Portal do godziny Pana - Dorota Worobiec - ebook

Portal do godziny Pana ebook

Dorota Worobiec

0,0

Opis

Współczesna niespodziewana wyprawa na odległy kontynent na mocy zagadkowego testamentu okazuje się całkiem bliska. Odziedziczony stary dom tajemnic posiada zagruzowaną w latach wojny piwnicę, ogród zwykły i ukryty. Wejdziemy w mroczne czasy okupacji i najpotężniejszą tajemnicę ludzkości, przeżyjemy wątek pięknego uczucia. Przygoda, potęga tajemnicy i własnych przeżyć duchowych, zapomniane wartości patriotyczne, wielkie przesłania, prawdziwe prorocze wizje, także dawka humoru. Przeczytajcie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 346

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dorota Worobiec

Portal do godziny Pana

Cierpienie światła

© Dorota Worobiec, 2020

Współczesna niespodziewana wyprawa na odległy kontynent na mocy zagadkowego testamentu okazuje się całkiem bliska. Odziedziczony stary dom tajemnic posiada zagruzowaną w latach wojny piwnicę, ogród zwykły i ukryty. Wejdziemy w mroczne czasy okupacji i najpotężniejszą tajemnicę ludzkości, przeżyjemy wątek pięknego uczucia. Przygoda, potęga tajemnicy i własnych przeżyć duchowych, zapomniane wartości patriotyczne, wielkie przesłania, prawdziwe prorocze wizje, także dawka humoru. Przeczytajcie.

ISBN 978-83-8189-892-8

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

*

Człowiek nie potrafi ani cierpieć, ani być długo szczęśliwym. Nie jest więc zdolny do niczego co się liczy./A. Camus/

*

Czy warto pokazać swoim życiem, że jest inaczej? Jeśli oczywiście damy radę, jeśli potrafimy, jeśli chcemy, byle nie dla udowodnienia sobie i komuś czegoś, a dla własnego wzrastania jedynie. /Autorka/

*

„NIECH NOWE GENEZIS LUDZKOŚCI

RZECZYWISTOŚĆ I DUSZĘ LUDZKĄ CZYSTĄ STWORZY JAK KRYSZTAŁ, W KTÓREJ PRZEGLĄDA SIĘ ŚWIATŁO JUŻ NIE CIERPIĄC”

/AUTORKA/

Wstęp, czyli parę słów od autorki

Barwy są cierpieniem światła./Goethe/

Tęcza ukazuje przymierze Boga z nami w sprawie cierpienia! Nie ma w niej radości, chyba że za cenę szczęścia patrzącego cierpi...samo światło, gdy rozszczepione pokazuje pełne spektrum barw utajonych w białym paśmie! Deszcz jest jak łzy, jest warunkiem ukazania cierpienia światła, które rozdarte jest jak Jezus Chrystus na Drodze Krzyżowej i na Krzyżu, ukazując pełnię Miłości. Z Serca Miłosiernego wypływają barwne pasma światła, którym jest Sam...Kryształowa czysta dusza ludzka może być jak pryzmat, w zetknięciu ze światłem ukazuje jego pełnię. Hostia jest jak białe światło słońca, kryjące w sobie prawdziwy skład, budowę…

Zaproszenie do odbycia tajemniczej dalekiej podróży na odległy kontynent na mocy równie tajemniczego testamentu kryje w sobie dużo bliższą podróż, do odziedziczonego wiejskiego domu pełnego tajemnic, domu z dwoma ogrodami, zwykłym i ukrytym. To podróż do mrocznych czasów okupacji i historii tak porażającej emocjonalnie, że łza nie zdziwi. Są tu ludzie starzy, dorośli, młodzi, dzieci, sympatyczne zwierzęta, wątki poważne, przygodowe, duchowe, psychologiczne, historyczne, także te pełne dowcipu, oraz przeplatający się pnączem bluszczu wątek pięknego uczucia. Wszystko to wskazuje na brak przypadkowości w ludzkich losach. Wreszcie mamy najpotężniejszą tajemnicę ludzkości, którą autorka udostępnia, nawołując do wielkiej ostrożności. Oścień śmierci unicestwiony genetycznie i ponadczasowo dla rodzaju ludzkiego przez Jezusa Chrystusa wciąż niebezpiecznie krąży w naszym wnętrzu, gotów zniweczyć Jego Dzieło...Jeśli ma nam zostać dane głębsze poznanie, to jedynie sam Bóg działający w nas wybierze moment dobry dla nas. Gdy siłą ciekawości wybierzemy go sami, włamiemy się niewłaściwym wejściem, jak złodziej, może nas czekać powtórka Raju...Boskie moce nie służą do zabawy i nieporadnych podbojów Nieba, wszystko to będzie nam dane i otwarte w porę, która powoli nadchodzi, a my bogaci w wiedzę czuwajmy.

Na temat samej treści książki to „w pigułce” tyle, czyli skrótowy tekst z tylnej strony okładki, gdyż wszystkiego dowie się Czytelnik dopiero wchodząc w przekaz, opowieść tej mojej ostatniej książki, która jest podobnie do poprzednich „Głosem Boga we mnie”, głosem skierowanym do ludzi.

W życiu są jednak takie momenty, w których trzeba zrobić coś za darmo — nie oczekując nic w zamian. Dotyczy to szczególnie dzieł dokonywanych dla Królestwa Bożego. Oczywiście — jak czytamy w innym fragmencie ewangelii — robotnik jest godzien swojej zapłaty, ale wynagrodzenie nie może być najważniejsze. Brak wynagrodzenia nie może sprawić, że uczeń ogłosi strajk i przestanie wypełniać zlecenia Boga.

Jeśli zajmiesz się sprawami Króla, On sam ze swego skarbca da ci tyle, ile potrzebujesz.ks. Kamil Dąbrowski

Wierzę, że Bóg na czas ziemskiej egzystencji, jaka mi pozostała dla wypełnienia do końca mojej misji zapewni mi w porę środki do życia fizycznego, bym mogła być Jego Głosem i abym Go nie zawiodła, nie zafałszowała tego głosu. Nic poza tym na koniec już nie napiszę w tym słowie od autorki, ode mnie, jednak muszę umieścić tu pewne ważne wyjaśnienia. Tak więc, jak już kiedyś pisałam, dawno temu zakończyłam moją duchową autobiografię, kronikę „Sen in Excelsis”, w której między innymi ujęte były moje spotkania z Wyższym, przekazy, doświadczenia, również kontakty z osobami przebywającymi już po tamtej stronie życia. To wszystko trwa do dziś, jest wielki ciąg dalszy, nawet w formie nasilonej, dojrzalszej, więc swoje doświadczenia wkładam miejscami w losy bohaterów książek, które powstały już po tej autobiografii. Tak jest również i w tej książce. Swoje własne stany wyższe włożyłam w losy jej bohaterów. Mam na myśli spotkania z Jezusem i przekazy od Niego, które przerzuciłam na postać dziadka Marka, także moje wizje patriotyczne dotyczące zagrożeń dla naszego kraju włożyłam w losy tej samej postaci. Te ostatnie po kontakcie z „Nieznanym Światem” okazały się bardzo zbieżne z wizjami nieznanych mi sławnych wizjonerów, co wywołało moje zadziwienie. Niektóre fragmenty książki zostały mi podpowiedziane we śnie, w sposób porażający pasowały do całości. Chciałabym poruszyć jeszcze jedną sprawę. Jest to sprawa ziemskich znaków dawanych mi przez Boga. Moje ostatnie doświadczenie wyglądało następująco. Przy kolejnym przepięknym spotkaniu z Jezusem Chrystusem, Jego szata ma tym razem na sobie bordową linkę zaczepioną na mosiężnych uchwytach i coś sugeruje...Jezus Chrystus stojąc przede mną odwraca się, idzie parę kroków, po czym znów odwraca się do mnie Twarzą, przemienia się w dużą białą Hostię, przed którą widać bordową linę umocowaną na mosiężnych uchwytach. Patrzę, a to przecież miejsce adoracji Najświętszego Sakramentu w kościele św. Józefa u mnie w Toruniu! Jezus woła mnie na adorację, na osobistą z Nim rozmowę, daje mi dodatkowo modlitwę „Jezu, ty się tym zajmij”, bo wie, że moich problemów nie rozwiążę inaczej, jak tylko rzucając się w toń bezgranicznej ku Niemu ufności. Tak też czynię. 22-go lutego 2020 idę z różą do tego kościoła, po drodze słyszę głos: kup wodę mineralną, dziś nie będzie wazonu pod krzyżem! Zawsze jest tam wazon, myślę, ale wodę kupuję. Wchodzę do kościoła, pod krzyżem...nie ma wazonu. Stawiam różę w plastikowej butelce, upamiętniam na fotografii, wchodzę dalej prosząc Jezusa o znak, bardzo wielki znak, którego potrzebuję. Znaku nie ma, jest mi smutno, ale zmierzam pod Hostię. Nagle słyszę głos: odwróć się! Odwracam się i… podnoszę uszkodzony, „niepotrzebny” stary krzyżyk z Jezusem przyniesiony przez kogoś z parafian i jeszcze do tego stary mały obrazek w ramce z Matką Boską Ostrobramską. Ręce Jezusa są wolne od gwoździ na tym krzyżyku, trzymają Go tylko gwoździe u nóg a ja… JUŻ MAM GOTOWĄ LEGENDĘ! Patrzę na obrazek Maryi i… JUŻ MAM DRUGĄ GOTOWĄ LEGENDĘ! Napiszę i dodam do książki i załączę fotografie tych przedmiotów z przesłaniem! Dziękuję Jezusowi za wielki dar, chowam go do torby i szczęśliwa zmierzam do Hostii na długą adorację, rozmowę. Odwróć się! Słyszę znowu głos. Odwracam się i widzę, że obok krzyżyka i obrazka leżała jedna rękawiczka, zgubiona przez kogoś. Rękawiczkę oczywiście zostawiam na miejscu, ale już wiem, że to Bóg mi odpowiedział, gdyż rękawiczka dla mnie zawsze oznacza pomoc z góry, podanie dłoni. Zawsze tak Bóg mi daje znak, że jest pomoc! Ile takich pojedynczych rękawiczek już widywałam w drodze, kiedy bardzo prosiłam o pomoc, o znak! Klęczę po Hostią, delektuję się widokiem Sakramentalnego Ciała Jezusa, na widok bordowej linki i mosiężnych uchwytów uśmiecham się...Jestem, wreszcie jestem tu. Rozpoczynam rozmowę, adorację. „Puszczam gałąź”, na której trzymam zbolałą dłoń, pode mną przepaść, ale ja wpadam wprost w objęcia Jezusa. Jezu, ty zajmij się wszystkim! Najpierw przepraszam za wszystko, potem dziękuję za wszystko i wszystkich, na koniec składam prośby i wreszcie oddaję się samej już tylko adoracji. Jeszcze w ten sam dzień rozwiązuje się jedna z zaniesionych próśb, taka powiedzmy niezbyt wysokiej rangi, ale dla mnie ważna, bardzo ważna. Do tego mam swoje „eksponaty” dla legendy jednej i drugiej. Tak bogata w owoce stała się wizyta u Jezusa w stanie Sakramentu, jak zresztą zawsze. Moje życie potoczy się dalej, książka pójdzie do wydawnictwa, do druku, a moje przeżycia będą obecne w tym życiu nadal, to wiem. Postanowiłam, że tą książką kończę jednak swoją twórczość, przynajmniej na dłuższy czas i zajmę się w porozumieniu z wydawnictwem reklamą i dotarciem do Czytelników. Dostałam zresztą wielki znak, że to już czas, że to tymczasem wszystko i pora zdecydowanie wyjść ze wszystkim do ludzi, zaś skutkami tego wszystkiego zajmie się Bóg, więc jestem o to spokojna. Aby wszystko było jasne, dla tych Czytelników, którzy nie znają mojej historii, przeznaczenia, misji życiowej, zamieszczam coś bardzo niezwykłego, ważnego, co po raz pierwszy zamieściłam w „Sen in Excelsis” i co widnieje powtarzane w moich niektórych wcześniejszych książkach jako potwierdzenie, w które wielu ludziom ciężko będzie uwierzyć, jednak to jest najświętszą, najczystszą prawdą. Wypełniło się i otrzymałam kolejny znak, który wykorzystałam w tej oto książce w wątku z tajemniczym zegarem. O co chodzi? Tak więc zgodnie z umową dla celów praktycznych na adres mojej wieloletniej koleżanki Gosi, zamiast na mój, przyszła z daleka paczka dla mnie z pięknym starym zegarem „Holendrem” od pana Zbyszka, który przeczyta moją książkę. Trochę u Gosi paczka poleżała, wreszcie pod koniec grudnia 2019 roku podjechałam do niej, by ją otworzyć, przepakować w mniejszą torbę i zabrać do domu. Kiedy weszłam, najpierw usiadłyśmy do stołu, porozmawiałyśmy trochę, po czym zdecydowałam, że otwieramy. Trochę wysiłku i czasu nas to kosztowało z powodu solidnego zabezpieczenia. Wreszcie po „ciężkiej pracy” udało nam się go wydobyć, był częściowo rozmontowany. Moment wydobycia NIECZYNNEGO na ten moment zegara i spojrzenia na jego tarczę, był momentem szoku. Zegar stanął kiedyś na godzinie 15.21 i nie byłoby w tym niczego dziwnego, gdyby nie moje przypadkowe spojrzenie na CHODZĄCY zegar, wiszący w pokoju u Gosi, KTÓRY WSKAZYWAŁ DOKŁADNIE GODZINĘ 15.21!!! Oto czas zakreślił pętlę w mojej życiowej misji i WYPEŁNIŁO SIĘ! Moja twórczość dobiegła do końca, ta zaś książka stanowi jej wielkie oficjalne zakończenie, książka bardzo mocna w swym przekazie, czego jestem świadoma.

