam! Za wszystko się teraz płaci, za lekarza, za księdza. Na Przyjaciela mam żałować? Innym też go poleciłam….

Słuchałem z zainteresowaniem. Nigdy bym nie przypuszczał, że z naszej sąsiadki taki skuteczny piarowiec! A tu proszę, dzięki niej i starsza siostra pani Kusidowskiej, Stasia, i znajomy Stasi, pan Zbigniew, i pani z piekarni…

– Wszyscy jak jeden wykupili abonament!

Sąsiadka nie zdziwiłaby się, gdyby Przyjaciel zechciał podnieść ceny. Zwłaszcza po tym artykule w gazecie.

– Tak, tak, proszę pani! Ale on dotrzymuje słowa, nie zmienia cen, nie obiecuje byle czego, jak ci politycy. Z niego dobry człowiek, prawdziwy przyjaciel. I jaki on punktualny! Tak jak obiecał, co dwa miesiące list. I kartki z życzeniami… Zawsze są w kopertach, proszę pani, żadne tam pocztówki.

Matka tylko mrugała powiekami. Patrzyłem na zmianę na nią i na sąsiadkę. Herbata była dawno gotowa, zaparzona w dzbanku, inaczej niż na co dzień, z torebek. Do tego herbatniki. Te kupowane dla mnie.

– To bardzo piękna historia, proszę pani – powiedziała w końcu mama.

– A żeby pani wiedziała!

Siedziałem między stołem a oknem. Grzecznie uśmiechnięty, mimo że sąsiadka raczej mnie ignorowała. To była rozmowa, która odbywa się między kobietami. Przynajmniej do pewnego momentu.

Kiedy rzuciła mi pierwsze spojrzenie, zachowałem spokój. Było przelotne, z przypadku. Drugie już silniejsze i bardziej skoncentrowane. Trzecie zawierało zalążek decyzji. O nie. Nawet o tym nie myśl.

5

Sąsiadka rozparła się za stołem. Patrzyła na mnie, coraz hałaśliwiej chrupała herbatniki. Słyszałem, jak jej sztuczna szczęka stuka w zawiasach, miażdżenie ciastka wspierała perkusja. Chrup-trzask-chrup-chrup-trzask. W głowie pani Kusidowskiej układał się jakiś plan.

– To jak już pani wie, jak to działa… – zaczęła, znacząco przełykając ostatni kęs. Ani przez chwilę nie przestała na mnie łypać.

Boże, naprawdę się zdecydowała.

– Jak co działa? – Moja biedna mama naprawdę się przestraszyła.

– No, Przyjaciel przecież!

– Tak, to naprawdę bardzo interesująca historia. – Patrzyła na mnie, miałem wątpliwości, czy szuka mojej pomocy, czy odwrotnie. – I doskonały pomysł dla starszych ludzi.

– Dla samotnych ludzi, proszę pani, dla samotnych! – poprawiła ją sąsiadka. Podobał mi się nacisk w jej głosie. – Wiek tu nie gra żadnej roli.

– Tak, oczywiście. Ale…

– Wie pani… – Sąsiadka posłała matce porozumiewawcze spojrzenie. Jednocześnie, niby to dyskretnie, wycelowała we mnie wydatnym podbródkiem. Zupełnie jakbym spał albo przynajmniej był niewidomy.

– Tak?

Na jej podbródku rosły siwe włosy. Pojedyncze i niezbyt grube, mimo to pokaźne. Pomyślałem, że dla niej są niewidoczne w lustrze. Sąsiadka nosiła grube okulary, przynajmniej plus cztery dioptrie. Pomyślałem, że Przyjaciel powinien pisać do niej większymi literami.

– Może on…?

Coraz energiczniej machała owłosioną brodą. W moją stronę. Dla niektórych ludzi jeżdżenie na wózku inwalidzkim jest równoznaczne z posiadaniem kompletu form kalectwa. W tym ubytków na umyśle.

– Co on? – Matka spojrzała na mnie ukradkowo, kontrolnie. Widziałem, że przestaje panować nad strachem.

– A jakby tak Przyjaciel napisał też do niego?

Mama rozluźniła się. Szybko, jak na komendę. W kilka sekund uciekło z niej napięcie.

– Ach, to o to pani chodzi! – Jeszcze raz na mnie zerknęła, było jej wstyd za brak opanowania. – Ale przecież on nie jest samotny! Ma aż za dużo przyjaciół…

Pomyślałem, że przesadza. I zaraz potem: co tam, niech jej będzie.

– Jakoś nie zauważyłam, żeby wiele osób go odwiedzało. – Sąsiadka zmarszczyła się podejrzliwie. Była urażona, co świetnie rozumiałem. Kto lubi, jak mu pomysły bojkotują.

