Pomiędzy nami tajemnice - Katarzyna Grzebyk - ebook

Pomiędzy nami tajemnice ebook

Katarzyna Grzebyk

3,9

Opis

W labiryncie ludzkich losów

Rok 1950. Do małej wioski na południu Polski przyjeżdża kino objazdowe. Podczas seansu wybucha pożar, podczas którego ginie większość osób na widowni. Wśród ofiar są rodzice małego chłopca. O jego narodzinach nie wie nikt poza miejscową akuszerką. Decyzja o jego dalszym losie uruchamia lawinę nieprzewidzianych zdarzeń.

Rok 2022, Warszawa. Marcelina, młoda dziennikarka, ma napisać wywiad rzekę z legendą kolarstwa i triathlonu Mateuszem Jurewiczem. Wyjeżdża na Podkarpacie, gdzie zamieszkał okryty złą sławą sportowiec. Wyprawa obfituje w niespodzianki, bo Marcelinę zaskakuje i Mateusz, i tajemnicze informacje, na które trafia, a które dotyczą jej własnej rodziny.

Rok 2022, Nowy Jork. Światowej sławy reżyser otrzymuje zaskakującą wiadomość. Początkowo chce ją zignorować, ale nie daje mu to spokoju.

Ludzie z trzech różnych światów, trzech różnych rzeczywistości, a jednak jest coś, co ich łączy. Poznanie prawdy wymagać będzie jednak od wszystkich wiele determinacji i odwagi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (7 ocen)
3
2
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra, bardzo ciekawa książka, wciąga niesamowicie i nie pozwala się oderwać
00
Kathy_W

Dobrze spędzony czas

Katarzyna Grzebyk zdecydowanie potrafi władać piórem i w krótkich, treściwych słowach odmalować sceny pełne emocji. Niektóre z nich naprawdę mocno zapadły mi w pamięć (pożar kina i wizyta w domu opieki najbardziej). Powieść jest mocno obyczajowa, miejscami wręcz dramatyczna, ale i motyw romantyczny znalazł tu swoje miejsce. Leciutki i delikatny, ale jakże cudnie poprowadzony. Wątkiem, który na dobre przyszpilił mnie do książki jest tajemnica związana z rodziną Marceliny. Denerwowało mnie, że autorka tak oszczędnie dawkuje pewne informacje, momentami wręcz zataja je przed czytelnikiem. Robi to jednak w taki sposób, że dopiero po czasie zorientowałam się, że gdyby te dane (to są drobiazgi, ale jak się okazuje istotne) zaprezentowała od razu poznawanie fabuły nie byłoby aż tak satysfakcjonujące. * „Pomiędzy nami tajemnice” Katarzyny Grzebyk zabrały mnie do małej miejscowości o nazwie Niebylec, do czasów zarówno współczesnych, jak i z lat pięćdziesiątych. Niezwykłym uczuciem było odwied...
00
Wiola_loves_books1

Dobrze spędzony czas

🤍🤍 RECENZJA 🤍🤍 Katarzyna Grzebyk "Pomiędzy nimi tajemnice" Marcelina, młoda dziennikarka w ramach pracy wyjeżdża na Podkarpacie aby zebrać materiały potrzebne do książki o Mateuszu Jurewiczu, byłej gwieździe sportu. Ben Davies odnosi w Nowym Jorku sukcesy jako ceniony i znany producent filmowy. W Niebylcu dochodzi do ogromnej tragedii, podczas seansu filmowego wybucha pożar, w którym ginie mnóstwo ludzi. Wśród nich są rodzice malutkiego Benjamina, na szczęście dzięki zaprzyjaźnionej rodzinie Woźniaków maluch ma szansę na dom, rodzinę i normalne życie. Trzy różne światy, inne czasy i bohaterowie których łączy przeszłość i ogromna tajemnica. Co wyniknie z tej historii? Jakie fakty wyjdą na jaw? Czy po wielu latach rodzina znów się połączy? "Pomiędzy nimi tajemnice" to moim skromnym zdaniem bardzo udany debiut autorki. Historia opowiada o losach pewnej rodziny, która wiele przeszła i by lepiej zrozumieć to co się wydarzyło jest podzielona na przeszłość i teraźniejszość. To opowi...
00

