Popaprańce i ja - Anna Malinowska - ebook

Popaprańce i ja ebook

Anna Malinowska

0,0

Opis

Krotkie, żartobliwe felietony z życia jednej psiej matki-wariatki i jej psich dzieci, pełne przygód, śmiechu, łez, a przede wszystkim miłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 262

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Anna Zofia Malinowska

Popaprańce i ja

© Anna Zofia Malinowska, 2023

Krotkie, żartobliwe felietony z życia jednej psiej matki-wariatki i jej psich dzieci, pełne przygód, śmiechu, łez, a przede wszystkim miłości

ISBN 978-83-8351-491-8

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Anna Malinowska

Popaprańce i ja

Kałuszyn, 16 lipca 2023

Popaprańce i ja

Słowem wstępu i zachęty

Drogi czytelniku i zapewne pasjonacie psiaków, zapraszam cię do poznania historii pewnego psiego stada i ich opiekunki — matki wariatki. Nasze perypetie opisywałam i publikowałam w formie krótkich felietoników na Facebooku przez kilka lat. Wiele osób, śledzących nasze przygody zachęcało mnie do ich wydania w formie książki. Zasłaniałam się zazwyczaj brakiem czasu, ale w końcu od czego są noce, c’nie?

Dla tych wszystkich którzy nas nie znają, a nie boją się poznać i być może polubić donoszę tylko, że Popaprańce to psiaki- adopciaki, które mieszkały, bądź mieszkają ze mną, zapewniając mi nieustanne zajęcie i rozrywkę, a także wypełniając mój dom miłością. Pod przewodnictwem Pini, jaśnie nam panującej Księżnej Mazowieckiej stadko Popaprańców, z matką wariatką pałętającą się w tle, przemierza pola, lasy i łąki oraz przeżywa rozliczne przygody, które, mam nadzieję, z przyjemnością poznacie.

Słowem wyjaśnienia

Popaprańce nie mają stałego składu, tak, że psi bohaterowie się zmieniają. Na początku występują w składzie Pinia- Księżna Mazowiecka (jaśnie nam panująca) oraz Tobiś i Bunia, a dodatkowo Harrison i Usia. Harrison (zwany piranią) pojawia się i później, ale w innej osobie.

Jednak zanim zabierzecie się do lektury, Popaprańce należy przedstawić:

Zaczniemy zatem od samego szczytu, przedstawiając jako pierwszą (tu taka dramatyczna przerwa dla budowania napięcia):

Pinię — Księżnę Mazowiecką

Pinia, jaśnie nam panująca od 11 lat z okładem, Księżna Mazowiecka jest jedynym Popaprańcem, jaki mieszka za mną, czyli matką — wariatką od maleńkości. Została adoptowana w wieku 8 tygodni, jako mała i troszkę niepełnosprawna psia sierotka. Od niej zaczęła się zresztą cała przygoda z Popaprańcami… ale do brzegu.

Jaka jest Pinia? Najcudowniejsza, rozpieszczona, wymagająca, marudna, mądra, czasem za mądra, w sumie posłuszna i wyjątkowo lękliwa. Przeszłyśmy razem długą i wyboistą drogę, dlatego łączy nas coś wyjątkowego.

Moja Pinia przeszła kilka ciężkich operacji oraz koszmarny okres po nich… Ma uszkodzony kręgosłup i kolanka w tylnych łapkach. Nie będę wnikać w szczegóły, grunt, że chodzi samodzielnie. Nie jest w pełni sprawna, trzeba na nią uważać, nie może chodzić po schodach, musi codziennie zażywać leki. To wszystko jednak nie zmienia faktu, iż, chociaż wszystkie Popaprańce kocham na zabój, to Pinia jest ta „najmojejsza”.

Od czasu do czasu (łącznie już czterokrotnie) przyprawia mnie moje psie dziecko o zawał serca, bo coś jej gdzieś wyrasta, tam, gdzie nie powinno, a co okazuje się być niegroźnym, niezłośliwym guzkiem. Tak, wiecie, żebym się nie nudziła i nie poczuła zbyt komfortowo. Ostatnia taka akcja miała zresztą miejsce stosunkowo niedawno, bo w listopadzie zeszłego roku. Wynik histopatologii oprawiłam i postawiłam w widocznym miejscu. Od czasu do czasu patrzę w tamtą stronę, mówiąc sobie „Zobacz, jakie ty masz, babo szczęście w życiu!”.

Co jeszcze można napisać o Księżnej Mazowieckiej? Całe tomy! Można opowiedzieć, jak to jako roczny gnój, złapała w zęby ropuchę, jak wpadła do stawu, w którym było tylko śmierdzące błocko, jak nie chciała jeść i pić, kiedy byłam w szpitalu, jak nosiłam ją w plecaku na czwarte piętro, sama poruszając się o dwóch kulach… Nasze wspólne życie trwa już ponad dekadę i obfituje w wiele większych i mniejszych przygód, dobrych i złych, takich, które wspominam z uśmiechem i takich, o których boję się myśleć. Jestem jednak wdzięczna za każdą chwilę, którą spędziłyśmy razem. Man nadzieję, że czeka nas ich jeszcze mnóstwo.

Tobiś

Tobilek w naszych opowieściach przewija się stosunkowo rzadko. To już staruszek, na długie spacerki nie chadza, większość dnia przesypia… Taka kolej losu, niestety. Nikt nie wie, tak naprawdę, ile lat ma Tobiś — według fundacji, z której go adoptowałam, powinien mieć jakieś 14, według weterynarzy ze 3 lata więcej. Jakby jednak nie liczył, wiek to podeszły i Tobilkowi daje się we znaki.

Tobiś zawitał do mojego zwariowanego domu 8 lat temu. Urzekło mnie jego ogłoszenia adopcyjne w necie, chociaż jednocześnie bałam się, że nie podołam, bo Tobiś jest niewidomy. „Dobrzy ludzie” tak zagłodzili psa, że stracił wzrok. Tobiś został znaleziony na drodze szybkiego ruchu, gdzie obijał się od jednej bariery ochronnej do drugiej, cudem unikając rozjechania na placek. Był przerażony, gryzł tak, że weterynarz wsadził go na dwa tygodnie do klatki, celem obserwowania pod kątem wścieklizny.

Jak trafił do mnie był już zsocjalizowany, co nie zmienia faktu, że trochę z nim było zamieszania. Przede wszystkim jaśnie nam panująca Pinia, Księżna Mazowiecka nie bardzo sobie życzyła takiego kolegi mieć i po prostu go atakowała. A on się biedak nawet nie bronił tylko krzyczał „ratunku!”. Poza tym w życiu nie miałam niewidomego psa, nie wiedziałam, na przykład, że większość z nich nagle obudzona gryzie, co skutkowało tym, iż bałam się go budzić na spacerki, dopóki nie wypracowałam sobie systemu.

Nie wiedziałam też, że kolega bezglutenowy. A jego bezglutenowość objawiała się tak zwaną sraczką-bryzgaczką. Kto ma psa, ten wie, co to jest. Tyle, że Tobiś wówczas, jak chciał, to po prostu robił, niezależnie od miejsca, w którym się znajdował, skutkiem czego jednej nocy mój ludzki syn dwa razy brał prysznic i trzy razy zmieniał pościel, łącznie z myciem ściany i zapieraniem łóżka. W końcu metodą prób i błędów doszliśmy, co na psiaka tak właśnie działa.

Sporo wody w rzece upłynęło, nim Tobiś ogarnął swój nowy świat, ale jak już ogarnął, radził w nim sobie doskonale. Biegał bez smyczy za Pinią, ganiał piłeczkę na słuch i nikt by nie powiedział, że nie widzi. Jeszcze zeszłej wiosny potrafił aportować przez godzinę bez wytchnienia… Dziś stare kostki odmówiły posłuszeństwa, zwyrodnienia i urazy z przeszłości dały o sobie znać. Ponadto Tobiś ogłuchł. Na początku bałam się, że coś mu jest, bo chodził, popiskiwał, tak, jakby coś go bolało, badania jednak wykluczyły chorobę, dopiero obserwacja reakcji Tobisia na huk i odkurzacz otworzyła mi oczy. Tobiś już nie słyszy, albo słyszy bardzo słabo. Dlatego niewiele go interesuje, bo co tu niby robić, poza węszeniem, można?

Jest jednak z nami, Popaprańcami i pozostanie tak długo, jak los pozwoli. Mały, dzielny psi bohater, który zaznał piekła, ma u mnie swoje miejsce w sercu dożywotnio.

Bunia

Kolejnym Popaprańcem w naszym popapranym domu jest Bunia. Bunia to dziewuszka, której życie zdecydowanie nie rozpieszczało. Żyła sobie jako pies półdziki, plącząc się wraz z partnerem w okolicach tak zwanej „żwirowni”. Jak ludzie rzucili jakiej jedzenie to jadła, jak nie, polowała, szczeniła się pewnie dwa razy do roku, mieszkała w jakiej dziurze. Mój sąsiad, który był tam jakiś czas dozorcą, zaczął psiaki regularnie dokarmiać. Zaufały mu, podbiegały do niego, cieszyły się kiedy był w pracy. Niestety, pan odszedł na emeryturę, i sielanka się skończyła. Przez jakiś czas, co dwa trzy dni dojeżdżał z „michą” do swoich podopiecznych, jednak koszty paliwa były zbyt duże. Postanowił towarzystwo złapać i zabrać do siebie. Nie przewidział jednak, że psiaki nigdy w życiu domu nie miały, nie wziął również pod uwagę tego, że sam przecież posiada już dwie sunie, które niekoniecznie chciały mieć rodzeństwo z przypadku. Bunia była wtedy w wysokiej ciąży, gruba jak piłeczka, została zapisana od razu na kastrację aborcyjną. Pech chciał, że przyjechała tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Kastracja miała odbyć się 27 grudnia, niestety, ze stresu i przerażenia Bunia urodziła w wigilię. Urodziła 5 szczeniąt, jedno martwe, reszta też była w kiepskim stanie. I tak Bunia wraz z przychówkiem wylądowała rano 25 grudnia u mnie. Od razu zapakowałam wszystkich i zawiozłam do dyżurującej kliniki. Ślepy miot został uśpiony, Bunia obejrzana przez panią wet., i wypuszczona z diagnozą „wszystko będzie ok.”. Niestety, nie było.