– Komputer – wyjaśniła matka, już spokojna. A jeszcze do niedawna reagowała łzami na każdą wzmiankę o mojej czy swojej samotności. – Teraz młodzi kontaktują się przez komputer. Czatują ze sobą całe dnie i noce… Albo na fejsbuku, zna pani fejsbuk?

Słuchałem z ciekawością.

– I pani mu na to pozwala? – Dla sąsiadki nadal byłem nieobecny. Przynajmniej umysłem. Ale okej. Jeśli jestem niedorozwinięty, na co mi dostęp do komputera.

– A co ja to mogę, droga pani? – Mama miała przynajmniej trochę zabawy. – Jest prawie dorosły.

– Tak? A ile on ma lat, bo zapomniałam… Czternaście, piętnaście?

– Blisko – odpowiedziałem.

Przestraszyła się, jakbym przemówił w obcym języku. Albo jakby gdzieś ukrył się brzuchomówca. Na wszelki wypadek rozejrzała się po kuchni.

– Skończyłem szesnaście, proszę pani.

Nie zaszczyciła mnie odpowiedzią. Ograniczyła się do posłania mi czegoś w rodzaju niewyraźnego uśmiechu. Oprócz zaskoczenia i przygany było w nim wszystko to, co zazwyczaj sygnalizują mi ludzie.

To taka mieszanka wszystkiego, w małych porcjach, o zmiennym stężeniu. Niepewność: nie wiem, jak się z tobą obchodzić. Współczucie: ach, jak mi ciebie szkoda, jesteś jeszcze taki młody. Przykrość: no nie, takie rzeczy w ogóle nie powinny zdarzać się na świecie. Zdenerwowanie: ja nie lubię tak stać i patrzeć na czyjeś nieszczęście. Poczucie winy: ja stary, a chodzę. Zadowolenie i wdzięczność losowi: jak to dobrze, że to nie ja.

Jednak przede wszystkim litość.

Zrezygnowałem z wtrącania się do rozmowy. A trwała długo, z przewagą monologu.

Byłem megacierpliwy. Opłaciło się. Matka była ze mnie dumna. Jeszcze tego samego wieczoru przekazała wszystko pięknej Helenie. Wyszedłem na bohatera z kamienną twarzą. Zaimponowałem im.

Cóż. Prawdę mówiąc, sobie też.

6

A cioteczka naprawdę się ucieszyła.

– No i sam widzisz, oni rzeczywiście go kochają!

– Yes, ma’m – potwierdziłem zgodnie. – Ogrodnik, pani Lilka z piekarni, zniedołężniała siostra Stasia…

Zmarszczyła brwi. Miała niezwykle interesujące brwi, schodziły się centralnie w mechatym punkcie na środku twarzy. W dziwny sposób za tą linią wędrował mój wzrok, równo do środka, aż bałem się, że robię zeza.

– I nadal przeważają kobiety – zauważyła ciocia. – Odnoszę wrażenie, że u mężczyzn ma jakieś mniejsze powodzenie.

Ciekawe dlaczego.

– Rzeczywiście dziwne. – Naśladując ją, również ściągnąłem brwi. Też chciałem wyglądać na kogoś, kto poważnie się zastanawia.

Nawet tego nie zauważyła.

– Ale sam przyznasz, że przyjemnie robi się człowiekowi na sercu. Też z tą twoją sąsiadką…

– Przemiłą panią Kusidowską.

– Tak. Jej rodzina twierdzi, że ostatnio jest z nią mniej kłopotów. Podobno bardzo się zmieniła.

Podobno? Nawet mnie nie umknęły jej podejrzane działania.

– Upiekła mi ciasto.

– Powaga? – ucieszyła się cioteczka. – Na pewno pyszne. I słodkie. Wata cukrowa to pikuś.

– Pyszne ciasto dla biednego kaleki.

– Przestań…

– Żartowałem. – Nie chciałem psuć jej dobrego humoru. – Miałem na myśli to, że musiała się zmienić nie do poznania, bo nigdy przedtem kalece nic nie przyniosła. I naraz sru, całe ciasto, słodsze niż…

– Przestaniesz?

Okej. Przestałem. I pomyślałem, że swoją drogą ciekawe, jak metamorfozę pani Kusidowskiej odkryła córka z rodzinką. Odwiedzali ją raz na ruski rok.

– Ależ nawet mała wnuczka to zauważyła!

O, to już naprawdę było ciekawe. Wnuczka Joanna – czy, jak się zdaje, Johanna – miała osiem lat i od urodzenia mieszkała w Niemczech.

– Ona w ogóle zna polski?

– Jej matka twierdzi, że owszem. I to całkiem nieźle.