Popularność




Katarzyna Grzebyk Pomiędzy nami tajemnice ISBN Copyright © by Katarzyna Grzebyk, 2024All rights reserved Redaktor Anna Szymczak Projekt okładki i stron tytułowych Paulina Radomska-Skierkowska Projekt typograficzny i łamanie Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Lepiej, by zraniła cię prawda, niż pocieszyło kłamstwo. Khaled Hosseini, Chłopiec z latawcem Istnieją dwa błędy, które można popełnić na drodze do prawdy: nie iść do końca i odchodzić od niej. Budda

I. Nowy Jork

Ben, obudź się, hej! — Anne nerwowo szarpnęła męża za ramię, przerywając mu stały rytuał chrapania. Na początku ją to denerwowało, ale z czasem przywykła, a kiedy Ben zaczął mieć problemy ze zdrowiem, nocne chrapanie utwierdzało ją w przekonaniu, że mąż nadal żyje, bo skoro chrapie, to musi mieć się dobrze. Zawsze gdy miała ochotę zwrócić mu na to uwagę, przywoływała się do porządku, tłumacząc sobie, że chrapanie może jakoś znieść, ale codzienności bez Bena już nie.

Ben przekręcił się na drugi bok. Chrapanie, owszem, ustało, jednak mężczyzna nie zamierzał wstawać. Potrząsnęła jego ramieniem.

— Anne, jest pierwsza w nocy, na Boga. Czemu mnie budzisz? — wymamrotał, spoglądając na budzik, który migotał na zielono w mroku. Gęstą ciemność w ich apartamencie zapewniały grube rolety. Ale wystarczyło je podciągnąć, żeby się przekonać, że Nowy Jork nie śpi. Jak zwykle o tej porze po ulicach niósł się gwar. Kiedyś sami oboje chętnie zanurzali się w nim i korzystali z uroków nocnego życia ukochanego miasta, ale od kilku lat konsekwentnie wybierali ciszę i spokój swojego domu.

Wczoraj spędził na nogach blisko czternaście godzin. Ekipa filmowa realizowała kluczowe sceny do najnowszego filmu dokumentalnego, którego był producentem, pomysłodawcą i reżyserem. Wrócił do domu późnym wieczorem skrajnie wyczerpany. Niedawno skończył siedemdziesiąt lat i miał pełne prawo, by po intensywnym dniu odczuwać zmęczenie. Choć dbał o siebie, pilnował zbilansowanej diety i zdrowego trybu życia, to gdy stuknęło mu sześćdziesiąt pięć lat, przyłapał się na myśli, że się starzeje i nic nie jest w stanie tego zatrzymać. Nawet poranny jogging, który uprawiał niemal od zawsze. Wczorajsze zmęczenie szło jednak w parze ze sporą satysfakcją, bo realizacja filmu dobiegała końca. Mógł czuć się dumny. Na planie nie mieli ani jednego dnia opóźnienia, budżet nie został przekroczony nawet o centa, aktorzy nie żądali podwyżek, a montażyści już zaczęli realizować swoją część zadania. W branży filmowej zdarzało się to niezwykle rzadko. Właściwie nigdy — poza produkcjami, za którymi stał Ben Davies.

Wiązał z tym filmem duże nadzieje. Po cichu liczył, że po dwudziestu latach od sukcesu „Firefighters”, serialu dokumentalnego o strażakach z World Trade Center, zrealizuje coś, co przyćmi tamten triumf. Czuł się zaszufladkowany, bo wszyscy kojarzyli jego nazwisko z tamtym filmem. Wciąż był postrzegany jako twórca słynnego „Firefighters”, choć jego dorobek obfitował także w inne cenione produkcje, obsypywane nagrodami i pochlebnymi recenzjami. Właściwie w tym wieku i z taką pozycją w branży nie musiał już niczego i nikomu udowadniać, ale w głębi duszy coś nie dawało mu spokoju. Czuł, że powinien zrobić coś jeszcze. Opowiedzieć kolejną fascynującą historię. Jego najnowsze przedsięwzięcie dawało duże nadzieje, że zepchnie dokument o strażakach na drugie miejsce podium.

Anne popatrzyła na niego z czułością. Wciąż był taki przystojny. Pogłaskała go po policzku.

— Ben, wstań wreszcie, muszę ci coś pokazać — ponagliła go.

— Moja droga, czy to naprawdę nie może poczekać do jutra? — marudził.

— Nie, Ben, nie może. — jej głos był zdecydowany. — A poza tym mamy już jutro. — Ruchem głowy skinęła na zegarek. Było dwie minuty po pierwszej.

