Polowanie na frajera - Robert Zieliński - ebook

Polowanie na frajera ebook

Robert Zieliński

3,3

Opis

Czy uciekać przed Nią, czy razem z Nią

Rob, dentysta u schyłku kariery, stoi na rozdrożu. Ma dość roli „wiecznego kawalera” i pragnie znaleźć dla siebie miejsce, które będzie mógł nazwać prawdziwym domem. Gdzie zacznie się jego nowa droga? Na bezkresnej sawannie, na którą zawiodła go pasja? A może w egzotycznym lesie deszczowym Kostaryki, dokąd zaprowadziło go poszukiwanie miłości? Po długich wahaniach Rob postanawia spróbować szczęścia w Polsce, swojej ojczyźnie, za którą z upływem lat coraz bardziej tęskni. Porzuca więc słoneczną Kalifornię i rusza do kraju nad Wisłą. Nie podejrzewa, że polska rzeczywistość, z którą będzie musiał się zmierzyć, okaże się dla niego tak trudna do zaakceptowania… Czy mimo niesprzyjających warunków uda mu się odnaleźć upragniony spokój?


Czy położenie geograficzne może zadecydować o ich wspólnym losie? – zadawał sobie w duchu pytanie, usprawiedliwiając w ten sposób własne rozterki. A może to nie kilometry uwierały go najmocniej? W takim razie co? Rozmawiał sam ze sobą, rzucając okiem to na atlas świata, to na fotografię Carmen w kostiumie kąpielowym. Jeśli było tak cudownie, to dlaczego ostatniego wieczoru przy świecach i po eleganckiej kolacji nie reagował na jej pieszczotliwe erotyczne igraszki. Nie pomogła nawet stylowa jedwabna bielizna w kolorze krwistej czerwieni, która miała spełniać rolę płachty na rozgrzanego byka.
Powiało nagle chłodem, choć wokół panowały tropikalne temperatury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 333

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (4 oceny)
1
0
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Część I Afryka

„Było to jedno z bardziej egzotycznych przejść granicznych, jakie widziałem w ostatnich latach” – tak Rob zapisał później w swoich diariuszach.

Budka wartownicza rozmiarów kiosku ruchu, w niej trzech Murzynów w mundurach. Z namaszczeniem podstemplowali jego paszport. Pracowali tu tylko cztery godziny, od dwunastej do szesnastej i to niecodziennie. Niejeden potencjalny przemytnik lub kłusownik mógłby z łatwością przedostać się niespełna kilometr dalej, przez rzekę Limpopo. Teoretycznie proste, w rzeczywistości zaś wielu zapłaciło życiem. Wzdłuż brzegów wylegiwały się bowiem krokodyle, czasami hipopotamy, a parę kroków dalej, w krzakach czaił się ukryty lew.

West, przewodnik z Limpopo Horse Safari, odebrał go przy zardzewiałym szlabanie.

Terenowym jeepem przejechali przez wysuszone koryto rzeki, a po niespełna godzinie siedział już w siodle.

Było sześciu jeźdźców. Dwóch Murzynów z lokalnej wioski w roli przewodników i ochroniarzy i ich czworo: londyński bankier z żoną, pani mecenas ze Sztokholmu i Rob.

Wszyscy jedno pokolenie młodsi od niego. Wykształceni, z tak zwanych wyższych sfer. Dobrzy jeźdźcy, z wieloma safari w życiorysach.

Po dwugodzinnym kłusie i galopie dobili do pierwszego obozowiska. W namiocie polowym wszystko już na niego czekało. W przedsionku przypominającym werandę stały termos z gorącą herbatą i butelka mineralnej z lodem. Na podłodze dwa kilimy, w rogu fotelik i szafka. Łóżko z wykrochmaloną pościelą, przy nim stolik z lampą naftową zachęcający do pisania.

Z tyłu, w łazience, pełen zestaw kosmetyków i ubikacja polowa z deską najwyższej klasy.

Podniósł, żeby sprawdzić, co jest w środku. Na dnie dojrzał martwą jaszczurkę. Żeby upewnić się, czy jest w stanie post mortem, zaczął sikać po brzegach wykopanego dołu.

Nic, ona nadal nieżywa. Kiedy jednak dobrze wymierzył, poruszyła się. Ponieważ akurat miał potrzebę, pomyślał, że w ten sposób skutecznie ją unieruchomi. Wolał jednak załatwić sprawę w półsiadzie, bo a nuż podskoczyłaby i sięgnęła jego golizny? Nigdy jej już więcej nie zobaczył.

Pomyślał wtedy z rozrzewnieniem o kalifornijskich jaszczurkach. Wypasione i rozleniwione leżakowaniem na kaktusach, nie musiały zdychać pod ekskrementami bogatych gości.

Regulamin zabraniał opuszczania namiotu po zmierzchu i całkowitego zamykania na wszystkie suwaki. Obozowisko, jak przypominał szef ekspedycji, było nieogrodzone i położone w dzikim terenie, pośrodku sawanny, między Botswaną i Zimbabwe.

Żeby w nocy nie robić hałasu i zbytnio nie kręcić się po namiocie, postanowił przygotować sobie zastępczy nocnik. Chociaż łazienkę miał tuż obok, za kurtyną, w drugim przedsionku, wolał nie prowokować losu. Została mu do wyboru filiżanka do herbaty, szklanka po mineralnej albo cały termos. Opróżnił go, by w pogotowiu czekał na wyciągnięcie ręki.