Wyobraziłem sobie tę małą. Jej językiem ojczystym był niemiecki. I to w sensie dosłownym, ojciec faktycznie był Niemcem.

Jeśli nieźle radziła sobie po naszemu, miała twardy akcent i tamtejsze „r”.

– To bahdzo dhobsze.

Wyobraziłem sobie zmysłowe „hrrr” w ustach małej dziewczynki.

– Ksenofob!

– Coś jak filatelista?

Ciocia Nela również miała delikatne usta. Teraz ironicznie je wygięła.

– Podobno przedtem mieli z nią same kłopoty – powiedziała szybko, jakby zauważyła mój wzrok.

Zrobiłem głupią minę.

– Rozumiem, że z panią Kusidowską – zauważyłem grzecznie. – Nie z tą Asią-Johasią.

– Jasne, że z twoją sąsiadką. Ciągle było coś nie tak. A to córka za rzadko dzwoniła, a to w nieodpowiedniej porze. Albo że powinna zaraz przyjechać, natychmiast, bo mama źle się czuje. Córka ciągle przez nią płakała.

Jakby gdziekolwiek istniały niepłaczące kobiety. U nas albo w Rei­chu.

– Oj, ciociusiu, serce mi się kraje. – Ja ze swojej strony poznałem głównie płaczące mamy. Za to w dużych ilościach.

– Taki wrażliwy?

Wystarczy znaleźć się w odpowiednim miejscu. Jak szpital czy przychodnia. Chociaż lepsze są skwerki przed szpitalami i przychodniami. Żeby się wypłakać, matki mają zwyczaj wychodzić.

– Owszem, dlatego cieszy mnie, że nasz Przyjaciel przysłuża się nie tylko staruszkom, ale także młodszym pokoleniom. – Zależało mi na wyszukanej uprzejmości. -– Przysłużył się córce, wnuczce, niemieckiemu zięciowi…

– Widzisz? Tyle dobrego.

– Nie wspominając o cieście.

Tja… Jak to było?

Przyjaciel mojego przyjaciela jest moim przyjacielem.

Poczułem coś w rodzaju dumy.

Było to uczucie, które towarzyszyło mi od całkiem dawna. A przynajmniej od dnia, kiedy…

7

Nela weszła do domu i zaraz za progiem potknęła się o rozrzucone adidasy Pawła. Dalej leżała już tylko jego bluza; spodenki, w których odbył poranny jogging, zabrał ze sobą do łazienki, przy odrobinie szczęścia trafiły do kosza na bieliznę. Paweł miał wiele wad, ale nazwanie go ekstremalnym bałaganiarzem było niesprawiedliwością, przecież zbierał z podłogi bieliznę i brudne skarpety.

W przeciwieństwie do niej.

Rzuciła na podłogę i torbę, i płaszcz, i jeszcze ściągnięty z szyi szalik, przyłożyła torbie kopniakiem, choć to, co się w niej znajdowało, w zasadzie należało chronić przed pognieceniem.

Miała to gdzieś.

Jeszcze raz kopnęła torbę i zaczęła płakać. Potem roześmiała się przez łzy, rzucając pantoflami w sportowe męskie adidasy, zadała sobie trud, by trafić. Jestem mściwą miotaczką szpilkami, pomyślała.

Do kuchni weszła boso, wściekła na własną naiwność.

Nienawidziła tych pantofli; to że były niewygodne, chętnie by im darowała, podobnie jak cenę. Miały się przecież zwrócić – dodać pewności w ważnych miejscach, zrobić wrażenie, zaświadczyć za nią przed odpowiednimi ludźmi.

Gówno.

Egzamin został oblany, odpowiedni ludzie w ważnych miejscach mieli w głębokim poważaniu tak ją, jak i jej uroczyste buty. Razem z wszystkim, co przyniosła – dokumentami, kwalifikacjami, błyskotliwym CV i aplikacją.

I gówno z tego wyszło.

Kolejny raz odmówiono jej pracy. Rozmowa kwalifikacyjna – zdarzały się jej co jakiś czas, mniej więcej jedna na dziesięć podań – okazała się kompletnym fiaskiem. Mogła sobie wybić z głowy ubezpieczenie zdrowotne, regularne wpłaty na konto. Niby drobiazgi, jednak jakże przydatne… Matka przestałaby jej suszyć głowę i, co było znacznie gorsze, martwić się jej nieudacznictwem. Paweł przestałby robić dziwne miny. Znów tylko w sprawiedliwej połowie dokładałby się do… jakby to powiedzieć… gospodarstwa?