Włożyła jasnoniebieski satynowy szlafrok i usiadła na łóżku, opierając się o miękki zagłówek. Zapaliła nocną lampkę i podsunęła mężowi okulary.

— Załóż je — poleciła.

Ben przeciągnął się i z niechęcią założył na nos okulary. Zmrużył oczy. Próbował coś zobaczyć, ale zanim jego wzrok przyzwyczaił się do jasnego światła, minęła dłuższa chwila. Po kilkunastu sekundach dostrzegł twarz żony. Anne nawet o pierwszej w nocy prezentowała się nienagannie. Była o dekadę młodsza, filigranowa, eteryczna. Od lat farbowała włosy na kasztanowy kolor, bo nie akceptowała u siebie siwizny. Dużo uwagi poświęcała urodzie, ale z rozmysłem. W przeciwieństwie do znanych mu aktorek i innych gwiazd show-biznesu nie korzystała z inwazyjnych zabiegów medycyny estetycznej. Nie eksperymentowała. Nie goniła za przemijającą młodością. Mimo to nawet bez makijażu wyglądała atrakcyjnie, podczas gdy wiele młodszych od niej kobiet z ich środowiska nie pokazywało się publicznie bez wcześniejszej pomocy makijażystki czy fryzjerki.

W takiej właśnie Anne zakochał się po przyjeździe do USA. W drobnej, roześmianej dziewczynie, która podała mu smakowite bajgle z łososiem w modnej restauracji Russ&Daughters i dorzuciła do zamówienia promienny uśmiech. Obdarzony takim prezentem Ben od razu poczuł się w Nowym Jorku jak w domu, choć wylądował tu zaledwie kilka dni wcześniej. Kto wie, czy gdyby nie spotkał jej tego dnia, zostałby w Nowym Jorku na dłużej. Dla niego Anne nie zmieniła się od tamtej chwili w restauracji.

Teraz nerwowo scrollowała swoje social media. Czegoś szukała. Jej dłonie drżały.

— Czekaj jeszcze moment — powiedziała.

Zaspany Ben usadowił się obok niej i objął ją ramieniem.

— Obudź mnie, jak już znajdziesz ten ważny powód, dla którego przerywasz mój najlepszy sen o pierwszej w nocy — powiedział lekko zniecierpliwiony, obracając w palcach złoty łańcuszek. — Zasypiam. — Ziewnął i położył głowę na jej barku. Pachniała balsamem kokosowym.

— Jeszcze chwilę. — Anne gorączkowała się, jakby szukała złota. — Już mam. Popatrz — dodała ściszonym głosem, choć w ich apartamencie poza nimi nie było nikogo. Zachowywała się jakoś dziwnie.

Ben pomrugał. Anne przeglądała Facebooka. Gdy podsunęła mu smartfon przed oczy, zobaczył wiadomość. Szybko obiegł spojrzeniem linijki. Potem jeszcze raz i jeszcze raz. Włożył palce pod okulary i przetarł powieki. Nie mógł uwierzyć w to, co przed chwilą zobaczył.

— Co to jest? Anne, skąd to masz? — Wyrwał jej smartfon z dłoni, żeby przyjrzeć się dokładniej.

— Marcie przesłała mi dziś wieczorem — wyjaśniła. — Wiesz, jaka jest Marcie. Wie wszystko, co dzieje się w Hollywood. Kiedyś serwisy plotkarskie przez nią zbankrutują. Pisze do mnie cały czas i o wszystkim. Czasem nawet nie czytam tych wiadomości. Tę wysłała mi trzy razy, bo widziała, że nie reaguję.

Anne wbijała w niego spojrzenie, próbując rozgryźć jego reakcję.

Ben poprawił okulary i zapalił dużą lampę, żeby ekran wyświetlacza go nie raził. Przeczytał wiadomość kilkakrotnie. Za każdym razem serce biło mu szybciej. Żona obserwowała go z niepokojem.

— I co teraz? — spytała Anne tak cicho, że ledwie ją usłyszał.

— Nic. — Ben oddał jej smartfon, zdjął okulary i wsunął się pod kołdrę.

— Jak to nic? — Anne była skonsternowana, ale nie zamierzała się poddać. — Ben, nie możesz tak…

— Mogę — stwierdził stanowczo. — A teraz daj mi spokój. Jestem śpiący i muszę się wyspać, bo jutro od rana pracuję.