Pierwszym wyzwaniem nie była konfrontacja z lwem, ale prozaiczna sprawa pobudki, którą West zarządził na czwartą trzydzieści, a on przecież jeszcze dwie doby temu tańczył w Madrycie milongę1 do pierwszej trzydzieści. Zwariowane rygory – pomyślał.

Już po dwóch dniach zmienił zdanie i zrozumiał, jak cudowne może być wstawanie o świcie. Po pierwsze, lżej się jeździ konno w chłodzie poranka niż w południowym skwarze dnia.

Poza tym uczestniczenie w budzeniu się życia jest zjawiskiem samym w sobie.

Trzeciego poranka już nie trzeba go było budzić. Tę noc wszyscy spędzili wokół ogniska, pod gołym niebem. Na tych samych łóżkach, ze świeżą pościelą i dywanikiem na klepisku. Tym razem pochylały się nad nim liściaste gałęzie wielowiekowego mashatu.

To ono chroniło przed piekącym słońcem podczas popołudniowej sjesty. Szkoda tylko, że nocą zasłaniało mu tysiące gwiazd.

***

Dziś wstał przed wszystkimi, zanim pierwszy promień światła przebił się przez soczyste liście. Ku jego zaskoczeniu spod łóżka wyślizgnęły się dwa polne szczury. Kwadrans później Murzynka przyniosła gorącą herbatę. Po śniadaniu całą szóstką ruszyli w kierunku wyschniętego koryta rzeki.

Lubił „Big Johna” – swojego wałacha rasy południowoafrykańskiej. Był świetnie wytrenowany i bezbłędnie reagował na łydkę. Ale rozczarował go tego poranka, kiedy zostali zaatakowani przez stado słoni. Znarowiony, zerwał się nagle i poniósł przed siebie, w przeciwnym kierunku. A przecież od ośmiu lat miał sawannę wpisaną pod skórę. Jeśli on spanikował, to co mówić o jeźdźcu? Dziękował Bogu, że trzymał mocno wodze, a kolana miał wbite w siodło.

Nic się w końcu nie stało, tylko ten niepotrzebny półminutowy strach, który był podsumowaniem całego życia…

Tutejsze słonie ciągle miały w pamięci wielopokoleniowe konne polowania Anglików.

Niejednego już stratowały na śmierć, kiedy poczuły się zagrożone.

Jego pierwszy kontakt z lwem był natomiast inny, chociaż też zlał go zimny pot. Pojechali odkrytym jeepem na wieczorną przejażdżkę. Ich przewodnicy, jak dobrzy nadleśniczy, wiedzieli najlepiej, gdzie upolować stado lwów.

Nad brzegiem wyschniętego koryta rzeki – wskazał West. – Tu, po resztki kropli wody, przychodzą o zmierzchu zebry, antylopy, żyrafy, dziobaki, słonie, kto tylko żywy. Pędzą jak tłum do stacji metra, schodząc na peron już ostrożniej, i nie wiedzą, że za krzakami czeka na nie stado ośmiu lwów.

Tyle ich naliczyli. West podjechał na cztery metry od rozleniwionego samca, który regenerował siły po odegraniu swojej tytułowej roli reproduktora w towarzystwie trzech samic.

Wyglądał na zadowolonego z życia. Parę kroków z boku było to samo. Kolejny młody samiec ze swoim haremem, czekający na odpowiedni moment.

Zdziwiło go, że doświadczony West i Umpho nie wzięli ze sobą winchesterów. Podczas jazdy konnej nie rozstawali się z bronią na krok. Ale tu, w jaskini lwa, gdzie śmierć na wyciągnięcie ręki… co jest grane? Cały w nerwach, pytał parokrotnie.

Okazało się, że są przyzwyczajone do jeepa. Czuły tylko zapach diesla, na koniu było inaczej. Wtedy widziały tylko żywe mięso. Nocą wierzchowców pilnowało dwóch wartowników i elektryczny drut okalający paddock.

Oni sami też spali, jeśli nie w zamkniętych namiotach, to obwarowani drewnianą zagrodą z pochodniami. Każdy miał przy łóżku metalowy gwizdek, na wypadek, gdyby coś zauważył.

Przy obiedzie czy kolacji nie mówiło się o niczym innym, jak tylko o ucieczce przed rozwścieczonymi słoniami, które zrównały z ziemią niejedną lokalną wioskę, albo o ataku stada lwic. Albo też o niedawnej historii, kiedy hieny wyciągnęły śpiące dziecko z otwartego namiotu, po czym rozszarpały, nie zostawiając nawet kości.

Tych opowieści na dobranoc słuchało się zupełnie jak baśni o Czerwonym Kapturku, po której pięciolatkowi trudno zasnąć. West był znakomitym znawcą sawanny. Rozpoznawał każdy trop drapieżnika na piasku. Widział przez krzaki aż po horyzont i nie potrzebował żadnego GPS-u.

Wiedział najlepiej, gdzie znaleźć gniazdo pięciometrowego pytona afrykańskiego, a po zostawionych na piasku śladach w formie zygzaków, mógłby rozpisać harmonogram jego dnia.

Potrafił też wypatrzeć potężną gałąź, na której lampart ukrywał resztki mięsa impali sprzed paru dni. Ten ludzki spryt i zwierzęcy instynkt wyssał z mlekiem matki. Tutejszy Tarzan Sawanny.

Gdybym miał talent Kiplinga, coś bym z nim wymyślił.