To śmieszne, nazywać w ten sposób trzydzieści jeden metrów kwadratowych wydzielonych z ogromnego niegdyś mieszkania w przedwojennej kamienicy. Ktoś mocno się namęczył, żeby poustawiać ściany i upchnąć między nie dwa pokoje z kuchnią i łazienką. Albo raczej półtora pokoju, skoro cała sypialnia miała szerokość łóżka. Kuchnia też była śmiesznie mała, jednak zawierała na przykład lodówkę, z której oboje spożywali… Niestety, nie dary. W takim wypadku ona darowałaby sobie przyjmowanie pieniędzy od matki. Na komorne wystarczyłyby jakoś dorywcze zarobki, podobnie jak na prąd, gaz i wodę.

À propos wody.

Nela napełniła wannę, z premedytacją po brzegi. W wypadku jej mieszkanka wanna sprawiała wrażenie surrealistycznego żartu. Zajmowała całą łazienkę i była jak drwina projektanta, który przedwojennego żeliwnego potwora na czterech łapach pozostawił akurat w najmniejszej jednostce dzielonego mieszkania: nie stać cię na apartament, to może stać cię chociaż na kąpiele. „Mój aniele”, rymował Paweł, a wówczas podejrzewała o drwiny nawet jego.

Zanurzyła głowę razem ze świeżo umytymi i w trudzie wymodelowanymi włosami.

To też miała gdzieś.

Zadzwonił telefon. To był Paweł.

– Nela?

Nie odpowiedziała od razu. Trzymała słuchawkę w niewielkiej odległości od ucha, zastanawiając się, czy zadziałałaby jak suszarka, kiedy wrzuci się ją do wody.

– Nela, to ty?

– A kogo się spodziewałeś?

Nadal cicho płakała, jego głos tylko spotęgował rozpacz.

– Masz zły humor – stwierdził rzeczowo. Nie był ani zdziwiony, ani nawet rozczarowany.

– Skąd wiesz?

– Rozumiem, że kicha.

– Cholerna kicha. – Chlipnęła i mokrą ręką wtarła w oko pianę zmieszaną z tuszem do rzęs.

– To nic, nie martw się.

Przemilczała pocieszenie.

– Słuchaj, przyjdę później. Muszę wpaść do Moniki.

Milczała nadal, choć więcej ją to kosztowało.

– Musimy załatwić pewne sprawy finansowe.

Uśmiechnęła się demonicznie; nawet bez oglądania swojej twarzy wyobraziła sobie rozmazanego potwora, który tylko czeka na okazję ujawnienia się w pełnej krasie.

– Mogę pójść z tobą?

– Słucham?

– Ja też chcę mieć jakieś sprawy finansowe.

Tym razem on chwilę pomilczał.

– Będę późno – powiedział w końcu. W jego głosie zabrakło zawahania.

Zamknęła oczy, co przyniosło trochę ulgi. Wyobraziła sobie Monikę, która coś dla niego gotuje. Co za bzdura. Monika zamawia przez telefon, przecież jeszcze rezyduje w swoim luksusowym gabinecie. Zamówienie zleca sekretarce, jak to pani wiceprezes.

Pechową rozmowę kwalifikacyjną tego ranka przeprowadziła z Nelą także dynamiczna pani wiceprezes firmy, w której Nela wymyśliła sobie pracować. Sam szef – łysawy capo di tutti i capi – ledwie wyjrzał z gabinetu. Przyjemność odprawienia nieodpowiedniej kandydatki pozostawił zastępczyni.

Dawka upokorzenia z powodu bycia odrzuconą ma znaczący związek z wyglądem i znaczeniem dokonującej tego osoby.

– Jasne.

Tego wieczoru jej Paweł nie wrócił na noc.

Ani na wszystkie następne noce, a także i dni.

8

Powinienem opisać, jak było wcześniej. Przed dniem, w którym cioteczka Nela stanęła w moich drzwiach i powiedziała: „Akrobato, mam do ciebie sprawę”.

Otóż.

Mój cały świat był masakryczną klatką. A w niej ja, wegetująca kukła.

Moim głównym – prawie jedynym – zajęciem było czekanie na matkę.

Wypełniałem je z cierpliwością, bo nic lepiej nie wpływa na pokorę jak wyrzuty sumienia. A matka pracowała. Za długo i za dużo, za to na moje jedzenie, moje lekarstwa i moje pomoce.

Oczywiście, że czas mi się dłużył. Tak się dzieje, kiedy ma się do wyboru oglądanie telewizji albo czytanie książek. Niby to nic złego, ale ja na telewizor najchętniej bym narzygał, z książkami odwrotnie. Ale miałem ich za mało, a sumienie zabraniało mi gonić matkę do biblioteki. Zwykle robiła to z własnej woli. Kiedy zapominała, nie przypominałem.

Tak, wiem. Wszyscy ściągają filmy i książki z sieci.