— Ale, Ben… Przecież nie możemy tego tak zostawić — protestowała.

— Pozwól, że sam o tym zadecyduję. To dotyczy tylko mnie — skwitował. — A ty spróbuj zasnąć. Ja też chcę odpocząć.

— Jak możesz zasnąć po tym wszystkim? — Anne była zbulwersowana.

— Mogę. Dobranoc. — Nachylił się, by pocałować ją w policzek, po czym odwrócił się do ściany.

— Dobranoc. — Anne skapitulowała.

Wbrew temu, co powiedział żonie, nie mógł zasnąć. Przed oczami wciąż migały mu przeczytane słowa. Przypomniały mu dawno wymazaną z pamięci historię i w ciągu kilku sekund zburzyły budowaną przez lata harmonię. Pod powiekami czuł piasek. Anne przytuliła się do niego.

— Zrobisz, jak uważasz — szepnęła. — Do niczego nie będę cię namawiać. To twoja decyzja. Jakkolwiek postąpisz, będę cię wspierać.

Ben leżał w pozycji embrionalnej i bezwiednie obracał w palcach zawieszkę na ulubionym naszyjniku, rozmyślając o swoim życiu, które nie zawsze było pasmem szczęścia i sukcesów. Leżał tak, aż zdrętwiało mu przedramię i musiał zmienić pozycję. Lekki sen nadszedł dopiero o czwartej nad ranem.

Anne nie spała wcale, choć naciągnęła na oczy opaskę. Nasłuchiwała, czy mąż zaśnie tak mocno, aż zacznie chrapać. Bez skutku. O szóstej rano poddała się, ściągnęła z oczu opaskę, włożyła szlafrok, a potem na palcach wymknęła się z sypialni i poszła zaparzyć China Jade Jasmin Pearls, zieloną herbatę jaśminową, ulubioną herbatę Bena, produkowaną od setek lat tą samą tradycyjną metodą. Od kilkunastu lat od tego zdrowego i aromatycznego napoju rozpoczynali każdy poranek.

Wcisnęła przycisk pilota, aby odsunąć rolety w kuchni i popatrzeć na budzące się miasto. Wschodzące nad East River słońce rozpoczynało swój poranny rytuał, na niebie mieniły się odcienie fioletu, różu, żółci i pomarańczy. Promienie zaczęły spowijać majestatyczny most Brookliński. Anne oglądała ten spektakl barw niemal codziennie. Za każdym razem patrzyła na niego z zachwytem, dziękując Opatrzności za to, że dostała od życia więcej, niż oczekiwała.

Kiedy herbata trochę ostygła, poszła do sypialni obudzić męża.

— Ben, pora wstawać. Przecież nie będą na ciebie czekać — powiedziała i wcisnęła kolejny przycisk pilota. Promienie wschodzącego słońca zalały skąpaną w ciemności sypialnię.

Wyczuł pretensję w jej głosie. Tak jakby to on był winny temu, że w nocy żadne z nich nie zmrużyło oka. Niechętnie podniósł się z łóżka, przeciągnął i poszedł do łazienki. Zanurzył dłonie i twarz w lodowatej wodzie.

Kiedy wyszedł odświeżony, Anne podała mu filiżankę herbaty.

— Witaj, kochanie — szepnął do ucha żonie i pocałował ją w szyję. — Wyborna jak zawsze — powiedział, opróżniając naczynie. — Spotkamy się na lunchu?

Anne patrzyła na niego zdziwiona. Zachowywał się tak, jakby ich nocna rozmowa się nie odbyła albo wziął ją za sen. Westchnęła i zapytała:

— Gdzie?

— Russ&Daughters. — Mrugnął do niej. — O trzynastej?

Uśmiechnęła się. Świętowali tam każdą rocznicę związku, choć spokojnie mogli sobie pozwolić na droższy lokal. Dziś żadnej rocznicy nie było, więc wpatrywała się w niego z zaskoczeniem.

— Ale… dlaczego?

— Bo cię kocham — powiedział, wychodząc z mieszkania. Czekał na niego plan filmowy.