Pani mecenas nie mogła zasnąć ostatniej nocy. Niepokoiły ją szczury wychodzące przez szparę w podłodze. A potem to wycie hien przy jej namiocie. Czuła ich oddech przez trzymilimetrową ścianę z płótna. Gwizdka jednak nie użyła.

Rob też nie, chociaż przyznawał szczerze, że zaczął martwić się o własną skórę. Wchodząc do otwartego jeepa, celowo ustawiał się tak, żeby usiąść na tylnym, podniesionym siedzeniu.

Wpuszczał najpierw panią mecenas, oczywiście szarmancko pomagając jej przy wspinaniu się do ostatniego rzędu, potem on, no i po prawej ręce miał Murzyna Paula, który zawsze chodził za nimi z zimnymi napojami.

Zajął miejsce na środku, na górnej półce. Z boku po prawej i lewej stronie chroniła go żywa strefa buforowa. Niżej przed nimi siedziała para z Londynu. Przy kierownicy na dole – West i Umpho. W sumie wyszło dobrze i elegancko. Szwedka miała miejsce na brzegu, lepsze do fotografowania. A on, zabezpieczony na bokach tym „żywym mięsem”, też dobrze wszystko widział.

Powinien raz użyć gwizdka, ale akurat zostawił go w namiocie. Kąpiąc się w basenie przed kolacją, nie założył, że tak długo będzie chciał moczyć swoje obolałe mięśnie. Rozmarzył się w kojącej wodzie. Pomyślał jeszcze raz ze zgrozą o lwach i uciekającym przed śmiercią stadem antylop.

Znalazł też kilka sekund na wspomnienia związku z Diane. Tak cudownie zapowiadało się na początku, a teraz? Dlaczego na koniec stała się tak zimna i bezwzględna? Z zamkniętymi oczami pisał w myślach kolejny, ostatni już list do niej. Pożegnalny, „Out of Africa”. Zaabsorbowany marzeniami, nie zauważył nadchodzącej ciemności. Basen był oddalony dobre sto metrów od centrum obozowiska. W świetle dziennym to był jeden skok, ale w nocy mogło być właśnie o ten jeden za dużo.

Zalecano, żeby używać gwizdka, a wtedy ktoś z obsługi przyjdzie z pochodnią i winchesterem.

Ale, jak tu dać znać bez gwizdka? Po chwili ujrzał słonie! Nie mogło być gorzej, matka z dwoma małymi wyszła z krzaków i wszystkie przeszły kilkanaście metrów od basenu.

Pozostawał w wodzie, z wystającą tylko głową. Nie wychodził, choć dobrze wiedział, że nic złego mu się nie stanie. Rekinów tu przecież nie było.

Siedział w basenie przez godzinę, więcej nurkując, niż chlapiąc się przy kraulu. W końcu przyszedł West z pochodnią i winchesterem.

– Szukałem cię, Rob, myślałem, że drzemiesz w namiocie. Zacząłem się martwić. Następnym razem daj znać Upmho lub komuś innemu z obsługi. Mamy przykre doświadczenia z przeszłości.

Wrócił do reszty grupy lekko rozmoczony, przypominając bardziej topielca niż plażowicza.

Polubili się z Westem. Najczęściej wybierał go, żeby jechał tuż za nim. Po sawannie rozwoził koniarzy od piętnastu lat. Pół swojego życia. I tak przez osiem, dziewięć dni non stop, po czym wracał na parę dni do swojej rodzinnej wioski. Pokazywał Robowi zdjęcia swoich synów na smartfonie.

Jego żona była kucharką w gospodzie oddalonej o pięćdziesiąt kilometrów od wsi, więc ją też widywał tylko od czasu do czasu. Musiał być ceniony przez właścicieli Tuli Horse Safari, Anglików zasiedziałych tu od pokoleń, skoro wysłali go na trzymiesięczne kursy hippiczne do Anglii. Teraz mógł za to uczyć bogaczy skakania przez rowy i konary drzew.

Rob – zapytał go kiedyś – czy to prawda, że w Hollywood gwiazdy kina chodzą ot tak po ulicach? – Parę lat temu – opowiadał mi dalej – był tu na Safari jakiś znany amerykański aktor…

Nie pamiętał jego nazwiska ani w jakim filmie grał. Nie rozumiał, dlaczego wszyscy cudzoziemcy z grupy zabiegali o jego względy, prosząc o autograf czy e-mail.

Zapamiętał jedynie studolarowy napiwek, jaki wsadził mu tamten do kieszeni na pożegnanie.

Obiecał, że jeśli Rob kiedyś tu wróci, weźmie go do swojej wioski i pozna jego synów i żonę.

***

Następnego dnia West i Umpho pokazali wszystkim, jak najlepiej skakać przez przeszkody.

Nie trzeba było ich tutaj ustawiać. Na sawannie roiło się od wyschniętych, przewróconych pni starych drzew. Były też rowy, małe koryta rzeki, przez które cudownie się skakało. „Big John” aż rżał na sam widok zbliżającej się przeszkody. Był mocny i dobrze wytrenowany. Wiedział, jak skakać i uciekać przed zagrożeniem.

Tylko mi nie wariuj przed słoniami – powtarzał mu, klepiąc zwierzę często po szyi.

Od tej pory nie omijali żadnego konaru. Brali prawie wszystko, co na szlaku. Co to była za frajda!! – ekscytował się. Adrenalina buzowała w żyłach. Nie wiadomo było, co gorsze – skręcony kark podczas upadku czy konfrontacja ze słoniami. A może jedno i drugie w tym samym czasie?