Nas, czyli mnie i mamy, nie było na to stać. Nie na ściąganie z sieci. Nas nie było stać na sieć. Pojawienie się cioteczki wraz z jej genialną sprawą przyniosło nam więcej niż tylko komputer i wyczekany internet.

Nam spadł z nieba cały pakiet dóbr.

Akcja cioci Neli była jak… Jak rozdzwonienie się tego czarodziejskiego dzwoneczka. Tak, wiem. Jest mi obojętne, jak idiotycznie to brzmi. W każdym razie, przynajmniej jeśli chodzi o ewidentne korzyści, mam teraz przynajmniej trzy rzeczy. Niezapracowaną matkę w domu, wszystkie książki, które chcę przeczytać, i każdy dobry film. Jakość mojego życia poprawiła się porównywalnie do zmiany traktora na mercedesa. Mam nowy inwalidzki wózek. Jest lekki i posłuszny jak pokazowa klaczka w byłym cyrku.

Ale to nie wszystko. Najważniejsze, że doskonale się w tym czuję. Sprawa cioteczki wciągnęła mnie i zapewniła rozrywkę. Aktywność. Współuczestniczenie i współodpowiedzialność. Piękny psychiczny komfort świadomości odgrywania ważnej roli. Wychodzenia na scenę, na arenę, stawania w świetle reflektorów…

No tak, może trochę przesadzam. Ale liczę, że świat jakoś mi wybaczy.

Ktoś kiedyś napisał, że ten, kto urodził się artystą, skazany jest na pewne skojarzenia.

9

Swoją sprawę ciocia Nela rozpoczęła całkiem sama.

Nie wiem dokładnie, jak do tego doszło. Cioteczka wyjaśniała mi to, jednak cholernie fragmentarycznie. Bardzo przy tym kluczyła.

Oczywiście, istniały pewne ewidentne racje. Na przykład finanse. Albo naturalna potrzeba angażowania się w kwestie społeczne i moralne. Jednak tak naprawdę pobudki cioteczki były skrajnie osobiste. Uważam, że zajęła się tą sprawą, bo inne ją w życiu zawiodły. Jej pole stało się puste, życiowy deficyt eksplodował i groził zaduszeniem. Musiała coś zrobić, i to z dwóch powodów. Po pierwsze – zbudować logistykę codziennego życia. Po drugie – oddzielić to życie od poprzedniego.

Poprzednim życiem ciocia nazywała to, które wiodła przed sprawą. Myślę, że już domyślacie się dalszego ciągu. Tak, oczywiście.

Miłosna historia.

Nie wszystko o niej wiem. Cioteczka niechętnie się nią dzieliła – to znaczy ze mną. Niby odsłaniała tajemnice, ale skąpo i wyrywkowo. Toteż znam je byle jak. Z jej winy, a przynajmniej z jej powodu.

Oczywiście, że zawsze mnie to frustrowało.

Czy ja się skarżę? Nie, przeciwnie. Doceniam, że cioteczka w ogóle mnie w to wszystko wprowadziła.

Na początku zastanawiałem się, dlaczego w ogóle tak się odkrywa. Czemu opowiada o sobie – mnie oraz, pośrednio, innym. Nawet w ten jej irytujący, tendencyjny sposób. Rzadko wprost, najczęściej pośrednio, czyli przez pracę. Bo nigdy nie musiała. W jej naturze nie leżała ani gadatliwość, ani słynna babska wylewność. Ani tym bardziej nawyk szukania pomocy.

Na koniec uznałem, że robi to z przyjaźni. Także z dwóch powodów: po pierwsze – dla mojej edukacji, po drugie – ku przestrodze. Historie miłosne to niezły materiał szkoleniowy. Opowiadając swoją mnie nieletniemu, cioteczka formowała pożądanego faceta. Miałem nauczyć się szanować uczucia kobiet oraz szanować je same. Przestrogą miał być model odwrotny – lejtmotyw jej historii, drań łamiący im serca.

Za obie te nauki jestem jej prawdziwie wdzięczny.

Tak jak za to, że w ogóle o tym ze mną rozmawia. O tym, czyli o miłości.

Jest taka stara piosenka, śpiewała ją Marlena Dietrich. Ich bin von Kopf bis Fuss auf Liebe eingestellt. Po polsku: Jestem od stóp do głów nastawiona na miłość.

To właśnie o mojej cioci.

Jeżeli na całym bożym świecie istnieje ktoś zaprogramowany wyłącznie na miłość, jest nim właśnie ona. Mama twierdzi, że taka już się urodziła. I, co z kolei ja mogę potwierdzić, taka pozostała. Z miłością jako tematem nad tematy. Punktem, z którego wywodzi się świat. Racją, dla której jeszcze się kręci. Pozwolę sobie zacytować jej własne słowa: „Miłość jest jak czysta rzeka, która płynie bez względu na to, jacy ludzie chcą się w niej zanurzyć. To, że jedni wniosą brud, a drudzy z nurtem popłyną, wcale jej nie zmieni. Rzeka jest żywiołem dla samej siebie, pozostanie czysta”.