II. Kiedyś

Ciężkie od granatu chmury powoli ustępowały przebłyskom słońca, które od dłuższego czasu próbowało przedostać się na pierwszy plan. Gdzieniegdzie spadały jeszcze grube krople deszczu, a z daleka było słychać grzmoty, ale pojedynek zaczynało wygrywać słońce. Nie padało zbyt gwałtownie, więc drogi i pola nie zamieniły się w błoto jak niedawno, bo ledwie miesiąc temu, gdy po ponadtygodniowych opadach ciężko było wyjść z domu, żeby nie ugrzęznąć w mazistej brei. Z każdą chwilą robiło się cieplej i coraz mocniej pachniały bzy przy okolicznych domach. Trudno było uwierzyć, że kilkanaście minut wcześniej potężne błyskawice rozdzierały niebo, a siła grzmotów przyprawiała o drżenie serca. Teraz okolica tonęła w południowym słońcu, a na niebie pojawiła się dawno niewidziana tęcza.

W kościele na lekkim wzniesieniu w centrum wsi zaczęły bić dzwony. Burza nie oszczędziła tłumu ludzi zgromadzonych wokół świątyni. Ci, którzy mieli ze sobą parasole, jakoś przetrwali nawałnicę. Reszta była zupełnie zmoczona, więc próbowała ogrzać się w majowym słońcu.

Do dzwonów dołączyła melodia żałobna i popłynęły słowa kościelnej pieśni. Tłum rozstąpił się, by zrobić miejsce u wrót kościoła. Zaraz potem w drzwiach pojawił się zgarbiony człowiek w białej komży, który niósł prosty drewniany krzyż. Tuż za nim wyszło dwóch mężczyzn z małą sosnową trumienką na ramionach. Gdy przekroczyli próg świątyni, ze środka zaczęli wychodzić kolejni mężczyźni niosący małe trumienki. Trumny nie mogły być dużym balastem, jednak ramiona mężczyzn wyraźnie uginały się pod ich ciężarem.

Kondukt pogrzebowy poruszał się wolno i zdawał się nie mieć końca. Choć kościelny z krzyżem dotarł już do cmentarza i stanął przed prowizoryczną drewnianą bramą, z kościoła nadal wynoszono trumny. Tym razem większe. Każdą z nich dźwigało czterech mężczyzn. Kiedy ze świątyni wyniesiono ostatnią trumnę, mężczyźni zajęli się wynoszeniem tych, które leżały złożone w równym rzędzie tuż przed wejściem, gdyż w środku nie było już na nie miejsca. Potem z kościoła wyszedł ksiądz i ministranci, a za nim pozostali uczestnicy ceremonii. Były to głównie kobiety, bo niemal wszyscy mężczyźni i starsi chłopcy nieśli trumny. Do żałobnej pieśni dołączyły przejmujące lamenty, szlochy i jęk. Smutny czarny orszak podążał w stronę miejsca ostatniego spoczynku trumien, gdzie już czekało kilku mężczyzn z łopatami i sznurami. Byli to pomocnicy grabarza. Przed nimi wykopanie kilkudziesięciu mogił.

Kondukt poruszał się jak w transie. Słowa żałobnej pieśni stawały się coraz bardziej niezrozumiałe. Poza organistą i księdzem, który jakby na przekór reszcie szedł z podniesioną głową, szukając na majowym niebie odpowiedzi na nieszczęście, nie miał kto śpiewać. Kobiety zawodziły, ich płacz przypominał raczej jęki konających zwierząt. Większość ludzi trzymała się nawzajem pod ręce, próbując iść naprzód. Gdy przechodzili obok zgliszczy remizy, szloch kobiet przybrał na sile.

Wtem ze zwartego czarnego orszaku wyskoczyła kilkuletnia dziewczynka w granatowej sukience i z dwoma złotymi warkoczykami. Po okrągłej rumianej buzi gęsto płynęły łzy. Wyszarpnęła się rozpaczającej matce i pobiegła w stronę sklepu, który stał na drodze żałobników. Usiadła na ławce, żeby odpocząć. Wciąż trzęsła się od płaczu. Skrzyżowała nogi w kostkach i pochlipywała, wycierając buzię w sukienkę. Matka nawet nie zauważyła, że mała się oddaliła. Żałobnicy pochłonięci cierpieniem też nie zwrócili na nią uwagi, co chyba sprawiło dziecku dodatkowy ból. Dziewczynka wstała i z całej siły kopnęła drewnianą ławkę, jakby chciała dać upust emocjom. A potem jeszcze raz. Poczuła piekący ból. Przykucnęła, by rozmasować obolałą stopę, i wtedy jej uwagę zwrócił kawałek czerwonego materiału w białe kwiatki wystający spod ławki. Wyciągnęła go spomiędzy drzazg i schowała w dłoni. Mały kawałek koloru wywołał lekki uśmiech. Dziewczynka pomyślała, że zrobi z niego fartuszek dla swojej jedynej lalki. Niedbale otarła buzię i pokornie wróciła w szeregi konduktu. W kieszeni sukienki cały czas ściskała miękką szmatkę. Wolała nie pokazywać jej matce, zresztą ona pewnie nie zwróciłaby na znalezisko uwagi. Mała chwyciła ją za lodowatą dłoń i posłusznie ruszyła za nią, ale na przekór matce starała się nie ominąć żadnej kałuży.