Przed rokiem – opowiadał West – jeden z jeźdźców spadł z pędzącego konia podczas ucieczki przed słoniami. Koń pogalopował dalej, a poturbowana dziewczyna została na ziemi sama przed stadem słoni.

Pierwszy raz w życiu West zmuszony był do użycia winchestera. Zastrzelił na miejscu rozzłoszczoną samicę, a Umpho, niczym John Wayne w westernie, chwycił wyciągniętą rękę dziewczyny i w półgalopie uniósł ją na siodło. Ani Umpho, ani West nie wiedzieli, kim był John Wayne i jego legendarny „Dyliżans”, ale i tak niezmiernie podobało im się to porównanie.

Następnego dnia, o piątej, już nie Murzynka, ale sam szef wyprawy West, przyniósł mu do namiotu na tacy mleko.

– Rob, podgrzałem ci mleko, bo nie lubisz zimnego. Wspomniałeś kiedyś podczas jazdy. Masz rację, bo przecież mleko krowy ma temperaturę ludzkiego ciała.

– Nie, West! – poprawił go. – U krów jest wyższa temperatura, dochodzi nawet do czterdziestu dwóch stopni.

– To dlaczego Amerykanie piją mleko tylko z lodówki? Takie zimne to nienaturalne, prawda? – West jakby kwestionował swoją wiedzę o przyrodzie. – Rob, powiedz, jak się żyje w Hollywood? Tam u was nie ma lwów? – ciągnął dalej. – Nie pędzi się konno po sawannie, nie skacze się przez połamane, kilkusetletnie konary? Więc co tam robią te gwiazdy?

Na ścieżce wzdłuż koryta Limpopo poszli tropem geparda. Po godzinnych poszukiwaniach zrezygnowali. Gdzieś się wymsknął Westowi. W tym czasie bokiem przeleciało kilkadziesiąt antylop. Rozbrykane, skaczące z łatwością baleriny, jakby wszystkie słuchały orkiestry symfonicznej. Dyrygentem był tu, sądząc po ogłowiu, najstarszy samiec. To on ostatni schodził ze sceny.

Potem dołączyli do pędzącego stada zebr. Uciekały przed nimi przez dobre dziesięć minut, a gdy West zarządził podczas galopu zmianę kierunku, wyglądały na rozczarowane.

Zatrzymały się i zaczęły się gapić jak grupa pięcioklasistów na przejeżdżający pociąg towarowy. Wyglądało na to, że one też ich liczyły. Natomiast antylopy, żyrafy, kudu już uciekały bez oglądania się za siebie. W nosie miały paparazzich. Goniły tylko przed siebie. West opowiadał wszystkim dużo o szakalu. Jak sprytnie poluje na gryzonie, ptaki, czy odbiera innym zdobyty pokarm. Ale najciekawsze, że to jedyny monogamiczny ssak na sawannie. Żyje w parze z jedną samicą przez całe życie. Opowiadał o tym z pietyzmem, jak o czymś godnym pozazdroszczenia.

Rob studiował już, zaintrygowany, zachowanie lwów, a od tej pory zaczął obserwować każdy ruch szakala. Wyostrzył sobie oko na jego sylwetkę, ruch i kolor sierści. Nigdy wcześniej nie zwracał na to zwierzę uwagi. Na sawannie tyle się działo. Żyło tam tyle pięknych gatunków. Do tej pory przypominał mu trochę kojota. Taki ubogi krewny naszego lisa – pomyślał. Rzeczywiście, widział szakale kręcące się po sawannie w parach. Ale któregoś wieczoru przyuważył biesiadę trzech dorosłych.

Natychmiast spytał Westa, skąd się wziął ten trzeci? Bo nie wyglądał na młodszego z miotu.

– Na pewno musiał się gdzieś zgubić. – West jakby chciał go usprawiedliwić.

– A, to po ludzku… – skomentował Rob.

Był ciekaw, kto sprawdzał tę biologiczną teorię? Może przyrodnik naukowiec albo impotent?

Czyżby badanie fizjologiczne sponsorowało Collegium Baptystyczne? A, w ogóle, kto chciałby być szakalem? Tak jak lis, całe życie próbować się „prześlizgiwać”. Osobowość żadna w porównaniu do kultowego lwa, któremu wolno było wszystko i który był majestatyczny i prawy. Nie kradł jak lisy czy afrykańskie szakale. Nie musiał uciekać czy się chować. Najważniejsze, że był transparentny.

Po paru godzinach jazdy znowu wpadli na trop tego samego geparda. Tym razem, za krzakami, rozpruwał trzewia małej antylopy. Nozdrza i cały pysk miał wbite w środek jamy brzusznej. Ubrudzony we krwi, lizał jelita i wątrobę. Odszedł na chwilę, rozejrzał się wokoło, czy ktoś mu nie zagraża. Wrócił po paru minutach i z uporem wypreparowywał swoją zdobycz, sortując skrawki tkanek niczym laborant w prosektorium.

I tak przez pół godziny przyglądali się z kilku metrów, jak wygląda jego obiad.

W końcu ugryzł kawałek wątroby i to chyba była jego pierwsza porcja świeżego mięsa.

Znowu odszedł na krok. Podciągnął sobie całe ciało antylopy pod krzaki, bliżej cienia.

Położył się, ale nie spuszczał oka z nich ani całej okolicy. Pozostałe części tuszy były jeszcze nieruszone. Tylko na szyi, przy żyle jarzmowej widoczna była krew, w miejscu, gdzie dla młodej antylopy wszystko się skończyło.

Pojechali dalej, zostawiając geparda w spokoju przy posiłku. Po godzinie wrócili, a ten piękny, najszybszy kot świata, dalej podgryzał zakrwawionym pyskiem trzewia ofiary.

Znowu odjechali. Wieczorem na resztkach zwłok antylopy siedziały trzy hieny, z tyłu dwa szakale, a nad nimi chmara sępów. Gepard pewnie nie zdążył nawet spróbować polędwicy. Mimo że to jego zdobycz i jego pełne autorstwo, musiał pocieszyć się jedynie jelitami – w sumie tania jatka. Ktoś inny przyszedł na gotowe.

Nowy, dziki lokator, bez anonsu, wprowadza się na opuszczoną działkę – pomyślał.

***

Tego dnia wszyscy mieli zaplanowany przez organizatorów safari masaż. Pod kilkusetletnim liściastym mashatem, na profesjonalnym stole, z oliwkami i prześcieradłem. Z sąsiedniej wioski przywieźli na tę okazję młodą, ładną Murzynkę. Na imię miała Queen i tak też wszyscy się do niej zwracali. Na początku trochę się obawiał wirusa HIV, więc sprawdził szybko, czy nie ma jakichś uszkodzeń i zadrapań na skórze, no i zerknął też pod tym kątem na samą Queen. Przeczekał strategicznie, żeby pójść na stół jako czwarty. Wszyscy przed nim wrócili zadowoleni. Teren był więc sprawdzony. Przez godzinę sapał z rozkoszy pod największym z drzew sawanny. Obolałe lędźwie i uda regenerowały siły przed kolejnym galopem.

Rano West znowu przyniósł mu do namiotu podgrzane mleko.

– Rob, dzisiaj wyjeżdżamy o piątej trzydzieści, żeby uciec przed piekącym słońcem. Powiedz mi, jak gorąco jest u was, w Hollywood, w porze deszczowej?

Zajęło mu kilka minut, żeby wytłumaczyć, że Ameryka to kontynent i ma parę stref klimatycznych i czasowych. West słuchał z ogromnym zainteresowaniem, a gdy Rob wspomniał o trzęsieniach ziemi w Kalifornii, dostrzegł, jak powiększały się źrenice i zmieniał głos jego przewodnika.

– To gorsze od ataku stada słoni na obozowisko. One też niszczą wiaty, namioty i stajnie. Niejeden padł ofiarą. Ale u was musi być gorzej z tym trzęsieniem. Prawda, Rob?

Dzisiaj znowu skakali przez małe rowy, krzaki i co tylko było przed nimi. Boże, jak to wciągało! – cieszył się w duchu i był dumny, że do tej pory jeszcze nie wylądował na ziemi.

– A gdyby „Big John” nagle zrzucił cię podczas skoku, pamiętaj Rob – West ciągnął głosem trenera – nigdy nie puszczaj wodzy. To twoja poręcz przed przepaścią.

West wyszukiwał ciekawie rozłożone pnie. Sam skakał pierwszy, potem Umpho, a na końcu reszta grupy. Po każdej przeszkodzie West podjeżdżał tylko do Roba, z pochwałą lub krytyką. Jakby osobiście przygotowywał go do ważnego konkursu. Na szlaku spotkaliśmy parę szakali.

Rzeczywiście trzymały się razem, nie spuszczając z siebie wzroku. Prawie jak zakochana para na niedzielnym spacerze w lokalnym parku. W takim razie co robił z nimi ten trzeci poprzedniego dnia? Może West miał rację, że zgubił się przypadkowo, a nie po ludzku…? Później Rob dojrzał inną parę szakali w pogoni za zającem.

– Zaczynasz się nimi interesować – zaobserwował West. – Najlepiej je namierzyć, patrząc na lot orłów. Bo gdy orzeł upoluje jakiegoś gryzonia, wtedy jak spod ziemi wyskakują szakale i przeganiają oprawcę, same kończąc ucztę.

– To zupełnie jak hieny – odpowiedział z niesmakiem. – Nic nie upolują same.

Do wieczora daleko, a on już wypatrzył gołym okiem kolejną parę. Zupełnie jak Bonnie i Clyde przygotowujący następny napad. Skradały się przed norą, na uskoku pagórka. Ktoś tam łapał ostatni agonalny oddech, a za parę sekund oni wkraczali do akcji, żeby odebrać łup.

West z ciekawością samca testował jego reakcję.

– Czy to nie ujmujące, jak one zawsze wszędzie razem, wierne sobie? Aż do śmierci!

Nie odpowiedział, ale sięgnął pamięcią daleko wstecz. On też chciał być szakalem dla Laury, Shelley czy ostatnio Diany. Po ludzku nie wyszło, bo one też były z gatunku lwa.

***

Było jeszcze ciemno, a Rob siedział już w przedsionku namiotu, przy lampie naftowej i pisał. Najwięcej do Diany, z nadzieją, że przestanie być dla niego drapieżną lwicą, choć na fotografii wyglądała jak bezbronna antylopa. Zastanawiał się, ile jeszcze razy będzie go zwodzić i manipulować jego uczuciami.

Pod ręką trzymał gwizdek, w razie gdyby coś groźnego miało wyskoczyć zza krzaków. Punktualnie o piątej rano przywitała go Murzynka, trzymając w rękach świeżo uprane bryczesy i koszule. Wszystko było starannie ułożone w kostkę. Po chwili Umpho przyniósł na tacy mleko i herbatę. Herbata była gorąca, ale mleko już nie. Tylko West szanował jego śniadaniowe upodobania. Tego dnia przed świtem musiał jednak popędzić do wioski, pomóc żonie, bo skręciła nogę. Miał wrócić po południu, jak zapewniał Umpho.

Na kolacji dołączyli do nich nowi goście. Kobieta z sześcioletnim synkiem. Była znajomą właścicieli Limpopo Horse Safari i często dołączała do grup podczas weekendów. Jej szkoła skończyła się wyjątkowo tydzień wcześniej, stąd ten wypad na konie.

Przyjechała na roczny kontrakt z Anglii do miejscowej szkoły podstawowej. Tata jej syna gdzieś zaginął w życiu. Przy obiedzie barwnie opowiadała o swoich nowatorskich metodach nauczania. Oczkiem w głowie był jednak pierwszoklasista Luca. Swoją urodą i konwersacją ożywiła ich czteroosobowy stół. Znała cały personel i przewodników.

Ponieważ jednak jeżdżący goście zmieniali się co osiem, dziewięć dni, Rob przypuszczał, że jej exposé o metodach nauczania czy jakieś osobiste impresje o Botswanie traktowała już jak zdartą płytę. Ale dla niego to był miły przerywnik po morderczym sześciogodzinnym galopowaniu.

Po wczesnym obiedzie wrócili na konie. Ktoś z personelu zajął się Lucą, a młoda mama entuzjastycznie dołączyła do grupy. Pokłusowali, trochę poskakali przez naturalne przeszkody. Nic szczególnego, bo konie były już ostro przemęczone porannym galopem.

Wystarczyło to jednak, żeby mógł dostrzec jej elegancję w siodle i mistrzowski styl jazdy.

Wzajemnie patrzyli na siebie z siodła, oczywiście tak, żeby drugie nie zauważyło.

Do kolacyjnego stołu usiadła przy nim, a synka posadziła po drugiej stronie.

– Patrz, Luca! Ten pan też galopuje po sawannie i ściga się z zebrami. A w Kalifornii ma olbrzymiego mastiffa, którego ty zawsze chciałeś mieć w domu. Poproś pana, żeby pokazał ci kilka jego zdjęć i opowiedział, jak go karmić, bo apetyt ma na pewno większy od twojego.

Był zbyt zmęczony, żeby zaspokajać ciekawość sześciolatka. To było miłe dziecko, ale po pięciu minutach zmęczyło go swoją nadaktywnością.

West opowiadał mu, że lew po zaznaczeniu swojego terytorium i zdobyciu kilku samic, potrafi zagryźć i usunąć ich latorośle. Też pewnie dla świętego spokoju – pomyślał.

Gdy odprowadzał go z pochodnią do namiotu, zażartował:

– Rob, ty byś chyba wolał, żeby ktoś inny szedł z tobą w tę stronę.

Rano o świcie znowu popijał podgrzane mleko.

– Czy oni naprawdę przynieśli ci wczoraj mleko o temperaturze czterdziestu dwóch stopni, tak jak im przykazałem w kuchni? Wiesz, wczoraj nie mogłem, bo moja skręciła nogę, a ona beze mnie nic. My jak wierne szakale. Jesteśmy razem od siódmej klasy. Potem ja poszedłem pracować na sawannie, a ona w gospodzie. I tak już musi być do końca życia.

– Wiesz, West? Jesteś w czepku urodzony. Dla mnie to brzmi jak trochę ponad ludzkie możliwości. Trudno będzie ci zrozumieć, ale ja szczerze ci tego zazdroszczę.

– Nie ma czego, Rob. To ty żyjesz w bogatym świecie. Latasz samolotami, jeździsz samochodami, spotykasz gwiazdy na ulicach Hollywood. A my tu mamy tylko sawannę. – stwierdził, a potem dodał: – Przygotuj się dzisiaj do jazdy, bo Ellie jedzie z nami. Dam ci radę: niech „Big John” skacze ostatni, po Ellie i innych. Wtedy uspokoi się i pójdzie wyżej, bo konie też patrzą na siebie. Pamiętaj: unieś się i pochyl lekko do przodu na metr, dwa przed konarem. No i te wodze! Gdyby coś, nigdy ich nie puszczaj. To twoja poręcz przed wodospadem.

Starał się jechać za Westem. To była już codzienna rutyna. Ale teraz Ellie przykleiła się i wjeżdżała między nich. Z rozkoszą obserwował ją jednak przed sobą. W stepie czy galopie jej elegancja się bowiem nie umniejszyła.

Raptem pędzili wśród antylop. One były szybsze i przed nimi uciekały. Gonitwa wciągnęła ich, powodując u każdego wyrzut adrenaliny. Po lewej ręce miał skaczące stado, po prawej Ellie, która z lekkością antylopy frunęła przez rów, nie spuszczając z niego oczu. U niej pewnie głośniej grały estrogeny niż u niego adrenalina. Dla niej pewnie ważniejsza była obecność faceta u boku niż daremne ściganie się ze zwierzętami.

Po kolacji Ellie namówiła go na kąpiel w basenie. West odprowadził ich do leżaków z pochodnią i winchesterem. Rob był już w slipkach, a kobieta przebierała się pod ręcznikiem, który lekko się zsuwał. Było ciemno, więc nie widział szczegółów. Ale ustawiła się krok od lampy naftowej przy brzegu basenu tak, żeby jej dół odbijał się w wodzie.

Próbował nic nie widzieć, nic nie mówić. Udawał, że jego obolałe ciało potrzebuje tylko kąpieli i trochę ruchów stylu żabki.

West miał przyjść po nich i odebrać z basenu po kwadransie. Nie sprawdzał tego, ale wydawało mu się, że wszystko trwa zbyt długo. Tym razem obyło się bez nerwówki ze słoniami. Ciemność nocy też nie była aż tak groźna. Zdecydowanie nie w głowie mu były jakieś romanse, choć tuż obok w wodzie rozkładała się młoda lwica w rui…

Kiedy West odprowadzał go do namiotu, Rob zapytał, dlaczego tak długo nie przychodził, albo nie przysłał Umpho czy Paula.

– Miałem ci tego nie mówić, Rob, ale ona mnie o to prosiła. Czy zaatakowała cię w wodzie jak krokodyl? Wiesz, są gatunki zwierząt na sawannie, gdzie samica w rui potrafi zagryźć samca, jak ten jej nie dogodzi.

– To też częściowo po ludzku – zażartował.

– Jutro opowiem ci więcej o sawannie.

Kiedy ostatniego dnia West przyniósł mu podgrzane mleko, zapytał, czy mógłby usiąść i porozmawiać.

– Z największą przyjemnością – oświadczył Rob.

Wyniósł mu drugie krzesło przed namiotową werandę i przy lampie naftowej, zanim wyszedł pierwszy promyk światła. Nie było to jeszcze pożegnanie, bo do wieczora cały dzień, parę wspólnych posiłków przy stole, kilkanaście skoków i niejeden galop.

West sprawiał wrażenie lekko podenerwowanego. Tak, jakby chciał coś powiedzieć w tajemnicy. Rozsiadł się, ale nie na długo, niespodziewanie zjawił się bowiem Umpho.

Wtedy przerwał, nagle zmieniając temat:

– Pokażę ci dzisiaj więcej szakali.

Odeszli razem.

Po śniadaniu znowu ruszyli na konie. Przed skokami nad brzegiem Limpopo, poprosił Westa, żeby uchwycił go aparatem, jak pędzi galopem, albo jeszcze lepiej, jak przeskakuje duży rów. Chciał wysłać Diane jedno dobre zdjęcie. Najchętniej na tle szakali, chociaż nie sądził, żeby ona znała biologię sawanny. Może zobaczyłaby w nim cwaniaka, złodzieja, pospolitego lisa „ślizgacza”, co raczej nie dodawało prestiżu w oczach kobiet.

Ellie nie spuszczała z niego wzroku. Jej koń fruwał przez przeszkody, a jego „Big John” tylko rżał z podziwu. On też. Znów rozpoczął się wyścig adrenaliny z żeńskimi hormonami.

West bacznie obserwował, chociaż był skupiony na swoich sprawach. Coś go nurtowało, chociaż w dalszym ciągu okazywał nadmierną atencję.

W stajni powiedział Robowi do ucha:

– Wiem, że tu wrócisz.

– Absolutnie tak, West! Nie widać, jak dalece jestem zakochany w sawannie?

West jak wróżka ciągnął dalej, trzymając karty w rękawie.

– Tak, będziesz tu wracał, Rob.

– Nie znam się na ludziach, ale świetnie rozumiem zwierzęce instynkty. To powiedz mi, wrócę tu na sawannę, ale jako kto? Lew, mój ukochany idol, czy ten twój szakal?

– Rob, bądź szakalem w domu u siebie, a kiedy jesteś daleko… lwem.

Przy pożegnalnej kolacji Ellie usiadła przy Robie. Mały Luca został w namiocie z guwernantką.

Sama nalewała mu herbatę, podała ciasto. Nie pozwalała obsłudze serwować czegokolwiek.

West bacznie się im przyglądał, jakby chciał konkurować z Ellie o ostanie chwile mężczyzny na sawannie.

Na stole lampy naftowe i świece robiły wyjątkowo romantyczny nastrój. Tylko co tu robić, kiedy świece wygasną? O spacerze wzdłuż rzeki czy po sawannie tuż obok nie było mowy. W jej namiocie spali mały z guwernantką. A do jego nie dojdą bez Westa lub Umpho.

Gdy gość przekroczyłby próg i suwak w namiocie uszczelniłby drzwi, nie byłoby wyjścia ani powrotu aż do pierwszego gwizdka o świcie.

West kontrolował wszelkie wizyty, nawet pomimo kaprysów bogatego klienta.

Ellie nie chciała się jeszcze żegnać. Została na chwilę przy ognisku, kiedy on poszedł z Westem do namiotu spakować się i zabrać rzeczy.

– Ostatni raz odprowadzam cię do namiotu, Rob. Jak się spakujesz i będziesz gotowy, wrócę po Ellie i przyprowadzę ją tu do ciebie. Zawsze mogę opóźnić transfer przez rzekę do punktu granicznego. Dopiero jutro macie samolot, więc jest jeszcze dla was czas. Ale przedtem chciałbym o coś cię poprosić. – Wyraźnie zmienił się tembr jego głosu, nieśmiało rozejrzał się dokoła, czy ktoś nie słucha, i wreszcie wszedł do środka. – Rob, sprawiasz wrażenie człowieka o dobrym sercu. Ja też chciałbym latać samolotem jak ty. Zobaczyć kiedyś gwiazdy Hollywood, których nawet nie znam. Widzisz, tutaj w Botswanie nic nie da się zrobić bez forsy.

Kiedy wymawiał słowo „forsa”, zadrżał mu głos. Już nie czuł się tak pewnie jak na koniu.

Prośba o pożyczkę była większą konfrontacją niż spotkanie ośmiu lwów naraz.

Znowu spojrzał przez okno, czy ktoś nie idzie. Ellie czekała sama przy ognisku, Umpho był z innymi gośćmi, a reszta obsługi w kuchni polowej.

Trochę zaskoczył go jego przyjaciel z sawanny, przyrodniczy mentor i trener jeździecki.

– Jak ty to widzisz, West? – zapytał Rob.

– Wiem, że będziesz tu wracał. Ellie ma kontrakt na rok, ale zawsze może przedłużyć o kolejny. Kochasz sawannę, lwy, żyrafy, to widać. A forsa nie jest dla ciebie dużym problemem, sądząc po twoim majątku.

Żachnął się, bo skąd on miałby znać stan jego konta?

– Rob, ja wiem, tu nikt biedny do nas nie przyjeżdża, a ty poza tym mieszkasz obok Hollywood. Dla ciebie dziesięć tysięcy dolarów to osiem dni na sawannie, a dla mnie to własna nowa gospoda. Moja żona świetnie gotuje – kontynuował West, próbując go przekonać. – Za dwa tysiące mógłbym kupić plac przy głównej drodze, potem za trzy tysiące używanego pick-upa, a pozostałe byłoby na wiatę, kuchnię polową, stoły itd.

Szybko liczył te tysiące jak na absolwenta siódmej klasy, a biznesplan opracował nie gorzej niż po studiach magisterskich.

– West, teraz muszę się pakować, poza tym nigdy nie podejmuję żadnych decyzji na schodach przed wejściem do samolotu. Ale przemyślę to i dam ci znać – odpowiedział kurtuazyjnie.

Mina Westowi zrzedła. Wyciszył się i nawet zaniemówił. Chciał dalej argumentować, ciągle mając nadzieję, ale poczuł się, jakby spadł z konia w pełnym galopie. A Rob nie miał zamiaru go podnosić.

West chyba sam się zawstydził tym, że stworzył tak krępującą sytuację. Wyglądał jak uczeń przed tablicą, który nagle zapomniał słów wyuczonego wiersza. A przygotowywał się do tej recytacji przez całe osiem dni. Dzień po dniu. W galopie i skokach, podgrzewając mleko z dokładnością laboranta do czterdziestu dwóch stopni.

W końcu wyszedł i zostawił go samego w namiocie. Nie poszedł już po Ellie, tylko ze wstydu gdzieś się oddalił. Czekał sam w namiocie ponad dwie godziny. Wreszcie Umpho odebrał go zdziwiony, że West nawalił. Pierwszy i ostatni raz podczas tych ośmiu dni.

Ellie też czekała na Westa, żeby doprowadził ją do Roba na ostatnią godzinę pożegnania.

Ona straciła czas przy ognisku, a Rob w namiocie, a teraz trzeba było ruszyć w drogę, bo wszyscy już wsiadali do jeepa.

Szybko wymienili się e-mailami i w końcu poczuł smak jej pocałunku. Trzymała go jak lwica, chociaż wolał, żeby była szakalem. Pożegnali się z obietnicą, która pozostała ich sekretem.

W drodze na przejście graniczne sprawdził jeszcze raz, czy wszystko zabrał. Oczywiście poza cudownymi wspomnieniami. W prawej kieszeni kurtki ciągle leżała jeszcze żywa gałązka kłującej akacji. Symbol sawanny. Piękne drzewo, które chroni przed słońcem w południe, a deszczami w okresie zimowym. To pod nią widział mnóstwo zwierząt: leżakujące lwy, polujące Bonnie i Clyde w postaciach szakali…

Pomyślał znowu o Diane. Starał się zrozumieć, dlaczego umieściła miesiąc temu serię zdjęć z tym facetem na Facebooku. Wyglądała na rozmarzoną, zmysłowa, cała w pąsach, gotowa na zawinięcie kity.

Postanowił, że najpierw wyśle jej gałązkę akacji, a dopiero potem zadzwoni.

Nie miał pewności, czy zrozumie, jak trudno było mu ją zerwać. Kręcił łodyżką na lewo i prawo, nawet dookoła, ale jej soczyste włókna nie poddawały się. W rezultacie musiał przegryźć włókno zębami, jak lwica małym pępowinę. Kolce na gałązce obciął. Dlaczego miałyby ją pokłuć czy zranić? Zmienić? – pomyślał.

O, nie! Umoralnianie to nie jego DNA. Niech nadal sobie imaginuje, że jest taka prawa i wierna.

Z tą myślą włożył gałązkę do koperty, ale list postanowił napisać później. Kiedy lepiej zrozumie sawannę… Mon Amour – dodał w duchu.

1 Tango argentyńskie wywodzące się z muzyki ludowej Argentyny i Urugwaju. Oznacza też miejsce, gdzie tańczy się ten rodzaj tanga.

Część II Kostaryka

Dostępne w wersji pełnej

Część III Kalifornia

Dostępne w wersji pełnej

Część IV Warszawa

Dostępne w wersji pełnej

Polowanie na frajera

ISBN 978-83-8313-230-3

© Robert Zieliński i Wydawnictwo Novae Res 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Kamila Recław KOREKTA: Agnieszka łoza OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k. ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Ossowska