Ktoś powiedziałby, że to szczyty naiwności.

Ktoś, ale nie piękna Helena.

O tym wszystkim często opowiada. Mnie, a także innym. Kiedy robi to dla obcych, jest to wybiórcza narracja. Piękna Helena dzieli swoją historię tak, jak wykrawa się kawałki owocowego tortu. Temu kawałek z wiśnią, innemu z cząstką ananasa. Treści są przeinaczone i przeformowane. Historia musi wystarczyć na wiele osobnych opowieści.

Nie, nie jestem o to zazdrosny.

Czy byłem?

Owszem, kiedyś. Na samym początku. I nawet jej to powiedziałem: wykorzystujesz osobiste przeżycia do merkantylnych celów. Teraz mam żal o coś zupełnie innego.

– Dlaczego po prostu nie opowiesz mi wszystkiego? Sączysz mi swoją opowieść jak przez watę.

Świetnie pamiętam moment, gdy ją o to zapytałem. Patrzyłem jej w oczy, były łagodne i trochę smutne. Ona sama zamyślona i skupiona jednocześnie. Zadowolony z siebie pomyślałem, że trafiłem ją prosto w sumienie. Oraz że w ramach rekompensaty szuka już dla mnie w pamięci najintymniejszego ze zwierzeń.

To nieprawdopodobne, jak człowiek może się mylić.

– Bo nie jest dla ciebie, mały – odpowiedziała mi obojętnie. – Nie wszystkie bajki są dla dzieci.

10

Kałuże traciły kształtność na rzecz bezforemnej rzeki zalewającej ulice. Tu i ówdzie spływały nieliczne liście, jedne z ostatnich, które przeżywszy porę październikowych wichrów, dotrwały do pory deszczowej. Nie od razu go rozpoznała. Stał pod jedynym w parku tulipanowcem i pod strumieniami wody zalewającej mu głowę obserwował kilka ostatnich nieopadłych liści. Mokre włosy jak kask oblepiały mu czoło, jasna kurtka w zmoczonej wersji wyglądała na czarną, a przynajmniej tak burą, jak stał się cały park.

– Hej – powiedziała przyjaźnie, kiedy pies pociągnął ją w jego stronę. Aż do tej chwili miała jeszcze szansę go ominąć, udać, że nie poznaje.

Paweł odwrócił się, zdziwiony tylko przez chwilę. Potem na jego twarzy rozlał się uśmiech – radośniejszy nawet od tego, który wywołały wytrwałe liście niedobitki.

– Hej! – Przez moment wyglądał tak, jakby chciał ją uściskać, jednak pochylił się nad mokrym jak on sam psem. Ten, uradowany, merdał zawzięcie ogonem i czasem trafiał jak trzepaczką w nogawkę jego spodni.

– Co tu robisz? – zapytała z obowiązku, mając jeszcze nadzieję, że wszystko potrwa tylko chwilę.

– Co ja tu robię? – Wykonał szeroki gest w kierunku wyłysiałej korony tulipanowca. – Patrzę! Zachwycam się! Pięknie sobie moknę! A ty?

Trudno było odgadnąć, czy rzeczywiście interesuje go odpowiedź, ale przecież i ona nie marzyła o długich konwersacjach. Ręka zdążyła jej zdrętwieć od trzymania parasola, druga bolała od siłowania się z psem, rwącym się ze smyczy.

– Też moknę. – Chciała jak najszybciej wrócić do domu. – Ale chyba jakoś mniej pięknie.

Natychmiast zaprotestował:

– Jasne, że pięknie! Nie da się niepięknie moknąć w taki deszcz!

– Wierz mi, że owszem.

– Coś ty! Rozejrzyj się tylko, jak tu cudnie!

Zlekceważyła jego zachętę.

– Ja wiem, jak tu jest – powiedziała. – Od ośmiu lat bywam tu przynajmniej dwa razy na dzień.

– Też kiedy taki piękny deszcz?

– Piękny? Raczej męczący.

– Coś ty! Jak deszcz może być męczący?

Pies wyrywał jej jedną rękę, drugą poniewierał parasol, na który z kolei uparł się wiatr. Nogi miała suche tylko dzięki kaloszom, te jednak były niewygodnie i, przynajmniej według własnej opinii, poruszała się w nich jak emerytka w ortopedycznym obuwiu. Zresztą wszystko było zbyt niewygodne, ciężkie, zbyt przemoczone.

– Zobacz – wskazał na buszującego w mokrych liściach psa. Zapomniał już o tulipanowcu, teraz bardziej podobało mu się udowadnianie niestosowności jej niezadowolenia. – Nawet twój Ciapek docenia prawdziwe piękno.

Patrzył na nią wyczekująco, oczy śmiały mu się na tle brązowo-żółtych rozmoczyn parku. Poczuła, że dzieje się coś dziwnego – jego euforyczny nastrój zaatakował jej jesienną apatię.

– On nie nazywa się Ciapek – poprawiła, odpowiadając na jego uśmiech. – Ma na imię Rodrigo.

– Każdy pies to Ciapek.

– A ja jak mam na imię? – zapytała podstępnie. Humor jej się nieoczekiwanie poprawił; pomyślała, że oto trafił się facet, któremu daruje nieznajomość swojego imienia.

– Jak ty masz na imię?

Roześmiała się, zagłuszając tętent kropli harcujących na parasolu; mężczyźni naprawdę powtarzają pytanie, kiedy chcą zyskać na czasie. Należałoby uczyć ich na kursach, jacy stają się wówczas czytelni.

On wiedział tyle, że przyłapała go na gorącym uczynku. Nadal grając na czas, skrzywił się zabawnie, po czym zrobił zeza, jakby przyglądał się strużce deszczu szukającej drogi na jego nosie.

– Wiem, jak masz na imię – powiedział, ciągle zezując. – Pewnie, że wiem.

– Czyli jak?

Śmiała się nieprzerwanie, gdy wiatr, wykorzystawszy chwilę nieuwagi, mocniej szarpnął parasolem. Zadarła głowę do góry i pozwoliła, by i na nią spadło trochę deszczu. Przez burości parku przeświecało rudawe światło października.

– Myślę… myślę, że…

– Tak?

– Kochanie.

– Zgadłeś!

– A widzisz? – spojrzał na nią triumfalnie i jak dzieciak zakręcił się w miejscu.

– Każda kobieta to kochanie – powtórzyła po nim. – Ty obrzydliwy lowelasie…

W obronnym geście podniósł obie ręce:

– Co to, to nie. Zaraz obrzydliwy. Poza tym myślisz, że każdy facet to lowelas? Ja mam na imię Paweł.

– Bardzo mi miło – powiedziała ze swym najpiękniejszym uśmiechem – poznać cię, Pawle.

Zgłupiał, tym razem jego chłopięca pewność siebie go opuściła. Zarejestrowała to z utajoną satysfakcją – w usiłowaniach ukrycia kiepskiej pamięci wydawał się naprawdę pocieszny.

– Ty żartujesz, prawda? – powiedział w końcu, jakby prosił ją o litość.

W tej jesiennej scenerii, w mokrym parku otrząsającym się ze złotych liści po to, by po stoicku przeżyć ich metamorfozę w szary brąz, podobny akt litości wydawał się jak najbardziej na miejscu.

– Żartuję – odpowiedziała i gestem zaprosiła go pod parasol.

Miał w planach coś innego, podobnie jak ona, niemarząca o żadnym chłopcu z deszczu. Mimo to poszli we dwoje w kierunku jej mieszkania. On – wpół okryty i na zmianę uciekający przed nią w deszcz i jej opiekę – oraz ona – niezadowolona z trzymania nad nim osłony i ciesząca się z każdego momentu, w którym ich nierytmiczne kroki na chwilę równały się ze sobą.

11

Siedzieli w kuchni. Zdążyła wytrzeć ubłoconego psa, zmienić kalosze na domowe pantofle, a nawet, jako dobra gospodyni, znaleźć dla gościa suche skarpety oraz dresową bluzę, wprawdzie damską, ale nieźle pasowała. Pomyślała, że musiał długo stać w tym parku, może towarzyszył opadaniu jednego po drugim wszystkich liści tulipanowca, bo zdążył przemoknąć do bielizny. Nie miała dla niego spodni, bo nawet jeśli wszedłby w jej dresowe, jego atrakcyjność stałaby się problematyczna. Jakby kogoś obchodziło, czy daleki znajomy, który wpadł, by osuszyć się po deszczu i napić herbaty, wygląda atrakcyjnie.

Jednak przy herbacie – herbacie bez alkoholu – zdarzyło się tak, że on pozbył się tej bluzy, a chwilę później zdjął też przemoczone spodnie, niekoniecznie dlatego, że przemoczone. Wylądowały na dywanie w jej sypialni, w jednoznacznej plątaninie jego ciuchów z jej ubraniami, choć te były suche, i niekoniecznie miała powód, by się ich pozbywać i rzucać byle jak na podłogę. Na samym wierzchu, co wyglądało komicznie, uplasowały się jej różowe kapcie, pomponiaste i ani trochę seksowne.