Na cmentarzu panował ścisk. Tłoczyli się już tam dziennikarze, fotografowie i kamerzyści, którzy zjechali tu z wielu redakcji. Wszyscy chcieli uwiecznić tragedię, która wstrząsnęła nie tylko całą wioską, ale i województwem.

Część orszaku w ogóle nie weszła na teren cmentarza, bo trumny zajmowały wiele miejsca.

Ksiądz zdjął wełniany biret i rozpoczął modlitwy poprzedzające złożenie zmarłych do grobów.

— Zebraliśmy się tutaj, aby odprowadzić nasze córki i synów, naszych ojców i matki, naszych braci i siostry i towarzyszyć im w ostatniej ziemskiej wędrówce — zaczął proboszcz, wzmagając szloch uczestników pogrzebu. — Nie płaczcie, moje dzieci — ksiądz popatrzył po zgromadzonych — lecz módlcie się za swoich bliskich, bo opuścili nas nagle, bez spowiedzi, bez rozgrzeszenia i ostatniego namaszczenia. Zginęli tragicznie, więc wierzmy, że dobry Bóg okaże im swoje miłosierdzie i odpuści im grzechy, jakich dopuścili się na tym łez padole. To oni — wskazał na leżące wokół trumny i trumienki — potrzebują nas bardziej niż my ich. Dlatego módlmy się! Módlmy się za ich życie wieczne, za to, aby Bóg dopuścił ich przed swe łaskawe oblicze i wybaczył im krzywdy, jeśli takie komuś wyrządzili. Prośmy dobrego Boga o wybaczenie im grzechów. Niech światłość wiekuista im świeci!

Ksiądz zaintonował modlitwę Anioł Pański. Niebo rozpogodziło się zupełnie, otulając żałobników ciepłymi promieniami słońca. Ceremonia dłużyła się, jednak nikt nie liczył czasu. Nawet gdy trumny spoczęły w ziemi, zgromadzeni nie rozeszli się szybko, jakby chcieli wydłużyć te ostatnie chwile spędzone z bliskimi.

— Mówię ci, Maryś, że to kara za nasze grzechy. By nas tak nie pokarał, gdybyśmy żyli, jak przykazał — płakała sklepowa Józka, trzymając pod rękę Marię Krowiakową, gdy po zakończonych uroczystościach schodziły z cmentarza wyboistą drogą, omijając kałuże. — Chłopy piją i biją. A baby? Też mają swoje na sumieniu. I Bóg pokazał swoją sprawiedliwość. Tyle dzieci pomarło…

Krowiakowa słuchała jej nieuważnie, bo przed oczami wciąż miała twarze dzieci, których ciała w trumienkach pokryła dziś ziemia. Okrągłą buzię Malwinki z dołeczkami w policzkach już w chwili narodzin, zadarty nos Zosi od Kawalców zza rzeki, Jaśka, co przyszedł na świat o miesiąc za wcześnie i długo nie mógł dogonić w dorastaniu rówieśników. Rudowłosą i piegowatą Anielkę o cerze tak delikatnej, że nie mogła wystawiać jej dłużej na słońce. Stasię z brązowym znamieniem pod lewym okiem. Wszystkim pomogła przyjść na świat i nigdy by nie pomyślała, że ich przeżyje. Pamiętała każde z nich, każdy pierwszy krzyk i pierwsze przystawianie do piersi matek.

— Nie gadaj głupot, Józka — skarciła ją. — To był straszny wypadek, a nie kara za grzechy.

