Pensjonat Merkabah albo Gwiezdny Wehikuł - Dorota Worobiec - ebook

Pensjonat Merkabah albo Gwiezdny Wehikuł ebook

Dorota Worobiec

5,0

Opis

Autorka umieszcza akcję książki w tajemniczym starym domu i tajemniczym ogrodzie, posiadającym osobliwą konstrukcję pod oznakowaną jabłonią. Ostatni żyjący członek mieszkającej tu rodziny, po tajemniczych przygotowaniach pozostawia testament, który daje komuś ratunek, a jednocześnie wplątuje wszystkich powiązanych w tajemniczą, romantyczną, choć z powiewem grozy historię, prowadzącą do odkrycia duchowego na skalę, jakiej nikt nie podejrzewa, po czym umiera. Notariusz wysyła testament…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 106

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dorota Worobiec

Pensjonat Merkabah albo Gwiezdny Wehikuł

© Dorota Worobiec, 2021

Autorka umieszcza akcję książki w tajemniczym starym domu i tajemniczym ogrodzie, posiadającym osobliwą konstrukcję pod oznakowaną jabłonią. Ostatni żyjący członek mieszkającej tu rodziny, po tajemniczych przygotowaniach pozostawia testament, który daje komuś ratunek, a jednocześnie wplątuje wszystkich powiązanych w tajemniczą, romantyczną, choć z powiewem grozy historię, prowadzącą do odkrycia duchowego na skalę, jakiej nikt nie podejrzewa, po czym umiera.

Notariusz wysyła testament…

ISBN 978-83-8126-380-1

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Istota ludzka jest częścią całości, zwanej przez nas „wszechświatem”, częścią ograniczoną w czasie i przestrzeni. Doświadcza siebie, swoich myśli i uczuć jako oddzielnych od reszty — jest to coś w rodzaju „optycznego złudzenia” świadomości. To złudzenie jest rodzajem więzienia, ogranicza nas

/…/ Naszym zadaniem jest wyzwolić się z tego więzienia.

ALBERT EINSTEIN

Od autorki

Tak więc witam Wszystkich kolejny raz, w kolejnej książce, której właściwie nie miało już być. Tak się składa, że zawsze kiedy mówię, że jakąś książką kończę przesłanie swego życia, natychmiast piszę kolejną. Jak to działa — nie wiem. Powiem i tym razem, że ta książka kończy przesłanie mojego życia, bo tak w tym momencie czuję, co jednak będzie dalej, pokaże czas.

Książka ta, podobnie do poprzednich, opowiada o rzeczach głębokich, tajemnych, wielkich i pięknych. Nie każdy chętnie przeczyta konkretne, prawdziwe opisy pewnych procesów duchowych, energetycznych, jakie posiadamy w sobie, jakie dzieją się w nas i jakie zobowiązują nas do ich odkrycia i użycia dla własnego i szerzej pojętego dobra, bo raz odkryte i kiedyś wreszcie użyte, oddadzą nam utracony raj. Nie każdy, bo ktoś może powiedzieć, że to „nie jego bajka” i nie interesuje się tym, a na dodatek sam niczego takiego nie przeżywa, żyje typowym, codziennym życiem ziemskim. Jednak książkę z akcją, w którą takie sprawy są włączone i przedstawione przystępnie na podstawie własnych doświadczeń, przeżyć, użyczonych bohaterom, pewna grupa ludzi przeczyta już chętniej. Właśnie dla takich ludzi głównie tą książkę napisałam. Moja obfita autobiografia „Sen in Excelsis” opisuje wszystkie takie wydarzenia i procesy bardzo szeroko, jednak wiadomo, że obecne czasy nie oferują nam tego czasu zbyt wiele, dlatego dla niektórych książka zdecydowanie cieńsza będzie tym właściwym rozwiązaniem, przynajmniej na początek. Nie odda ona, jako pojedyncza wszystkiego, co miałam ludziom do powiedzenia, ale w połączeniu z każdą kolejną, czy wcześniejszą, również cienką, uczyni to w jakimś stopniu z pewnością.

W tej akurat książce umieszczam akcję w tajemniczym starym domu z jeszcze bardziej tajemniczym ogrodem i dziwną konstrukcją w nim zainstalowaną, która w połączeniu z osobliwym starym drzewem jabłoni tworzą porażającą zagadkę do rozwiązania. Zagadkę, której rozwiązanie automatycznie stawia osobę nie posiadającą pewnej ważnej wiedzy duchowej na wyższy stopień duchowego postępu. Inny wątek akcji toczy się w odległym mieście. Zdawałoby się, że dramatyczne okoliczności życiowe, jakie wydarzyły się w rodzinie, bankructwo i brak jakichkolwiek możliwości odbicia się spowodują, że rodzina podda się. Jednak tajemniczy i zaskakująco brzmiący testament, który przychodzi drogą pocztową i zawiera pewien istotny warunek, nie tylko ratuję rodzinę, ale pociąga za sobą wydarzenia zdawałoby się nieprawdopodobne, ale jednak możliwe. Co przyniesie ze sobą spotkanie z dziwnym domem i jeszcze dziwniejszym ogrodem, a także nowe znajomości oraz tajemnica pamiętnika zmarłej młodej osoby, to wszystko właśnie przeczytacie…

Chciałam jeszcze dodać, że tak jak napisałam na wstępie mojej autobiografii „Sen in Excelsis”, przez cały czas tego pisania dojrzewam i rozwijam się nie tylko w sensie pisarskim, ale w sensie zgłębiania wciąż nowych tajemnic duchowych. Nie o wszystkim, o czym piszę teraz, wiedziałam i rozumiałam to do końca pisząc wszystkie moje książki. Jednak nie jest to dla mnie zjawisko ujmujące mi coś, a wręcz przeciwnie, ukazujące Czytelnikowi cały proces mojego duchowego rozwoju w sposób bardzo szczery i naturalny. Nigdy nie miałam zamiaru przedstawiać siebie jako jakiegoś niezwykłego autorytetu w sprawach, które opisuję. Owszem, wiele wiem i wiele doświadczam, nawet bardzo wiele, ale zawsze przede mną jest ten kolejny krok, który prowadzi mnie na wciąż wyższy etap i na taki etap pragnęłam zaprowadzić każdego, kto przeczyta moje życie.

/Autorka/

Jesień roku 2016 i Skarby Gwiezdnego Ogrodu

Dłoń osieroconego męża i ojca, przygniecionego udręką serca, duszy, ciała, kreśliła ostatnie słowa na karcie papieru czerpanego, który przypominał płachtę papirusu… Papier wybrany został celowo, nie miał być to papier współczesny, papier do laserowych drukarek formatu A-4, lecz miał on posiadać swój charakter, stosownie do treści, która miała wtopić się w niego słowami spływającymi atramentem z zabytkowego wiecznego pióra. Tak też się stało i po jakimś czasie, po wielu bezsennych nocach spędzonych na mistycznej i misternej twórczej pracy, dziś właśnie dłoń pana Antoniego — profesora doktora habilitowanego z dziedziny fizyki kwantowej i informatyki, uczyniła ostatni gest, którym zamknęła niebywale cenny, ważny, choć tragiczny rozdział jego życia. Pan Antoni westchnął, przetarł zmęczone oczy, posiedział tak chwilę z twarzą zanurzoną w dłoniach, po czym energicznie wstał i zdecydowanymi krokami przemierzył rozległe pomieszczenia wielkiego domu i wyszedł do ogrodu. Miał profesor lat dopiero czterdzieści osiem, wiek dojrzały, ale jak na czasy obecne, całkiem jeszcze młody. Cóż z tego, skoro wyglądał przygnieciony dramatem na lat o wiele więcej, a i zdrowia niestety już nie miał. Prace w ogrodzie dobiegły do końca już jakiś czas temu i nie polegały z pewnością, sądząc po efektach, na pracach typowo ogrodniczych...Pan Antoni zmierzał wprost do wielkiej starej, rozłożystej jabłoni. Podparł się mocno dłonią o jej solidny pień, jakby sprawdzał, ile on wytrzyma i już po chwili dłonie profesorskie kopały niedużą łopatką saperką całkiem głęboki dołek. Następnie do dołku włożone zostało z namaszczeniem piękne blaszane pudełko z motywem różanym, dodatkowo jeszcze okręcone warstwą ochronną. Dołek został zasypany, miejsce zakamuflowane poprzez zasypanie go wszelkimi możliwymi ogrodowymi atrakcjami tej obecnej brązowo — żółto — czerwonej pory roku. Profesor stał i przyglądał się swemu dziełu, po czym na pniu jabłoni wydrapany został jego dłonią napis:

DRZEWO DOBRYCH WIADOMOŚCI.

Dla ułatwienia sprawy wyrył jeszcze małą strzałkę wskazującą w dół.

Inny, potężniejszy swą wielkością skarb dumnie stał po środku ogrodu i widokiem swym sugerować mógł na pierwszy rzut oka co najwyżej wytwór próżności jakichś bogatych właścicieli…

A była to rzeźba śnieżnobiała, tajemnicza, piękna. Dwaj Aniołowie wielkości naturalnej człowieka trzymali pomiędzy sobą jakby łoże, na którym z wyraźnie zamkniętymi powiekami leżała postać pięknej młodej dziewczyny odzianej w powiewną suknię, której fałdy sztywno zwisały w dół. Z kolei tuż przy urokliwej metalowej bramce niskiego płotku, jaki otaczał kołem tą rzeźbę-grupę dumnie tkwił śnieżnobiały Morfeusz i zapraszającym gestem zdawał się kusić, aby wejść i skorzystać z daru, z cudu, jakim jest...SEN, a dokładnie to, co w sobie ten sen kryje i co pozostaje tajemnicą dla większości tzw. normalnych, zwyczajnych ludzi, traktujących ten dar wyłącznie jako czas wypoczynku i regeneracji. Bramka była cała z metalowych kwiatów i pąków dzikiej róży, także metalowych liści, które oplatały sobą proste, metalowe pręty. Kłódka była równie opleciona metalowymi drobnymi pnączami, celowo, aby dziurka do klucza zdawała się ukryta. Sam klucz był kluczem baśniowym w swej urodzie. Długi, cienki, w postaci kwiatu róży z kolczastą łodyżką i małymi listkami i pączkami, oraz zakręconymi w korkociągi pędami. Klucz obecnie spoczął pod jabłonią, w blaszanym pudełku, wraz z instrukcją, cokolwiek ona znaczyła. Płot miał postać dużego okręgu, wewnątrz którego tkwiły metalowe kręgi z licznymi znakami. To właśnie w samym środku tych kręgów stała rzeźba-grupa. Nad tym wszystkim pochylała się ogromna, rozłożysta, rosnąca jednak poza okrągłym płotkiem jabłoń, tworząc coś w rodzaju parasola. Profesor stał i oglądał dzieło swego życia, którego misterne przygotowanie zajęło mu sporo czasu. Czasu, którego teraz miał pod dostatkiem, czasu, którego nienawidził i w którego pustych komnatach przemawiał wyciem, skargą jakąś wiatr złowieszczy, zamiast ludzkich, drogich mu niegdyś głosów. Ludzkie głosy w tym domu zamilkły jeden po drugim w bardzo zbliżonym czasie. Najpierw głosów było mnóstwo: jego własny, głosy dziadków (jego rodziców), głos żony i córki, głosy przyjezdnej rodziny, przyjaciół, znajomych… W jakimś momencie zabrakło jeden za drugim głosów dziadków, potem rozmaite losy rodziny zamieszkującej poza terenem spowodowały, że ich wizyty stawały się coraz rzadsze, aż wreszcie całkowicie zaniechane. Kiedy „biała śmierć” (białaczka) zabrała córkę, krótko po tym fakcie zabrakło i żony, która nie zniosła ciosu i słaba psychicznie dała się pokonać podstępnej chorobie. Przyjaciele i znajomi zajęci swoimi narastającymi problemami najpierw prawie już nie przychodzili, a potem nie przyszli już nigdy więcej. Profesor pozostał sam na sam z niezamieszkałym domem i zapełnionym grobowcem rodzinnym.

Grobowiec posiadał zdjęcia wszystkich spoczywających, jednym ze zdjęć było zdjęcie Antonii, jego córki, która nosiła imię po swoim ojcu. Profesor przesiadywał tam całymi godzinami, codziennie w sezonie zanosił świeże kwiaty, róże i lilie. Z nagrobnego zdjęcia patrzyły na niego jasne oczy siedemnastoletniej córki otoczone długimi, czarnymi, cienistymi rzęsami, a twarz śmiała się brzoskwiniowym rumieńcem. Malinowe usta zdawały się bezgłośnie opowiadać, jak wspaniałe jest życie w stanie bardziej eterycznym, tak eterycznym, jak jej ulubiona suknia balowa, wizytowa, na tym nagrobnym zdjęciu, suknia w kolorze mgły. Za życia ziemskiego Antonia nie była zwyczajnym dzieckiem, a potem dziewczyną. Zawsze obecne w jej życiu były anioły, tajemnicze sny, niepospolite książki, muzyka klasyczna, postacie znane tylko jej samej i widoczne w jakiś sposób jedynie dla niej. Była bardzo zdolną dziewczyną, bardzo inteligentną i wrażliwą. Grała na pianinie i na flecie, pisała wiersze i własny pamiętnik, była bardzo lubiana przez rówieśników i właściwie przez każdego. Odeszła we śnie. Po jej śmierci profesor nad czymś pracował w tajemnicy. Przesiadywał po nocach, czasem do białego rana. Co wtedy robił??? O czym pisał??? Czym była powstała wtedy dziwna konstrukcja w ogrodzie i jakie miała zadanie, jaki cel, jakie przesłanie? To wszystko jednak miało okazać się dopiero później… Po śmierci Antonii ludzie opowiadali, że o świcie, tak jak odeszła, można czasem zobaczyć jej duszę odwiedzającą dom, ogród i nagrobek. Ile było w tym prawdy? Trudno powiedzieć, dusze są dla nas ludzi widzialne najczęściej na falach snu, bo właśnie wtedy funkcjonujemy na tych samych falach, na jakich funkcjonują nasi tzw. zmarli. Sporadycznie jednak spotykało się tu i tam zjawisko duszy widzialnej na falach naszej zwyczajnej codzienności, więc w tym przypadku trudno jednoznacznie to ocenić. Lilie, róże, piękna muzyka, anielskie postacie, sny, „biała śmierć” i suknia z mgły, tak kojarzyła się już na zawsze Antonia swoim przyjaciołom, znajomym, sąsiadom. Anielska Antonia…

Profesor jeszcze zawrócił z ogrodu do pustego domu i jeszcze raz zasiadł przy antycznym biurku, przy którym zdecydowanymi pociągnięciami pióra nakreślił nie tylko swój testament, ale ułożył przez ten testamentowy zapis czyjeś późniejsze losy, czyjąś historię… Testament powędrował wraz z odpowiednimi wskazówkami, dyspozycjami do miejscowego notariusza, a profesor zwyczajnie wrócił do pustego domu, położył się spać i… tak pozostał. Tego nie spodziewał się chyba??? Nie sądził, że tak szybko. Kiedy gosposia przyszła następnego dnia sprzątnąć pokoje i ugotować profesorowi obiad, zastała już tylko jego ciało, spokojnie spoczywające w jego gabinecie. Na twarzy profesora gościł tajemniczy, zastygły uśmiech, którego przyczynę znał jedynie on sam, i którą poznać będzie dane ludziom znacznie później...Stwierdzono rozległy zawał, taki nie do odratowania, nawet jeśli nie byłby wtedy sam…

Po jakimś czasie, czyli skutki testamentu

W mieście odległym od tego urokliwego miejsca o kilka godzin jazdy, trwał zwyczajny, szary dzień wczesnego przedwiośnia. Rodzina Tomasza była w trakcie swoich codziennych rutynowych czynności, niby nic nie zapowiadało jakiejś sensacji. Co właściwie dobrego miałoby jeszcze spotkać jego rodzinę po tym, co wydarzyło się przed paroma dniami? W jednej prawie chwili stali się bankrutami. Tomasz, świetnie prosperujący biznesmen zapewnił swojej rodzinie życie w dostatku, spokoju i pewności. Tak miało pozostać na zawsze. Prowadził niewielkie, lecz świetnie radzące sobie na rynku przedsiębiorstwo z branży komputerowej. Nie wiedział, czym spowodowany był tak nagły zastój, brak zbytu na produkowane części i oprogramowanie, a ludzie niezadowoleni z obniżonych pensji poszukali sobie innych pracodawców, w innej branży i odeszli. Do tego niepowodzenie w grze na giełdzie i praktycznie z dnia na dzień został z rodziną na lodzie, z niewielkimi oszczędnościami, a zmiana asortymentu w produkcji i handlu nie wchodziła w grę, był informatykiem, na tym znał się „najlepiej na świecie”, a jakakolwiek zmiana „tematyki” w działalności firmy nie wchodziła w grę także z powodu takiego, że w okolicy aż roiło się od tych „innych”, powielanych tematów prywatnej działalności i powielenie czegokolwiek byłoby katastrofą, lub przynajmniej byłoby śmieszne. Szukanie zatrudnienia w jakiej dużej firmie też nie wchodziło w grę, gdyż takich zwyczajnie nie było tu w okolicy, przynajmniej tematycznie dla niego, a wyprowadzanie się z miasta w ciemno byłoby głupotą. Tak więc tkwili chwilowo w dziwnym milczącym zastoju, nikt nie śmiał odezwać się na ten temat, tylko każdego dnia coraz więcej było kłótni i smutku… Aż nastał TEN dzisiejszy marcowy dzień i listonosz podał Tomaszowi do podpisu gruby, opieczętowany list polecony. Tomasz spojrzał na nadawcę i zdenerwował się jeszcze bardziej, gdyż podejrzewał, że skoro nadawcą jest kancelaria notarialna, to pewnie zaraz spadną na niego kolejne problemy i zakląwszy siarczyście rzucił na kuchenną szafkę list, którego bał się teraz otworzyć. Może później, teraz raczej nie, musi się jakoś nastawić, przygotować na kolejny cios. Wieczorem jednak zadzwonił telefon i Tomasz usłyszał głos nieznanego mu mężczyzny, który przedstawił się jako notariusz. Ochłonął już pan? Pytał go obcy głos. Ale...ale z czego??? Nie rozumiał Tomasz, po czym szybko skojarzył zamknięty wciąż list. Nie dostał pan listu? Mam u siebie w komórce potwierdzenie, że został doręczony!? Dziwił się notariusz. Aaa...List… Tak, dostałem, tylko… Tylko go pan nie otworzył? No tak… tak jakoś niefortunnie wyszło, ale już otwieram. Niech pan to zrobi natychmiast, potem czekam na kontakt. Tomasz odłożył komórkę i rzucił się w stronę listu, który nie wróżył niczego dobrego swoim groźnym, urzędowym wizerunkiem. Raz kozie śmierć! Powiedział Tomasz i przeciął nożykiem kopertę. Nie wyjął listu od razu, nadal się bał. No co ty, tato?! Kornelia zdecydowanym gestem wyjęła z drżących dłoni ojca kopertę z listem, wyjęła jej zawartość pewnym gestem, pytając ojca w międzyczasie, dlaczego z góry zakłada złe wiadomości i klęskę. Nie musiała właściwie go o to pytać, po wszystkich ostatnich wydarzeniach oczekiwał już tylko na kolejne podobne ciosy. To testament! Powiedziała krótko i oddała ojcu kopertę do rąk. Cooo???!!! Tomasz czytał oszalałym wzrokiem kolejne linijki i niedowierzał. Oto jest właścicielem wielkiego, pięknego, starego, dwupiętrowego domu z ogrodem, oraz dodatkowo właścicielem niemałej kwoty!!! Jesteśmy uratowani, powiedział jednym krótkim zdaniem i oddał testament do rąk rodzinie. Jesteśmy uratowani, kontynuował, tylko musimy stąd wyjechać i nie wolno nam sprzedać tej posiadłości, to warunek zmarłego, jednak już w tym momencie mam pomysł na biznes z tym związany! Założymy pensjonat dla turystów! Yes, yes, yes!!! Wrzeszczała siedemnastoletnia Kornelia zwana Korą ze swym piętnastoletnim bratem Nikodemem, skrótowo nazywanym Nikiem. Wyjeżdżajmy stąd jak najszybciej, dopowiedziała żona Tomasza, Joanna, a pies Aleks, dostojny wilczur, potwierdził jednym głośnym szczeknięciem. Moi drodzy, przerwała ten nastrój Joanna… Moi drodzy, powoli! Czy nikt nie jest ciekaw, kto nas tak hojnie obdarował? No przecież czytałem! Antoni! Ale kto to jest Antoni??? Ach, prawda, możecie przecież nie znać. To mój kuzyn. Wcale nie jakiś daleki kuzyn, za czasów dzieciństwa i wczesnej młodości widywaliśmy się nawet często, w czasie wakacji. Potem kontakty się jakoś bez powodu urwały… Pamiętam, że był mi swojego czasu bardzo wdzięczny za pomoc w pewnej delikatnej, ale dla niego bardzo ważnej sprawie. Powiedział wtedy, że jeśli kiedykolwiek będzie mógł mi się odwdzięczyć, to zrobi to z największą przyjemnością i radością. Szczerze, to nie pojmuję, dlaczego akurat mi zapisał to wszystko...No, chyba że właśnie za tamtą sprawę. A co to była za sprawa? Dopytywała się rodzina. Możesz powiedzieć? Nie powinienem...No dobrze, powiem tak ogólnie. Dzięki mojej interwencji przed wieloma laty nie tylko nie stracił swojej wielkiej miłości, ale nawet potem ożenił się z nią. Ooo!!! No to wiadomo już, dlaczego wszystko zapisał tobie!!! No nie wiem, może zwyczajnie nie miał komu i przypomniał sobie tamtą sprawę sprzed lat. Pewnie tak właśnie było, tato… Kornelia zamyśliła się wypowiadając te słowa. To co? Kiedy jedziemy? Powoli, powoli! Tomasz przystopował rodzinę, a głównie młodych, bo im spieszyło się najbardziej. Najpierw pojadę sam do tego notariusza, a przede wszystkim teraz zadzwonię i umówię się. Trzeba załatwić formalności, porozmawiać, rozejrzeć się, dopiero potem pojedziemy. Ale na ciepły okres już tam będziemy, prawda? Tak, oczywiście, przecież turystów musimy zacząć przyjmować jeszcze w ten sezon! No to bomba!!! Super!!! Cieszyli się młodzi. Joanna cieszyła się bardziej po cichu. Pokładała jednak całą nadzieję w tym nagłym zwrocie sytuacji i już teraz układała sobie w głowie pewne plany…

Tomasz wrócił w ciągu doby. Tak, to jest nasz prawdziwy ratunek, nasz dom i nasza przyszłość, powiedział jednym zdaniem. Potem zjadł i położył się na wypoczynek już w stanie kompletnej pewności. Pierwszy raz od wielu dni zasnął spokojnie. Następne dni upływały rodzinie na przygotowaniach do wyjazdu. Całe wyposażenie ich obecnego mieszkania zostawało tu na miejscu, zabierali jedynie najlepsze ubrania, wybrany sprzęt RTV i jedynie luksusowy, wybrany sprzęt AGD, cenne pamiątki, ważne książki, albumy ze zdjęciami i nic więcej. Całą przeszłość poza tym pozostawiali tutaj, odnosząc do Caritasu. Meble pozostawiali na miejscu, jeśli nowy właściciel je zechce, będą jego. Tak więc po niedługim czasie rodzina z psem jechała własnym autem do odległej miejscowości, sprzęt i cały bagaż, który wyznaczyli do zabrania jechał jednocześnie z nimi zamówioną ciężarówką.

Jechali najpierw podekscytowani, dużo planowali, rozmawiali, potem jednak każdy zagłębił się we własnych myślach na temat nowego życia, nowych znajomości…

Zderzenie z przeznaczeniem

Dom z ogrodem i rodzina zdawali się patrzeć na siebie trochę nieufnie. To była dziwna konfrontacja. Rodzina spoglądała na dom i ogród spod przymkniętych powiek, dom z kolei patrzył na nich spod lekko opuszczonych od góry rolet, źrenicami okien… Ogród witał lekkim powiewem gałęzi pełnych pąków i szelestem nie sprzątniętych jesiennych liści, liści tamtej pamiętnej jesieni… Tajemne kręgi z całą swą nieziemską instalacją zdawały się mówić: WRESZCIE JESTEŚCIE!

Weszli. Zaduch, kurz tylko na pokrowcach szczelnie okrywających wszelkie wyposażenie, poza tym idealny porządek. Pootwierali wszystkie okna w domu, wpuścili do środka świeży powiew życia, odgłosy ich kroków i rozmów zdawały się budzić po kawałeczku całą jego uśpioną konstrukcję. Dom wreszcie obudzony zdawał się na koniec szeroko ziewnąć wielkimi drzwiami otwartymi teraz na wylot i całkiem już obudzony podjął się wielkiego zadania wobec swoich nowych mieszkańców. Pies szalał w ogrodzie, gubiąc swą dotychczasową dostojność w tumanach starych suchych liści, które unosiły się w górę wraz z jego radością, a ogród zdawał się budzić podobnie jak sam dom...Stare liście pod wpływem szalonych, energicznych wyczynów psa odkrywały nowe, młode, kiełkujące życie i całkiem inny wizerunek ogrodu, podobnie jak pies odkrywał swoją radosną, żywą bardzo naturę, zastygłą dotąd pod skorupą jakiejś wielkopańskiej dostojności. Oglądanie wszystkich pomieszczeń, rozpakowywanie, prowizoryczne chwilowo urządzanie wszystkiego, bo na wszelką dokładność i na wszelkie spokojne i planowe działania przyjdzie niebawem czas…

Tymczasem