Zostali w łóżku przez dwa dni; umknęła im przemiana popołudnia w wieczór, a noc, która po nim nastąpiła, była zanadto z nim zlepiona, by zwrócili na nią uwagę. Udało się na kilka godzin zasnąć i może spaliby dłużej, gdyby nie upomniał się o swoje pies. Wtedy on bez protestu, uśmiechnięty jak w chwili, w której ten sam pies zniweczył mu euforię pod drzewem tulipanowca, wstał z łóżka i pełen energii wyszedł do przedpokoju, gdzie długo szukał mokrych butów.

W ostatniej chwili krzyknęła do niego, by włożył także spodnie, choć i one nadal były przemoczone – no bo jak miały wyschnąć, zaplątane w kupie ciuchów. On już chciał tak wychodzić, nogi wystawały mu śmiesznie spod mokrej, sięgającej zaledwie do pół uda kurtki, w rozczłapanych butach, ale zabroniła mu, śmiejąc się głośno, nie dlatego, że wyglądał zabawnie, ale ze względu na sąsiadów. Oczywiście – także tu byli ze sobą zgodni – nic im do tego, że wychodzi od niej w nocy mężczyzna; dobry przecież człowiek, skoro wyprowadza psa. Włożył spodnie, jak go prosiła; musiał się trochę pomęczyć, wysupłując je spośród skłębionych ciuchów.

Zanim zatrzasnął drzwi – był to suchy, nie zapowiadający niczego dobrego dźwięk – dotarł do niej powiew powietrza. Przyniósł trochę wilgoci i wiele obcości; w tamtej chwili powinna otrząsnąć się, odetchnąć tym orzeźwiającym powietrzem i może zareagować na nieodpowiedzialność, która się w niej rozpanoszyła. Jednak ona zlekceważyła sygnały i szybko, zbyt szybko, odgoniła zalążki myśli nawołujących ją do rozsądku. Wstała, choć bez zamiaru ubrania się, a przecież w przeciwieństwie do Pawła nie groziło jej grzebanie w kłębowisku mokrych spodni, bluz, koszulek, majtek oraz koronkowego stanika. W szafie miała dość odpowiedniej garderoby.

Ona jednak sięgnęła po koszulkę na ramiączkach, ledwie okrywającą piersi, i włożyła ją, ani myśląc o wzięciu prysznica, co uchroniłoby jedwab przed przyklejeniem się do gorącej jeszcze skóry. Zostawiła łóżko nieporządne, odarte z kapy, ze zdradziecko poszarpanym, jak ona pachnącym prześcieradłem. Zapamiętała przelotnie, że coś trzeba będzie z nim zrobić, wygładzić przynajmniej, co jednak odłożyła na później, niech zostanie sobie jeszcze chwilę takie dzikie; od przypomnienia przyczyn zakręciło się jej w głowie.

Poszła do kuchni, chwiejnie, na rozedrganych nogach. Wyciągnęła z szafy talerz; pierwszy raz robiła to bez uprzedniego umycia rąk, a już na pewno takimi – poszukała w myślach określenia – używanymi rękoma nigdy nie dotykała jedzenia. Zaśmiała się głośno, jak w parku, jak w deszczu pod drzewem tulipanowca, i zajęła się zapełnianiem talerza rzeczami, które smakowały jej jeszcze z daleka od ust, jakby czuła je przed skórę dłoni.

Wyłożyła plastry salami; wydały się jej za duże, podarła je więc na mniejsze kawałki, oblizując palce; znów poczuła zawrót głowy, bo smak zmieszał się z innym, jeszcze na nich tkwiącym. Znalazła kilka winogron, jakiś ser, odkryła puszkę oliwek zachomikowaną na ważną okazję i gorączkowo ją otworzyła – czy mogła nadarzyć się lepsza od tej? Rozejrzała się za chlebem, miała, był świeży, choć zwykły, kupiony na zwyczajny weekend. Porwała go na okruchy rozmiaru oliwek, dumna z siebie przyjrzała się wszystkiemu i, poddając się nowej inspiracji, odpakowała czekoladę i pokruszyła ją na salami, ser, chleb i winogrona.

Talerz chciała przenieść na stół – nadal stała tam niedopita herbata – albo prosto do sypialni, bo pasował tam jako kolejna nieuporządkowana, pikantno-słodka rzecz. Ale odezwał się dzwonek przy drzwiach, więc popędziła do nich, niemal rozrywając szwy eleganckiej, pierwszy raz włożonej koszulki, bo przestraszyła się, że on miałby czekać pod drzwiami, prosto z deszczu, jakby rzeczywiście nadal padało.