— Ja tam swoje wiem. — Józka nie dała się przekonać. — Czy ktoś z twoich albo moich zginął? Nie. I powiem ci dlaczego. Dlatego, że my żyjemy przykładnie i po bożemu. Ja tam wiem, kto poszedł na zatracenie.

Sklepowa zaczęła jej opowiadać, jak wyglądała zza lady, by zobaczyć, kogo najbardziej ciągnęło do kina objazdowego. Jej zdaniem pierwsi w kolejce ustawili się ci, którzy nie chodzili do kościoła. Co gorsza, jeszcze pozowali do zdjęć, by mieć pamiątkę z tej rozrywki. Twierdziła, że filmy pokazywane w takich kinach są pełne gorszących scen i szerzą rozpustę. To nic innego, jak wymysł szatana, mówiła.

Maria Krowiakowa popatrzyła na sklepową lekceważąco. Sama całe życie spędziła na wsi. Tylko jeden jedyny raz była w pobliskim mieście. Zszokowało ją tam wszystko: widok kobiet śmiało paradujących w spódnicach odsłaniających łydki czy ostentacyjnie palących papierosy. Mimo to stwierdziła, że jej umysł jest jednak bardziej otwarty niż kołtuński i prowincjonalny sposób myślenia sklepowej, która chwaliła się, że w niejednym mieście była i niejedno już widziała.

— A dzieci? Przecież one niczemu nie były winne — obruszyła się.

— To ofiary za grzechy rodziców — oznajmiła Józka.

Krowiakowa postanowiła nie dyskutować z Józką, która we wsi uchodziła za największą plotkarę. Przemilczała jej wywody i skupiła się na przyglądaniu żałobnikom tłumnie opuszczającym cmentarz. Jej uwagę zwróciła mała dziewczynka w granatowej sukience. Szła posłusznie za matką, która raz po raz ocierała oczy chusteczką, nie zwracając uwagi na dziecko. Kobieta musiała stracić kogoś bliskiego, bo nie mogła opanować spazmów i co chwila zatrzymywały się przy niej osoby, które składały jej kondolencje. Mała bez skutku próbowała zwrócić na siebie uwagę. Wyjęła z kieszeni kawałek czerwonej szmatki i usiłowała zrobić z niej chorągiewkę kołyszącą się na wietrze.

Krowiakowa przyspieszyła kroku, chcąc przyjrzeć się małej. Musiała pochodzić z którejś z dalszych wiosek, bo twarze dziecka i matki były jej zupełnie obce. Na pewno nie pomagała dziewczynce przyjść na świat.

— Wolniej, Maryś, ja nie nadążę za tobą — sapała Józka, której spora nadwaga utrudniała ruchy. — Powiem ci jeszcze, że…

Maria Krowiakowa już nie słuchała wywodów Józki. Patrzyła, jak śliczna, złotowłosa dziewczynka wymachuje kawałkiem czerwonego materiału w białe kwiatki.

Dziwne, pomyślała Krowiakowa.

Już kiedyś widziała coś takiego. Dawno, dawno temu. Na pewno przed wojną. Teraz trudno było o jakąś ładną kolorową tkaninę. Z wysiłkiem szperała w pamięci. Z kim ten materiał mógł jej się kojarzyć? Miała pustkę w głowie.

Co to było? Chusta? Spódnica? Sukienka?

— Mamo, mamo! — Dziewczynka ciągnęła matkę za rękę. — Zrobię Kasi fartuszek. Zobacz, co mam.

Matka, jakby wyrwana ze snu, odwróciła się i kiwnęła głową.

— Ładne — przyznała, nie patrząc na materiał, który jej córka przeznaczała dla lalki.

Obie w końcu poszły w swoją stronę, ale Krowiakowa stała chwilę i zastanawiała się, gdzie mogła widzieć te biały kwiaty na czerwonym tle.

Wreszcie machnęła ręką i dała się wciągnąć Józce w gadaninę o niemoralnym prowadzeniu się paru dziewczyn we wsi.