Bunia kasłała, czuła się źle, plamiła. Następnego dnia pojechałam z nią ponownie, okazało się, że ma zapalenie płuc i martwe płody wewnątrz, konieczna była pilna kastracja. Jakim cudem tak słaby pies przeżył ten zabieg — nie wiem. Grunt, że Bunia wróciła do domu. Po tych wszystkich przejściach ważyła niecałe 6 kg. Dziś waży około 11. Tak wiem, jest grubiutka, ale wyobraźcie sobie, jaka była te 5 lat temu — cień psa. Wszystkie szelki można było zdjąć jej przez głowę, gdyż to było jej najgrubsze miejsce. Z robalami walczyłam chyba ze 4 tygodnie, bo zjadały ją od środka. Okazało się także, że Buni ktoś kiedyś musiał „zasadzić” porządnego kopniaka w szyję — ma uszkodzoną krtań i od czasu do czasu problemy z oddychaniem, szczególnie, jak się zasapie.

Bunia długo bała się wszystkiego — domu, schodów, miski, łóżka i mnie. Kiedy już zaufała to na całego. Dziś jest najgrzeczniejszym, najcudowniejszym, najbardziej uczuciowym z wszystkich moich Popaprańców. Rozdaje całusy, ćwierkając przy tym, jak ptaszek — to taki śmieszny, wibrujący dźwięk biuniowej miłości. Kocha i ufa mi bezgranicznie. Mogę jej obcinać pazury, grzebać pod ogonem, zaglądać w ząbki, uszy, wpuszczać krople do oczu, nigdy nie protestuje. Wie, że nie zrobię jej nic złego.

Harrisonek vel pirania

Harrisonek pojawił się w naszym domu po mojej deklaracji, że więcej psów już nie będzie, skład osobowy, że się tak wyrażę, zmianie nie ulegnie, a trzy psy to i tak sporo, jak na jedną wariatkę. Powiecie — co to za pies, takie nic, takie małe coś? To ja wam powiem — to pies całą gębą rozwrzeszczaną, chociaż mikrej postury.

Harrisonek błąkał się po pobliskim mieście, ktoś go złapał i wylądował w przechowalni, z której, rzecz jasna, natychmiast zwiał, bo klatki nie są przystosowane dla psów o wadze kilograma z hakiem. Pojawił się po kilku dniach na dzielni, znowu został złapany i tym razem przywieziony do mnie na tak zwany tymczas.

Bosze jedenasty, co to była za bieda! Chude toto było, anatomii można się było uczyć, łysawe, zasmarkane. Pazury miał takie długie, ze pozaciągał dywan, nie dawał się dotykać po główce, od razu gryzł, nie umiał jeść z miski, tylko z podłogi, picie wody też mu nie szło. Nie znał niczego poza suchym żarciem…

I takim to sposobem Harrisonek szarogęsić się począł w domu na prawo i lewo, podgryzał nas i obsikiwał wszystkie kąty. Rzecz jasna po godzinie zaczęłam się modlić, żeby się właściciel nie odnalazł, bo pirania mnie zaczarowała tymi wielkimi oczyskami na amen. Nie odnalazł się, na moje szczęście, i na harrisonkowe chyba też, bo jakbym dorwała tego, tfu, tfu!, właściciela w swoje pazury, jakbym zęby jadowe wbiła mu w tętnicę szyjną za to zaniedbanie biednego psiaka, to ruski rok by popamiętał, albo i dwa.

Po upływie odpowiedniego czasu podpisałam co potrzeba i pirania zasiliła szeregi Popaprańców, a ja dorobiłam się drugiego w swojej karierze, rasowca. Radochy mam co niemiara z jego udziałem, zwłaszcza jak się wkurzy i złorzeczy na cały świat, albo odgania wszystkich od misek i próbuje, w której lepsze jedzenie jest. W domu wszyscy mu ustępujemy, bo taki malutki i słodki, czego konsekwencją jest to, że ogryzek jeden jest rozpuszczony, jak dziadowski bicz i robi z nami, co chce. Nawet jaśnie nam panująca Pinia Księżna Mazowiecka pozwala kurduplowi na wszystko, chociaż mam wrażenie, że po prostu nie traktuje go poważnie.

Nina

Ninusia trafiła do nas w zeszłym roku, 24 grudnia. Zawsze twierdziłam, że jak ktoś jest grzeczny, to mu Mikołaj fajne prezenty daje. Muszę być nad wyraz grzeczną kobitą, bo to już drugi mój gwiazdkowy piesek. Niny życie, podobnie jak reszty Popaprańców nie rozpieszczało. Błąkała się po moim mieście ze trzy tygodnie, a za nią wataha kawalerów, bo panienka była oczywiście w trakcie cieczki, potwierdzając regułę, że Polak potrafi. Potrafi bez żadnych wyrzutów sumienia pozbyć się psa, jak mu tak wygodnie i nawet nie pomyśli, na co go naraża. Nina była tak przerażona, że jak widziała człowieka, choćby na horyzoncie, uciekała od razu.

Razem z drugą lokalną psią wariatką zaczęłyśmy Ninusię dokarmiać i powolutku zyskiwałyśmy jej zaufanie. Po jakiś dwóch tygodniach udało mi się ją pogłaskać po łebku. Serce się krajało, wiecie? Ta sunia pełzała po chodniku, popuszczając pod siebie i merdając podkulonym ogonkiem, tak bardzo się bała człowieka i tak bardzo chciała zaufać…

Niestety, jakiś facet akurat wtedy wyszedł zza zakrętu i Nina uciekła. Potem takich nieudanych prób łapania Niny podejmowałam jeszcze kilka i zawsze ktoś mi właził w paradę. W końcu wraz z tą drugą zakręconą na psim punkcie wymyśliłyśmy, że ponieważ Nina w poszukiwaniu jedzenia wchodzi ludziom na posesje, postawimy u mnie w ogródku klatkę łapkę i zostawimy otwartą furtkę. Dziewczyna już jechała do mnie z całym kramem, czyli klatką oraz odpowiednio waniającą przynętą, kiedy przed samochód wybiegła jej Nina. Jakimś cudem dziewczyna ją złapała i tak Nina trafiła do gminnej przechowalni. Jak wiecie, przechowalnie, choćby i najlepsze, to zawsze przechowalnie, klatki, budy i inne psy dookoła. Tak jest i w mojej lokalnej. Nina absolutnie się tam nie odnajdywała. A ponieważ ujęła mnie za serce już wcześniej, podjęłam szybką decyzję — Nina idzie do nas!. I tak oto w wigilię pojawił się w moim domu piąty Popapraniec.

Na początku lekko nie było, bo Nina się bała. W domu leżała w jednym miejscu, na sikupę trzeba było ja na ręku wynosić, a potem przynosić do domu. Ale powoli, małym kroczkami zyskiwałam zaufanie Ninusi, a ona otwierała się coraz bardziej, udowadniając, jak wspaniałą, delikatną i mądrą jest dziewczynką. Czekała biedaczkę jeszcze kastracja aborcyjna, bo oczywiście tułaczka miała swoje przykre konsekwencje. To już za nami. Dziś Nina jest cudną, wesołą psią panienką, śliczną jak z obrazka, która na każdym kroku dowodzi, iż osoba, jaka ją wyrzuciła, jest głupim palantem. Ninusia jest bardzo grzeczna, w mig się uczy, przychodzi na każde zawołanie, pięknie się bawi z innymi Popaprańcami. Jest cierpliwa i łagodna, chociaż nadal dość lękliwa i trzeba do niej delikatnie.

Wczoraj na przykład przyszła do mnie sąsiadka — fanka Tobisia. Głaskała go, kiedy Nina zaczęła domagać się od niej pieszczot. Moja sąsiadka dość głośno powiedziała, żeby się nie pchała, bo ona do Tobisia przyszła. Ninusia tak się wystraszyła, że aż popuściła na podłogę. Ale dobrym słowem można z nią wszystko. Ninie nie są potrzebna smaczki i nagrody, wystarczy ją pogłaskać — to dla niej największe szczęście.

Człowiek, który zgotował tej suni kilka tygodni tułaczki, naraził ją na głód, poniewierkę i niebezpieczeństwo, na pewno tego nie przeczyta. A szkoda, może pożałowałby swojej decyzji. Wiecie, co Wyspiański napisał: „miałeś chamie złoty róg…”. Aż się chce sparafrazować i powiedzieć — miałeś chamie cudownego psa. Dobrze, że już nie masz.

Popaprańce, które są już w innych, własnych domach

Harrison

Harrison to psiak, który trafił do mnie z pokładu fundacji. Trafił po upływie doby od usunięcia gałki ocznej, jaka była wielkości piłki do tenisa i sprawiała mu niewyobrażalny ból. Harrison, wówczas młody i nieokrzesany, błąkał się na podwarszawskich wsiach, przeganiany i straszony, pewnie przede wszystkim przez to ogromne, zniekształcające jego mordkę oko. Ktoś się jednak ulitował, złapał i zabrał, gdzie potrzeba. Okazał się psem wesołym, ufnym i łakomym nad wyraz. Mieszkał z nami do momentu, aż życie spłatało mi figla i musiałam rozbić rodzinę. Ale trafił do cudownego domu, gdzie ma i wspaniałą matkę, i psiego braciszka, i zapewnione spełnienie wszystkich psich potrzeb. Ponadto jeździ sobie na wakacje, bywa w stolicy… Słowem — szkoda, że i mnie ci ludzie nie adoptowali.

Często go wspominam, a mała pirania odziedziczyła imię po tym pełnym miłości psim kawalerze.

Usia

Usia również ma obecnie własny domek na wyłączność, tak jak powinno być od początku, bo panienka średnio się w stadzie odnajdywała i wszczynała rozróby. Do mnie trafiła z gminnej przechowalni jako mała, zasmarkana i gryząca pannica z przeszłością, po czym natychmiast dostała cieczki, żebym nie miała za lekko. Teraz mieszka sobie ze starszą Panią i jej synem we własnym domku z ogrodem, chadza na spacerki, zadzierając dumnie ogonek do góry, okupuje łóżko i ma wszystkich do swojej wyłącznej dyspozycji.

U nas będąc, Usia pogryzła dokładnie wszystkich, obżarła drzwi i stłukła telewizor. Nie chciała się bardzo długo przekonać, że nikt jej tu nie zamorduje ani nie będzie głodził. Długo trwało, zanim zaufała na tyle, że można było ją pogłaskać, ale do końca nie zaakceptowała stada nigdy.

Wiecie już z czym przyjdzie się Wam zmierzyć na łamach tej książki. Jeśli nadal jesteście ciekawi nas — Popaprańców i matki wariatki, zapraszamy do lektury.

Kałuszyn, 16 lipca 2023

Popaprańce w Mieni

Jak Popaprańce pijaka przegoniły

Poszliśmy sobie wczoraj wieczorkiem na spacerek. Popaprańce już luzem były, bo na naszej łączce zawsze pusto, ludzie tu nie przychodzą, samochody nie jeżdżą w pobliżu. A tu krzaki się rozchylają i wypełza ON — Pijaczyna. Popaprańce deka były zdezorientowane.

— Mamo, a co ten pan tu robi? — pyta Bunia.

O naiwności ty moja futrzana, myślę ja sobie… Kupę zapewne.

— Matka, prać? — pyta tymczasem, z nadzieją w głosie Harrison „- Jak coś, zdejm namordnik, zrobię mu z zadka durszlaczek, co? No zdejm, mówię….

Pinia kulturalnie udała, że faceta nie dostrzega, księżne nie przejmują się takimi tam… Pan Pijak pozataczał się trochę i zanurkował z powrotem w krzaczory. Za chwilę (dłuższą) wyłonił się, ciągnąc za sobą rowerek. Słyszę, jak mamrocze:

— Jak ja, k..a tu wjechałem?

— No, zagadka roku — bąknął Harrison. A potem zwrócił się grubym głosem wprost do onego Pana — Ej, ty tam, pomóc ci wyjechać?!

Facet chyba dopiero nas dostrzegł, popatrzył raz jeszcze, pewnie zastanawiał się, czy już wytrzeźwiał, czy nadal mu się w oczach dwoi, albo i lepiej. W końcu rzecze, w miarę z sensem:

— O, k..a… psy, całe stado. Trza spie..ać!

I jak rzekł, tak uczynił, prowadząc rowerek przez trawę niemal po pas.

— I nie będzie durszlaczka… — mruknął Harrison z żalem. — A tak się dobrze zapowiadało…

Jak dziewczynki Tobisia uratowały

Dziś rano na naszej stałej spacerowej trasie pojawił się tubylczy pies. Taki, wiecie, co to gdzieś ma dom, ale nikt nie wie, gdzie, chodzi obwieszony kleszczami, nie dojada i ucieka, jak się chce go złapać. I Tobiś, morderca, stwierdził, że on mu wyperswaduje takie pomysły i zasugeruje zmianę trasy.

Poleciało toto, małe, ślepe i chude mordować wiejskiego zabijakę. Tamten z pięć razy większy od Tobisia już się cały spiął, a ja odmówiłam w myślach kadysz za tego mojego ślepego idiotę, bo w życiu nie dobiegłabym na kulawych nogach z odsieczą. Szczęście, moje dziewczynki były szybsze.

Pierwsza z wrzaskiem poleciała Usia. Może nie Tobisia, jako takiego ratować, ale darła się w tłumaczeniu mniej więcej tymi słowy:

— Spierdzielaj kundlu bury stąd, to moja trawa, moja droga, moje patyki, wszystko moje!!!

Zaraz za nią pobiegła Pinia, kulturalnie szczekając:

— Spadaj, hołoto wiejska, Tobiś jest mój i tylko mnie wolno go lać!

Bunia na końcu biegła wołając:

— Zostaw moją Pinię, to moja siostra jest. A Tobisia se możesz wziąć!

W tym miejscu dodam tylko, że jedyny, który mógłby tu rzeczywiście coś zdziałać Harrison, był tak zajęty tropieniem bażantów, że zorientował się deka po czasie, że zadyma była. Wyłonił się z krzaczorów z pytaniem:

— Ale o co chodzi? Dają jakieś ciastki, czy coś?

Suma summarum pies został przepędzony, nikt nie ucierpiał, mnie przybyło 10 lat… Popaprańce to najlepszy sposób na brak nudy, człowiek nigdy nie wie, co go czeka za zakrętem.

Jak Popaprańce przechodziły przez rzekę

Po ostatnich deszczach przybrało wody, również z naszej rodzimej śmierdziance, czyli w Mieni. Mało tego, gmina postanowiła się wykazać i oczyściła brzegi, tak że nie dość że w rzeczce była woda, to jeszcze było widać, gdzie ta rzeczka jest. Zatem postanowiliśmy sobie zwiedzić nowe tereny.

Pinia, Bunia i Usia z Harrisonem wędrowały brzegiem, a za nimi ja z Tobisiem pod pachą, bo jednak to wykoszone okazało się ciut za wysokie dla malucha.

— Ale fajnie, ale fajnie! — wołały co jakiś czas Popaprańce, nurkując sobie a to w kępę trawy, a to w inne szuwary.

— O, tam z drugiej strony coś jest! — zawołała Bunia i plum! Szybciutko i sprawnie jak wyderka przepłynęła na drugi brzeg. Żeby nie było, śmierdzianka, nawet po wezbraniu ma ze dwa metry szerokości i z pół głębokości pewnie.

— Ja też, ja też! — zawołał Harrison i plum! — nie ma Harrisona. Już się chciałam przestraszyć, ale patrzę, woda gotuje się z pół metra dalej, akurat tam, gdzie brzeg był nieco wyższy. Przyglądam się, no oczywiście Harrisonek.

— Ratunku! Pomocy! Tonę! — wrzeszczy i usiłuje akurat w tym jednym miejscu wyleźć na brzeg.

— Tu chodź, chłopie, tu wyjdziesz — wołam, pokazując paluchem. A gdzie tam!

— Ratunku, mamooooo! Już po mnie, woda mnie porwie i nigdy już się nie zobaczymy!

— W sumie niegłupio… — mruknęła Pinia — Idź, matka, wyciągnij głąba, bo przykro patrzeć.

Postawiłam na ziemi Tobisia z przykazaniem, że ma się nie ruszać, bo woda blisko i poszłam tę naszą jesienną Marzannę ratować… Ja chcę go złapać, ten się miota i wrzeszczy „ratunku, pomocy!”. Co go schwycę za skórę, to się wyślizguje. A głębia taka, że widzę, iż stoi skubany na tylnych łapach i tak naprawdę nic mu się nie dzieje.

— Stój no, durnoto, jak mam ci pomóc, jak się miotasz, jak byś pląsawicę miał!?

— Ratunku!

— Stój, mówię, nie skacz tu, bo sama cię utopię zaraz!

— Ratunku!

— Stój, dawaj to ucho!

— Ałaaaaaa! Ojej, ojojoj! Matka mnie morduje!!!! Woda mnie topi!!! Co ja biedny zawiniłem?! Ojojoj!

Po entej próbie udało mi się wyciągnąć niedoszłego topielca, nie urywając mu ucha, ani innej części ciała, choć przyznam, miałam ochotę.

— O, ja biedny, nieszczęśliwy! Już mi życie przed oczami przeleciało całe. Już się chciałem żegnać z wami…

— Przestań dramatyzować, bo powiem na dzielni, żeś się topił w wodzie po kolana — postraszyłam

— Po kolana?! Po kolana?! Chyba cię bóg opuścił, matka!? Tam głębia była i potwory się czaiły na pewno…. Ratunku, jeden właśnie tu płynie! Chodu!

Bunia wyskoczyła z wody, otrzepała się, popatrzyła ze zdumieniem na Harrisona, który z bezpiecznej odległości obserwował rozwój sytuacji.

— Coś mnie ominęło?

— Nie skąd, jeden głupek tylko się tu usiłował utopić, a potem wziął cię za potwora z głębin — prychnęła Pinia

— Tu się chciałeś topić, serio? Hihihi, hahaha, łapcie mnie bo nie wytrzymam! A zresztą jesteś taki tłusty, że nawet jakbyś rzeczywiście w głębię wpadł nic ci nie będzie. Nie wiesz, że tłuszcz unosi się na powierzchni?

Harrisonowi głupio widać było, że się z niego baby śmieją, mruknął tylko, że to wcale nie tłuszcz tylko mięśnie i poszedł w kierunku suchego lądu.

— Ta, mięśnie… jaaasne, że mięśnie. — śmiała się Bunia — Mięsień to ty jeden masz dobrze rozwinięty, wiesz? Ten od otwierania gęby przy jedzeniu.

Jak Popaprańce prawie nauczyły jednego pana na miotle latać

Wracaliśmy już sobie do domku ze spaceru po lesie. Kulturalnie, prawie wszystkie Popaprańce na smyczach, za wyjątkiem Pini, która gardzi takimi przyziemnymi urządzeniami i chadza luzem, nawet w stolicy po Marszałkowskiej. Patrzymy, a tu Pini ludzki przyjaciel podjazd zamiata. Pinia bardzo lubi tego pana, biegnie się zawsze witać.

— O, moja królewno, chodź no tu szybko! — woła pan, cały szczęśliwy.

— Matka, pójdę, dobra? -zapytała przez przyzwoitość — On się tak cieszy, jak mnie widzi, nie mam sumienia go tak zostawić…

Dobra ta moja dziewczyna, empatyczna taka… Pinia poszła, ja smycze poluzowałam, bo reszta też gościa lubi i wita z radością. Ale Pini przyjaciel ma swoją sunię, Tinkę, malutką cholereczkę gryzącą, która zazwyczaj siedzi w domu. Traf chciał, iż rzeczona cholereczka w domu nie siedziała i przez niedomkniętą furtkę wyskoczyła na drogę. I dalej, na moją Pinię z zębami.

Pinia ze dwa razy większa i ze trzy razy cięższa, mimo niepełnosprawności szybko odpędziła toto małe zło, ino nie w tę mańkę. Mała rzuciła się zatem na Uśkę. Tu też nie trafiła dobrze, Usia to żmija, tylko się dobrze maskuje. Ugryzła Tinę w ucho i wrzeszczy:

— Coś sobie myślała, mizeroto, że jak ja niewiele większa, to se rady nie dam?!. Mała Tina wpadła tedy pod pysk Harrisonkowi.

— Ja mam to jeść? — zapytał Harrison roztropnie — Matka, jak ja mówiłem, że chcę obiad, miałem na myśli konkretną porcję mięcha, a nie małe, chude i jakieś niedopieczone, psa udające coś. Zabieraj się no w czortu!

Tina miała dość, podkuliła ogonek i zaczęła uciekać w stronę lasu, niestety. Tymczasem pan Tiny, stał jak żona Lota, nadal uzbrojony w miotłę, którą miał pewnie zamiar bronić własnego psa, ale nie zdążył.

— No, goń ją pan, bo przepadnie! — poradziłam, bo sam chłop utracił chyba zdolności myślowe. Ruszył w pogoń.

Ale słuchajcie, jak on ruszył! Toż to sama poezja była patrzeć na ten galop chłopa, z miotłą nadal w garści, za uciekającą sunią. On biegnie, brzuch przed nim faluje, dres na dupie się napina niebezpiecznie, klapki na stopach tak fajnie robią „plask, plask, plask…” I ta miotła, niczym buzdygan, w dłoni dzierżona… Jakby się Tinka nie zatrzymała ani chybi pofrunąłby na miotle jak czarownica na łysą górę. Szkoda w sumie, fajne widoki by były…

Jak się karmi Popaprańce

— Mamo, jesteśmy głodne, głodne, głodne, głodne!!!! Jeść daj, natentychmiast daj jeść, bo poumieramy, zaraz, teraz!

Co tam, nie robię kawy, łapię miski, puchę wyciągam, otwieram, nakładam. Ręce mi się trzęsą, bo te stoją, patrzą, ślinią się i ogólnie zaraz zejdą z głodu. Trwa to trochę, bo trzeba leki dać Pini, Tobisiowi i Buni do tego żarełka i się nie pomylić, któremu co. Harrisonowi w miskę spowalniającą paluchem powbijać i jeszcze przyklepać i wyrównać, bo się zadławi zawartością. W końcu gotowe.

Stawiam. Harrison michę dostaje pierwszy, wcina, niezależnie od zawartości. Reszta jada „na salonach”.

Pinia: no może zjem, łaskawie… Ależ to paskudne!

Bunia: Nie będę tego jadła. Ciastki daj!

Tobiś: Postoję se tu trochę nad ta miską, pomyślę… Może co wymyślę… Dynamit, na ten przykład.

Usia: głodna, głodna, daj, daj! — wcina przez chwilę — coś ty mi tu nałożyła, fuj, niedobre, wezmę, schowam pod posłaniem, może się potem przydać. Se będę pilnowała.

Ocipieć można, wiecie?

Jak Popaprańce dom urządzały

Sytuacja miała miejsce jakiś czas temu, Usia była jeszcze wówczas krótko z nami, charakterek też miała niezgorszy wtedy. Traf chciał, że musiałam nagle wyjechać na pół dnia. Normalnie moje Popaprańce zostają z niańką, ale wtedy niańka nas zawiodła. Zostały tedy same.

— Gdzie jest mama? — Bunia zorientowała się pierwsza, że coś długo mnie nie ma.

— Spokojnie — odpowiedziała Pinia — Ona tak czasami robi. Jak mieszkałam tylko z nią i Tobisiem to chodziła w takie miejsce, co się nazywa praca. Długo jej nie było, ale zawsze wracała.

— Ja będę płakać… — odrzekła Bunia. Jak powiedziała, tak zrobiła. Usia natomiast stwierdziła, że skoro Bunia płacze, to z pewnością będzie koniec świata.

— Ratunku, ja się boję. Wypuście mnie!!! — darła się — Ratunku!

W końcu postanowiła sama się wypuścić. Tylko nie wiadomo czemu chciała uciekać przez otwarte drzwi do drugiego pokoju. Obgryzła pół framugi, kawałek ściany, po czym stwierdziła:

— Niedobre te drzwi jakieś, wcale mięsa nie ma. Nadal się boję, ale już mi chyba trochę lepiej. To kupę se zrobię. Na pewno pomoże.

Kupa wylądowała w przedpokoju na chodniku. Harrisonek, przechodząc, wdepnął.

— O rany, coś mi się przyczepiło, weźcie to z mojej łapki, śmierdoli, ja nie chcę! — wrzasnął — Trzeba uciekać.

Pouciekał trochę po dywanie w pokoju, trochę po chodniku w kuchni, uciekał nawet po ścianie koło łazienki, dobrze, że nisko.

— Opanujcie, się kretyni! — Pinia była oburzona i zniesmaczona — Jedno wyje, drugie paskudzi, trzecie lata jak przecinak, z gównem u nogi. Tobiś, kogo ta matka do domu nam sprowadziła?

— Ja tam nie widzę problemu –Tobiś ziewnął

— Jakbyś ty problem zobaczył, to mnie by ogonek wyrósł. Uśka, a ty co robisz na komodzie?!

— Telewizor włączę, może matkę zobaczymy.

— Matka nie premier, nie ma jej tam. Złaź!

— Nie zlizę. O, zobacz, tu takie sznureczki z tyłu są. Urwę jeden!

Sru, łubudu!!! Telewizor, dwulatek ledwie, leży i nie żyje. Pinia za głowę się złapała:

— Uśka, kretynko, co nam teraz tę naszą matkę usypiać będzie?! Zabiłaś telewizor, zagryzłaś drzwi, o obsranym chodniku i Harrisonie już nie wspomnę. Tobiś, trzymaj mnie, bo nie wytrzymie!

— Ja tam i tak nie oglądałem telewizji…

— Jak ty byś oglądał, to mnie by…

— Bezogonek, bezogonek! Pinia — maruda, mamusi pieszczoszek. Bezogonek! — Uśka podskakiwała obok zabitego telewizora — Pinia- mamin córeczka, co ni ma ogoneczka!

— Buuu, ja chce do mamyyyyy — chlipnęła Bunia

— A mnie nadal łapka śmierdoli…

— Buuu! Mamoooo, mamoooo!

— A ja nie widzę problemu…

Wróciłam po pięciu godzinach nieobecności. Zastałam Armagedon — obrażoną Pinię, znudzonego Tobisia, Harrisona z gównem na łapie, Bunię we łzach i Uśkę na parapecie, malującą językiem obrazy na szkle oraz martwy telewizor. Kocham moje psy…

Jak Popaprańce kota ganiały

Szliśmy sobie przez tak zwane łyse pole, czyli już po żniwach, a jeszcze przed orką. Pusto dookoła, nikogo nie widać, tylko jakieś śmieci tu i tam leżą, jak to w naszym kraju bywa. Traf chciał, że to co brałam za kawałek białej torby foliowej (których z rzędu widziałam z pięć) okazało się być białym kotem- samobójcą. Popaprańce kociambra zwęszyły za to raz- dwa.

— Kot, kot, kot, kot! — zawołał Harrison — Dawać kota, gonić kota!

— Gada jak Kali z „W Pustyni i w puszczy” — mruknęła Pinia — Harrison być mądry, Harrison nie gonić kot, bo kot mieć pazura. Pamiętaj, durna pało, jedno oko ci zostało…

— Kot, kot, kot! — i poooszedł. A za nim Bunia, Usia i w końcu także Pinia, mrucząc „A w sumie, co mi tam”. Tobiś kręcił się, nie bardzo wiedząc, o co kaman, nie przejęłam się więc nim, poleciałam ratować kota.

Popaprańce nie mordują kotów, przynajmniej tak mi się zdawało. Pinia, Bunia, Uśka i Harrison obstąpiły biedaka i dalej mu ubliżać

— Ty kocia paskudo, won z naszego pola!

— Zaraz ci przefasonujemy facjatę!

— Jak z tobą skończymy, to cię w domu nie poznają!

Itp., etc. Połapałam je na smycze, zakręciłam na pięcie i chciałam na drogę wrócić, aż tu nagle słyszę koci wrzask:

— O matko jedenasta, zdejmijcie to ze mnie!!!

Oglądam się i mi się włosy w koku zjeżyły. Tobiś trzyma kota za brzuch, a kot Tobisia za głowę! Puściłam smycze, lecę ratować psa. Podniosłam Tobisia za szelki do góry, ale kot nadal tkwił w jego jadaczce, tak szczelnie owinięty dookoła głowy, że była pewna, iż już po ślepym oczku tobisiowym.

— Ratunku, pomocy! — darł się kot, a spomiędzy jego futra dochodziło zduszone tobisiowe:

— Tfu, błe, cicho siedź, ja cię zamorduję, tylko znajdę jakiś kawałek mniej kudłaty! Tfu, błe! Kche, kche!

Trzącham tym Tobisiem, kot wisi. Bałam się łapać za kota, bo minę miał taką, że strach było patrzeć.

— Ja wiem, ja pomogę! — Bunia podbiegła i łaps kota zębami za ogon. Ciągnie Bunia, ja trzącham Tobisiem, kot przeklina tak, że nie przytoczę, bo mi wrodzona kultura nie pozwala. Reszta dopinguje:

— Dawaj go Tobiś!

— Matka, o ziemię ich, o ziemię!

— Bunia, nie puszczaj!

— Kche, pfe, fuj! — kaszlnął Tobiś, kichnął, prychnął i wypluł kota. Bunia odskoczyła z gracją kluseczki. Kot poleżał 3 sekundy i jak nie wyrwie do przodu! Obejrzałam tę ślepą idiotę, ani ranki. Morda tylko białym futrem oblepiona, kępki sierści między zębami — jakim cudem, do tej pory się zastanawiam.

— Dziękuję się mówi — przypomniała Bunia

— Kche, pfe, niby za co, kche?! Zamordować chciałem, żeście mi, baby, jak zwykle plany pokrzyżowały! O, tyle brakowało ino, tyle. Kche, pfe!

Jak Popaprańce dzika spotkały

Idziemy sobie jak zwykle grzecznie i spokojnie koło pola z kukurydzą. Aż tu nagle kukurydza się rozstępuje i wyłania się on — dzik. Odyniec znaczy, bo wylazł ze 4 metry od nas, nawet dziurki w nosie mogłam mu zobaczyć (nieciekawe).

— Mamo, co to za piesek? Chory? — zapytała Pinia, pies miejski, z dzikami nieobeznany.

— To jest dziki dzik! — wrzasnęły Bunia z Uśką unisono. I dalejże dzikowi ubliżać:

— A ty świnio nieogolona! Uciekaj stąd, bo cię zjemy!

Mnie dusza na ramieniu usiadła i szepce „Anka. Ty masz pięć Popaprańców, a tylko dwie ręce. Łap Pinie i Tobisia, choćby z racji stażu, i spieprzaj”.

— Tja, spieprzaj… — mruknęłam. Daleko na tych kulawych nogach to ja nie spieprzę. Myślę sobie, spieprzać nie mogę, ale gaz pieprzowy mam. Psiknę. Nawet wyjęłam z kieszeni, ale tak patrzę na ten gaz, patrzę na dzika, ten na mnie. Nie, może jakby mocno rzucić i trafić w czułe miejsce, jeśli się wie, gdzie ono, to jeszcze jakiś skutek by był… Ale psikać gazem w dzika chyba się nie opłaca…

— Mamo, ja się boję — piszczy Pinia — przegoń tego pieska.

— Ja przegonię! Ja! — Bunia cała najeżona, w końcu dzikim psem była, to się zna. — Chłopaki, pomóżcie!

— Chyba cię bóg, Buńka opuścił — odparł Harrison — Ja do tego zęba nie przyłożę, ten dzik ma większe!

Tymczasem dzik popatrzył ironicznie i mówi:

— Wiecie co? Dobrze, że ja dziś humor mam niezgorszy, boście żałośni, wszyscy jak jeden.

I poszedł w cholerę, skąd przyszedł.

Jaki z tego morał? Ano taki, że nie każdy dzik straszny, nie każdy Harrison groźny, a w kukurydzę się nie chodzi, jak wyższa od ludzia i gówno widać.

Jak Popaprańce do zdjęcia rodzinnego pozowały

Chciałam mieć piękne zdjęcie naszej rodzinki, albo chociaż Popapranców. Jako, że mnie się ręce trzęsą jak starej pijaczce na odwyku, pomyślałam, że poproszę córcię, bo akurat miała u nas być. Córcia przyjechała, zjadła co miała zjeść, wycałowała się z Tobisiem i Harrisonkiem. W końcu czas na sesję zdjęciową nadszedł.

— To ty, mama siedź na wersalce, zawołaj wszystkie do siebie i ja zrobię.

Póki co koło mnie siedziała Pinia, Bunia i Usia, ale jak Asia tylko wstała zerwały się jedna przez drugą.

— Da ciastko, patrz wstaje, na pewno ciastka idzie dać! — Bunia już w pozycji startowej do kuchni stoi.

— Wstawaj, Harrison, ciastki dają! — rozdarła się Usia.

Zawołałam je z powrotem:

— Siadać mi tu, wszystkie, Asia daj Tobisia na kolana.

Przyszły, wielce obrażone, Asia poszła po Tobisia.

— O, idzie po ciastki, idzie po ciastki! — ucieszył się Harrison i poleciał za Asią — Chodźta dziewczyny!

Reszta, poza Pinią poleciała za Harrisonem. Pinia, jak na królewnę przystało, nie będzie biegać jak głupia, skoro można poleżeć i poczekać, aż ciastko przyniosą.

Asia przyniosła Tobisia, potem Usię, Bunia tymczasem siedzi w kuchni i woła:

— No daj te ciastki, ja tu umieram!

Asia poszła po Bunię

— O, idzie po ciastki, idzie po ciastki! — Harrison zerwał się i poleciał za Asią. Usię złapałam za zadnią kończynę w ostatniej chwili. Asia przyprowadziła Bunię i Harrisona, tymczasem Pinia poszła do kuchni po ciastko, mrucząc „ileż można czekać…”

— O, Pinia poszła po ciastko, jej zawsze dają, chodźta dziewczyny, i nam dadzą! — Harrison poleciał za Pinią.

I tak z 10 minut… Jedno wstawało, drugie leciało z nadzieją na pysku, jeden Tobiś siedział na kolanach, nie dlatego bynajmniej, że taki mało łakomy, tylko wysoko było i bał się zlecieć na nos. Ja nie wiem, jak ci fotografowie z prawdziwego zdarzenia te piękne zdjęcia robią psom…? Przyklejają je, czy jak?

Suma summarum jakoś je posadziłyśmy, Asia zdjęcia robiła, jak rasowy fotograf, wyjąc „Ciaaasteeeczkaaaa! Ciaaasteeeczkaaa! No, patrzcie cholery na mnie! Ciasteeeczkaaaa!”. Rżałam, jak hiena, stąd taka minę mam durnowatą, ale zdjęcie jest.

Jak Popaprańce zostały bez mamy, za to z ludzkim bratem

Musiałam pojechać do lekarza sama ze sobą, zatem z Popaprańcami został mój ludzki syn (tak, mam ludzkie dzieci, stare i uparte, ale mam). Ledwie wyszłam, Harrison rozpoczął lament:

— Gdzie jest mama? Gdzie ona poszła beze mnie? Co ja będę jadł?! Ja chcę do mamyyyyy!

Bunia nie pozostawała w tyle:

— Gdzie jest moja mamusia? Ja się boję! Ja chcę do mamyyyy!

— Oj, zamknijcie się! — mój syn wyłonił się ze swojej gawry, w sensie, że z własnego pokoju — Przecież jestem, czego ryje drzecie?

— A w nosie cię mam! — Bunia okazała brak szacunku — Mama to mama, a ty to takie byle co. Ja chcę do mamyyyyy!

— I ja też chcę do mamyyy! — darł się Harrison — Ale jak dasz ciastko, będę chciał trochę mniej.

— Maciek, idź daj im te ciastki, niech się zamkną, zgłupieć można — powiedziała Pinia — I o mnie nie zapomnij, bo cię wydziedziczę.

Ciastka troszkę pomogły. Cyrk się zaczął, jak trzeba było na spacer z Popaprańcami wyjść.

— Ja nigdzie z tobą nie idę — Bunia zaparła się zadnimi kończynami — zgubisz mnie, zapomnisz o mnie albo jeszcze co gorszego. Schowam się i tyle.

— Ja też nie idę. Nie wiesz, jak się chodzi, ani po co, w życiu nie widziałem, żebyś na spacer szedł. Nie zaryzykuję. Sam se idź, naucz się, a potem porządne psy wyprowadzaj — Harrison poparł siostrę.

— Dajcie spokój, umie, tylko nie lubi — Tobiś stanął pod drzwiami, gotów na spacerek — A poza tym kupkę mi się chce.

— Rób w domu, nie ryzykuj. Wezmę na klatę, jak co — Harrison był wspaniałomyślny

— Nikt ci nie uwierzy, albo cię do weta zabiorą, jak powiesz, że taka tycia kupeczka to twoje dzieło. Nie bądź cykor i zakładaj szelki!

Piętnaście minut później Maćkowi udało się założyć szelki Pini, Tobisiowi i Harrisonowi. Bunia z Uśką zadekowały się za wersalką i oznajmiły, że prędzej pękną, niż z nim gdziekolwiek wyjdą.

Maciek wyszedł, a w zasadzie został wyprowadzony przez Harrisona, który zapomniał się w międzyczasie bać i stwierdził, że jak tak, to on będzie ciągnął jak taran i sobie podokazuje. Z tyłu plątał się Tobiś, Pinia w końcu nie wytrzymała:

— Puść mnie z tego sznurka, do jasnej! Przecież nigdzie ci nie ucieknę. Szarpiesz i szarpiesz, nogę sobie obsikałam przez ciebie! Spróbuj sam siknąć, jak cię ktoś raz w prawo, raz w lewo, raz do góry ciągnie.

Tobiś tym czasem znalazł TO MIEJSCE do wąchania. Stanął sobie i wącha — jedna trawka, druga trawka, listeczek… Ustawił się do sikania, już prawie, prawie… Ale nie, nie ta pozycja. Wącha, dalej, jednak trawka, druga trawka, listeczek… Nie ta pozycja! Trzecie podejście czas zacząć. Jedna trawka…

— Tobiś, możesz stać szybciej?! Tam jest jakaś kupa, może dobra. Patrz, ten głupek nie założył mi kagańca! — Harrison szarpał, ciągnął i cały się zaaferował — Już powąchałeś!

W końcu Maciek puścił Tobisia ze smyczy, bo Harrison groził, że mu rękę ze stawu wyrwie. Pinia się obraziła i wróciła pod klatkę, Tobiś w końcu siknął i postanowił potuptać w sobie tylko wiadomym celu, dobrze, że się na płocie zatrzymał, a Harrison złapał w zęby kurzą kupę, zasuszoną i ze słomą, pięknie sprasowaną na sandwicza i ani myślał wypluć.

— Moje! Zjem i się nie podzielę! Nie będziesz mi tu rozkazywał, nie jesteś moją matką!

Tymczasem w domu Bunia z Usią skończyły jeść ostatnie ciastki, które Maciek zapomniał schować.

— Nie jest taki zły ten młody ludź. Ciastki zostawia, mógłby jeszcze nam wody nalać, bo w misce tylko trochę piasku z Harrisona ryja znalazłam — westchnęła Usia — Idę siknę pod drzwiami, może nie zauważy.

— A to i ja siknę, co tam.

Wróciłam i wiecie kto mnie witał najczulej? Mój ludzki synek. Powiedział, ze beze mnie to nie to samo. Zaznaczył też, że on więcej nie da się wkręcić w niańczenie Popaprańców, i że ciastki się skończyły.

Jak Popaprańce się nudziły

— Nuda, deszcz pada, na spacerek nie można … — wzdycha Harrison

— E tam, taki deszcz to nie deszcz, można. — Bunia tam wody się nie boi

— Ja tam nie lubię, nóżki potem brudne, brzuszek brudny i czuję się taka nieatrakcyjna… — Pinia skrzywiła się wymownie — wolę sobie poleżeć, pomyśleć

— Deszcz jest straszny i ja nie lubię. Już się raz topiłem — poparł ją Tobiś

— Nie raz, tylko z pięć co najmniej. Jak ci się ziemia na mostku skończyła i żeś do wody wleciał. Akurat wtedy nie padało…

— Oj, szczegóła nieistotna. Woda była i już!

— To ja pójdę być śliczna na dywan, matka wstanie i się nami zajmie — Bunia szybciutko ułożyła się w strategicznej pozycji do góry kołami na środku pokoju.

— Ja też idę być śliczna, ja też! — Usia nie chciała być gorsza

— Śliczna to tu jestem ja, dziewczyny, nie schlebiajcie sobie. Spadać z tego dywanu, ja będę śliczna — Pinia próbowała przegonić Usię i oczywiście wywiązała się pyskówka:

— Ty kurduplu, przybłędo z wiadra cynowego! Spadaj z mojego dywanu. Mój jaśnie tyłeczek się tu wdzięczyć będzie!

— Ty bezogonku, ty! Myślisz, że ci nie dam rady?! Dawaj, stawaj!

— Oj, zamknijcie się! — nie wytrzymałam — czy w tym domu nie można mieć godziny spokoju?

— Kiedy to ona zaczęła! Bezogoniasta małpa!

— Nie, to ona zaczęła, konus w wiadrze chowany!

— Zobaczcie, Bunia jaka grzeczna. Czy nie możecie obie takie być?

— Nie. Nudziłabyś się!

— A zresztą wstałaś, a to to z grubsza nam chodziło. A teraz migiem po ciastki!

Powiedzcie mi, bo nie pamiętam, dlaczego ja nie hoduję, dajmy na to storczyków, rybek czy inszych, niewymagających żyjątek! O, patyczaki fajne są! Siedzą sobie, zielone wcinają, nie gadają, nie kłócą się… Albo takie ślimaki… Też się nie kłócą i zielone jedzą. Nie leżą na dywanie do góry kołami, nie wrzeszczą „Ciastki daj!”, nie chodzi się z nimi pół nocy po podwórku, w szlafroku, bo sraczka, nie drze się człowiek co dwadzieścia metrów na spacerze „Fe! Nie żryj tego!” …

— Nie łam się matka, przecież my cię kochamy — Pinia przyszła i polizała mnie po nosie

— No jasne, że kochamy — Bunia wylizała mi pół gęby, a Usia ucho

— Ja tam całował się nie będę, bo to niemęskie jest, ale też cię kocham — bąknął Tobiś

— Ja tam mogę całować, nie takie rzeczy się lizało — Harrison w podskokach przyleciał się przytulać.

I już wiedziałam, dlaczego mam pięć Popaprańców, a nie ślimaki czy patyczaki. Wy też to wiecie, prawda?

Jak Popaprańce obiecały, że będą grzeczne

— Nie było cię wczoraj, matka, dziś cię za karę wszystko boli. Dobrze ci tak — podsumowała rano Pinia moją skrzywiona gębę — Ale my nie będziemy takie małpy, jak ty. Postanowiłyśmy dziś być, dla odmiany grzeczne i słuchać się na spacerze.

O kurka! — myślę sobie — Albo ja już umieram, tylko jeszcze o tym nie wiem, i to takie ostatnie namaszczenie ma być, aby one coś wykombinowały i się cukrują na zapas.

— Moja córeczko kochana, aniołeczku ty mój — zaćwierkałam nieszczerze — powiedz ty mi, coście wymyśliły?

— Nic, naprawdę, grzeczne będziemy — powiedziała Usia. — chodź na spacerek, sama zobaczysz.

Ubrałam je w szelki, pozapinałam na smycze i wio. Rzeczywiście, kupki raz dwa porobione, co samochód przejeżdża moje psy pięknie na poboczu parkują tyłki, nawet Tobiś. Doszliśmy do łączki, puściłam tę bandę, biegają grzecznie, bawią się, po krzaczorach za bardzo nie latają… Podejrzane — myślę sobie — Albo ta niańka im co dała, albo mi ktoś Popaprańce pozamieniał. Niestety, długo nie wytrzymały.

— Harrison, co ty żresz? — pytam, bo widzę, że przez kaganiec coś chce wcisnąć do gęby

— E, nie nic, skąd, grzeczny przecież jestem, coś mi się przykleiło tylko…

A gdzie Usia? Cholera jasna, nie widzę kurdupla, gdzieś poleciała. Het, daleko w wysokiej trawie jakiś ruch dojrzałam.

— Usia, Uśka! — drę się — chodź no ty do mnie, ale już!

— Zara, tylko tę myszę złapię — odparła — grzeczna jestem przecież, nie moja wina, że tu tyle myszy, że przejść nie można.

— Nie wolno łapać myszy — wołam

— Nie mówiłaś nic o łapaniu — przypomniała mi Bunia — Mnie ostatnio powiedziałaś, że żreć ich nie można, chociaż nadal mam nadzieje, że zmienisz zdanie…

Gdzie Tobiś? No pięknie, ślepego psa zgubiłam. Kiciam, syczę, bo Tobiś na gwizdanie nie przychodzi, nic.

— Matka, że on ślepy jak kret to my wiemy, ale ty mogłabyś w okularach chodzić — Pinia spojrzała na mnie z niesmakiem — Przecież siedzi w krzakach dwa metry od ciebie.

No, rzeczywiście, w brązowych jesiennych krzaczorach brązowy Tobiś powinien być dostrzegalny niczym kleks z atramentu na galowej koszuli… Przedarłam się przez chaszcze, wyciągnęłam toto, co już podsypiać zaczęło, na ścieżkę.

— A weź ty mnie postaw na ziemię, ja wiem, gdzie byłem i po co — oburzył się — Sam bym się znalazł, grzeczny przecież jestem.

Buni nie ma. No skaranie boskie z tymi psami!

— Bunia, skarbie — ćwierkam, bo na Bunię się nie krzyczy, to pies po przejściach i się stresuje — Gdzie jesteś, słoneczko?

Przepadła. Kątem oka dostrzegłam ogon słoneczka, wystający z dziury w ziemi

— Bunia, a co ty tam robisz? — pytam — wyłaź mi zaraz!

— Nie jem żadnej myszy! Kreta jadłam. O kretach nic nie mówiłaś, matka. Grzeczna jestem przecież.

Jakoś wróciliśmy w komplecie do domu. Psiaki powędrowały do kuchni i dalej jeden przez drugiego wołać:

— Głodne jesteśmy!

— Śniadanie daj!

— I o ciastkach pamiętaj!

— Daj szybko, bo poumieramy!

Co miałam robić, szybciutko podałam jaśnie Popaprańcom mięsko. Grzeczna przecież jestem…

Jak Popaprańce zmokły i co z tego wynikło

Wyszliśmy sobie do lasu, jak zwykle, na dłuższy spacerek. Niby niebo trochę zachmurzone, ale nie za bardzo, tośmy się zapuścili, gdzie nas jeszcze nie było. Aż tu nagle — kap, kap — padać zaczyna.

— Mamo, do domu, koniec świata nadchodzi — zawołała Pinia — zaraz będzie burza, huragan, wojna i trzęsienie ziemi! Ja się boję!

— Ratunku, topię się! — rozdarł się Tobiś — woda mnie zalewa, chce mnie porwać wartki nurt!

— Tobiś, to trawa mokra jest — rzekła Bunia z przekąsem — A ty Pinia przestań wariatkę z siebie robić. Matkę-wariatkę mamy, stanowisko już zajęte.

— Kiedy jak byliśmy niedawno, to była burza potem. Teraz też będzie. Zginiemy!

— Burza była jak ty w domu byłaś — odparł Harrison — a w ogóle to nie ma się czego jej bać.

— Jak to nie ma! — zawołała chórem cała reszta — Burza jest strrrraszna, to jest gorsze od weterynarza!

— No jaja se robicie. Weterynarz fajny, daje takie małe rybki śmierdzące.

— I kłuje cię z zadek!

— Ja mam gruby zadek i nic nie czuję. A taką rybkę to bym teraz zjadł… — rozmarzył się

— Dzieci kochane, czy wy możecie przestać dyskutować i dla odmiany spier… ać do domu, pada coraz gorzej? — zapytałam

— No w sumie…

Ale po drodze, mimo strrrrasznej ulewy moje Popaprańce musiały trochę spraw pozałatwiać. A tu listek obsikać, a tu sprawdzić, kto przechodził, a tu wiewiórka, to trzeba ją na drzewo wysłać ekspresem, bo sama bankowo nie trafi… Koniec końców, chociaż padało jakby chciało, a nie mogło, rzeczywiście zmokliśmy całkiem solidnie. Popaprańce powycierały się w ręcznik, potem poprawiły o dywan oraz narzutę na łóżku, usiadły jeden obok drugiego i dalejże pyskować:

— A ty to musiałaś tak daleko z nami chodzić dzisiaj?

— A musiałaś tak powoli wracać, że teraz mokre jesteśmy jak wydry?

— A nie mogłaś tego deszczu wyłączyć? Mówiłaś, że wszystko możesz jak chcesz. Same słyszałyśmy, sąsiadce tej głupiej tak mówiłaś, jak się pytała, czy nie mogła pani więcej tych kundli nazbierać..?

— Kochane moje! Kto listki wąchał i wiewióry ganiał, zamiast wrzucić czwarty bieg i spier… ać do domu? Ja?!

Morał z bajki… Cóż, nasuwa się jeden — jak zwykle moja wina. Nie umiem deszczu wyłączyć, za wolno chodzę i za daleko… Co ze mnie za matka jest?!

Jak Popaprańce na bażanty polowały

Mieszkamy sobie z Popaprańcami na wsi. Nie wchodząc w szczegóły, wieś ta obfituje w różne atrakcje. Na przykład dwa zakłady produkcyjne, z których o różnych porach wyjeżdżają ciężarówki i mijają nas w drodze na spacer, co Tobiś podsumowuje zawsze wrzaskiem:

— Mamo, ratunku, potwór!

Poza tym mamy tu dwie fermy — świńską (śmierdoli) i kurzą (nieprzeciętnie śmierdoli i jest bliżej nas). O tej bliżej nas Harrison mówi, że pachnie tak pięknie, że nic tylko wejść i się obżerać. Chwalić, ogrodzona.

Mamy jeden sklep… kub dyskusyjny, znaczy, gdzie zbiera się miejscowa śmietanka, by przy piwie i szlugu prawić swoje mądrości. Mamy też zwierzynę łowną, czyli myszy i jaszczurki (w sezonie jaszczurkowym) oraz kuropatwy i bażanty (w każdym sezonie). Oczywiście, nie polujemy naprawdę, ale czasem zdarza się moim psiakom wytropić i wystraszyć pana bażanta lub panią bażantową z krzaczorów, z których z głośnym „kukukukur… a, znowu te Popaprańce!” wylatują.

Rano zawsze wędrujemy sobie na nasze łączki, czyli teren zielony, przylegający bezpośrednio do torów PKP, aby przy akompaniamencie cyklicznie przejeżdżających Kolei Mazowieckich zażyć trochę ruchu i pobiegać bez smyczy. I tam też właśnie bytują bażanty. Nawiasem mówiąc, głupole z nich, bo chodzimy jak w zegarku, a te nadal się nie nauczyły, że w okolicach siódmej rano moja banda wędruje i sieje grozę wśród kurowatych. Dziś znowu moje Popaprańce zapędziły się w krzaczory, skąd słychać było tylko:

— Łapaj, trzymaj, tam jest!

— Gdzie, gdzie?

— Poczekacie na mnie! Mamo, a oni nie chcą poczekać!

W końcu bażant dał się wystraszyć, i wyleciał z tradycyjnym „kukukukur… a!”, a ja cierpliwie w towarzystwie Tobisia czekałam na moje psie dzieci. Pinia jest, Bunia jest, Harrison jest, Usi nie ma.

— Gdzie Usia? — pytam

— A była z nami przecież. Ale ładnie przyszliśmy, co nie? Daj no nagrodę, bo strasznie się zmęczyliśmy.

Wołam, gwiżdżę, w końcu słyszę z taaakich pokrzyw:

— Ajć, ałć, oj, ratunku!

Przedzieram się przez ten parzący gąszcz, bo zapewne moja Usia tam kona co najmniej, albo już nie żyje. Dotarłam. Siedzi toto na chudym tyłku, skrzywione jakieś na gębie i płacze. Pytam, co się stało, dziecko, co boli.

— Ałć, wszystko mnie boli, nóżki bolą, brzuszek boli, tyłek boli, chyba umieram.

Wzięłam, wyniosłam na trawę, oglądam, krwi nie widzę, za to bąbli po pokrzywach na brzuszku sto pięćdziesiąt. No, z drugiej strony, brzuszek łysawy, ale jakoś na piniowym, tudzież łysawym pokrzywy wrażenia nie robią. Wycałowałam, pocieszyłam. Usia pochlipała jeszcze trochę, ponarzekała, jaka to ona biedna, smaczka zjadła (smaczki są dobre na wszystko). Wędrujemy dalej, aż tu Harrison krzyczy:

— Ptaszek, ptaszek, łapać ptaszka, gonić ptaszka!

I hopla w krzaczory, pokrzywami poprzerastane. Pinia za nim, Bunia za nim, i Usia oczywiście też. Za chwilę słyszę:

— Ajć, ałć, oj, ratunku!

O nie, moja panno — myślę sobie — drugi raz nie włażę. Ale gdzie tam! Z krzaczorów słychać tylko:

— Ałć, ojojojoj! Ratunku, mordują, palą żywcem, patroszą i wieszają! Mamooooo!

Przedarłam się, wyciągnęłam to nieszczęście usiowate, wycałowałam, dałam smaczka, dobrego na wszystko i zapięłam na smycz, żeby już trzeci raz po pokrzywach nie latała. Tymczasem Popaprańce, te niepoparzone, poleciały w kolejne krzaczory. Usia dalej płakać na tej smyczy:

— Ja też chcę, ja też! Mamo, puść mnie, to niesprawiedliwe! Ja też! Sama wyjdę, zobaczysz! No puść, tam na pewno taki bażant siedzi, jakiego w życiu nie widziałam! Pliiiiz!

Puściłam, przecież dziecko prosi, lecz ostrzegłam, iż sama się ma ratować:

Za chwilę — Bunia jest, Pinia i Harrison są…

— Ajć, ałć, oj, ratunku!

— Sama wyłaź!

— Ajć, ałć, oj, ratunku!

— Nie ratuję!

— Ajć, ałć, oj, ratunku! No, mamo, ałć, ojć…

Poszłam, przedarłam się, uratowałam. Reumatyzm mi przejdzie, jak nic.

Jak Popaprańce dyskusję prowadziły

Moje psiaki, jak pewnie zdążyliście zauważyć, dosyć wygadane są. Najbardziej tym wygadaniem cechują się w sytuacji żądaniowej, czyli jak one chcą, a ja niekoniecznie. Dziś zaczęło się tradycyjnie od ciastków.

— Mam ciastko daj -zażądała Pinia

— Daj ciastko, daj ciastko! — Bunia nie mogła być gorsza

— Ciastko, dwa ciastka, więcej niż dwa, dużo! — Harrison tam się nie patyczkuje

— Spadać. Śniadania nie było jeszcze — próbowałam je wygonić z kuchni — już, do pokoju, odpoczywać po spacerze. Ciasno tu z wami jak w windzie jednoosobowej.

— Bo ta kuchnia za mała, weź, zrób żeby urosła.

— I ciastko daj!

— No właśnie, gdzie ciastko?!

— Sio, do pokoju, ale już! — chciałam być stanowcza. Poszły. Za chwilę z pokoju słychać piniowe:

— Mamo, a Usia leży na moim miejscu.

— A wcale, że nie. To moje miejsce jest!

— Ta, od kiedy niby?!

— Od już!

— Mamo!

— Czy wy się nie możecie jakoś dogadać? Nie wiem, wymieniać, w parzyste jedna, w nieparzyste druga. A w ogóle czy niby ten koniec wersalki różni się od tamtego końca wersalki?

— Jak to czym? Ten jest mój, a tamten niczyj. I nie, nie możemy się mieniać, a poza tym kalendarza nie znamy.

— No właśnie. Ten koniec jest mój, a tamten niczyj, niech Pinia idzie na niczyj koniec.

— Nieprawda, to ten niczyj jest twój, a ten jest mój. Spadaj stąd!

— Wiesz mama co? One niegrzeczne są. Ja jestem grzeczna, ja powinnam dostać ciastko przed śniadaniem — Bunia uśmiechnęła się słodko i niewinnie.

— Ja też jestem grzeczny i chce dużo ciastków ze śniadaniem i obiadem od razu. I podwieczorkiem. Resztki po tobie też zjem, jak coś — Harrison śmiał się całym Harrisonem. Jeśli ktoś nie wie, jak się pies może śmiać całym sobą, to chętnie opiszę. Śmieje się morda, i ogon, jak u normalnego psa, do tego dochodzi wdzięczne, lub mniej wicie ciała, przewracanie wymowne okiem, dreptanie łapami, posapywanie i puszczanie bąków, jako akompaniamentu.

— Zobaczcie, małpiszony, jaki Tobiś jest grzeczny. Nie pcha się do kuchni, nie żąda ciastek, leży sobie. Dlaczego wy nie możecie tak?

— Matka, ale ty jednak głupia jesteś, jak nie wiemy co. Przecież jakbyśmy wszyscy tak grzecznie leżeli i czekali, to ty byś się straszliwie nudziła. Nawet byś nie wiedziała, że psy w domu masz. A przecież masz, jakżeś chciała. Dużo masz. To się ciesz, nie kwękaj, jak stara baba i daj te ciastki. I śniadanie też.

Jak Popaprańce przechodziły przez rzekę

Po ostatnich deszczach przybrało wody, również z naszej rodzimej śmierdziance, czyli w Mieni. Mało tego, gmina postanowiła się wykazać i oczyściła brzegi, tak że nie dość że w rzeczce była woda, to jeszcze było widać, gdzie ta rzeczka jest. Zatem postanowiliśmy sobie zwiedzić nowe tereny.

Pinia, Bunia i Usia z Harrisonem wędrowały brzegiem, a za nimi ja z Tobisiem pod pachą, bo jednak to wykoszone okazało się ciut za wysokie dla malucha.

— Ale fajnie, ale fajnie! — wołały co jakiś czas Popaprańce, nurkując sobie a to w kępę trawy, a to w inne szuwary.

— O, tam z drugiej strony coś jest! — zawołała Bunia i plum! Szybciutko i sprawnie jak wyderka przepłynęła na drugi brzeg. Żeby nie było, śmierdzianka, nawet po wezbraniu ma ze dwa metry szerokości i z pół głębokości pewnie.

— Ja też, ja też! — zawołał Harrison i plum! — nie ma Harrisona. Już się chciałam przestraszyć, ale patrzę, woda gotuje się z pół metra dalej, akurat tam, gdzie brzeg był nieco wyższy. Przyglądam się, no oczywiście Harrisonek.

— Ratunku! Pomocy! Tonę! — wrzeszczy i usiłuje akurat w tym jednym miejscu wyleźć na brzeg.

— Tu chodź, chłopie, tu wyjdziesz — wołam, pokazując paluchem. A gdzie tam!

— Ratunku, mamooooo! Już po mnie, woda mnie porwie i nigdy już się nie zobaczymy!

— W sumie niegłupio… — mruknęła Pinia — Idź, matka, wyciągnij głąba, bo przykro patrzeć.

Postawiłam na ziemi Tobisia z przykazaniem, że ma się nie ruszać, bo woda blisko i poszłam tę naszą jesienną Marzannę ratować… Ja chcę go złapać, ten się miota i wrzeszczy „ratunku, pomocy!”. Co go schwycę za skórę, to się wyślizguje. A głębia taka, że widzę, iż stoi skubany na tylnych łapach i tak naprawdę nic mu się nie dzieje.

— Stój no, durnoto, jak mam ci pomóc, jak się miotasz, jak byś pląsawicę miał!?

— Ratunku!

— Stój, mówię, nie skacz tu, bo sama cię utopię zaraz!

— Ratunku!

— Stój, dawaj to ucho!

— Ałaaaaaa! Ojej, ojojoj! Matka mnie morduje!!!! Woda mnie topi!!! Co ja biedny zawiniłem?! Ojojoj!

Po entej próbie udało mi się wyciągnąć niedoszłego topielca, nie urywając mu ucha, ani innej części ciała, choć przyznam, miałam ochotę.

— O, ja biedny, nieszczęśliwy! Już mi życie przed oczami przeleciało całe. Już się chciałem żegnać z wami…

— Przestań dramatyzować, bo powiem na dzielni, żeś się topił w wodzie po kolana — postraszyłam

— Po kolana?! Po kolana?! Chyba cię bóg opuścił, matka!? Tam głębia była i potwory się czaiły na pewno…. Ratunku, jeden właśnie tu płynie! Chodu!

Bunia wyskoczyła z wody, otrzepała się, popatrzyła ze zdumieniem na Harrisona, który z bezpiecznej odległości obserwował rozwój sytuacji.

— Coś mnie ominęło?

— Nie skąd, jeden głupek tylko się tu usiłował utopić, a potem wziął cię za potwora z głębin — prychnęła Pinia

— Tu się chciałeś topić, serio? Hihihi, hahaha, łapcie mnie bo nie wytrzymam! A zresztą jesteś taki tłusty, że nawet jakbyś rzeczywiście w głębię wpadł nic ci nie będzie. Nie wiesz, że tłuszcz unosi się na powierzchni?

Harrisonowi głupio widać było, że się z niego baby śmieją, mruknął tylko, że to wcale nie tłuszcz tylko mięśnie i poszedł w kierunku suchego lądu.

— Ta, mięśnie… jaaasne, że mięśnie. — śmiała się Bunia — Mięsień to ty jeden masz dobrze rozwinięty, wiesz? Ten od otwierania gęby przy jedzeniu.

Jak Popaprańce mnie przyprawiły o zawał

Poszliśmy na spacerek na taką łączkę, co to na niej bażanty bywają i można się wykazać talentem psa tropiącego. Aż tu nagle krzaki się rozstępują i wyskakuje na nas wielki owczarkoniemieckopodobny i zupełnie nam nieznany pies. Zdążyłam tylko Tobisia pod pachę złapać i gaz pieprzowy wyciągnąć. Pinia w długą w prawo, Bunia z Usią w lewo, Harrison trochę pogwiazdorzył i też w długą. Onkowaty pies dał za wygraną, jak na niego psiknęłam, co prawda bez przekonania, i poszedł sobie, jak przyszedł. Ale Popaprańce przepadły.

Drę ryja, gwiżdżę, aż się oplułam. Pinia przybiegła za chwilę, cała roztrzęsiona:

— Rany, co to było, matka, ale się bałam. Poszedł już?

— Poszedł. Gdzie reszta?

— A co to ja? GPS? Skąd mam wiedzieć?

Łubudu, sru, skrzyp, trzask! — dobiegło z krzaków i już wiedziałam, że Harrison się znalazł. Mój psi synek porusza się z wyjątkowym wdziękiem…

— Gdzie ten pies jest? Nie ma już?

— Nie ma, poszedł, nie bój się.

— Ja się wcale nie bojam, lać chciałem. Przecież go goniłem, ino nie w te mańkę, bo jedno oko mam.

Buni i Usi ani widu, ani słychu, powoli strach mnie ogarniał. Może do domu pobiegły?

Zadzwoniłam do domu, do mojego ludzkiego dziecka, ale dziecko nie widziało ani jednej dziewczynki. Nie muszę nikomu mówić, co czułam, bo każdy, kto opiekował się psiakiem doskonale to wie. Z Tobisiem pod pachą, Pinią u nogi i Harrisonem na smyczy zwiedziłam okoliczne zarośla w promieniu co najmniej pół kilometra, zdarłam gardło (do tej pory chrypę mam), postarzając się przy okazji o 10 lat. Nic.

Po dobrej godzinie zadzwonił mój syn z informacją, że dziewczynki się znalazły, przyszły same, przez pół wsi i ruchliwą ulicę, pod blok. Mokre, przerażone, nieszczęśliwe, ale całe.

Po powrocie wycałowałam obie, wyściskałam, utuliłam.

— Gdzieś ty była? — pytała Usia — Wróciłyśmy, a ciebie w domu nie ma, tylko ten, co łapek i brzuszków wycierać nie potrafi. Wcale nie jestem sucha.

— Bałyśmy się, wiesz? — chlipała Bunia — Bardzo się bałyśmy, nie mogłyśmy ciebie znaleźć i było daleko i było pusto, i nie wiedziałyśmy, gdzie jesteś…

— I rzeka była, i ja przepłynęłam — pochwaliła się Usia — za Bunią, i bałam się bardzo, ale dałam radę.

Dzielne moje małe, popaprane dziewczynki, prawda?

Jak Popaprańce zjadły coś niedobrego

Gang się rozpada, ale historie o Popaprańcach wiecznie żywe. Tym razem historia z zapaszkiem, posłuchajcie:

Nie mam pojęcia, co grupowo zjadły te małe cholery, fakt pozostaje faktem — w nocy pospać mi nie dały. Pierwsza obudziła mnie Pinia.

— Mamo, brzuszek mnie boli, chcę na dwór — oznajmiła.

Ubrałam się w szlafrok, wyszłam przed blok. Pinia pospacerowała, w gwiazdy popatrzyła, po czym stwierdziła, że jej się odechciało. Cóż, bywa. Ledwie głowę do poduszki przyłożyłam, a tu Tobiś piszczy:

— Mamo, szybko, mamo kupka mnie atakuje!

Już się w szlafrok nie ubierałam, złapałam malucha pod pachę i biegiem przed blok. Potuptał, słyszę „trutututu”. Ocho, myślę sobie, trzeba posprzątać, bo mnie ukochana sąsiadka Basieńka rano zabije. Chodzę zatem, świecę latarką, wącham nawet. Nie ma.

— Gdzie ta kupka? — pytam

— To nie kupka tylko szczekałem tyłkiem. Sama mówisz, ze tu taka wiocha, że dziwne, ze tyłkami nie szczekamy. To zacząłem.

Wróciliśmy, a tu Harrison pod drzwiami stoi, oczy na wierzchu, język na wierzchu.

— Mamo, szybko, zaraz pęknę!

— Czy ktoś jeszcze sobie życzy na nocne kupkanie? — pytam

Cisza, nie ma ochotników. No to Harrisona za łeb i wio, trzeci raz w plener, noc podziwiać. Tu, przyznam, efekt był. Imponujący wręcz, i szczekanie tyłkiem też.

Wracam, a tam Pinia pod drzwiami stoi, minę jakąś taką ma nietęgą:

— Mamo, tym razem to naprawdę mi się chce…

Pomamrotałam, że zamorduję, ale co miałam zrobić… Pinia wyskoczyła jak z procy, pognała na trawkę. Cisza, nikt tyłkiem nie szczeka. Świecę — stoi jaśnie panienka, wącha sobie trawkę jakąś…

— Rób, kobieto, mnie zimno jest — mówię

— Zaraz, skupiam się. Motywuję, znaczy.

— Nie możesz szybciej? — czułam, że sinieję, w końcu to październik, nie maj.

— Nie bardzo… a co, spieszysz się gdzieś?

I gadaj tu z taką. Postała jeszcze chwilkę, w końcu przysiadła. Idę sprzątnąć, a tam bobek wiewiórczy.

— Pinia, czy cię naprawdę tak bardzo przypiliło, że mnie musiałaś dla takiego byle czego wyprowadzać po nocy? — pytam.

— A tej się znowu coś nie podoba — oburzyła się Pinia — Nie robię — źle, robię, staram się jak mogę — źle. Matka, stara baba się z ciebie robi. I marudna.

Jak żegnaliśmy Harrisona

— Mamo, ale dlaczego