WYPEŁNIŁO SIĘ! Co to oznacza tak prawdziwie? To wyjaśnia wklejony fragment dawno wydanej mojej autobiografii z opisem z roku 2000. Oto on…

Rok 2000

Nocą 01—02.02.2000r. (fale alfa) stało przy moim łóżku coś na kształt talerza satelitarnego. Ta rzecz miała osobowość i obserwowała mnie. Poczułam się bardzo zagrożona. Nagle usłyszałam dźwięk jakby odlatującego pionowo, w górę jakiegoś pojazdu. Czyżby była to manifestacja kogoś, czegoś z Tamtej Strony, czy też stan mojego umysłu, zmieniony w ważnym celu na ten czas? Pokój zalany ultrafioletem, wibracje, gwizdy szumy. Spojrzałam w okno mojego pokoju i ujrzałam cień znikającego nad dachami pojazdu. Widziałam to na falach alfa przez… żaluzje, których nie miałam!!! Nagle nastał dzień (na falach głębokiego snu) i oto już znajduję się w pokoju rodziców. Tam całe ściany oklejone są moimi pracami z zakresu grafiki komputerowej. Jednak jest to luty 2000 i nie mam w realu własnego komputera. Znam programy biurowe, nie znam programów graficznych, a te stanowiły moje marzenie. Wchodzę na balkon, ten od strony klatek schodowych, czyli wychodzący na zachód. Nagle widzę na niebie, na południowym zachodzie zmierzający do mnie błękitny eteryczny, giętki promień… Ma osobowość!Mówi do mnie telepatycznie, że daje mi moc twórczą w oczydłonie, uszy, umysł i serce. Następnie wnika w to wszystko po kolei, a ja odczuwam to niby przyjemne porażenieprądem. Nagle dzień zmienia się późny wieczór, jest czarneniebo, gwiazdy, księżyc. W jednej chwili zmienił się całkowiciemój sposób odczuwania. Zmiana poziomów energetycznych!Usłyszałam to zdanie gdzieś w głębi siebie. Zaczęłamwyraźnie słyszeć naddźwięki i poddźwięki z takim charakterystycznymgłuchym strzelaniem jakby fajerwerków.Moje oczy zaczęły widzieć inaczej kolory. Te kolory byłyniesamowicie intensywne i występowały jako żywe fontannykolorowych energii, tak się nazywały, a ja skądś to wiedziałam. Róż i turkus. Żółty, czerwony i nie tylko. Nagle z miejsca,z którego wyszedł za dnia błękitny promień, zaczęła przebijaćjakaś jasność. Okazała się ona po chwili „Złotą Gwiazdą”,tak też się nazywała. Ta moja złota Gwiazda, czymkolwiekbyła, wysłała mi teraz osobiście w prezencie z Nieba…KOMPUTER?! Ze środka Złotej Gwiazdy ostro wystrzeliłteraz złoty pojedynczy promień i bardzo precyzyjnie, celnietrafił z nieba w pusty, czarny, będący kosmiczną głębiąekran stojącego na balkonie komputera. Pojawił się na nimszybko migający obfity tekst, jakoś nie byłam w stanie tegoodczytać. Po chwili widziałam coś… 22 11 22 11 22 11Opowieść z Gwiazd. Komputer posiadał osobowość i duszę! Poczułam lekką grozę i dziwne podłączenie mojego mózgu do przerażającego Kosmosu.. Na podłodze stało tekturowe pudło,na pudle był napis brzmiący: PRO-AFRO lub coś podobnego,W pudle znajdowały się dyskietki, krążki CD i książki. Okazałosię, że autorem książek jestem ja sama, nie widziałam tytułu więc pomyślałam z radością, że pewnie kiedyś napiszę jakieś programy graficzne lub coś w tym stylu. Gdybym wtedy znałaprawdziwe znaczenie tego, co oglądały moje oczy!!! Bałam się tego wszystkiego, co się działo, ale cieszyłam się. Na koniec na nocnym niebie pokazała się dziura. Z niej wyszła przepiękna smukła dłoń, pokiwała mi i usłyszałam głos: ”W dzień Matki Pana, Alleluja!” Porażona usiadłam na łóżku, o Boże, to 02.02.2000., tegoroczne święto M.B. Gromnicznej! 15 Real. Po trzech miesiącach nabyłam komputer. Był stary i używany, składany z części. Kiedy kolega informatyk złożył go w całość, przyniósł mi go do domu. Oniemiałam. Na monitorze widniał napis: GOLD STAR (Złota Gwiazda)!!! Kolega Grzegorz powiedział też o komputerze, stał sobie nie wiadomo jak długo w tym sklepie z używanym towarem, że aż biedak jęknął chyba z radości w momencie zdejmowania go z półki, pewnie ma duszę! To było oczywiście żartem, chociaż… Czym stał się dla mnie komputer, co dzięki niemu osiągnęłam, to już inna bajka, zresztą spełniona.

Teraz dopełniła się do samego końca. Czy aby do samego? Pokaże czas.

W trakcie czytania książki znajdziecie zgodę Moniki-Marii i Wiesławy na zamieszczenie fragmentów ich wspaniałych blogów, znajdziecie adresy tych blogów, natomiast tu na wstępie podziękuję Panu Michałowi Kadlcowi z bloga „potoruniu” za użyczenie mi po raz drugi swoich pięknych fotografii z Muzeum Piśmiennictwa z podtoruńskiego Grębocina oraz z Piernikowego Miasteczka w samym Toruniu. Blog Pana Michała jak zawsze kwitnie, gdyż jego twórca posiada dar wyszukiwania i bardzo ciekawego ujęcia, przedstawienia zjawiskowych miejsc, eksponatów. Wszystkich zachęcam do wejścia na ten blog, to fantastyczna wycieczka po Toruniu w wygodnym fotelu, z filiżanką kawy przed ekranem komputera, a potem już z zasięgniętą wiedzą w naturze. Adres bloga: http://potoruniu.blogspot.com/

/Autorka/

Serce

Kiedyś, naprawdę bardzo dawno temu, za siedzibę naszych uczuć uważano serce. Łatwo było się tego domyślić, każdy choć raz w życiu poczuł, że potrafi ono załomotać szybciej, kiedy tylko zobaczymy ukochaną osobę. Od tamtej pory stało się symbolem miłości, czego nie udało się zmienić nawet twardej kartezjańskiej nauce głoszącej rozdzielność ciała od ducha. Niezliczone sekcje, badania, opasłe tomy i wykłady profesorów wtłaczały nam przez setki lat, iż serce jest cudowną pompą rozsyłającą krew po naszym ciele. Cudowną, ale tylko pompą. Nic więcej.

I na tym właściwie ta historia mogłaby się zakończyć, gdyby nie fakty, które zdają się udowadniać rację naszych przodków. Tak, coraz więcej naukowych wzmianek donosi, że serce jest czymś znacznie ważniejszym, jak tylko mechanicznym workiem napędzającym krążenie.Okazuje się, że pełni między innymi funkcję… Komunikacyjną. Po pierwsze, rytmiczne uderzenia serca cechuje pewna częstotliwość i amplituda. Jest to swoista informacja, którą mogą w całym naszym ciele odczytywać niezliczone komórki tkanek miękkich i różnorakie receptory przesyłające dalej strumieniem neuronów informację do mózgu. To nie wszystko. Serce emituje silne promieniowanie elektromagnetyczne, które jest oczywiście mierzalne. I to nie tylko w obrębie ludzkiego ciała, ale również poza nim! Wartość elektryczna pola serca jest prawdopodobnie silniejsza około 60 razy niż ta wytwarzana przez nasz mózg. Niektóre badania sugerują wręcz, że pole elektromagnetyczne serca „rozprowadza” ładunek emocjonalny po naszym ciele, ale sprawia również, że jest on możliwy do odczytania przez innych ludzi znajdujących się w tym polu, wynoszącym około dwóch metrów. Wcześniej sądzono, że komunikacja pozawerbalna jest związana głównie z aktywnością neuronów lustrzanych i obserwacją mimiki twarzy. Według kolejnych badań Instytutu HearthMath, serce posiada niejako samodzielny układ nerwowy, który podejmuje niektóre decyzje niezależnie od mózgu. Badaczy skłonił do przemyśleń fakt, że różne decyzje podejmujemy emocjonalnie, zanim jeszcze aktywują się w mózgu obszary odpowiedzialne za ich kalkulację. Dla przykładu — jeśli zobaczysz twarz nowopoznanej osoby, obraz, ładną zastawę z porcelany, to decyzję o tym, czy rozpoczniesz konwersację, przyjrzysz się obrazowi dokładniej bądź czy dokonasz zakupu — podejmiesz emocjonalnie, zanim jeszcze mózg zdąży przetrawić i zracjonalizować ten fakt. Racjonalne (wydawałoby się) myślenie to nic innego w takich przypadkach, jak tylko upewnienie Cię w tym, czy robisz dobrze. Choć serce wiedziało już wcześniej, tak przynajmniej wynika z przeprowadzonego doświadczenia rejestrującego aktywność serca i mózgu jednocześnie.

Nasz organizm skrywa jeszcze wiele tajemnic. Choć z każdym rokiem dowiadujemy się o jego funkcjonowaniu coraz więcej, zaskakujące jest to, że często przychodzi nam wracać do tego, o czym przekonani byli już nasi przodkowie. Jak myślisz, za co jeszcze może odpowiadać ten wspaniały organ? I czy inne narządy wewnętrzne też odpowiadają za nasze emocje, jak to twierdzą na przykład specjaliści Tradycyjnej Medycyny Chińskiej?

Pozdrawiam serdecznie,

Maciej Duczyński

Hostia przemieniona w serce Jezusa

Kościół uznał dotąd nieliczne cuda eucharystyczne, czyli przypadki niewytłumaczalnej przemiany hostii w ludzką tkankę (serca) i krew. W kolejce do zaakceptowania przez Watykan czekają dwa takie współczesne cuda.

Ciało i krew z cudownie przemienionej hostii przechowywane w kościele św. Franciszka w Lanciano /MWMedia Klasycznym cudem eucharystycznym uznanym przez Watykan jest tzw. „cud z Lanciano”. Jak podają źródła, ok. 700 r. w Lanciano we Włoszech, w trakcie odprawiania mszy, hostia zamieniła się w kawałek ciała, a wino w krew. Co ważne, tkanki te wciąż zachowują świeżość (przechowywane są do dziś w kościele pod wezwaniem św. Franciszka w Lanciano). Fragment ludzkiego serca

Ciało i krew z Lanciano w 1971 r. przebadał zespół włoskich naukowców. Eksperci ustalili wówczas, że tkanki pomimo upływu 1300 lat nie uległy rozkładowi. Stwierdzono też jednoznacznie, że przechowywane w relikwiarzach biologiczne substancje to fragment ludzkiego serca oraz ludzka krew grupy AB.

Hostia spłynęła krwią

Cuda eucharystyczne to nie tylko tajemnicze zdarzenia z przeszłości. Współczesny (jednak nadal niepotwierdzony) cud eucharystyczny miał zdarzyć się w niedzielę 19 czerwca 2011 r. w kościele katolickim pod wezwaniem świętego Augustyna w St. Paul w USA. W trakcie odprawiania mszy, już po konsekracji, jedna z hostii upadła na podłogę. Zgodnie z tradycją kapłan, ksiądz John Echert, włożył opłatek przemieniony już w trakcie mszy św. w ciało Chrystusa do naczynia ze święcona wodą. Wówczas hostia spłynęła krwią zabarwiając wodę na czerwono. Według oświadczenia rzecznika archidiecezji St. Paul i Minneapolis, analizą niezwykłego zajścia zajęli się wykwalifikowani biolodzy, aby zbadać czerwony płyn i określić, czy istnieje naukowe wyjaśnienie zmiany koloru wody. Badania nadal trwają. Cuda także w Polsce. Jeden z wielu cudów eucharystycznych miał zdarzyć się w Polsce. W październiku 2008 r. w Sokółce w woj. podlaskim hostia w kościele pod wezwaniem Św. Antoniego z Padwy. Pod koniec mszy świętej celebrujący ją ksiądz udzielał wiernym komunii. Nagle jedna z hostii upadła na podłogę. Po nabożeństwie, zgodnie z zasadą, kapłan umieścił hostię w naczyniu liturgicznym z wodą, by się rozpuściła. Po kilku dniach woda zabarwiła się na czerwono, a zamiast hostii w Nie ma wątpliwości: to cud

Zawiadomiono kurię, a arcybiskup białostocki Edward Ozorowski powołał specjalną komisję, by sprawę wyjaśnić. Komunikat o wynikach badań podano w październiku 2009 r. Komisja ustaliła, iż „nie było ingerencji osób trzecich w sprawie tzw. cudu w Sokółce”. Analizy wykazały, że badany materiał przypomina „tkankę mięśnia sercowego”. Do połowy stycznia 2009 roku fragment opłatka o zmienionej postaci w sposób naturalny zasechł i pozostał w formie zakrzepłej krwi. Od tamtej pory nie zmienił swojego wyglądu. W styczniu 2009 roku arcybiskup zlecił poddać hostię badaniom patomorfologicznym. Badania wykazały, że ten pobrany materiał to tkanka mięśnia sercowego człowieka w agonii. Jeden z profesorów, który badał próbkę, nie wiedział, skąd ona pochodzi. Mimo to potwierdził wyniki badań innego naukowca. Jasnym stało się, że w Sokółce zdarzyło się coś nadprzyrodzonego.

https://menway.interia.pl/styl-zycia/ciekawostki/news-

hostia-przemieniona-w-serce-jezusa, nId,451396

Czytaj więcej na https:// www.rmf24.pl/raporty /raport-swieta/ najnowsze-fakty/ news-cud- w-sokolce-czyli- fragment-miesnia- ludzkiego-serca- w-agoni, nId,2564271#utm_ source=paste&utm_ medium=paste&utm_ campaign=firefox

Nowe Genesis czyli echo wojny pełne treści

Ocalony

Mam dwa­dzie­ścia czte­ry lata

Oca­la­łem

Pro­wa­dzo­ny na rzeź.

To są na­zwy pu­ste i jed­no­znacz­ne:

Czło­wiek i zwie­rzę

Mi­łość i nie­na­wiść

Wróg i przy­ja­ciel

Ciem­ność i świa­tło.

Czło­wie­ka tak się za­bi­ja jak zwie­rzę

Wi­dzia­łem:

Fur­go­ny po­rą­ba­nych lu­dzi

Któ­rzy nie zo­sta­ną zba­wie­ni.

Po­ję­cia są tyl­ko wy­ra­za­mi:

Cno­ta i wy­stę­pek

Praw­da i kłam­stwo

Pięk­no i brzy­do­ta

Mę­stwo i tchó­rzo­stwo.

Jed­na­ko waży cno­ta i wy­stę­pek

Wi­dzia­łem:

Czło­wie­ka któ­ry był je­den

Wy­stęp­ny i cno­tli­wy.

Szu­kam na­uczy­cie­la i mi­strza

Niech przy­wró­ci mi wzrok słuch i mowę

Niech jesz­cze raz na­zwie rze­czy i po­ję­cia

Niech od­dzie­li świa­tło od ciem­no­ści.

Mam dwa­dzie­ścia czte­ry lata

Oca­la­łem

Pro­wa­dzo­ny na rzeź /Tadeusz Różewicz/

„Mam dwadzieścia cztery lata ocalałem prowadzony na rzeź”.

Wiersz Ocalony Tadeusza Różewicza jest analizą stanu umysłu ludzkiego, umysłu doświadczonego, dotkniętego zdarzeniami II wojny światowej. Wydaje się, że żadna z dotychczasowych wojen nie wyrządziła takich szkód w ludzkiej psychice, moralności, kulturze. Trzeba przy tym powiedzieć, że w przeciwieństwie do poprzednich, takie jej postrzeganie, jako czegoś niszczącego człowieka w wymiarze uniwersalnym, było i jest powszechne.

Podmiot liryczny wiersza, przedstawiając się, mówi: „Mam dwadzieścia cztery lata / ocalałem”. Taka jest jego tożsamość, będąca jednocześnie tożsamością zbiorową całego pokolenia. Należy on do pokolenia ludzi, którzy nie doświadczając życia pod zaborami, urodzili się w niepodległej Polsce. Całe swoje młodzieńcze życie przeżyli w pokoju i stabilizacji. Ludzi, których pierwszym doświadczeniem dorosłego życia była nie miłość, lecz wojna. Pokolenia pozbawionego części młodości, rzuconego od razu w dorosłość. Cechą wyróżniającą podmiot liryczny z jego pokolenia jest to, że ocalał, zachował swoje życie. Wbrew pozorom to istotny fakt, gdyż tylu innych zginęło.

Ostatni wers pierwszej zwrotki: na rzeź prowadzony wskazuje na przeświadczenie podmiotu, że owo ocalenie nie jest jego zasługą, wynika ono tylko z tego, że skończyła się zawierucha wojenna. Przez użycie słowa rzeź sprowadza on własne życie do roli bydła prowadzonego na rzeź, które tylko dzięki przypadkowi zostaje ocalone przed śmiercią. Człowiek nie ma żadnego wpływu na swój los, musi się mu podporządkować, a może zostanie ocalony. Słowa: kim jest, dzięki czemu żyje, są dla podmiotu tak ważne, że robi z nich klamrę spinającą cały utwór. Może to znaczyć, że jest to dominujące, jedyne doświadczenie z całego życia, którego podmiot może być pewien. Dalsze wersy wiersza wskazują jednak, że od doświadczeń wojny nikt nie jest „ocalony”. Oprócz ciała dotyka ono także, a może przede wszystkim, umysłu i duszy. Podmiot liryczny tego doświadczył, dlatego mówi: widziałem, jest świadkiem upadku kultury, etyki, religii. Dlatego jego stwierdzenia To są nazwy puste i jednoznaczne czy Pojęcia są tylko wyrazami nabierają znamion prawdy. Dalsza część udowadnia to poprzez pary paralelnych zwrotek będących odpowiednio tezą i jej dowodem. Zwrotki II i IV są stwierdzeniem upadku kultury i cywilizacji. Podmiot na zasadzie oksymoronicznych zestawień buduje kolejne wersy obu tych zwrotek. Człowiek i zwierzę, miłość i nienawiść, wróg i przyjaciel, ciemność i światło stały się dla niego nazwami pustymi i jednoznacznymi. Jednoznacznymi, czyli znaczącymi to samo. Cnota i występek, prawda i kłamstwo, piękno i brzydota, męstwo i tchórzostwo te pojęcia to tylko wyrazy. Wyrazy, czyli coś, co nie ma treści. Następne zwrotki, czyli III i V są dowodami prawdziwości poprzednich. Człowiek to zwierzę, gdyż zabija się go jak zwierzę i tak samo przewozi porąbane w bydlęcych furgonach. Cnota jest równoważna występkowi, jedna osoba może być jednakowo cnotliwa i występna.

Wojna ujawniła bezmiar zła tkwiącego w świecie. Doświadczając jej, podmiot liryczny zagubił wartości, którymi uprzednio się kierował, stąd prośba o nowe Genesis, o nowe stworzenie świata niech oddzieli światło od ciemności to bezapelacyjnie prośba do Boga o wskazanie drogi życia. Taki sens można nadać wersom szóstej zwrotki Szukam nauczyciela i mistrza, tak właśnie „nauczycielu”, „mistrzu z Nazaretu” zwracali się Żydzi do Jezusa Chrystusa. Niech przywróci mi wzrok i mowę może być to nawiązanie do cudów, których On dokonywał. Słowa Niech jeszcze raz nazwie rzeczy i pojęcia w kontekście dwóch poprzednich wersów nabierają innego znaczenia. Niech… nazwie odnosi się do podmiotu poprzednich wersów, czyli Chrystusa. Biblijne nadanie nazwy to wzięcie w posiadanie. Dlatego słowa te mogą być prośbą o powrót Boga na ziemię paruzję, na to wskazywałby ostatni wers, który jest prośbą o powtórne genesis, lub też powrót Boga w postaci wartości zatraconych przez człowieka na przestrzeni dziejów.

Wymowa tego wiersza jest pesymistyczna. Jego tytuł Ocalony wydaje się być drwiną. Ocalony? do czego. Wszak świat już nie istnieje. Upadły wszystkie jego atrybuty język, który przestał już cokolwiek oznaczać, pozostaje martwą literą, gdyż wartości, które opisywał, dawno już przestały istnieć; cywilizacja, która udowodniła swoją bezradność wobec przemocy. Człowiek skazany jest na egzystencję bez wartości, praktycznie bez sensu, bez celu. Dlatego jedyną zmianą jego sytuacji może być ponowne genesis. Doświadczenie podmiotu lirycznego nawiązuje do Opowiadań T. Borowskiego, Medalionów Z. Nałkowskiej czy Kartoteki T. Różewicza. Opowiadania są obrazem świadomości ludzkiej w świecie bez Boga, świecie krematoriów, pieców i głodu. Człowiek jest tu przedstawiony jako zdrajca kultury. W takim świecie nie ma miejsca na heroizm, wartości są relatywizowane, zabijane przez materię. O tej rzeczywistości będzie mówił podmiot Ocalonego, mówiąc: człowiek i zwierzę, piękno i brzydota są tożsame. Takie jest też przesłanie Medalionów Z. Nałkowskiej.

W Kartotece T. Różewicza bohaterem jest całe pokolenie, pokolenie doświadczone wojną, którego uosobieniem jest bohater utworu. Poszukuje on swojej tożsamości i zagubionych wartości, ma przekonanie o sztuczności, nienaturalności swojego bytu. Szanuje wujka, bo czuje, że to jedyny stały, niezmienny punkt w świecie. Nie może zapanować nad swoją przeszłością, nie może jej uporządkować, nie może zapanować nad swoimi doświadczeniami. W jego stanie obecnym objawia się stan historii. Doświadczenia wojny i klaskania, czyli zniewolenia komunizmem sprawiają, że bohater nie może zapanować nad swoim życiem. Posiada właśnie taką wybrakowaną kartotekę. Jego doświadczenie, tożsame z doświadczeniem podmiotu lirycznego Ocalonego, domaga się powtórnego genesis. Zdaje się to być jedyny sposób na życie.

file:///F:/15%20ksi%C4%85%C5%BCka!!!/foto15/komunia/

Wypracowania%20%C5%9Bci%C4%85gi%20i%20%C5%9

Bci%C4%85ga%20matka%20-%20Sciaga.pl.htm

Polska południowo — zachodnia, okres drugiej wojny światowej zmierzającej powoli ku końcowi

Przy prostej, starej, bardzo starej chacie, w przysłowiowej wiosce zabitej deskami, wczesnym rankiem, świtem właściwie, po raz kolejny w historii przygotowywano ołtarz, jeden z czterech ołtarzy na dzisiejsze święto Bożego Ciała. Dzień był dziwny, urokliwy. Powietrze czerwca 1944 roku zdawało się być namagnesowane ciężkim oddechem odległej burzy, która zapowiadała się z głębokich otchłani nieba bezgłośnymi bladymi liniowymi znakami przecinającymi je niczym nóż tnący ciało świętej istoty, z którego zamiast krwi wydostają się drobiny magnetycznego złotego pyłu… Ołtarz procesyjny nie był jedynym ołtarzem, w jaki bogata była chatynka, o nie… I nie chodzi tu o jakiś dodatkowy wewnętrzny domowy ołtarzyk. Chata miała głęboką, obszerną piwnicę, składającą się z dwóch części. O ile jej część pierwsza zajęta była sprzętem, w jaki obfitują przeważnie stare wiejskie piwnice i ta część posiadała całkiem spore okno pod swym sufitem, o tyle część druga piwnicy takiego okna, ani też żadnego choćby mniejszego rzecz jasna już nie posiadała. Posiadała za to ciężkie metalowe drzwi, rozsuwane ręcznie za pomocą gałek. W tej obszernej ciemnej drugiej części zawsze leżał aż po sufit usypany w rogu węgiel, drewno, które gospodarze domu wnosili etapami na górę, jako celowo i zapobiegliwie zgromadzony opał, zapewniający ciepło w lodowate zimowe dni przykryte zaspami śniegów. Śniegów, które wsiąkały w ziemię i topniały przez kolejne dziesięciolecia w ludzkiej pamięci, tu i ówdzie utrwalone na bladych, czarno-białych zbrązowiałych potem fotografiach. Dziś, w czerwcu 1944 choćby samo wspomnienie takich lodowatych dni przynosiło ochłodę, bo pot przyklejał w trzydziestokilkustopniowym dokuczliwym upale do ciała dosłownie każdy skrawek odzienia, a do czoła przyczepiał całkiem już mokre kosmyki włosów. Tak więc duża piwniczna część numer dwa, ta za metalowymi drzwiami posiadała od jakiegoś czasu, od roku 1940. rangę poświęconej kapliczki, gdzie w tajemnicy gromadzili się na nabożeństwa mieszkańcy tej, oraz okolicznych dwóch wiosek. To tu błagali o pokój, o przeżycie bliskich i swoje, o skromne choćby pożywienie, o ten chleb powszedni dla ciała i ducha, o polskich kapłanów. Jednak o koniec wojny błagali pewnie najbardziej. Piwnica posiadała prawdziwy stół ofiarny — ołtarz, wykonany z …węgla i desek, kształtny, piękny w swym niezwykłym stylu, poświęcony przez ojca Stanisława. Prawdziwie uduchowiony był to kapłan, szczuplutki, chudy wręcz bardzo. W ramach wyłącznie sobie wiadomej sprawy żywił się tylko kilkoma kromkami suchego posolonego chleba dziennie i kilkoma szklaneczkami czystej wody wprost ze studni. Innego jedzenia odmawiał, gdy je otrzymywał niemalże na siłę, gdy mu je wciskano, sam ledwie coś tam musnął ustami, on rozdawał to wszystko biednym, zaś w jego świętych oczach odbijać się zdawało niebo, niczym tęsknota za domem, domem innym, szczęśliwym, pełnym pokoju, bo tu chodziło o Dom Ojca Niebieskiego. Msze święte odprawiane przez niego dorównywały w jakimś stopniu mszom samego Ojca Pio. To była celebracja i przeżywanie, o jakie trudno. Ołtarz piwniczny nakryty był śnieżnobiałą haftowaną serwetą, na podłodze leżał bordowy perski stary mały dywanik, były lichtarze ze zwykłego metalu i świece, były wiekowe pościerane kompletnie ze złota naczynia liturgiczne pochodzące ze zniszczonego częściowo przez faszystów okolicznego kościółka, cudem nie zostały zagrabione, pewnie ze względu na swą niską wartość pieniężną. Los ten nie ominął jednak już Tabernakulum, całego w złocie i kilku dzieł sztuki sakralnej, po których wszelki ślad zaginął. Nad piwnicznym ołtarzem wisiał wielki drewniany krzyż z Jezusem Chrystusem, on nie był dla grabieżców cenny, więc pozostał i zajął potem biedne, lecz tak godne miejsce. Dzieci niemieckie i dzieci polskie swą codzienną wspólną, wesołą, przyjacielską zabawą rzucały oskarżenie światu dorosłych i całej tej jego beznadziejnej, tragicznej, chorej filozofii. Ich widok krzyczał oskarżeniem tak potężnym! Kim trzeba było być, aby tego nie widzieć, nie słyszeć, nie rozumieć, nie paść na kolana przed najprostszą i jednocześnie najtrudniejszą wykładnią miłości bliźniego?! Gdybyśmy byli jak dzieci…

Widokiem normalnym zdawały się być tortury, śmierć męczeńska, tragedie rozdarcia, rozdzielenia rodzin, jaką dorośli zadawali sobie wzajemnie i zawsze przez to również niczego nie pojmującym dzieciom, których przerażone buzie zdawały się pytać — jakże to tak?! Dlaczego?! W ruinę obracano, jak opowiada nasza historia nie tylko twory cywilizacji, zabytki, codzienne zwyczajne życie, w ruinę obracano całą konstrukcję innej budowli, jaką jest istota ludzka w ogóle. Dlaczego czyjeś życzenie, tak okrutne życzenie — fanaberia wręcz, jak wywołanie wojny światowej w ogóle spełniło się, dlaczego jakimś dziwnym prawem panującym na Ziemi, z pewnością nie prawem miłości, ANI JEDNA POJEDYŃCZA CZY ZBIOROWA ISTOTA LUDZKA NIE MOGŁA, NIE CHCIAŁA, NIE BYŁA WŁADNA, NIE DAŁA RADY TEGO ZATRZYMAĆ, SKORO INNA, JEDNA JEDYNA ISTOTA MIAŁA MOC TO PIEKŁO ROZPĘTAĆ I PODPORZĄDKOWAĆ SOBIE DRUGICH W DZIELE ZNISZCZENIA LUDZKOŚCI, W NAJWIĘKSZYM GWAŁCIE ZADANYM ZIEMII I JEJ MIESZKAŃCOM?! Czy wszystko to zmierzało za przyzwoleniem boskim ku rozwojowi ludzkości na zasadzie popełniania błędów?! Czy Dobry Ojciec nie mógł interweniować?! Czy może uznał za dobrą zasadę wychowawczą dla swoich dzieci, że jeśli dziecko raz się poparzy, więcej nie sięgnie gołą dłonią po ogień?! A jeśli dziecko poparzy się aż tak, że żadne wyciąganie wniosków już na nic się mu nie przyda?! Wtedy może przyda się innym pokoleniom na zasadzie nauki? A co z jednostką, której dane było przeżyć coś okrutnego do takiego stopnia, że stała się ofiarą ku przestrodze dla miliardów, ale sama zatraciła się?! Jedni zagrali role katów, inni ofiar, na scenie teatru Ziemia rozegrał się spektakl najpotężniejszy z najpotężniejszych — wojna. Jeśli tworzymy wspólne ciało — rodzaj ludzki, który ewoluuje duchowo na zasadzie bolesnych skutków własnych decyzji wynikających z wolnej woli, to nasze małe tożsamości, choć tak potwornie nieraz doświadczane cierpieniem jednostki są potężnym istotnym wkładem w tą ewolucję. Jesteśmy takimi maluczkimi „Chrystusami”, oddającymi siebie, swoje traumy i doświadczenia dla ewolucji świata. Nasz kat to taki maluczki „Piłat”, „Herod”, taka ich rola. A potem tradycyjnie spoczniemy obok siebie zrzucając maski i stroje aktorów, którymi staliśmy się na czas zagrania naszej roli. Kto nam bije brawa? Kto ogląda ten spektakl? Kto wykupił bilety na to całe przedstawienie, jakim jest życie człowieka na Ziemi?! Kto napisze recenzje, opowiadania, kto nas oceni, wystawi oceny?! Bóg? A może my sami sobie?! Człowiek drugiemu człowiekowi zgotował ten los, a skoro jesteśmy całością, z przysłoną złudnych pojedynczych tożsamości, to sami sobie zgotowaliśmy ten los, każdy samemu sobie i swemu znajomemu, bądź anonimowemu bliźniemu. Przecież ten bliźni, czy wróg, to nikt inny, jak tylko INNY JA! Inna wersja mnie samego! Tego, czego nienawidzimy w sobie samych, nienawidzimy w drugiej osobie, która jest naszym odbiciem i trzeba się z tym czymś w takim razie rozprawić! A więc rozprawiamy się, wywołujemy wojnę o kolor skóry, o język, narodowość, wiarę lub niewiarę, sposób wiary w Boga, zasobność kieszeni, prezentowane poglądy na życie, wreszcie wywołujemy wojnę o terytorium. Boże, to przecież zwierzęta walczą o terytorium!!! Kim więc wtedy byliśmy i jesteśmy teraz?

W wiosce przejął dom ten, czy tamten, czy jeszcze może inny po wysłanej do obozu jednej, drugiej dziesiątej kochającej się rodzinie ten, czy inny faszysta ze swoją z kolei rodziną, bo to jemu i jego rodzinie się należało, a tamta polska rodzina i jeszcze kolejna miała cierpieć i zostać pozbawiona wszystkiego, rozdzielona, skazana na pewną śmierć. INNY JA skazany, bo tylko TEN JA, który siedzi w mojej jaźni jest lepszy i tylko jemu się należy. Inne faszystowskie rodziny zamieszkiwały z kolei wspólnie z polskimi, pozbawiając ich rzecz jasna częściowo lub prawie całkowicie praw i swobody do rozporządzania już nie swoim majątkiem i czasem były to układy drastyczne, czasem nawet całkiem przyzwoite, jeśli takie słowo w ogóle tu pasuje. Dom, w którym urządzono tajemną kaplicę piwniczną dla Polaków z tej i okolicznych dwóch wiosek, póki co należał właśnie do Polaków. Ojciec rodziny był blisko spokrewniony jakoś z Niemcami, rodzinie tej więc niczego nie brakowało, a nawet mieli więcej, o wiele więcej, niż inni Polacy w tej wiosce. Nazwisko niezbyt niemieckie, ale typ urody nordycki co do jednego członka rodziny. Przez Niemców postrzegani byli zawsze jakoś przyjaźnie, pewnie z tego jedynie powodu, przez Polaków również, bo dobrzy to byli ludzie. Rozdawali to i owo po kryjomu biedniejszym współbraciom, pomagali jak mogli, byli zdecydowanie katolikami. Nie afiszowali się z wiarą do przesady publicznie, ani się jej nigdy nie wypierali. Do kościoła chodzili póki go nie zniszczono w pewnej części i msze się tymczasowo tam nie odprawiały. Kaplicę w piwnicy domu zorganizowano potajemnie, a był to pomysł księdza — ojca Stanisława, na który ludzie odpowiedzieli bardzo entuzjastycznie. W moment prawie ta piwniczna grota stała się można powiedzieć całkiem pięknym kościółkiem. Znalazło się wszystko, co tylko potrzebne było do pełnego wyposażenia. I chrzcielnica nawet była i karafki do wody i wina, wszystko, wszystko, co tylko w kościele znajdować się powinno. Żyrandol w postaci zwykłej żarówki przerobiono na piękny kryształkowy cud, który odpowiednio oświetlony wypuszczał do ludzi odwieczny znak przymierza Boga z nimi — tęczę! Mój Boże… Tęcza w piwnicy! Nawet w najciemniejszym zakamarku, w ciemnej piwnicy twego jestestwa Bóg jest w stanie cię odnaleźć zawrzeć z tobą swe przymierze na nowo, wciąż i zawsze na nowo, od początku, bo On jest w tobie, a więc światło do najciemniejszej z piwnic twego życia dotrze zawsze, gdziekolwiek byś był człowieku małej wiary. Był tam i Obraz Matki Bożej Bolesnej, a wisiał on tuż przy Krzyżu z Jezusem Chrystusem. Kaplica powinna przecież mieć patrona, więc obrano sobie za patrona św. Michała Archanioła i Jego obrazek przyniesiony pospiesznie z któregoś z polskich gospodarstw zawisł po przeciwnej stronie Krzyża.

Życie wioski w czasie trudnym, czasie okupacji jakoś toczyło się, raz lepiej, raz gorzej, bardziej była to walka o przetrwanie, niż życie obfitujące w przyjemności, czy może dające szansę rozwoju. Mimo to jakieś tam drobne przyjemności, czy malutkie etapy jakiejś szczątkowej wiedzy docierały do uciśnionej ludności tej i tak wielu podobnych wiosek, miasteczek. Bywały jednak dni, kiedy wioska przyczajała się, jakby zasypiała jakimś hibernacyjnym snem, stwarzając pozory wymarłej. A bywało tak, kiedy główna piaszczysta droga wsi znaczona była wielkimi stopami człowieka, gestapowca, którego nazywano Monster Bruno, czyli Potwór Bruno, a ksywka ta oddawała w pełni jego osobowość. Jego wielkie ślady buciorów, które stawały się jakby następstwem i przedłużeniem wcześniejszych śladów opon motocykla z przyczepą boczną zwiastować mogły tylko jedno, kolejną wywózkę tragicznych wybrańców losu do obozu pracy, przesłuchania z użyciem tortur, bywało, że i kończące się skatowaniem i rozstrzelaniem. Lista ofiar tego oprawcy, gdyby ją sporządzić, stanowić mogła na przestrzeni lat wojny co najmniej listę mieszkańców kilku takich wiosek. Blady strach padał więc na wioskę tą i okoliczne, kiedy znajome ślady kół zamieniały się w ślady wielkich ciężkich buciorów. Jak ten człowiek kiedyś rozliczy się przed Bogiem?! Piekło stoi przed nim otworem, a Lucyfer już zaciera dłonie! Tak komentowali prości, lecz niegłupi mieszkańcy wioski. Jeszcze będzie wzywał Boga, księdza, jeszcze będzie błagał o litość, ale jej nie będzie! Nikt nie będzie przecież modlił się kiedyś za jego duszę! Tak komentowali kolejni zatrwożeni mieszkańcy. Jeszcze staną mu wszystkie jego ofiary przed ślepiami, jeszcze nie będzie mógł skonać i spraw Panie Boże, by tak było! Ludzie, nie mówcie tak, on przecież największą z ofiar jest! Tak prawił na swych kazaniach ojciec Stanisław. On jest ofiarą systemu i ofiarą własnej nienawiści, on jest niewidomy i głuchy duchowo! W głębi siebie, to bardzo biedny brat nasz, który pobłądził i modlić się nam za niego i jemu podobnych potrzeba. O ile ludzie zawsze bardzo kochali, poważali i słuchali swego drogiego księżulka Stanisława, o tyle na ten jedyny temat milczeli zacięci. Manto mu spuścić! Ukatrupić gnoja i zadać mu tyle cierpień nim zdechnie, ile on zadał ludziom, albo i jeszcze więcej! Taka była w tej jedynej kwestii filozofia ludu i trudno jej było się dziwić, bardzo trudno, a ksiądz tylko smutno zwieszał swą skromną kapłańską głowę. Panie, odpuść im, bo nie wiedza, co mówią…

Procesja Bożego ciała roku następnego, 1945. wypadła już krótko po wyzwoleniu. Nim jednak nastał ten kolejny maj, czerwiec, nastała wcześniej jesień 1944 i zima 1944/1945. Zima, która pociągnęła za sobą masę ofiar epidemii ciężkiej grypy w wybranym rejonie znękanej, cierpiącej ojczyzny. Epidemia jednych dopadła, innych szczęśliwie ominęła. Wielki pogromca ludu nie miał tyle szczęścia i w gorączce wielkiej, w majakach i zwidach, chwiejnym krokiem pokierowany ostatecznie wymuszoną przez księżowskie kazania litością mieszkańców zmierzał do piwnicznej kaplicy. Zjawy pomordowanych ciągnęły się za nim wiejską zimową drogą, zasypaną przez biały puch. Chwytać się go zdawały wyciągniętymi rękami, a przeciągłe ich wołanie pełne bólu przeszywało mu uszy. Kucał, zamykał oczy, zatykał uszy, ale zjawy nie znikały, wręcz przybierały na sile i liczbie. Chór oskarżycieli wciąż większy i większy zdawał się w groźnym śpiewie wiatru opowiadać Wszechświatu swą krzywdę, a świetlne smugi idące skosem z nieba na Ziemię od bladej tarczy jakby ducha słońca ledwo przebijającego się niczym zaćmione zdawały się ukazywać i wskazywać niczym palec sędziego wykrzywione bólem setki twarzy męczenników. Cudem wstał, przeczołgał się kawałek, to znów na czworakach, a to trochę chwiejąc się w normalnej postawie, dobrnął do wskazanego domu. Tu czekał jego ratunek, on musi, on chce, on potrzebuje, JEMU SIĘ NALEŻY! Śmiałe to ostatnie pojęcie o sobie samym! Kiedy walenie słabnącymi pięściami w drzwi domu nie dawało efektu, padł u jego drzwi i wtedy drzwi zostały otwarte. Jezus, Maryja! Ludzie! Gospodarz domu pobiegł do miejscowego felczera, ale kiedy ten usłyszał komu ma pomóc, zaniechał czegokolwiek. Człowieku, zlituj się, przecież my za niego możemy oberwać! My wszyscy! Dopiero ten argument spowodował, że młody felczer chwycił torbę i ruszył niezbyt pospiesznie za wołającym. Zdołał go postawić na nogi, jednak chwilowe to było ocalenie, gorączka głęboko trawiła jego wnętrzności i umysł, ratunku po ludzku nie było, zarazić z kolei mógł całą rzeszę ludzi! Ja… ja do księdza! Dajcie księdza… Ja błagam! Cooo?! Księdza?! Ty?! Człowieku, ty rozum straciłeś, ty Boga się nie Boisz! A może...może ty Boga teraz nagle się boisz i łachudro rozgrzeszenia niegodny z najbardziej niegodnych wołasz! Potworze! Szkarado! Szatanie wcielony! Czy ty masz do tego prawo?! TY?! Zapadło po chwili milczenie, czasoprzestrzeń zdawała się pozostawać przez moment w zawieszeniu jakimś dziwnym, które tkwiło nad Ziemią najtrudniejszym pytaniem, jakie kiedykolwiek ktoś zadał …Kto z was jest całkowicie bez żadnej winy, niech w niego rzuci kamieniem, dały się słyszeć po jakimś niedługim czasie słowa drogiego ojca Stanisława. Wszyscy skulili się w sobie, a sam winowajca wił się w zbliżającej się już prawie agonii i dłonie wyciągał i wył dziwnym głosem, potem zanosił się płaczem i po podłodze czołgał do stóp księdza. Zabierzcie go do kaplicy, póki nie jest za późno, niech zdąży się wyspowiadać, znam niemiecki jak polski, on zresztą też po polsku dość dobrze mówi, zakończył ksiądz i zakazał komukolwiek pójść za nimi. W kaplicy padł na kolana i całował księdza po dłoniach, buty kapłańskie niegodnymi łzami grzesznika zalewając. Wyspowiadaj się synu, ksiądz spokojnie położył dłonie na głowie klęczącego i popłynęła lista win nieskończona, którą obdzielić by można kilka wiosek i wiele miast. Na koniec szloch potężny wydobył się z jego piersi, a wszystko to działo się przed konsekrowaną Hostią, ubraną w drewnianą monstrancję, wystawioną z równie drewnianego Tabernakulum. Panie, wybacz na tyle, bym chociaż w lżejszych kręgach piekła się na wieki obracał, chociaż na tyle! Boże, wybacz mi! Wykrzyknął ostatkiem sił i padł na podłogę piwnicznej świątyni straciwszy przytomność. W tym momencie potężny huk zagłuszył wszystko, drewniany dom z murowaną piwnicą stanął w płomieniach, gruzy przysypały ocalałe fundamenty kryjące piwniczną kaplicę i wszystko, co tu się przed chwilą wydarzyło...Gruzy i popioły przykryły wiele drewnianych domków w tej wiosce i w sąsiednich, a bombowiec po zakończeniu zadania zaginął ze strasznym pogłosem kończącego swe zadanie potwora w pociemniałym niebie, niczym potężne prehistoryczne ptaszysko…

Na miejscu tego domu po wyzwoleniu stanął nowy dom, był z czerwonej cegły, pozostałe po wojnie fundamenty tak solidne były, że dom postawiono bezpośrednio na nich, zaś mocną i pojemną piwnicę oczyścić planowano z gruzu i domniemanych staroci nieco później. W domu zamieszkał pan Marek, przyjechał tu z miasta, do którego z kolei przybył po wojnie z bardzo, bardzo daleka. Pragnął życia na wsi, w spokoju i ciszy, pośród przyrody. Założył od podstaw ogród, miał jakieś swoje plany, jakieś swoje potężne tajemnice, chciał samotności. Żony już nie miał, zmarła krótko po wojnie, chorowała długo. Syn z rodziną pozostali w mieście i tak już to trwało. Pan Marek zawsze odtąd był sam. Potrzebował tego stanu funkcjonowania, bytowania i nie życzył sobie, by mu ktoś ten jego wybrany model życia zakłócał. Nie, wnuk nigdy nie przyjeżdżał do dziadka na wakacje, nawet go nigdy nie poznał, a syn z synową utrzymywali z nim kontakt listowny. Kontakty stawały się z biegiem lat coraz rzadsze, coraz chłodniejsze, wreszcie pozostały jedynie w postaci świątecznych kartek z szablonowymi krótkimi życzeniami i ze sztucznymi oraz nieszczerymi planami jakiegoś rodzinnego spotkania kiedyś, w lepszym czasie. Lepszy czas nigdy nie nastał, wnuk pana Marka otrzymał imię po dziadku — Marek. Nazwisko Mareczka, potem Marka, a potem już pana Marka oczywiście brzmiało tak, jak nazwisko ojca, czyli jednocześnie tak jak i dziadka. Marek skończył studia, a kiedy nastał radosny, choć nerwowy nieco dzień obrony pracy magisterskiej, oboje rodzice zginęli tragicznie w drodze do syna z prezentem i gratulacjami. To wtedy po raz pierwszy Marek jakoś zaciął się w sobie, a cień tamtej tragedii odcisnął na jego twarzy jakiś specyficzny wyraz braku ufności do Boga, do świata. Marek nie powiadomił dziadka o tragedii, a kiedy dowiedział się dziadek po czasie od obcego człowieka, jedyny raz pojechał na cmentarz i stał długo nad grobem, wiedząc, że nigdy więcej tu nie wróci. Marek założył własną rodzinę, tylko tak jakoś mało entuzjastycznie. Nie było w nim tej radości, tej iskry, jaką kochający młody człowiek zaraża otoczenie. Miał żonę, którą rzecz jasna kochał, była jego koleżanką ze studiów. Urodziła im się córeczka Amelka...Markowi nie było jednak raczej pisane jakieś wyjątkowe życiowe szczęście, żona niespodziewanie zachorowała na ciężką, oporną na wszelkie sposoby leczenia postać nowotworu krwi i pomimo potężnej walki stoczonej z potwornym intruzem nie udało się… A może to Bóg miał wobec Marka swój plan? Swój być może bardzo potężny plan… tylko że Marek miał do Boga żal, bardzo wielki żal… Wierzył Marek w Boga głęboko, jednak żal robił swoje.

Spadek albo portal do przeszłości…

Wiadomość o spadku zastała oszołomionego Marka w bramie jego okazałej willi. Oszołomionego, gdyż kopertę otworzył tuż przy skrzynce na listy natychmiastowo, zaintrygowany nadawcą, adwokatem z nieznanej mu kancelarii w obcym mieście. Właśnie wysiadł Marek eleganckim, wgranym tak jakoś naturalnie w jego subtelną osobowość ruchem z wnętrza samochodu, który z kolei bardzo pięknie komponował się z królową dzielnicy, bo tak mówiono o tejże willi. Willa i samochód były jak młoda para w dniu ślubu. Willa okazała, dwupiętrowa, śnieżnobiała, z oknami niczym szeroko otwarte oczy, opleciona bladoróżowymi i białymi pnącymi różyczkami. Wyglądała niczym panna młoda z bukietem, oczekująca oblubieńca. Samochód luksusowej marki w kolorze głębokiej uroczystej czerni z bardzo jasną, białą prawie tapicerką prezentował się niczym smoking pana młodego właśnie przywieziony na uroczystość. Willa stała na dość wysokim względem innych, całkiem też eleganckich willi wzniesieniu, utopiona była w słońcu gasnącego już powoli sierpnia i dość soczystej jeszcze nawet zieleni, oraz lawinie kwiatów. Biała fontanna i biały kilkuosobowy stolik z wielkim wiśniowym parasolem, nieduży basen z błękitną wodą dodawały uroku i klimatu… Raj! Tylko takie słowa cisnęły się na usta, kiedy spojrzało się na całość. Czy raj tam był rzeczywiście? Jednocześnie z wiadomością o spadku otrzymał Marek drugą wiadomość, że autokar z jego 9-letnią córką Amelką za godzinę dotrze na miejsce i trzeba będzie ją odebrać. Panienka Amelka spędziła kolonie w Alpach i w jednym bagażu wiozła ubrania i pamiątki, w drugim zaś, w bagażu serca wiozła wspomnienia, przeżycia i niestety niechęć lekką, adresowaną do dnia pierwszego września, który nieuchronnie i brutalnie zapuka i wejdzie bez zgody i przyzwolenia w jej życie za dni kilka. Lubiła szkołę, swoich nauczycieli, przyjaciół, tęskniła za psem Igo, wielkim labradorem, który przeczuwał przyjazd swojej młodziutkiej pani i niespokojnie kręcił się przy bramie od samego rana. Tęskniła już trochę też za tatą, którego bardzo kochała i który zastępował jej też mamę. Niezbyt ją pamiętała, bardziej miała ją w sercu jakimś nikłym, lecz porażającym ciepłym, serdecznym obrazem, miała wtedy półtora roku. Gdy „obraz” wtedy, ponad siedem lat temu nagle znikł, nie zdawała sobie sprawy z tego zniknięcia, przygasła jednak jakoś w sobie, a cień wymalował na jej buzi nieopisany lekki grymas, który mimo niewątpliwej urody dziecka pozostawał widocznym i zdawał się wpływać nawet teraz na wyraz jej dziewięcioletniej obecnie buzi… Podobny grymas utrwalił się kolejnym śladem na twarzy Marka. Marek przeżył śmierć Anny na sposób sobie tylko wiadomy. Po wielkim buncie, po wykrzyczeniu Bogu całej swej złości i gniewu za Annę i nie tylko za nią, bo także za rodziców, nagle złagodniał. Wziął na ręce Amelkę i długo wpatrywał się w jej pytające jakby oczy koloru morskiej wody, takie same, jak oczy żony. W sekundę przemienił się wewnętrznie i odtąd, czyli zaraz po pogrzebie Anny nie odstępował dziecka na krok, odprawił tymczasowo nianię, swoim pracownikom znanej i cenionej firmy informatycznej przedstawił chwilowego nowego szefa, wybranego z ich grona jednogłośnie i zapowiedział wszystkim swoją nieobecność na najbliższe półtora roku, może dwa lata, oferując ewentualne zdalne konsultacje w razie potrzeby, której lepiej, żeby nie było. Działał jakby w transie, serwował córce liczne atrakcje, zabawy, małe i większe wyjazdy, zawsze był teraz przy niej obecny za ich dwoje...Babcia Amelki, jedyna jej babcia — teściowa Marka, przyjeżdżała kiedy tylko mogła, dziadka z kolei Amelka nie miała żadnego, tak jakoś potoczyły się losy tej rodziny. Marek nie miał jak już wiemy rodziców, odeszli tragicznie w dniu obrony jego pracy magisterskiej. Jechali z gratulacjami i prezentem. Rodzeństwa nie miał, Anna również go nie miała, mała Amelka miała za to chrzestnych, przyjaciela ze studiów swojego taty i przyjaciółkę jeszcze z liceum swej mamy. To oni podarowali dziewczynce na jej siódme urodziny labradora. Imię powstało ciekawie, bo z połączenia imion darczyńców, czyli Igora i Gosi. Wujka Igora i cioci Gosi. Psu imię przypadło do gustu, był wtedy trzymiesięcznym szczeniakiem ze schroniska, obecnie miał lat nieco ponad dwa, lecz zachowywał się na poziomie półrocznego szczeniaka, co bardzo cieszyło Amelkę. Marek z otwartą kopertą szybko wskakiwał na schody willi, odprowadzany do pokoju przez kudłatego przyjaciela, radośnie już czującego bliski przyjazd dziewczynki. Cieszysz się wielkoludzie, co? Marek wytarmosił psa i ucałował w wielki jasny łeb, na co ten odpowiedział dużym wilgotnym jęzorem. Marek wlał sobie szklaneczkę chłodzącego napoju i na spokojnie już teraz czytał tekst, który miał odmienić jego i nie tylko jego życie, jednak o tym on sam jeszcze nic nie wiedział. Tak więc miasto, z którego nadano list, to Kraków. Marek przeczytał nazwę kancelarii i nazwisko prawnika. Nic mu ono nie mówiło, Kraków również nie wiązał mu się z nikim i z niczym, no...może okolice Krakowa trochę tak, bardziej na południowy zachód od samego Krakowa. Dziadek Marka, z którym rodzice nie utrzymywali z jemu nieznanych powodów serdecznego kontaktu zmarł niedawno i pozostawił testament, w którym Markowi przypadł w udziale raczej niewiele wart(???) prosty wiejski dom z czerwonej cegły z niedużym ogródkiem. Po co? Czyżby dziadek nie wiedział, że bardzo dobrze mu się powodzi? Zdawkowy kontakt następował zawsze przed Wigilią Bożego Narodzenia, polegał na wymianie oklepanych szablonowych życzeń drogą pocztową, na karcie pocztowej, by uniknąć kontaktu głosowego przez komórkę, a jednak aby być usprawiedliwionym. Pojawiał się czasem z jednej lub drugiej strony, jeszcze za życia Marka rodziców dopisek: do zobaczenia w jakimś lepszym czasie. To tylko tak dla formy, bo rzeczywistego pragnienia i woli kontaktu raczej nie było. Marek czasem żałował, że jako dorosły nie pojechał do dziadka i nie nawiązał kontaktu, nie wypytał o nic, teraz było za późno…

Helo Dad!!! Krygowała się po angielsku Amelka, zamiast rzucić zwyczajne cześć tato… Piesku, piesku kochany! Amelka cieszyła się, bo tato zabrał na jej powitanie ze sobą psa. Przywiózł córkę jakby nieco wydoroślałą, albo tak mu się tylko wydawało. Nie! Nie wydawało! Amelka, dziewięcioletnia, z jakimś kilkumiesięcznym jeszcze dokładem miała… lekki makijaż, umalowane paznokcie i styl mowy nastoletniej pannicy, rozpuszczone luzem długie warkocze, jakby jaśniejsze niż dotąd, zaś jej komórka bez przerwy bombardowana była smsami. Nooo...Moja droga, na to ty jeszcze masz dużo czasu! Co wy tam wyrabiałyście?! A co na to wychowawcy?! Oj, tato...To tylko tak na pożegnanie, była „dżampreza” i tak się trochę „odsztafirowałyśmy”, ładnie, no nie? Nie! Absolutnie nie i nie w tym wieku! Dziecko, ty wyglądasz nienaturalnie! Jak będziesz miała te trzynaście, czternaście lat, to małe co nieco możesz sobie zrobić, zresztą i tak ci to nie będzie z twoją urodą aż tak potrzebne, ale teraz?! Natychmiast zmyj te paskudztwa! Oj, Amelko, Amelko! Ami, tato! Ami, nie Amelko, Amelka to taka mała dziewczynka, ja nie… Ty jesteś małą dziewczynką, której ktoś zrobił wodę z mózgu! Córeczko, ty… Ty farbowałaś włosy?! Oj tam, zaraz farbowałaś! Pasemek kilka sobie walnęłam i tyle, a ty robisz siarę! Cooo???!!! A to co?! Nic… Kolczyki, na które nie chciałeś się póki co zgodzić, Barbie miała ich całe pudełko i mi dała, są srebrne, przekłułyśmy uszy aparacikiem, Barbie, czyli Baśka miała ze sobą, ona ma kilka dziurek, ma już czternaście lat, wiesz tato?…O Jezu najsłodszy!!! Kto ci to zrobił?! Kto pozwolił?! Marek z niedowierzaniem oglądał teraz na karku dziewczynki miniaturowy tatuaż w postaci demonicznego kształtu. Nie wierzę, Boże...Nie wierzę! Oj tato! To tylko zmywalny tatuaż, no popatrz, potrzyj dobrze i już go nie będzie. Oczywiście, że nie będzie i to zaraz, a ja dzwonię do organizatora kolonii. Już wyszukał w kontaktach właściwą osobę, kiedy telefon nagle sam zadzwonił...To dzwoniła wychowawczyni Amelki z kolonii i prosiła o rozmowę. Okazało się, że młodsza grupa dziewczynek, a dokładnie kilka dziewczynek z młodszej grupy zaprzyjaźniło się z pannicami z grupy starszej. Z początku wychowawcy byli zadowoleni, zaopiekują się starsze tymi mniejszymi, ładnie z ich strony, że takie opiekuńcze, a nie egoistyczne. Pewnie mają młodsze rodzeństwo i stąd taka postawa. Kiedy jednak pod koniec turnusu wychowawcy odkryli to, co odkryli, starsze dziewczyny dostały wielką burę i karę, jednak małe dziewczynki pozostały z pamiątkami często nie do zmycia i ze zmienioną osobowością, co sprytnie ukrywały podczas pobytu, grając przy wychowawcach dzieweczki z dobrych domów, grzeczniutkie, spokojne. Przepraszamy pana bardzo, proszę nam wybaczyć, nigdy byśmy nie przypuszczali… Tu Marek ostro przerwał i wyrzucił z siebie wszystko to, co oburzony ojciec dziewięcioletniej zdeprawowanej jedynaczki mógł tylko z siebie wydobyć. Okazało się też, że edukacja córki poszła daleko do przodu w sensie damsko-męskim i to na sposób ordynarny, wybrany przez dojrzewające nastoletnie pannice. Ojciec z zażenowaniem prostował i tłumaczył zdezorientowanej i pozbawionej nagle choćby cienia wstydu w tej kwestii córce to i owo, podsunął błyskawicznie właściwe dwie lektury porządnego wydawnictwa świeckiego i chrześcijańskiego i bardzo ubolewał nad tym, co się wydarzyło na kolonii. Ami wiedziała to, co trzeba w jej wieku wiedzieć o sprawach płci od dawna, jednak starsze pannice dopięły swego i Ami została dokształcona na ich zasadach. Więcej nie pojedziesz na TAKIE kolonie. Pojedziesz za rok na obóz z Oazy, będziesz już po Pierwszej Komunii św., będzie w sam raz. Tam spotkasz młodzież i dzieci na innym poziomie! Tato! Nie ściemniaj z tą Pierwszą Komunią! Co to znaczy?! Amelko! Co to znaczy?! Mózg ci wyprali?! Tato, kościół już nie jest trendy, nie wiedziałeś? To staroświeckie tradycje i nic więcej. A księża to...Dość! Ostro przerwał jej tato. Kościół nie wypalił i tyle! Kontynuowała Ami. Po co to dalej ciągnąć?! Boże! Amelko! Ja nie wierzę! Ja tego tak nie zostawię! Tato, nie kompromituj mnie, proszę! Nie kompromituj? Już ja zrobię kompromitację komu trzeba i to zaraz po rozpoczęciu roku szkolnego! Ja się przez ciebie tato do szkoły nie pokażę! A owszem pokażesz, jako prawdziwa Amelka, ta, którą jesteś! Ami, tato! Nie Amelka! Niech będzie Mela, jeśli wolisz, ale ja do ciebie Ami nie powiem, to skrót twego imienia nadany ci przez te zepsute pannice. Dziewczynka z zepsutym nastrojem poszła do swojego pokoju, nawet Igo jej nie towarzyszył, jakby coś złego wyczuwał w swojej młodej pani, jakby tłumacząc się przed nią ze swego zachowania ze spuszczonym łbem i ogonem, po czym polizał dziewczynkę i uciekł na swoje miejsce wyczuwając złość swojego pana…

Marek drugiego września wraz z kilkoma rodzicami „zdeprawowanych” jego i nie tylko jego zdaniem siedmiu dziewczynek wracał z burzliwej narady z dyrekcją i wychowawcami. Dziewczynki ze spuszczonymi głowami, bez makijażu i z włosami uczesanymi na swój wiek w milczeniu kroczyły przed nimi. Godzina wychowawcza miała odbyć się zaraz następnego dnia. A kiedy już było po niej i po pierwszej lekcji katechezy, dziewczynki były z pozoru tymi samymi dziewczynkami, którymi były przed wyjazdem na kolonie, jednak to, co w nich zaszło, zostawiło ślady. Ślady, które tylko przysypano, zatarto z lekka. Być może rok szkolny powoli i naturalnie wszystko w nich poukłada i okaże się, że większej szkody nie poniosły. Tato… tato, ja już wszystko rozumiem, tamta sprawa nigdy się nie powtórzy, ale proszę, niech chociaż to imię zostanie, bardzo mi się podoba. No dobrze, Ami, uśmiechnął się ojciec, a ucieszona córka ucałowała go w policzek. Co mi przyjdzie jeszcze z tobą przeżywać, Bóg jedynie wie, westchnął Marek i opiekunka Ami miała odtąd bacznie obserwować dziewczynkę i donosić mu o wszelkich podejrzeniach czegoś niedobrego. Marek wracał późno z firmy, opiekunce ufał, dziewczynka zbierała bardzo dobre oceny, nauczyciele nie skarżyli się na nią i wszystko wyglądało dobrze, czasem tylko zmywalny malutki tatuaż z kwiatkiem lub serduszkiem oraz delikatny, prawie niewidoczny lakier do paznokci pojawiał się u Ami, ale to było wszystko, więc dał spokój, to nie było nic wielkiego. Marek musiał wreszcie pojechać do odległej wsi, także do Krakowa do prawnika i stawić czoła spadkowi, cokolwiek miał on ze sobą przynieść…

W poszukiwaniu przeszłości albo pierwsza odsłona przeznaczenia

W mglisty lecz ciepły poranek bardzo późnego lata, czy może wczesnej jesieni już bardziej, Marek jechał w dziwnym nastroju w kierunku Krakowa, z radia płynęła spokojna melodia, nic nie zapowiadało jakichś większych sensacji. Kiedy wjeżdżał na drogę prowadzącą do starego wiejskiego domu, którego nigdy dotąd nie widział, bo nigdy tu nie bywał, serce lekko podskoczyło mu do gardła. Zaparkował przy płocie i teraz jego samochód w zestawieniu z tym oto domem wyglądał niczym wielki pan ze starą służącą, nie to, co jego willa. Czy taki dom mógł kryć jakieś bogactwo? Wątpił w to całym sobą, poza tym bogactwa nie potrzebował, on je miał. Czego więc oczekiwał? Może wyjaśnienia układów rodzinnych? Wszedł. Zapachniało typowym wiejskim starym domem długo nie wietrzonym, więc szybko otworzył wszystkie okna. Rozejrzał się i niczego specjalnego nie odkrył. Usiadł, pomyślał trochę, po czym jego wzrok skierował się na schodki prowadzące na strych. Portal do przeszłości, pomyślał. Wejdzie tam, póki co jednak obejrzał powierzchownie zawartość szaf, szafek, stoliczków, przeszukał wnętrze kanapy, zajrzał za zwykły staroświecki jarmarczny chrześcijański duży obraz i za zwyczajny wielki, prosty zegar ścienny, ale niczego tam nie było. Jednym susem wspiął się na strych...gdyby wiedział, że oto stoi przed wrotami, które rozpoczną całkiem nowy rozdział jego i nie tylko jego życia! Ale on przekraczał te drzwi jedynie z nadzieją, że dowie się czegoś o rodzinie. Pierwszą rzeczą, na którą spojrzał była niewielka skrzyneczka. Właściwie poza nią niczego na strychu nie było, zaś ogólny widok strychu podpowiadał Markowi, że całkiem niedawno ktoś zrobił tu generalne porządki, wyrzucił wszystko, zlikwidował pajęczyny i na środku ustawił jakby celowo tą oto właśnie skrzyneczkę. Marek kucnął, chwilę medytował nad nią, po czym otworzył wiszącym na haczyku kluczykiem. W skrzyneczce znajdowały się następujące przedmioty: tajemniczy notes z okładką z prawdziwych liści bananowca i motywem jaszczurki, wewnątrz zdjęcia, bardzo stare zdjęcia z jakiejś wyprawy, tajemniczy czerwony naturalny różaniec z twardych nasion, jakiś proszek między kartkami z czerpanego papieru, tajemniczy czarny, ciężki długopis ze złotymi elementami, notatki, nazwy konkretnych miejsc, budowli i...LIST od dziadka do Marka! Drżącymi palcami rozdzierał kopertę i… Zakpił ze mnie dziadek?! Jak mógł?! Chyba...Chyba, że to coś znaczy...List od dziadka dla Marka był… PUSTY. Kartka była całkowicie czysta, na końcu listu bez słów widniał jedynie dziadka podpis! Nie, nie zakpił sobie, to grubsza sprawa. Sprawa, którą on musi rozwikłać i to jak najszybciej! Mężczyzna obszedł raz jeszcze nic nie warty stary dom i zapakował niedużą skrzyneczkę z całą zawartością do bagażnika. To ona była jego spadkiem, ta skrzyneczka! No bo co mu po takim domu? Nooo...Można by go wyremontować i sprzedać. Marek po drodze zerkał do tyłu, jakby bał się, że skrzynka wyskoczy mu z bagażnika, coś gnało go do domu, coś kazało mu natychmiast poznać prawdę… Już w czasie jazdy pojął coś. Podpis dziadka był zagadką, podstępem w dobrej wierze, testem na inteligencję. Dziadek Marka miał na imię...Marek. Nazwisko jak jego, bo to był dziadek ze strony Marka taty. A więc? A więc Marek miał spełnić wolę dziadka, wziąć udział w dziwnej jakiejś wyprawie i opisać jakby wszystko na tej pustej kartce dziadkowi, że na wyprawie był, że wrócił i to nie z pustymi rękami. Poniżej widniał podpis. Podpis dziadka i podpis jednocześnie jego, Marka, złudnie podobny do jego własnego. Cwanie to sobie dziadek wymyślił, ale stylu mojego podpisu przecież nie znał, więc… Aaa… już wiem! Jeden raz dziadek mógł widzieć mój dorosły już podpis. Tak! Pamiętam! Jeden raz wysłałem mu z jakichś niezrozumiałych nagłych wyrzutów sumienia za układy rodzinne swój własny krótki list, bardziej pocztówkę i tam się podpisałem...Pamiętam.

W domu Marek zorientował się, że to piątek wieczór, córka sama przyszła mu z pomocą i bardzo prosiła, żeby mogła iść do Jagi i tam przenocować, a że Jaga mieszkała w sąsiedniej willi i jej tato był dobrym znajomym Marka, zaufanym sąsiadem, Marek zgodził się natychmiast ku wielkiemu zdziwieniu córki. Idź, tylko mi pokiwaj z okna od Jagody, dobrze? Jasne, krzyknęła Ami i już jej nie było. Swoją drogą Jagoda również kazała nazywać się od niedawna Jagą, swoje pełne wersje imion dziewczynki traktowały jako coś, co koniecznie trzeba przekształcić, zmienić. Takie przedwczesne dojrzewanie, tłumaczyli sobie rodzice dziewczynek, bo oto Aleksandra zwana Oleńką nagle była Sandrą, Małgorzata zwana Gośką była odtąd Magi, Katarzyna zwana Kasią była teraz Kati itd., itd. Zmywalne tatuaże o przyzwoitej tematyce, delikatniutkie lakiery na paznokciach, fikuśne upięcia włosów, modne spinki i przepaski, modne plecaki i adidasy, bransoletki z naturalnych kamyków, markowe kurtki, bo zwykłej panieneczki nie ubiorą, musi być nadruk uznanej marki. Rozmowy w ramach popisówki po angielsku, wtrącane obcojęzyczne zwroty w obecności starszych osób, bez przerwy komórka, komórka, komórka, tajemnice, zamykanie się w pokoju, nocne pogaduchy półszeptem przez komórkę z przyjaciółeczkami. Wcześnie zaczęły, martwili się rodzice, ale cóż...My to dla nich dinozaury!

Tak więc Marek rozsiadł się w wygodnym fotelu swego pokoju, w kominku trzaskały niespokojnie iskry, jakby ponaglały Marka do przeczytania tajemniczego notesu i obejrzenia zdjęć. Zrobił sobie kawę, wlał lampkę aksamitnego czerwonego wina i zagłębił się w lekturze… Oto jego dziadek Marek w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat, sądząc po bardzo odległej obecnie dacie w towarzystwie kilku mężczyzn rówieśników wyruszył z wielkim plecakiem na dziwną jakąś wędrówkę. O tym opowiadało poszarzałe zdjęcie wklejone jako pierwsze. „Nasza trasa zaprowadzić nas miała do indyjskiego miasta Rajgir (Radźgir) mającego za sobą bardzo długą historię i choć dziś jest niezbyt zaludnionym sennym miasteczkiem, niegdyś było stolicą potężnego królestwa Magadha”. Tak oto rozpoczynała się dziadka historia, zaś po tym zdaniu wklejony był artykuł, zaczynający się od podobnych słów. Oto jego treść.

Tajemnica Jaskinii Sonbhandar czyli IZBA „B”…

Tajemnicze jaskinie Sonbhandar