III. Teraz

Marcelina była wyjątkowo poirytowana. Stwierdziła, że powinna być bardziej stanowcza i skuteczniej forsować swoje zdanie, zamiast zgadzać się na coś, na co nie miała ochoty. Zarzucała sobie brak asertywności. Co więcej, kiedy przeanalizowała swój związek z Łukaszem, wyszło na to, że ukochany zwyczajnie wykorzystywał jej słabość do przyznawania mu racji. Zastanawiała się, dlaczego wcześniej tego nie zauważyła. Uznała, że tym razem musi mu odmówić. Podać argumenty za i przeciw i udowodnić, iż ten jego doskonały plan się nie powiedzie. Nie czuła tematu i nie widziała sensu w publikacji takiego materiału. Uważała, że nie nadaje się do tego zadania i nie ma umiejętności ani ochoty, by zastępować go w pracy. Zdawała sobie sprawę, że rozmowa z chłopakiem nie będzie należała do łatwych, ale musi postawić na swoim. Tym razem powiem pas, obiecała sobie, choć te słowa nawet dla niej nie brzmiały przekonująco.

Wkrótce jej urodziny. Była przekonana, że spędzą je razem. Od dwóch lat majowe weekendy spędzali wspólnie, przeważnie na jakimś wyjeździe do ciepłego kraju, gdzie ładowali baterie na kolejne miesiące harówki. Żałowała, że w tym roku będzie inaczej, bo Łukasz podjął decyzję, nie pytając jej o zdanie.

Dopisała jeszcze kilka zdań, zapisała plik i zamknęła laptop. Była już mocno zmęczona. Pociągnęła spory łyk chłodnej kawy, choć zegar podpowiadał, że lepszym rozwiązaniem będzie kubek gorącej herbaty niż kolejna porcja kofeiny. Obok na biurku leżały gazety i magazyny sportowe, które zostawił jej Łukasz. Nawet ich nie ruszyła. Mieli się spotkać wieczorem i omówić ostatnie sprawy przed jego wyjazdem. Był spakowany i podekscytowany wyprawą. Marcelina jakoś nie podzielała jego entuzjazmu, chociaż jeszcze tydzień temu była przekonana, że są jak dwie połówki pomarańczy: nie potrafią bez siebie żyć. Tym razem nie umiała cieszyć się jego szczęściem ani przyznać sama przed sobą, że trochę mu zazdrości.

Łukasz otrzymał zagraniczne stypendium dla dziennikarzy i prezenterów sportowych. Wkrótce miał wyjechać na kilka tygodni do Hiszpanii, by stamtąd relacjonować zmagania drużyn na Mistrzostwach Europy w Piłce Nożnej Juniorów i przeprowadzać rozmowy z osobistościami wpływowymi w świecie futbolu. Jego relacje miały spore szanse, by ukazać się w popularnych zagranicznych portalach i magazynach sportowych. Świetnie władał angielskim i nie miał oporów, by występować przed kamerą, choć dla niego — dziennikarza prasowego — było to nowością. Wszyscy w redakcji uważali, że to spore wyróżnienie, i wróżyli mu większą karierę. Nawet szefostwo, które musiało liczyć się z faktem, iż Łukasz mógłby nie wrócić za swoje biurko w warszawskim newsroomie, chyba rzeczywiście cieszyło się z jego wyjazdu.

Najmniej zadowolona była Marcelina. Wyjazd Łukasza wiązał się dla niej nie tylko z samotnością. Marcelina została obarczona niektórymi zadaniami zawodowymi swojego chłopaka, podobnie jak większość kolegów i koleżanek z redakcji. Nie lubiła sportu, więc jak miała o nim pisać? Dodatkowa praca, którą niechętnie zgodziła się wykonać, wiązała się z nieplanowanym wyjazdem i brakiem urlopu. Postanowiła powiedzieć, że przemyślała sprawę i nie podejmie się realizacji jego zaległych spraw. Definitywnie. Niech szuka pomocy u kolegów z działu. Jakoś sobie poradzi. A rozstanie? Cóż, mała, kilkutygodniowa przerwa od siebie powinna im dobrze zrobić.

Spojrzała na zegarek. Dochodziła osiemnasta. Za godzinę mieli się spotkać na kolacji w Orchidei, restauracji na drugim końcu miasta. Wybrał jeden z bardziej eleganckich i popularnych lokali, gdzie trzeba było odpowiednio wcześniej rezerwować stolik.

Łukasz kilka razy wysłał jej wiadomość z prośbą, żeby się nie spóźniła, co było w jej zwyczaju. Wzięła szybki prysznic, włożyła pierwszą lepszą sukienkę i wsunęła stopy w szpilki. Nawet się nie starała, żeby wyglądać ładnie. W pośpiechu zamknęła mieszkanie i wybiegła do czekającej na ulicy taksówki. Podróż zajęła kilkanaście minut.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki